wtorek, 11 marca 2025

Rozdział 4

 

Seth musiała wziąć mnie pod ramię i praktycznie wyprowadzić na zewnątrz, bo leciałam jej przez ręce. Ochłonęłam nieco dopiero, gdy otuliło mnie chłodne, wczesnowiosenne powietrze. Chwilę tak trwałam, unosząc twarz w kierunku mięciutkiego wiatru, nim byłam zdolna do opowiedzenia wilkołaczycy, co się stało.

Trawiła moje słowa wręcz nieprzyzwoicie długo.

Czyli Luna mieszka z tą staruszką? – spytała wreszcie bez zbytniego przekonania.

Możliwe. A ta staruszka nie może być zwykłym człowiekiem, skoro wiedziała, kim jestem. I latami ukrywa się przed sąsiadami.

Chyba nie rozumiem. – Zastanawiała się nad kolejnymi słowami, z przechyloną na bok głową wpatrując się w bliżej nieokreślony wycinek przestrzeni. – Przecież...

A ja po prostu zanuciłam melodię wyverna. Melodię, jaka pojawiała się w moich snach, wygrywana na gitarze basowej w opuszczonej bazie wojskowej.

Melodię wygrywaną przez wyverna, na myśl o którym serce pękało mi na milion kawałków. Jak w tandetnym romansidle, co nie zmieniało faktu, że... ból był nie do wytrzymania. Wciskał się we wszystkie funkcje życiowe mojego ciała, we wszystkie komórki, które się na mnie składały. Ja cała składałam się z tego bólu. Wiedział o tym każdy, kto choć przez chwilę miał tę nieprzyjemność, by dzielić ze mną przestrzeń wspólnego umysłu.

Nie musiałam nic dodawać. Zapadła między nami cisza miała konsystencję stygnącego betonu i ostre krawędzie, raniące ciało i umysł do żywego.

Więc co robimy? Próbujemy dostać się do tego mieszkania tak, by nie zwracać uwagi sąsiadów? – Seth zmusiła się do zmiany tematu, ale głos lekko jej zadrżał. Cholera wie, czy z ciekawości, którą musiała powściągnąć, czy ze zmartwienia. Były takie chwile, gdy brakowało mi wilczego wglądu w umysł rozmówcy...

Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek to powiem, ale taka właśnie jest prawda – mam ogromny problem z rozpoznawaniem emocji rozmówców, chyba że są akurat wilkami i dosłownie siedzę im w głowach.

Myślisz, że teraz się uda? – Mimowolnie spojrzałam po ciemnej elewacji wieżowca, choć okna tajemniczego mieszkania staruszki w większości znajdowały się po jego drugiej stronie. Gdybym miała farta, być może zdołałabym rozpoznać wąskie okienko kuchni, lecz czego tak właściwie powinnam szukać? I czy byłoby ono w ogóle stąd widoczne, skoro było częścią... cóż, prawdopodobnie zręcznej iluzji lub anomalii?

Może gdybyśmy były cicho...

Sąsiadka będzie jeszcze jakiś czas czujna. Jeszcze faktycznie poszczuje nas policją... Zameldujmy Quillsowi, co jest grane, i niech on podejmie jakąś decyzję.

Seth uniosła lekko jedną brew, ale nic nie powiedziała. Nie musiała, dobrze wiedziałam, że zastanawia się, od kiedy to jestem tak ostrożna w obliczu porządnej zagadki.

Cóż, prawdopodobnie odkąd jedna z zagadek próbowała przerobić mnie na mielone dosłownie i w przenośni w korytarzach wydrążonych pod miastem, pozostawiając mój mózg w stanie sałatki. Wątpiłam, by tajemnicza staruszka, której musiałam pomóc w taszczeniu siat z zakupami, również była do tego zdolna, ale w sytuacji, gdy od pół roku trzymałam się właściwie jedynie na ślinę i taśmę klejącą, wolałam dmuchać na zimne. Znając życie, Quills i tak podejmie decyzję o wysłaniu w odwiedzinki właśnie mnie, ale przynajmniej będę mieć dupochron w postaci jego rozkazu.

W chwili, gdy miałam zaproponować jak najszybsze rozejście się do domów, zaczął dzwonić mój telefon. Quills, wywołany niczym bielutki wilk z betonowego lasu, przypomniał sobie o naszym istnieniu właśnie w takim momencie.

No co tam, skarbie? – rzuciłam z przekąsem po kliknięciu zielonej słuchawki. Choć kusiło, by udawać daltonistę i zamiast tego użyć czerwonej...

Gdzie wy jesteście?! Dlaczego Seth nie odbiera?! – rozległo się natychmiast, i to na takim poziomie głośności, że musiałam odsunąć urządzenie od ucha, by nie rozsadziło mi bębenka.

Kurna, tam, gdzie sam nas wysłałeś, a gdzie niby miałybyśmy być?! – wydarłam się równie solidnie. Seth zmarszczyła brwi i zagrzebała po kieszeniach w poszukiwaniu telefonu, a w oknie na parterze zadrgała koronkowa firanka, na krótką chwilę odsłaniając zaniepokojoną twarz jakiejś starszej pani. Osiedlowy monitoring z opóźnionym zapłonem, jak widać...

Wydzwaniam już chyba z pół godziny! – Niepomny na moją bulwersację, Alfa pieklił się dalej, choć na całe szczęście kilka tonów ciszej. – Jesteście nam pilnie potrzebne, a macie najbliżej!

O, pamiętał o zaimkach! – Seth aż urosła, na chwilę odrywając się od gorączkowego przeglądania swojego smartfona w poszukiwaniu powiadomień o nieodebranych połączeniach, których, jak chyba wiedziałyśmy obie, nie znalazłaby, choćby bardzo chciała.

Chuj z zaimkami! – Albinos niestety znowu krzyczał, a moje ucho zaczynało rozważać, czy nie odłączyć się od ciała i nie iść mu spuścić wpierdolu, gdziekolwiek był. Serio, aż mnie zęby rozbolały. – Nie umiecie się telefonem posługiwać?!

Nie umiesz to chyba ty, usłyszałabym cię, nawet jakbyś się tak nie darł! – opieprzyłam go niesamowicie dojrzale. Staruszka z parteru gapiła się na nas już całkowicie otwarcie, nie siląc się na firankowy kamuflaż. – Powiesz wreszcie, o co chodzi, czy mam się rozłączyć i cię zablokować do czasu, aż zmądrzejesz?!

Dobra, dobra! – Seth położyła mi dłoń na ramieniu. – Spokojnie, tam naprawdę coś musiało się stać...

Coś może być lepsze od naszej staruszki z mieszkania-anomalii? – parsknęłam z przekąsem.

Staruszki z... – Quillsa tak zatkało, że nawet nie zdołał dokończyć. – Kurde, dobra. To pilne czy może poczekać do wieczora?

A bo ja wiem? – Kusiło mnie, żeby z bezsilności ukryć twarz w dłoniach, ale jeszcze by mi się makijaż rozwalił. – Jeśli babeczka jest systemem wczesnego ostrzegania dla knującej niecne plany Luny, to potraktowałabym to priorytetowo, ale sądząc po twoim zaangażowaniu w wypominanie nam naszych decyzji telekomunikacyjnych...

Dobra, to poczeka do wieczora – uciął, zanim się na dobre rozkręciłam. – Wysłałem wam pinezkę, macie najbliżej, żeby pomóc Kasi-Katarzynie.

Pinezkę? Ja pierdzielę, i właśnie magia kolejny raz przegrała z technologią. Mało się nie roześmiałam.

Sponio, mordeczko, ale... – Jak łatwo możecie się domyślić, zanim zdołałam cokolwiek więcej powiedzieć, typ po prostu się rozłączył. Pokazałam telefonowi środkowy palec, zanim weszłam w wiadomość ze współrzędnymi.

Ja nie mam tu ani jednej kreski zasięgu – powiedziała Seth dokładnie w tym samym momencie, w którym zamierzałam w paru wulgarnych słowach opisać prędkość mojego internetu.

Świetnie. – Coś zaczynało mnie ściskać w piersi. Coś pomiędzy niezdrową ekscytacją a strachem, stawiającym dęba wszystkie drobne włoski na moim ciele. Pierwszy zwiastujący przemianę dreszcz liznął mnie wzdłuż kręgosłupa, musiałam skupić się na głębokim oddechu, żeby nie porosnąć sierścią właśnie tam, gdzie stałam. – Odkąd wysiadłyśmy z pociągu, błądzimy w jakiejś cholernej anomalii.

Może to przypadek? Przecież tutaj mieszka mnóstwo ludzi, nie byliby w stanie funkcjonować bez zasięgu w telefonach. – Dziewczyna rozejrzała się niepewnie. Sama chyba nie wierzyła w to, co powiedziała.

Jeśli przypadek, to wyjątkowo głupi. – Przywołałam ją gestem, gdy wreszcie załadowała mi się strona. – Kurna, to wcale nie tak blisko.

To lepiej się zbierajmy, jeśli chcemy tam dotrzeć przed wieczorem. – Westchnęła, nerwowo obciągnęła na sobie kurtkę i rozejrzała się, próbując odnieść obrazek na ekranie mojego smartfona do tego, co nas otaczało.

Czy tylko ja mam wrażenie, że ta mapa pokazuje drogę, której nie ma? – spytałam nieśmiało, ale wzruszyła na to tylko ramionami. Mnie też jakoś specjalnie to nie dziwiło.

Nawigacja pokazywała całkiem szeroką ulicę po drugiej stronie wieżowca, gdzie, jak widziałyśmy wcześniej z daleka, znajdowało się jedynie ciągnące się po horyzont pole nieużytków. Opuściłyśmy przyblokowy kącik, składający się z chodnika wyłożonego pokrzywionymi kwadratowymi płytami i zielonej ławeczki, z niewygodnym oparciem, i obeszłyśmy wieżowiec, brodząc po kostki w wilgotnym piachu, gdzieniegdzie porośniętym kupkami rachitycznej, zbrązowiałej trawki, z godnym podziwu zaangażowaniem walczącej o życie w paskudnej okolicy.

No i zasadniczo stanęłyśmy jak wryte. Bo pola nieużytków tam nie było. Zamiast tego...

Ja czegoś nie rozumiem? – szepnęła bezradnie Seth, krzyżując ramiona na piersi z miną zdradzającą mieszaninę niepokoju i niechętnego podziwu.

To jesteśmy już dwie.

Osiedle wyglądało jak obraz wyciągnięty z mojego snu i przecedzony przez sito porządnej anomalii. Gęsto upakowane bloki rozciągały się jak okiem sięgnąć, betonowe elewacje zlewały się w mozaikę wszelkich możliwych odcieni szarości, wyraźne łączenia płyt łamały jednolitość barwy rdzawymi śladami, niczym pociągnięcia pędzla umoczonego w płynnej korozji. Czarne ślepia okien śledziły nas w ponurym milczeniu – zmatowiałe z brudu szkło wyglądało jak źrenice przedwiecznej bestii, zaciągnięte starczym bielmem...

Przynajmniej droga się zgadza – rzuciłam idiotycznie beztroskim głosem, wskazując rysujący się przed nami szeroki deptak, drążący korytarz między budynkami. Jak zdychająca betonowa rzeczka pośród napierających ścian zamykającego się nieuchronnie wąwozu, pragnącego ją zdławić, połknąć...

Absolutnie nie chciałam tam wchodzić.

Kolejny raz rozdzwonił mi się telefon. Tym razem była to Kasia-Katarzyna, co absolutnie mi się nie spodobało.

No co tam? – rzuciłam nieprzyjemnie drżącym głosem.

Gdzie wy jesteście?! – Krzyczała z chyba jeszcze większym zaangażowaniem niż Quills, ale nie miałam jej tego za złe – brzmiała na przerażoną.

Szczerze to... nie mam bladego pojęcia.

Jęknęła, jakby ktoś sprzedał jej porządnego kopniaka w brzuch, i zaklęła wyjątkowo paskudnie.

Pośpieszcie się! – wycedziła jakoś tak piskliwie. – Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, potrzebuję kogoś, kto choć odrobinę się na tym zna!

Przez chwilę kusiło mnie, żeby odesłać ją do Ladona, ale w porę ugryzłam się w język.

Nawigacja nam wariuje i właśnie wdepnęłyśmy w anomalię, będziemy tak szybko, jak...

Szybciej! – krzyknęła jeszcze i rozłączyła się.

Co tam jest grane? – wykrztusiła słabo Seth.

Pokręciłam bezradnie głową.

Nie powinnyśmy tego robić. W biały dzień, w dodatku pod okiem dziesiątek ciemnych mieszkań? Tuż pod wieżowcem, w którym na pewno mieszkali ludzie, i przed setkami jemu podobnych, w których mogło być ich nawet więcej? Cóż, rozum nie działa zbyt dobrze, gdy wilcza siostra brzmi tak, jakby coś zamierzało za moment pożreć ją w całości. Przemieniłyśmy się w wilki i puściłyśmy się biegiem w stronę betonowego deptaka.

Tam było cicho, pusto... martwo. Wystarczyło znaleźć się bliżej, by nabrać pewności, że budynki są opuszczone – jak makieta miasta po apokalipsie, w którym królować zaczyna natura, chciwie zagarniająca to, co wcześniej odebrała jej ludzkość, jakby w pragnieniu udowodnienia, że to ona zawsze będzie górą, obojętnie jak się stłamsi i zadusi. Żelbetonowe płyty porastała siateczka pęknięć, niczym ogromna pajęczyna, a krawędzie wydawały się nieprzyjemnie krzywe – konstrukcje z widocznym trudem znosiły swój własny ciężar, byle podmuch wiatru mógłby sprawić, że monumentalne mrowisko dla dwunogich mrówek złoży się jak domek z kart i legnie wśród wybujałych chwastów. Zieleń trawników była dziwnie wyblakła, lodowata, jak przysypana warstewką kurzu – kurzu w kolorze zwieszającego się nisko nad nami burzowego nieba.

Gdzie wy jesteście?! – wykrztusiła Kasia-Katarzyna, tym razem już bez tonu pretensji.

W sercu jakiejś powalonej anomalii – wycedziłam, zatrzymując się gwałtownie. Pazury nieprzyjemnie zaskrzypiały na chropowatym betonie. Uliczka wyglądała jak wylana stwardniałym na kamień ciastem, po którym nigdy nie przejechał żaden walec, ale to nie to kazało mi stanąć. Seth przebiegła jeszcze parę metrów z rozpędu i obejrzała się na mnie, przekrzywiając pytająco łeb.

To witajcie w klubie – jęknęła Kasia-Katarzyna. Na to, co wokół nas, nakładał się obraz widziany jej oczami – pole nieużytków, którego spodziewałam się w tym miejscu, nad nim burzowe niebo i... coś. Co to było? Wilczyca była tak spanikowana, że nie umiała skupić wzroku – biegała w zasadzie w kółko, co jakiś czas koncentrując się na czymś, co dostrzegała daleko przed sobą. Koncentryczne kręgi z opalizującej energii błyskały w miejscu, gdzie niebo stykało się z ziemią.

Pospieszcie się wreszcie! – Był tam z nią Brady. Słyszałam jego zdenerwowane myśli, widziałam oczyma Kasi jego lekko brunatną sierść, migającą tu i tam.

Czy ja mam tylko takie wrażenie, czy właśnie się z nimi mijamy? – Seth ubrała w pytanie uczucie, które wryło mnie przed chwilą w ziemię.

A bo ja wiem? – Położyłam uszy płasko na łbie i w złości drapnęłam beton pazurami. Uczucie było paskudne – jakbym zamyśliła się podczas piłowania paznokci i niechcący sięgnęła aż do mięciutkiego, tkliwego mięska. Aż zgrzytnęłam zębami, a zapewniam, że w wilczym ciele nie jest to najłatwiejsze. – Nawigacja pokazywała, że mamy iść prosto. Więc chodźmy prosto. Może to coś kiedyś się kończy.

Chcesz się tam zagłębiać? – Seth aż obniżyła się na łapach, sierść stanęła jej dęba wzdłuż całego kręgosłupa, przez co wyglądała jak tandetna chińska zabawka, niezbyt dokładnie sklejona z dwóch identycznych połówek.

A mamy jakiś wybór? – warknęłam na nią, błysnęłam kłami i postanowiłam dać dobry przykład, choć sama trzęsłam się jak galareta.

Im głębiej w osiedle, tym mocniej kusiło mnie, żeby zawrócić. Powietrze miało dziwny, metaliczny posmak – posmak rdzy i rozkładu, osiadający na języku jakimś mącznym uczuciem. Nie słyszałam niczego, co żywe – żadnych ptaków, żadnych drobnych zwierząt, które powinny zgodnie z wszelkimi zasadami logiki szybko zaanektować to, co porzucone przez ludzi. Bloki stały zbyt blisko siebie, tak że panował między nimi nieprzyjemnie wilgotny cień, trącący lekko pleśnią, jak notorycznie zalewana piwnica, a przez niżej umiejscowione okna widać było dobrze surowe betonowe wnętrza, zawalone przez większe odłamki gruzu. Wyglądało na to, że nigdy nikt tu nie mieszkał – budynki musiano porzucić tuż po ich wybudowaniu, w stanie surowym...

A jeśli to osiedle... po prostu zniknęło tuż po tym, jak je wybudowano? Jeśli przeniosło się do Drugiego Świata, wyparowało z miejskiej mapy, zanim ktokolwiek zdążył się tu wprowadzić? Co, jeśli władze zatuszowały to zdarzenie, wkładając raport do teczki z napisem „ściśle tajne”, zamiotły pod dywan wszystko, co mogło naprowadzić ludzi na jakikolwiek trop i...

No coś ty, tego nie dałoby się tak po prostu zamieść – szepnęła Seth, również rozglądająca się wokół z wyszczerzonymi kłami. Nie biegłyśmy już, szłyśmy powoli, ostrożnie stawiając łapy i stykając się bokami.

A anomalie nie powstają na niczym. – Potrząsnęłam łbem. – Ani nie znikają na dobre z Pierwszego Świata... przeważnie.

Więc co to jest? – warknął Brady. Właśnie zatrzymał się gdzieś pośród zbrązowiałych chwastów, wysokich prawie jak on sam, i dyszał ciężko, powoli tracąc nadzieję, że kiedykolwiek zdoła dotrzeć do miejsca, w którym coś tak kusząco błyskało...

Kusząco?! – Kasia-Katarzyna kłapnęła na niego zębami, spanikowana. – Ocknij się, Brady!

Co...? – Wilkołak spojrzał na nią nieprzytomnie, zaskomlał i potrząsnął łbem. – Nie wiem, co jest grane...

Jeden z bloków był przedziwnie wąski – miał maksymalnie trzy metry, niewiele więcej niż długość naszych ciał. Na chwilę odkleiłam się od boku Seth, nie zważając na jej niespokojny pomruk, i zajrzałam ciekawe przez okno. Zdemolowane wnętrze wyglądało jak zalane słońcem; na żelbetonowym gruzie, zalegającym podłogę, rósł soczyście zielony, puszysty mech, nad którym krążyły drobne owady, błyskające metalicznymi skrzydełkami w złocistym świetle.

Uciekajcie stamtąd, natychmiast! – Kasia-Katarzyna przysiadła na zadzie i zawyła z bezsilności, wznosząc łeb do burzowego nieba. Kołujące nad nią chmury miały barwę podszytego granatem ołowiu, przemknęła między nimi fioletowa błyskawica.

Chętnie, tylko że... tam było przecież pięknie. Rozkosznie... Na żelaznym pręcie zbrojeniowym, sterczącym z betonowej bryły jak ułamana skorodowana kość, przysiadł bajecznie kolorowy motyl. Niebiesko-fioletowo-różowy, jak żywa metaliczna blaszka wielkości mojej dłoni, obłędnie mienił się w świetle jasnego promienia, jakby wdzięczył się pod prysznicem z słonecznego blasku...

Zaskowyczałam, gdy rzuciło się na mnie coś ciężkiego. Odwinęłam się błyskawicznie, wyrwałam się bez najmniejszego trudu i rzuciłam się napastnikowi do gardła – Seth odskoczyła w ostatniej chwili, gdy już miałam złapać ją za krtań. Tak mocnym uderzeniem zębów prawdopodobnie zgruchotałabym jej chrząstki... i być może kręgosłup.

Co się z wami dzieje?! – krzyczała Kasia-Katarzyna.

Uspokój się, to tylko ja! – Seth błysnęła śnieżnobiałymi zębami, lecz w ślepiach miała niepewność. Choć sporo większa ode mnie, dobrze wiedziała, że nie zdołałaby sobie ze mną poradzić – rany, przecież przez te wszystkie lata, choć powinnyśmy być na podobnym poziomie ze względu na wiek, tkwiła na samym dole wilczej hierarchii, podczas gdy mnie dziadek przemienił w wilczą maszynę na długo nim dołączyłam do watahy...

Zabiłabym ją? Nie wiem. Tak zakręciło mi się w głowie, że musiałam stanąć na mocno rozszerzonych łapach, by się nie przewrócić. Zamknęłam na chwilę ślepia, ale tak było jeszcze gorzej – zawroty stawały się znośne, tylko jeśli skupiałam wzrok na nieruchomym punkcie przede mną.

Chciałam... Sama nie wiem, czego chciałam. Zostać tam, i żeby nikt mi nie przeszkadzał? Wilkołak we mnie panicznie się tego miejsca bał. A półdemon czerpał z niego dziwaczną siłę, której nie umiałam opisać. Znajdowałam się w świecie stworzonym z czystego vurda. W świecie, w którym byłam najpotężniejsza... i w którym przy okazji najmniej panowałam nad swoją mocą.

Idziemy stąd. Natychmiast! – Seth, choć kuliła się w pokornym geście, mimowolnie okazując mi swoje poddaństwo, podeszła bliżej i pchnęła mnie całym ciężarem swojego ciała w stronę betonowego deptaka.

Wzdrygnęła się, gdy zawarczałam z głębi gardła, właściwie całkowicie wbrew swojej woli. To było takie dziwne... Tak wielu rzeczy nie rozumiałam. Nie miałam pojęcia, co się ze mną działo. Nie miałam pojęcia, jak to możliwe, że Seth, choć dopiero od wczoraj podlegała tej magii, tak skutecznie korzyła się przede mną jako swoją dominującą waderą, skoro Luna do tej pory mnie nie uznała. Dlaczego nie rozumiałam, kim tak właściwie jestem?

Czy to w ogóle dało się zrozumieć?

Pozwoliłam, by odholowała mnie w stronę deptaka, choć łapy miałam nieprzyjemnie sztywne, a grzbiet napięty, zupełnie jakby moje ciało zamierzało się jej odwinąć wbrew woli umysłu. Gdy straciłam wąski blok z oczu, napięcie częściowo odpuściło, lecz mięśnie wciąż mnie bolały, a w uszach nieprzyjemnie huczała krew.

Brady! – krzyknęła nagle Kasia-Katarzyna. Jej oczami ujrzałam, jak wielki basior spróbował skoczyć naprzód, w stronę anomalii, do której nieuchronnie się zbliżali – właściwie całkiem na oślep, ze źrenicami nienaturalnie rozszerzonymi przedziwną ekscytacją. Zatrzymał się tylko dlatego, że oprócz krzyku, złapała go kłami za tylną łapę i ugryzła naprawdę mocno. Iskra bólu przeszyła go całego, sprowadzając na ziemię i wyduszając z gardła stłumiony skowyt.

Co ty... – Odwrócił się do niej, wściekły, ale powstrzymał się, zanim zaatakował. – Dzięki – szepnął bezradnie. – Nie wiem, co się ze mną dzieje...

Przemień się w człowieka – rozkazałam twardo.

Ale...

Cokolwiek tam się dzieje, dziwnie na ciebie działa. Przemień się w człowieka, Kasi będzie łatwiej cię powstrzymać, gdyby coś się stało. Czekajcie tam na nas.

Nie mów do mnie Kasia! – zbulwersowała się Kasia-Katarzyna.

To wymyśl sobie jakąś sensowną ksywkę – burknęła Seth mało przyjaźnie. Wciąż lekko się trzęsła na wspomnienie moich szczęk, o włos mijających jej gardło.

Czekajcie tam! – rozkazałam jeszcze raz, gdy wilczyca postąpiła kolejny krok w stronę anomalii. – Nie ruszajcie się, do cholery! Cokolwiek tam się dzieje, nie idźcie tam bez nas!

Cokolwiek tam się dzieje, wy na pewno nie pomożecie – syknęła z przekąsem, ale posłusznie się zatrzymała. Brady szedłby dalej, gdyby nie złapała go delikatnie zębami za dłoń.

Okej, byłam jeszcze w stanie zrozumieć, że mi odbijało w anomalii. Ale dlaczego Brady?

Osiedle skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Zatrzymałyśmy się na granicy wytyczonej niskim, popękanym krawężnikiem; Seth wpatrzyła się w rozciągający się przed nami rozległy pofałdowany teren, porośnięty zbrązowiałymi chwastami. Odetchnęłam przesyconym ozonem powietrzem i obejrzałam się za siebie. Ostatnie metry osiedla nie przypominały jego wcześniejszej części – wysokie wieżowce stały w bardziej cywilizowanych odległościach na szczycie niewielkiego pagórka, pustymi oczami okien wpatrzone w pole nieużytków. Próbowałam dla zajęcia rozproszonych myśli rozpoznać technologię, w jakiej je wzniesiono, doszukiwałam się charakterystycznych znaków... doszukiwałam się właściwie czegokolwiek, na czym mogłam się choć odrobinę skupić, dla przywołania spokoju. Długo lizałam wzrokiem wyłożone drewnem przestrzenie między oknami. Kiedyś być może było to całkiem ładne, obecnie jednak deski były tak sczerniałe ze starości i brudu, że niemal czułam bijący od nich zapach zgnilizny i śluzowaty nalot, jaki zostawiłyby na dłoni, gdybym zapragnęła ich dotknąć. Szczyty budynków wyłożono blachą falistą, gdzieniegdzie noszącą jeszcze ślady żółtej farby.

Są! – wykrzyknęła nagle Seth, przemykając nad niskim krawężnikiem z takim wdziękiem, jakby była koniem tresowanym od lat do skoków przez przeszkody. – Jestem w stanie ich znaleźć.

Ja wciąż szukałam swoich pogubionych myśli, więc po prostu pobiegłam za nią.

Popędziłyśmy w dół wzniesienia i zagłębiłyśmy się między zdrewniałe rośliny. Odruchowo przymykałam ślepia, uważając na ostre gałązki. Piaszczysta ziemia przesypywała się między poduszkami łap, unosił się nad nią intensywny zapach wilgoci, lecz nie taki, jak w anomalii – to był przyjemny aromat mokrej gleby, gotowej, aby pozwolić pierwszym roślinom kiełkować. Niebo zwieszało się nad nami, dziwnie ciężkie i... piękne. Chmury kłębiły się niczym sztormowe morze, błyskawice przemykały po nim krótkimi mgnieniami pajęczego fioletu. Pierwsza kropla deszczu skapnęła mi prosto na nos – pachniała wprost wybornie. Nisko, pośród ołowianego granatu z wizgiem śmigały jaskółki, gdzieś niedaleko śpiewał skowronek. Powietrze było gęste i rozkosznie ciepłe, jak w środku lata.

A na horyzoncie, gdzieś daleko, choć z każdym pokonanym metrem niestety coraz bliżej, pulsowała przedziwna perłowa anomalia. Koncentryczne kręgi wznosiły się i opadały rytmicznie, a wyglądały jak utworzone z mydlanej bańki – szkliste i jakby utkane z świetlistej tęczy.

Coś mnie tam przyciągało. Coś kazało biec jak najszybciej, nie zważając na nic. Zabawne – identyczne uczucie, zakorzenione łaskoczącym wrażeniem gdzieś w piersi, miałam jako dziecko tuż przed długo wyczekiwaną wizytą w sklepie z najbardziej wypasionymi zabawkami...

Wreszcie! – Kasia-Katarzyna aż podskoczyła na nasz widok. Brady również odetchnął z ulgą, choć była ona spowodowana raczej tym, że wielka wilczyca przestała nareszcie trzymać go zębiskami za ramię. – Już się bałam...!

Co tutaj się dzieje? – szeptała Seth, zataczając kręgi wokół szarej wadery. – Jak to znaleźliście? Co to jest?

A skąd ja mam wiedzieć co to? – prychnęła Kasia, marszcząc nos. – Byłam z psem na spacerze. Zobaczyłam to coś na horyzoncie, więc odstawiłam go do domu i zadzwoniłam do Quillsa. Quills przysłał mi Brady'ego, bo mieszka gdzieś w pobliżu. Poszliśmy to sprawdzić i... mam wrażenie, że im jesteśmy bliżej, tym bardziej się oddala.

Chodźmy tam razem – zaordynowała podekscytowana Seth, przerywając ten nerwowy monolog. – Może jeśli będziemy wystarczająco szybkie...

Moment! – zawołałam, błyskawicznie osadzając je w miejscu. Nie zważając na to, jak mordercze spojrzenia mi posłały, wskazałam nosem na przyglądającego nam się bezradnie chłopaka, nerwowo zaciskającego dłonie w pięści. – A co z nim zrobimy? Ktoś musi z nim zostać. I skąd ta pewność, że powinnyśmy to coś dogonić?

Jak to skąd? – żachnęła się Kasia-Katarzyna... ale nie dodała nic więcej. Doskonale czułam jej zdziwienie, gdy bezradnie szukała argumentu pośród oszalałych myśli.

Nie wiem, co to jest, ale źle na nas działa – syknęłam, mimowolnie kątem oka zerkając w stronę anomalii. Tak, mnie też przyzywała. Ja też chciałam znaleźć się tam jak najszybciej... ale chyba jeszcze mocniej wołało mnie opuszczone osiedle, które zostawiłam za nami, a to paradoksalnie pozwoliło mi myśleć w miarę jasno.

Przecież musimy zobaczyć, co jest grane.

Nie możemy tego zostawić! – Brady przemienił się znowu w wilka i przebierał niecierpliwie łapami w miejscu, popiskując cicho. – Quills kazał nam...

Co z tego, że Quills kazał? Nie ma go tutaj, a to coś może nas równie dobrze wywrócić na lewą stronę! – Kłapnęłam zębami na Seth, nim rzuciła się biegiem, wrażliwa na każde wielobarwne błyśnięcie na horyzoncie.

Wiem, co to jest! – Aż podskoczyłam, gdy w naszych głowach rozległ się głos Ladona, a ulga rozlała się we mnie jak cieplutka woda, kojąca napięte do bólu mięśnie. – Możecie tam iść. Dogońcie anomalię, to jest możliwe. Ale uważajcie na Brady'ego, na niektórych źle to działa.

A może jakieś konkrety? – wycedziłam, gdy cała trójka rzuciła się naprzód jak spuszczone ze smyczy psy gończe, zostawiając mnie w idiotycznej chmurze mokrego piachu i pokruszonych kawałków chwastów.

Biegnij z nimi – warknął półdemon. Zbliżał się do nas, choć z pewnością minie jeszcze sporo czasu, nim się tutaj znajdzie. – Potem wam powiem, teraz ciężko byłoby mi to wytłumaczyć.

Może chociaż spróbuj? – podsunęłam przez zaciśnięte myślowe zęby, ruszając za resztą. Bo niech mu będzie... poza tym sama byłam ciekawa, co tam na mnie czeka.

W środku anomalii znajduje się bogato rzeźbiona moneta z materiału przypominającego szare mydło, nieco większa od twojej dłoni. Musicie ją złapać.

Okej, nic z tego nie zrozumiałam...

A nie mówiłem...?

A jednak nagle naprawdę zapragnęłam tam być. Coś wyrywało się ze mnie, zmuszało ciało do ponadludzkiego – czy też ponadwilczego – wysiłku. Miałam wrażenie, że frunę kilka centymetrów nad ziemią, gdy wiatr rozwiewał gęste pasma futra i sięgał aż do skóry pod grubą warstwą podszerstka. Chciałam...

Chciałam dorwać to coś jako pierwsza. I nie byłam w tym jedyna.

Zaraz! – huknął Ladon Głosem Alfy, którego dawno temu przysiągł nigdy nie używać. – Stać! Zatrzymajcie się, natychmiast! Tak tego na pewno nie możecie zrobić!

I co? I nic. Z jakiegoś powodu Głos Alfy wcale na nas nie działał. Jasne, zmroziło mnie od czubka nosa aż po końcówkę ogona, wciąż byłam przytomna, ale... ja umiałam mu się przeciwstawić. Ja posiadałam moc tylko o ułamek mniejszą niż mój brat. A reszta? Choć powinni zatrzymać się, jakby napotkali na swojej drodze niewidzialną ścianę, pędzili dalej, nie zważając na wołanie.

Szlag! – warknął Ladon. Przemknął właśnie po jakimś placu targowym, ktoś krzyknął na całe gardło na jego widok, poleciał na bok potrącony wilczym bokiem brezentowy namiot. – Leah, zatrzymaj ich!

Ta, wszystko jasne, tylko jak...?

Nie wiem! Kurwa, nie myślałem, że to będzie aż tak potężne... – Zmełł między zębami kolejne przekleństwa. Odbił się gwałtownie od ziemi, wskoczył na sam szczyt niebotycznie wysokiego betonowego ogrodzenia i zeskoczył po jego drugiej stronie, nie zważając na samochodowy klakson i wściekły ból w przeciążonych stawach. – Bardziej pospieszyć się nie mogę! – ochrzanił mnie, zanim zdążyłam wyartykułować polecenie. – Jeśli nie będę gwiazdą jutrzejszych wiadomości, to znaczy, że nic nie wiem o tym powalonym świecie...

Próbowałam ich wołać. Próbowałam rozkazywać. A jednak... brakowało mi przekonania, bo przecież też chciałam się tam znaleźć. Chciałam dopaść do anomalii szybciej niż oni, choć znajdowali się daleko przede mną i raczej nie zanosiło się, bym...

Chociaż, może? Zawsze byłam szybka.

To nie jest pieprzony wyścig! – Mój brat staranował wiatę śmietnikową. Podrapał się paskudnie pogiętą siatką ogrodzeniową; złapał kłami kawał plastiku, który kiedyś składał się na kontener z makulaturą, i szarpnięciem ściągnął go z siebie, rozsypując wokół tonę papierów. – Masz ich powstrzymać, a nie prześcignąć!

Tylko że ja... – Zwolniłam na chwilę. Paskudne uczucie, ale chyba tylko tak umiałam przywrócić się do porządku. – Cholera, Ladon, gdzie ty jesteś?! Ja nie wiem, jak to działa!

Biegnę już na przełaj, jak widzisz, zaraz tam będę. – Obrzucił stekiem bluzgów rowerzystę, którego o mało nie potraktował jak wiaty przed chwilą. W ostatnim momencie odskoczył na bok i ignorując zaskoczony okrzyk faceta w obcisłych spodenkach, smyrgnął w gęste krzaki. – Spokojnie, chodzi tylko o to, by nie zrobili sobie krzywdy. Oni też chcą się tam ścigać. Chcą być tam pierwsi, cholera jasna! – Potknął się o na wpół martwe drzewko i prawie zarył w zaciągniętą kobiercem suchych liści ziemię. – Nie będą mogli dotknąć tego przedmiotu. Jeśli spróbują, nabawią się paskudnych oparzeń, ale nie zabije ich to. Najważniejsze, by się nie pokiereszowali po drodze.

Tu na szczęście nic nie ma...

Pewna jesteś? – prychnął z przekąsem.

Byłam pewna. Dopóki nie dobiegliśmy do drogi.

Kasia-Katarzyna była z nas najszybsza. Zdecydowanym susem przesadziła wąski pasek asfaltu, nawet go nie zauważając. Seth zawahała się na sekundę, widząc światła nadjeżdżającego samochodu, lecz podążyła za nią. Brady w zasadzie rzucił się prosto pod koła.

Zaskowyczałam i skoczyłam za nim – byłam przecież tak blisko... To takie głupie – sytuacja wyglądała jak beznadziejna czarna komedia: wilkołaki jak w amoku pędzące na oślep, nadciągające auto... Takie głupoty to tylko w amerykańskich filmach akcji, chciałoby się powiedzieć. A jednak... wcale nie. Pisk opon wwiercił mi się w czaszkę, drażniąc nadwrażliwy wilczy słuch, a huk uderzenia rozbrzmiał jak wystrzał armatni. Obcy ból rozlał się po całym moim ciele, skowyt odczułam w gardle jak swój własny. Wypadłam na ulicę ułamek sekundy po wilkołaku, ale było już za późno – auto zatrzymało się kawałek dalej, prawie lądując w rowie w kłębach pary wydobywającej się spod maski i chmurze szkła z potłuczonej szyby, a ogromny wilk, po przekoziołkowaniu przez dach, runął na asfalt jak szmaciana kukła.

Kurwa! – ryknął Ladon. Jeszcze nigdy nie słyszałam, by miał tak wysoki głos.

Brady! – krzyknęłam, dopadając do znieruchomiałego kształtu. Wstyd przyznać, ale pierwszym, o czym pomyślałam, była modlitwa, aby przemienił się w człowieka, bo przecież kierowca nie mógł nas tak zobaczyć...

Otrzeźwiałam, gdy zobaczyłam krew. Tak, przemienił się po krótkiej chwili, gdy dopadłam do niego, upadając na kolana i obejmując ramionami, jak mała dziewczynka. Nie wiem, na ile było to świadome, bo nie odpowiedział – oczy miał zamknięte, rana na głowie krwawiła naprawdę paskudnie.

O Boże, co... co się stało?!

Odwróciłam się gwałtownie. Kierowca auta również miał wyraźny ślad uderzenia na głowie i skórę twarzy pociętą szkłem ze zniszczonej przedniej szyby. Oczy miał rozszerzone ze strachu i szoku, auto za jego plecami wyglądało jak po ciężkim dachowaniu...

Jak po wpadnięciu w ważącego prawie dwieście kilogramów wilka, mającego ładne metr dziewięćdziesiąt w kłębie. Na asfalcie facet zastał zaś dobrze zbudowanego, wysokiego, lecz niewątpliwie nieco mniejszego od rzeczonego wilka młodzieńca.

Nieważne, wzywaj pogotowie! – krzyknęłam. Być może głupio. Być może falsetem. Ale co mnie to obchodziło? Brady nie reagował i wyglądał naprawdę źle. Nie byłam w stanie na niego patrzeć, by w oczach nie stawały mi łzy, bałam się tego, bałam się, że on...

To nie byłoby jak utrata przyjaciela. To byłoby jak utrata cząstki siebie.

Wzdrygnęłam się, czując łaskotanie magii.

Biegnij za nimi! – rozkazał Ladon. Głos miał dziwny, nie tak wierny prawdziwemu, jak gdy korzystaliśmy z wilczej telepatii, lecz... cóż, zrozumiały i niezrozumiały zarazem, jeśli wiecie, o co mi chodzi.

Że co?! – wykrztusiłam, nie zważając na to, że biedny kierowca oderwał wzrok od telefonu, na którym próbował wystukać numer alarmowy trzęsącymi się dłońmi, i spojrzał na mnie jak na kuriozum.

Biegnij! – powtórzył mój brat uparcie. – Zaraz tam będę, zajmę się nimi, ty biegnij za tamtymi dwiema i pilnuj ich!

Ale Brady... – Mój Boże, miałam całe dłonie we krwi. Łzy leciały mi już ciurkiem, byłam chyba na skraju paniki.

Biegnij, Leah! Jestem tuż obok, pogotowie zaraz przyjedzie!

To jest naprawdę ważniejsze od...

Biegnij!

Nie chciałam go tam zostawiać. Nie byłam w stanie...

Ale jeśli Seth i Kasi też coś się stanie? Jeśli one też...?

Krzyknęłam bezradnie w burzowe niebo, przemieniłam się w wilka, spojrzałam na oniemiałego kierowcę i puściłam się za tamtymi dwiema. I chyba jeszcze nigdy nie biegłam tak szybko.

Ladon faktycznie był tuż obok – widziałam już jego oczami pole zbrązowiałych chwastów, czułam ból, gdy smagały go po nosie. Co dziwne, nie czułam tego, co robiły z moim własnym. Błyskawica rozcięła ołowiane niebo na pół, grzmot wstrząsnął ziemią pod moimi łapami. Coś błyskało perłowo daleko przede mną...

Seth i Kasia-Katarzyna milczały. Skupione na celu, nie były w stanie myśleć o niczym innym.

Przepraszam, byłem pewien, że anomalia jest o połowę słabsza – warknął Ladon, hamując gwałtownie tuż obok wąskiej drogi. – Nigdy nie widziałem, żeby była... – Urwał wpół słowa, coś zabulgotało mu w piersi. – Nieważne. Porozmawiamy potem. Chroń je i przypilnuj, żeby żadna nie dotknęła tego przedmiotu. Ty możesz go wziąć.

Jak niby... – Nie było sensu, żebym kończyła. Mój brat wyskoczył na ulicę, jeszcze zanim przemienił się na dobre w człowieka, i dopadł do patrzącego za mną bezradnie kierowcy. Kontakt się urwał.

Nie wiedziałam, czy dalej płaczę w wilczym wcieleniu, czy to wiatr wyciska mi łzy z oczu.

I nagle tam byłyśmy. Koncentryczne perłowe kręgi wznosiły się ku ołowianemu niebu, eksplodowały w feerii oszałamiających barw i opadały miękko na kobierzec z falujących na wietrze chwastów. Coś faktycznie tam było – coś jak duża, podrygująca moneta... jakby niewidzialny olbrzym bawił się, podrzucając ją w niekończącej się grze w „orzeł czy reszka”. Zakręciło mi się w głowie, gdy spróbowałam skupić na niej wzrok.

Udało mi się prześcignąć Seth. Jak to możliwe, skoro znajdowałam się tak daleko za nimi? Nie wiem. Płuca mi płonęły, jakby coś miało je za chwilę rozsadzić, miałam wrażenie, że wydycham żywy ogień lub kwas. Piaskowa wilczyca zaskowyczała z frustracji gdzieś za mną, ale choć bardzo się starała, nie była w stanie przyspieszyć. Kasię-Katarzynę miałam tuż przed sobą, brakowało mi ledwie paru metrów...

Dopadła anomalii jako pierwsza. Wskoczyła dosłownie w jeden z koncentrycznych kręgów, a ja już oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak coś rozrywa ją na strzępy. Serce podeszło mi do gardła, lecz nic się nie stało. Wadera zbliżyła się do monety, na której nie byłam w stanie skupić wzroku, przemieniła się w człowieka, wyciągnęła po nią dłonie...

Zaskowyczałam ostrzegawczo dokładnie w tym momencie, w którym ona krzyknęła z bólu i upuściła przedmiot. Perłowe kręgi zniknęły, ledwie dotknęła monety, lecz upuszczony przedmiot wcale nie zamierzał spokojnie położyć się w trawce – odbił się od ziemi jak piłeczka kauczukowa, nie zważając na zwijającą się obok dziewczynę, i poleciał dalej...

W taki sposób anomalia przed nami umykała. Tylko że ja byłam tutaj najszybsza, choć istniała możliwość, że przypłacę tą swoją nagle odkrytą kondycję sprintera życiem. Rzuciłam się naprzód, przesadziłam jednym susem zapłakaną nastolatkę i złapałam po prostu monetę w zęby, jak pies chwytający rzucające przez właściciela frisbee. Runęłam na ziemię tak ciężko, że łapy się pode mną ugięły – skok był za daleki jak na moją wytrzymałość, stawy po prostu nie wytrzymały. Przemieniłam się w człowieka, chwytając przedmiot wygodnie w dłonie, zanim zdołałam się podnieść. Koszmarnie bolały mnie ramiona, łokcie i nadgarstki, na których wylądowałam, ale oprócz tego i sporej dawki piasku i chwastów we włosach, byłam chyba cała. Musiałam chwilę posiedzieć na ziemi, zanim zdołałam dźwignąć się na nogi.

I tyle zachodu o coś takiego? – wydyszała Seth gdzieś nade mną. – O... o Boże – wykrztusiła nagle zmienionym głosem. – Brady!

Teraz to Brady... – prychnęłam i roześmiałam się przez łzy.

Moneta faktycznie była nieco większa od mojej dłoni i wyglądała jak wyrzeźbiona w mydle. Wiernie odwzorowana twarz Meduzy szczerzyła na mnie ostre zęby, kłębiły się węże, które postać miała zamiast włosów, wiły się ozdobne roślinne motywy na krawędzi...

Co to jest, do cholery? – wykrztusiła Kasia-Katarzyna, tuląc poparzone dłonie do piersi.