niedziela, 29 listopada 2020

Rozdział 45

Gdzieś nade mną rozlegały się głosy.

Co z nią? Jak mocno oberwała?

Cholera, musimy ją zawieźć do szpitala!

Leah, nic ci nie jest? Możesz się przemienić? – dopytywał Ladon.

Mówiłem wam, że to beznadziejny pomysł! – warknął Breton.

Breton? A co on tu niby robił?

Leiczku? Leiczku, kochanie, mój Boże, nic ci nie jest? Co się dzieje? – Zrozpaczona Gabrysia wtulała się mocno w mój bok, skamląc cicho i co rusz trącając zimnym nosem mój pysk, jakby chciała zmusić mnie, bym się poruszyła. W jej wilczych ślepiach czaiły się prawdziwe ludzkie łzy, a całe ciało drżało spazmatycznie, jak od z trudem wstrzymywanego szlochu, który przecież nie powinien być w tym wcieleniu możliwy. – Proszę, powiedz coś! – zaklinała mnie, nie potrafiąc przestać.

Czułam doskonale, co myślała. Potrafiłam jak z otwartej książki wyczytać z jej myśli, jak mocno się obwinia, jak rozpacza, że to z jej powodu mogłam...

Umrzeć? O rety. Ale chyba by mnie tak nie bolało, gdybym nie żyła?

Tak, cholera, to była jej wina, nie podlegało to żadnym dyskusjom. Chyba tym razem nie przesadzę, jeśli powiem, że laska przyprawia mnie o ból głowy? Ja pierdzielę, jaka ona jest głupia! Przecież mogła zabić nas obie! Co mnie podkusiło, żeby w ogóle ją ratować? Miałabym przynajmniej jeden problem z głowy, ja pierdykam...

Zawarczałam z głębi gardła, gdy stała się już zbyt natrętna. Najwyraźniej uznała to za znak, że jakoś się jeszcze trzymam i bynajmniej nie jestem martwa. Zamerdała ogonem z oszałamiającą częstotliwością i z nadzieją obejrzała się na resztę, jakby chciała krzyknąć: „hej! Ona żyje! Ruszcie się!”.

Tak, żyję. Ale jak długo?

Masz zakaz myślenia w ten sposób! – ryknął na mnie Ladon. Pojęcia nie mam, jakim cudem to zrobił, bo obraz rozmywał mi się przed oczami tak, że miałam wręcz ogromne problemy ze skupieniem wzroku, ale nagle po prostu pojawił się tuż przede mną. Wnioskując po oburzeniu bijącym od Gabrysi, musiał albo ją ugryźć, żeby się przesunęła, albo zwyczajnie staranować.

W jaki sposób? – Myślało mi się idiotycznie powoli, więc to i tak cud, że udało mi się zadać to pytanie, zanim ktoś zmienił temat.

Jakbyś już miała się wybierać na tamtą stronę – wycedził, szczerząc kły. – Co się dzieje? Coś cię boli?

Kurna, wszystko mnie boli. Dajcie mi umrzeć w spokoju, Jezu... – Aż się skuliłam, gdy któryś wpadł na to, by poświecić mi latarką prosto w ślepia. Gdybym miała choć odrobinę więcej siły, odgryzłabym mu chyba pół twarzy.

Ma rozszerzone źrenice – powiedział jakiś obcy głos, nareszcie zabierając to cholerne światło. – Gdzie oberwałaś, mała? W głowę, prawda?

Dajcie mi spokój...

Leah, słyszysz mnie? Przemień się w człowieka. – Quills przemawiał bardzo spokojnym głosem. Domyśliłam się, że dłoń, która zaczęła mnie gładzić uspokajająco po długiej sierści na karku, musiała należeć do niego.

Koleś, nie krzycz... – Zacisnęłam mocno oczy i odwróciłam lekko łeb, jakbym chciała się schować. Wokół było jasno, było głośno, było...

Co się w ogóle działo? Pamiętałam, że znaleźliśmy się w magicznym Lesie. Pamiętałam, jak połączyłam się z nim w niewyjaśniony sposób, jak znalazłam bladgora i... walczyłam z nim, tak? A Gabrysia przez swoją głupotę zmusiła mnie do nieco zbyt brawurowej akcji ratunkowej, która nie wyszła mi na zdrowie? Tylko jak...?

Bladgor rzucił tobą o drzewo. – Ladon poratował mnie uprzejmie wyjaśnieniem.

Auć – skwitowałam, niemal wbijając nos w leśną ściółkę. – A teraz weźcie się wszyscy uciszcie...

Wyczułam, że mój brat przemienił się w człowieka, a następnie usłyszałam, jak mówi:

Tak, moim zdaniem to wstrząs mózgu. Niech ktoś zadzwoni po karetkę.

Ani się ważcie! – wydarłam się w myślach, ale, jak można się łatwo domyślić, główny zainteresowany przecież nawet mnie nie słyszał.

Uspokój się – ofuknął mnie ktoś. Nie interesowało mnie, kto to taki, bo już na dobre wkręciłam się w użalanie nad sobą.

Ja już wolę umrzeć tutaj, słyszycie?! Nie dam się znowu wpakować do żadnego cholernego szpitala!

Przestań mówić o umieraniu! – wrzasnęła na mnie Gabrysia takim głosem, że pewnie gdyby mnie to ciut mocniej interesowało, przestraszyłabym się, że zaraz znowu zacznie spazmować.

Nie przestanę! – odparowałam jak krnąbrny przedszkolak. Gdybym tylko mogła, tupnęłabym dla poparcia tych słów nogą.

Dlaczego ty jesteś taką pesymistką, Leiczku?

Nie jestem pesymistką – zirytowałam się. – Jestem tak zwanym optymistycznym pesymistą. Zakładam najgorsze, nastawiam się na najlepsze. Czy jak to tam szło...

Przemień się w człowieka, do kurwy nędzy! – wydarł się ktoś, tak kalecząc mi bębenki, że aż niemal zwinęłam się w kulkę.

W odpowiedzi zaskamlałam z bólu i mocniej wbiłam nos w leśną ściółkę. Miałam wrażenie, zapewne zupełnie złudne, że gdy wciągam w płuca złocisty pył, wciąż unoszący się w lekko wilgotnym powietrzu, głowa boli mnie odrobinę mniej.

Reszta jednak miała to najwyraźniej zupełnie gdzieś.

Karetka zaraz będzie – rzucił ktoś, na co aż się wzdrygnęłam i zawarczałam z głębi gardła.

Leah, przemień się, proszę – szeptał jakiś głos wprost do mojego miękkiego ucha. Też za głośno, nawiasem mówiąc.

Przemienić się? Żeby wysłali mnie do jakiegoś cholernego szpitala i bandy obsługujących go sadystów? A w życiu.

Dacie radę ją tak przenieść na drogę? – spytał chyba Breton. Jego akurat ciężko było pomylić nawet w stanie, w którym myliło się wszystko.

A co nam to da? – prychnął zdenerwowany Quills. – Tak jej przecież do karetki nie wsadzimy.

Ale może zmądrzeje, gdy wyjdzie z anomalii – zaprotestował Embry. – Tylko że waży chyba ze sto pięćdziesiąt kilo, a to będzie blisko kilometr.

Wyłączyłam się zupełnie, pragnąc jedynie, by dali mi święty spokój. Zapragnęłam histerycznie się roześmiać, gdy w pięciu faktycznie rzucili się mnie podnosić – najsilniejsi z nas, czyli Quills, Jared, Brady, Ladon i Jacob. Jakimś cudem zdołali mnie dźwignąć i ruszyć chwiejnie naprzód, choć niemal natychmiast szarpnęłam się, kłapnęłam zębami i spowodowałam, że mnie upuścili. Na szczęście ci, którzy trzymali mnie za łeb, mieli na tyle przytomności umysłu, żeby nie pozwolić mi uderzyć nim o ziemię, bo pewnie zrobiłabym sobie jeszcze większe kuku, niż do tej pory.

Zostawcie mnie! Nie chcę stąd iść! Chcę tu zostać, do cholery! – darłam się na nich, ale przecież w ludzkich ciałach nie mogli mnie usłyszeć.

Collin i Gabrysia podbiegli do mnie i zaczęli lekko trącać nosami, zachęcając do wysiłku. Ladon gładził mnie po pysku i szeptał uspokajająco:

Przecież nic złego się nie stanie. Obejrzą cię, i tyle. Jeśli masz wstrząs mózgu, nie można tego tak po prostu olać, ale przecież z tego powodu nic strasznego ci nie zrobią.

Jak bolał mnie brzuch, to skończyło się wychlastaniem wyrostka. A jak boli mnie głowa, to co mi wychlastają? – jęknęłam. Collin parsknął i szczeknął krótko, co było odpowiednikiem nie w porę stłumionego ludzkiego śmiechu.

Wybacz, Leah, ale nawet gdyby chcieli, nie mają ci czego stamtąd wychlastać – burknął Paul, lecz jakoś tak bez przekonania. Żarty żartami, ale gdy doszło do czegoś poważniejszego, on też się o mnie martwił. Mogliśmy nienawidzić się i chcieć nawzajem pozabijać na co dzień, ale nie zmieniało to faktu, że byliśmy wilczym rodzeństwem. Nie jest tak łatwo życzyć wszystkiego, co najgorsze komuś, kto tak często dosłownie stanowi część twojej jaźni. Wilczy absolutny kontakt telepatyczny, ten wspólny umysł wszystkich członków jednej sfory tworzył między nami nierozerwalną więź, która nakazywała wybaczać najgorsze przewinienia i kochać, choć nie każdy chciał się do tego głośno przyznać.

Co mogłam zrobić? Poniekąd mnie samą mój stan przerażał. Głowa mnie bolała, miałam poważne problemy ze skupieniem myśli, co chwilę gubiłam się w tym, co sama czuję. Tak, chciałam, żeby ktoś mi z tym pomógł... no ale pogotowie? I szpital? Czy ja już wspominałam, że panicznie boję się lekarzy?

Nie to, że mieszkam z jednym z nich od urodzenia.

Po długich namowach przemieniłam się wreszcie w człowieka i dałam wyprowadzić z magicznego Lasu, niechętnie żegnając jego cudowną atmosferę. Powrót do normalnego świata był dla mnie jak dodatkowy kopniak w potylicę – dosłownie na sekundę po przekroczeniu granicy zrobiło mi się słabo i zaczęłam się przelewać Ladonowi w rękach, choć do tej pory nie było wcale aż tak źle. Pragnęłam, by mnie tam zostawili. By pozwolili mi siedzieć wśród drzew o granatowych pniach, gdzie – co do tego nie miałam żadnych wątpliwości – wróciłabym do zdrowia o wiele szybciej niż w niewygodnym szpitalnym łóżku z gumową rurką wepchniętą w żyłę...

No, o ile do tej pory było bardzo źle, to gdy wyobraziłam sobie wenflon, mało nie padłam tam trupem. A chyba trzeba było to zrobić i mieć święty spokój...

Jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że rozlatująca się rudera na początku czarnej leśnej drogi jest tak naprawę domem Bretona, to głowa mała. Musiałam przyznać, że na swój sposób doskonale wręcz mi to do niego pasowało... Nadal nie wiedziałam, jakim cudem staruszek się ponownie ujawnił – czy śledził nas i obserwował z daleka przez cały ten czas, czy zawołał go któryś z naszych nowych sojuszników – ale nie interesowało mnie to zbytnio. Zwłaszcza że z tego, co zrozumiałam z toczonych nade mną rozmów, na których i tak nie do końca mogłam się skupić, to on ostatecznie zabił bladgora. Ciężko mi to było sobie wyobrazić. Jakim cudem posiwiały, wychudzony wilk mógł dokonać czegoś takiego, skoro nigdy nie miał nawet do czynienia z podobnymi istotami? W dodatku przecież tak kulał, że nie uwierzyłabym nawet w to, że może biegać.

W rozlatującym się domku położyli mnie na wyszywanej w kwiaty kanapie w dość dużym salonie. Całkiem przyjemnym zaskoczeniem było, że oprócz silnego zapachu kulek na mole i drogiego alkoholu, w ruderze było całkiem ładnie i przytulnie. W sumie dobrze też, że ten alkohol był drogi, bo gdybym wyczuła tu rozlaną lub częściowo przetrawioną wódę, to chyba puściłabym pawia...

Tak, do tego wszystkiego zaczynało robić mi się niedobrze. Jezu, wiecie, co jest dla mnie najgorszym uczuciem na świecie? Żadne tam wyrostki, żadne łamanie kończyn, bóle głowy, igły i wenflony. Najgorsze są dla mnie mdłości. Każdą grypę jelitową przechodzę tak, że znajduję się na krawędzi szpitala i wręcz modlę o śmierć, więc chyba nic dziwnego, że jest to dla mnie najgorszy lęk. Już wolę po tysiąc razy zostać zdeptaną przez wściekłego bladgora, niż raz zwymiotować. Wiedząc o tym wszystkim, chyba nie macie co się dziwić, że w końcu się popłakałam.

Co się dzieje? Aż tak cię boli? – Ladon wciąż warował obok, gładząc mnie po dłoniach.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo właśnie wtedy łaskawie pofatygowało się to cholerne pogotowie.

Na widok czterech sanitariuszy w czerwonych kombinezonach prawie dostałam zawału. Przysięgam, że w jednej sekundzie jak ręką odjął przeszły mi wszystkie dolegliwości – od bólu głowy, aż po sensacje żołądkowe. Pewna jestem, że również rozcięcie na potylicy samoistnie mi się zagoiło, a rozlana we włosach krew wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Co się stało? – dopytywał się jeden z mężczyzn, zbliżając do mnie. Ladon wciskał mu właśnie piękne kłamstewko o tym, jak to byliśmy na grzybach, a ja spieprzyłam się do jakiegoś dołka i uderzyłam głową w wystający kamień. Pewnie gdybym nie była tak przerażona, wściekłabym się na niego, że robi ze mnie jeszcze większą pierdołę, niż jestem w rzeczywistości.

Ale nie. Ja się skupiłam na tym, by zerwać się na równe nogi i uciec do kąta, wrzeszcząc:

Już mi przeszło! Jestem zdrowa, nie jadę do żadnego szpitala! Patrzcie, jaka jestem zdrowa! – Już chciałam zacząć robić przysiady i pajacyki, gdy tak zatelepało mi się w skroni, że pewnie wyłożyłabym się jak długa, gdyby nie to, że Breton wykazał się refleksem z pewnością nie przystającym komuś w jego wieku, łapiąc mnie tuż nad nieco kiczowatym wzorzystym dywanem. – Kurna – jęknęłam, gdy pielęgniarz odebrał mnie z rąk wilkołaka i posadził z powrotem na kanapie.

Dałam się pokrótce zbadać, odpowiedziałam wymijająco na parę zadanych zatroskanym głosem pytań, krzywiąc się za każdym razem, gdy tylko ktoś odezwał się ciut za głośno, znowu mało nie zaczęłam kląć, gdy poświecili mi mocną latarką po oczach i ze zrezygnowaniem podporządkowałam się ostatecznemu werdyktowi, dając się poprowadzić do karetki. No powiedzcie mi, kto by nie chciał przynajmniej raz w życiu przejechać się karetką?

Ja nie chciałam. Głównie dlatego, że miałam chorobę lokomocyjną i jeśli nie wyglądałam przez przednią szybę, błyskawicznie zbierało mi się na rzyganie, a że teraz i tak niewiele mi do tego brakowało...

Rany. Jedynym, czego pragnęłam, było zwinąć się w kulkę w ciepłym łóżku i wszystko to przespać. Po prostu móc obudzić się, gdy już poczuję się na tyle dobrze, by przynajmniej nie wywracało mi żołądka na drugą stronę...

W karetce położyli mnie na czymś niewygodnym, czemu z powodu zawrotów głowy nie przyjrzałam się zbyt dokładnie, i jeszcze raz obejrzeli.

Gdzieś ty się tak załatwiła, co? – dopytywał ratownik, uśmiechając się sympatycznie.

Był ciepły. I miły. I chyba nawet nie miał pojęcia, jak bardzo to doceniałam w tej chwili czystej paniki...

Żeby pan wiedział, że mi dopiero co gips zdjęli... – Zaśmiałam się poprzez łzy, próbując ukryć, jak bardzo się trzęsę. – A mama nie pozwala mi powtarzać, że mam pecha.

Mężczyzna roześmiał się i na chwilę uścisnął mnie za dłoń, pewnie by dodać mi choć odrobinę otuchy. Otworzył niewielką szafkę z lekami i zapytał żartobliwie:

No i co by smacznego ci tu podać?

Coś przeciwwymiotnego poproszę – odparłam bez chwili wahania.

Rzucił mi zaskoczone spojrzenie, ale wreszcie posłusznie podłączył mi kroplówkę, choć gdy zobaczyłam, że idzie do mnie z wenflonem i watką ze spirytusem, to o mało nie zmieniłam zdania.

Gdy już mieliśmy ruszać, przy drzwiach rozpętało się jakieś zamieszanie. Okazało się, że to Ladon przyszedł się awanturować.

Muszę z nią jechać – tłumaczył właśnie innemu z sanitariuszy. – Jestem jej bratem, a ona jest niepełnoletnia.

A pan jest? – Facet nie dał się łatwo zaczarować. I nic dziwnego, nie jesteśmy z Ladonem jakoś wybitnie do siebie podobni.

Mało mi oczy nie wyszły z orbit, gdy punkowiec w skórzanej kurtce wręczył medykom coś, co wyglądało jak jego dowód osobisty. Skąd on go wytrzasnął?! W razie czego nie pytałam głośno. Nawet w tak marnym stanie wiedziałam, że mogłoby to kiepsko wyjść...

Brat wepchnął się do karetki i ruszyliśmy w drogę, którą przespałam w całości, nękana jedną, jedyną myślą. Mianowicie: „no, tym razem to mama mnie zabije”.

Obudziłam się, gdy samochód zatrzymał się pod izbą przyjęć. Zdziwiłam się odrobinę, zobaczywszy, że miejsce jest mi znajome. To był drugi ze szpitali w moim mieście. Podejrzewałam, że to mama mnie tutaj ściągnęła...

Tylko dlaczego akurat tutaj?

Byłam w tak marnym stanie, że mało się jeszcze bardziej nie popłakałam. Nienawidzę tego szpitala. W tym ogromnym, nieco zaniedbanym molochu prawie dziesięć lat temu żegnałam moją ukochaną babcię, więc chyba nic dziwnego, że nie kojarzy mi się najlepiej... Najchętniej nie pokazywałabym się tutaj już nigdy więcej, bo za każdym razem, gdy znajduję się w pobliżu, robi mi się słabo.

Boże, uspokój się, Leah... Od kiedy to jesteś aż tak wrażliwa? Jak mocno w ten czajnik dostałaś?

Jedynym plusem przyjechania do szpitala karetką było to, że przyjęli mnie od razu. Tata mignął mi gdzieś w poczekalni, z założonymi rękami i pozornie obojętną miną odprowadzając mnie wzrokiem, a mama zaraz wepchnęła się za lekarzami do gabinetu. Otyła pielęgniarka w ciasno opiętym fartuchu rzuciła się w jej stronę, chcąc wyprosić za drzwi, lecz zaraz się zreflektowała, rozpoznawszy ją.

O, to pani, pani doktor! – wykrzyknęła, witając się serdecznie. Jakim, ja się pytam, cudem moja mama zna całą służbę zdrowia z okolicy, skoro już od lat przyjmuje tylko prywatnie...?

Ladon zaczął się awanturować przy zamykających mu się przed nosem drzwiach, lecz jego już wpuścić nie mogli. Tata podszedł do niego spokojnie, złapał go za ramię i odprowadził do poczekalni, mówiąc coś prosto do wykolczykowanego ucha. Zanim drzwi całkiem się zamknęły, zdążył jeszcze puścić mi oczko i pokrzepiający uśmiech.

Nie pomogło. Chciałam tutaj Ladona. Teraz!

Lekarz ponownie mnie zbadał, wykonując dokładnie te same czynności, co wcześniej uprzejmy ratownik, i to dwa razy, zlecił mi prześwietlenie i tomografię, czy inne diabelstwo, i odesłał na oddział. Przed tą cholerną tomografią ponownie spanikowałam, i to tak, że musieli mi dać leki na uspokojenie, które tak mnie ululały, że zupełnie badania nie pamiętam. Gdy wróciłam do lekarza, padł ostateczny wyrok, od którego rozbudziłam się momentalnie.

Facet obejrzał moje wyniki, jeszcze raz mnie obmacał, ostukał i opukał, poprawił opatrunek, który założyli mi wcześniej na rozbity łeb, i uznał:

Nie widzę tutaj niczego niepokojącego, ale w razie czego położyłbym ją na oddziale na jakieś dwa dni. Na obserwację.

Mama pokiwała mądrze głową ze zmartwioną miną, a ja wreszcie sobie w pięknym stylu zemdlałam, omal nie spieprzając się z leżanki. Okazało się, że otyła pielęgniarka ma niewiele gorszy refleks niż Breton, bo nie wiem, co by było, gdybym tą głową jeszcze w kafelki przywaliła. Zwłaszcza że były tak szpetne, że aż wstyd, gdybym się o nie zabiła. Miały kolor ciepłej sraczki, i to takiej ewidentnie po marchewce.

Omdlenie nie trwało długo, bo ocknęłam się natychmiast, gdy kobieta z powrotem mnie usadziła na leżance, nawet lekarz nie zdążył na dobre zerwać się ze swojego miejsca za tandetnym biurkiem z blatem przykrytym porysowanym, obtłuczonym na brzegach szkłem.

Ale ja nie chcę! – zaprotestowałam słabo, gdy już przypomniałam sobie, gdzie jestem i czego się ode mnie chciało.

Wydaje mi się, że nie mamy akurat wolnych miejsc na oddziale – mruknęła pielęgniarka. Przez chwilę przemknęło mi przez głowę zastanowienie, czy mówiła prawdę, czy może chciała mnie po prostu ratować.

Coś się wymyśli. – Facet wzruszył ramionami i wziął się do starego telefonu stacjonarnego. Rozmawiał z kimś tak cicho, że nawet z taką nadwrażliwością na dźwięki nie mogłam nic dosłyszeć.

Mama podeszła do mnie i spytała cicho:

Czego potrzebujesz z domu? Daj klucze, to wyślę tatę, żeby ci przywiózł.

Czego chcę? Chcę Ladona. Na szczęście nie powiedziałam tego głośno. Wymieniłam parę niezbędnych do funkcjonowania rzeczy, wypisałam je na recepcie, gdy mama najpierw uznała, że nie zapamięta, a następnie że nie ma niczego, co by bardziej przypominało kartkę, i postarałam się jakoś pogodzić ze swoim losem.

No bo co może się stać? Posiedzę na oddziale dwa dni. Na obserwacji, czyli nie będą mi robić niczego strasznego. Poleżę sobie w łóżku i odpocznę, czytając książkę... Co złego może się stać? Znając mojego lenia, powinnam się tylko cieszyć... Mimo wszystko jednak miałam pewne obawy. A może nie tyle obawy, co jakieś parszywe złe przeczucie, którego nijak nie umiałam odegnać, choć naprawdę się starałam.

Gdy dotarłam na oddział, zorientowałam się, czego to głupie przeczucie mogło dotyczyć.

Okazało się, że faktycznie nie ma miejsc. Moje łóżko mieściło się na szerokim, dość niskim korytarzu, na którym działała tylko połowa oświetlenia, a do osłonięcia się od spacerujących pacjentów i biegających w tę i z powrotem lekarzy i pielęgniarek nie dostałam nawet głupiego parawanu.

Usiadłam bezradnie na wysokim szpitalnym łóżku, przytulając do piersi torebkę, jakby miała mnie ochronić przed całym złem świata. Jeszcze raz rozejrzałam się wokół, mając nadzieję, że to wszystko tylko mi się śni, ale nic z tego. Posadzkę z lastriko musiano umyć stosunkowo niedawno, bo cuchnęła jakimś cholernym lizolem tak, że aż mi prawie łzy z oczu ciekły. Naprzeciwko łóżka mieściło się pomieszczenie, które niegdyś musiało być czymś w rodzaju rejestracji, co poznałam po wystającym ze ściany częściowo zamurowanym okienku, a obecnie służyło za magazyn... odpadów radioaktywnych? Mam nadzieję, że komuś się tylko pomyliły naklejki na drzwi. W końcu korytarza, który miałam za plecami, mieściły się przeszklone drzwi typu „Szalony PRL”, prowadzące na utrzymaną w podobnym klimacie klatkę schodową o schodach tak wyślizganych, że aż znajdowały się w nich wgłębienia, a w drugim coś... ciekawego. Była to do połowy schowana w ścianie duża kolumna, obłożona czymś w rodzaju niewydarzonej biało-sraczkowatej mozaiki. Pojęcia bladego nie mam, czemu to miało służyć, ale wyglądało na coś, co w założeniu powinno być elementem dekoracyjnym.

Nie podoba mi się tutaj – powiedziałam do siedzącej obok mnie mamy. – Nie mogę wrócić do domu?

Wytrzymasz jakoś te dwa dni – pocieszyła mnie, głaszcząc po plecach. Nie pomogło.

Ale właśnie ja tutaj nie wytrzymam! – zaczęłam histeryzować. – Tutaj jest za ciemno nawet żeby czytać! Co ja mam przez ten czas robić? Patrzeć się w sufit i czekać na śmierć? Jeszcze jak jakiś obiekt w zoo, który każdy może sobie obejrzeć. Taka ekspozycja na środku korytarza w ogóle jest zgodna z prawami pacjenta?

Leah, kochanie, powiedz ty mi, ile ci tej hydroksyzyny dali...? – Rodzicielka uniosła jedną brew, wchodząc mi bezczelnie w słowo.

A bo ja wiem? – zdenerwowałam się. – Ze trzy tabletki? Odpowiedz mi lepiej na tamte pytania!

Mama dosłownie złapała się za głowę, z czego wywnioskowałam, że po takiej dawce leków nasennych powinnam już dawno paść trupem i nie ruszać się przez przynajmniej kilka godzin. Nie odpowiedziała mi jednak.

Wreszcie przyjechał tata z moimi rzeczami. Okazało się, że dotrzymał słowa danego przez sms'a i przywiózł mi również... lampę stojącą. Mama złapała się za głowę ponownie, powiedziała coś niewyraźnego, co brzmiało jak wstęp do jakiejś modlitwy, i walnęła takim śmiechem, że aż wzbudziła zainteresowanie połowy przechadzających się po korytarzu pacjentów. Swoją drogą, niemal wszyscy wyglądali jak zombie. Gdy jako tako się rozpakowałam, a rodzice (i wszyscy lekarze z okolicy) wystarczająco już wyśmiali moją zachciankę, przyszedł czas na pewien problem...

Musiałam się umyć. O ile błoto z dłoni udało mi się wcześniej zeskrobać, nadal miałam go całkiem sporo aż po łokcie, już nie wspominając o tym na łydkach i brzuchu. Ubrania znikają i pojawiają się w chwilach przemiany, lecz niestety nigdy nie dzieje się tak z gromadzącym się na wilczej sierści brudem, tak więc wszystko to, co zdążyłam zgarnąć podczas walki w podmokłym lesie, nadal miałam na sobie. Makijaż pewnie miałam w ruinie po tym, jak ścierałam z twarzy zaschnięte ślady perłowej krwi bladgora, usiłując jednocześnie nie zdjąć za dużej warstwy podkładu, co pewnie przyniosło efekt odwrotny do zamierzonego. No trzeba się było jednym słowem ogarnąć... tylko że mam od najmłodszych lat taką idiotyczną przypadłość, że nie umiem umyć się w brzydkim miejscu. A sądząc po tym, jak prezentuje się korytarz, po łazience nie miałam co spodziewać się szczególnych rewelacji.

I co? Mam leżeć w łóżku cała w błocie? Kurde...

Mama... – Szarpnęłam nadal chichoczącą z lampy matkę za rękaw eleganckiego swetra. – Pomogłabyś mi się umyć?

Jasne. – Jakoś opanowała śmiech i pozbierała mnie z łóżka wraz z ręcznikiem i butelkami z szamponem i płynem pod prysznic. Szczerze to wątpiłam, bym mogła użyć szamponu na świeżo co zaklajstrowanej jakimś mazidłem ranie na głowie, ale może jednak...

Poszłyśmy do znajdującej się na końcu korytarza łazienki. Jak zawsze w publicznych miejscach tego typu, weszłam do środka starając się oddychać tylko przez usta. Minęłyśmy przedsionek z umywalkami, gdzie nie działało światło, i doszłyśmy do większego pomieszczenia, w którym mieściło się kilka kabin prysznicowych. Każdą z nich oddzielała od świata jedynie krzywo zawieszona szmatka. Zielonkawe kafelki w upośledzony estetycznie wzorek tworzyły niepowtarzalną atmosferę kostnicy, a same brodziki...

Jezu, czy to pleśń? – zaskamlałam żałośnie.

Mama nachyliła się nad pierwszym brodzikiem, dokładnie przyglądając miejscami obtłuczonej emalii i porośniętej ewidentnie zielonym nalotem uszczelce.

I włosy – dopowiedziała, wskazując na zasyfiony czymś odpływ.

Kuźwa, ja nawet nie chciałam wiedzieć co to... Aż mi się wszystko cofnęło. Zatoczyłam się pod przeciwległą ścianę.

Zmieniłam zdanie – wykrztusiłam, gdy upewniłam się, że jednak nie zwymiotuję. Trochę głupio by było, do pomieszczenia z kiblami miałam stosunkowo daleko. Istniało ryzyko, że nie dotrzymam. Poza tym myślę, że gdybym zobaczyła taki kibel z bliska, to bym się chyba...

Porzygała? Ech...

Ten jest w miarę czysty – zawołała mama po obejrzeniu ostatniego brodzika. Zajrzałam jej ponad ramieniem.

Czy to wiadro? I mop? – spytałam nieśmiało. To miejsce akurat musiało służyć za składzik, pewnie dlatego był w nim tylko kurz... – Znaczy że pacjenci mają tu sprzątać sami, tak?

Pojęcia nie mam. – Mama wyjęła z kieszeni telefon. – Ale te zdjęcia zaraz do kogoś trafią...

A co mnie to obchodzi? Ja chcę się umyć teraz, a nie za tydzień, po interwencji sanepidu.

Klapków, jak rozumiem, nie masz?

Pokręciłam przecząco głową. A czy ja kiedykolwiek miałam klapki? Chyba tylko w podstawówce, co skończyło się tym, że o mało się w nich nie zabiłam. Buty, które nie trzymają się pewnie stopy, zdecydowanie mijają się u mnie z celem i stwarzają zagrożenie dla życia. Zawsze chodzę na boso, gdy tylko się da.

Ostatecznie stanęło na tym, że z dużą pomocą mamy umyłam się przy umywalce, gdy tata pilnował drzwi. Świetnie...

Czyściutka i pachnąca, wróciłam na ciemny korytarz i wlazłam do łóżka, starając się ukryć przed wszystkimi jego bywalcami jakość mojej piżamy. Właściwie to nigdy nie sypiam w piżamach, za wygodniejsze od zawsze uważam za dużą koszulkę i same gacie, więc w takich sytuacjach mam spory problem. Bo muszę zakładać spodnie od dresu, a chyba nie mam takich, które nie byłyby podarte... Dziękować można za to jedynie Kotu.

Właśnie, co z Kotem, gdy będę tutaj leżeć? Przecież on uschnie z tęsknoty... I jak ja w ogóle zasnę bez niego pod kołdrą?

Rodzice pożegnali się ze mną, zapewniając co najmniej tysiąc razy, że wszystko będzie dobrze, i odmaszerowali z powrotem do pracy, z której ich wyciągnęłam. Zamiast nich pojawił się u mojego boku wierny Ladon. Pielęgniarce, która uprzejmie próbowała go wyprosić, tłumacząc, że godzina odwiedzin już się kończy, posłał takie spojrzenie, że biedna kobieta uciekła niemal w popłochu. Ponadto błyskawicznie skołował mi parawan z jakiejś sali zabiegowej, za co z pewnością dziękowałabym mu na kolanach, gdybym tylko miała na to siłę.

Na szczęście dość szybko zasnęłam. Gdy się śpi, to czas szybciej leci...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz