Niby wiedziałam, czego powinnam spodziewać się po notatkach mojej mamy. Już wieki temu dała mi do zrozumienia, że coraz częściej pojawiają się u niej pacjenci z urojeniami, którzy widzieli coś, czego dostrzegać nie powinni, i obiecała mi, że będzie te przypadki zapisywać, żebym wraz ze sforą mogła sprawdzić, czy nie były może kolejnymi anomaliami... ale zupełnie nie spodziewałam się tego, że dzisiejszego ranka, gdy wstanę z łóżka tak nieprzytomna, że nawet zejście po schodach okazało się ogromną przeszkodą, otrzymam od niej opasły plik zapełnionych maczkiem kartek.
Wystarczyło, bym przeczytała kilka pierwszych historii, a o senności zupełnie zapomniałam. I byłam przerażona.
Znam anomalie. Widziałam ich już dziesiątki, tropiliśmy je przecież od bardzo dawna, a nieraz natykaliśmy się na nie również w przeszłości, jeszcze zanim powiązaliśmy je z kraterami i dziwną atmosferą panującą w mieście. Niemal mnie już nie zaskakiwały, no bo przecież ile można? Owszem, to na cmentarzu wczoraj wprawiło mnie w zdumienie, ale poniekąd nie przez fakt swego istnienia, a to, że ludzie zdawali się zupełnie nie zauważać, co jest grane. Jeziorko z kamiennymi czaszkami okazało się przerażające i fascynujące, ale... no, było anomalią, jak wszystkie inne. Chyba. W każdym razie strach, jaki mnie ogarnął, gdy je zauważyłam, nijak nie umywał się do tego teraz.
Historie były najprzeróżniejsze. Wszystkie skrupulatnie, lecz dość skrótowo zapisane ładnym, choć niezbyt czytelnym pismem mamy, zadawały kłam wczorajszym wnioskom, jakoby ludzie anomalii nie dostrzegali, i ukazywały gigantyczną skalę problemów. Nie wiem, ile tych opowiastek było, bo mama ich nie ponumerowała, ale po tym, jak pobieżnie przejrzałam notatki, czekając, aż zagotuje się woda na kawę, mogłam zagwarantować, że na pewno nie mniej niż osiemdziesiąt.
Osiemdziesięciu ludzi, którzy widzieli coś, czego nie powinni. Zebrani w ciągu... jakiego czasu? Miesiąca? Może trochę więcej. Mama przyjmuje około dwunastu pacjentów dziennie, czasem mniej, czasem więcej.
Nijak mi się to nie zgadzało. Przecież ci ludzie musieli walić do niej drzwiami i oknami. Musieli przychodzić bez wcześniejszych zapisów i odchodzić odesłani do innych lekarzy, gdy po przedstawieniu pokrótce problemu dowiadywali się, że nie ma ich kiedy przyjąć. Oprócz mamy psychiatrów w mieście było jeszcze wielu, więc można łatwo się domyślić, że do nich również trafia jakaś część „chorych”. Nawet jeśli uznać, że parę z tych przypadków faktycznie jest problemami dla medycyny i ci ludzie faktycznie mieli halucynacje, procent, za który odpowiedzialne są anomalie, i tak wychodzi gigantyczny.
Tak gigantyczny, że chyba żadne z nas nie zdawało sobie do tej pory sprawy, jak mamy przesrane.
Gdy już kawa była gotowa, zasiadłam przy okrągłym stole na środku kuchni. Atmosfera była tak cukierkowa, że aż nie chciało mi się wierzyć, tak to kontrastowało z posępnymi wieściami. Przez skrzynkowe okno do dużego pomieszczenia wpadały promienie nisko zawieszonego, jesiennego słońca, w którego blasku pięknie skrzyły się złote liście wysokiego drzewa, rosnącego przed domem, i czerwone pędy oplatającego płot dzikiego wina. Drewniane szafki o rzeźbionych drzwiczkach nadawały wnętrzu wyłożonemu deskami ciepła i przytulności, podobnie jak ozdoby na ścianach – obrazki ręcznie malowanych ziół, warzyw i owoców oraz spora kolekcja haftów mojej mamy. W takim otoczeniu zwyczajnie nie było miejsca na nic, co przerażające, ponure i zakrawające na szaleństwo. Poczułam ogromną niechęć do czytania, ale dobrze przecież wiedziałam, że musiałam mieć coś przed dzisiejszym patrolem. Skoro Quills zaplanował zwiedzanie i szukanie anomalii na cmentarzu, muszę się dowiedzieć, czy może ktoś już nie widział na nim czegoś ciekawego, byśmy w pierwszej kolejności sprawdzili te podejrzane miejsca. A może trafi się coś jeszcze w bliższej okolicy? Czas nas gonił, i to o wiele bardziej, niż sądziliśmy, skoro skala problemu była aż taka.
Wzięłam łyka gorzkiej kawy z sześciu łyżeczek. Chwilę trzymałam napój w ustach, z przymkniętymi oczami nakazując sobie spokój. Zatęskniłam za obecnością Ladona – brat niestety wybył rano do pracy i nie mogłam liczyć na to, że wyczuwszy nastrój, pojawi się zaraz, by mnie przytulić i zapewnić, że jest obok. Nie mogłam liczyć na siłę płynącą z jego obecności i potężnej magii, którą w nim wyczuwałam...
Przed oczami stanął mi wyvern ze snu, ale jak najprędzej przegnałam tą wizję. Potrząsnęłam stanowczo głową i wzięłam się za czytanie. Lepiej mieć to już z głowy.
„Kobieta, lad 35. Mieszka na ulicy Siennej 17 – to niewielkie osiedle w pobliżu starego miasta, takich raczej niezbyt atrakcyjnych, w większości przedwojennych ni to kamienic, ni to domów jednorodzinnych. Jej budynek posiada rozległą piwnicę, ciągnącą się jeszcze daleko pod podwórzem, twierdzi, że niegdyś składowano w niej piwo i wino w beczkach. Od września panicznie boi się tam schodzić, ponieważ ma wrażenie, że ciemność, która panuje na schodach, jest żywa. Gdy stanie wystarczająco blisko, kątem oka widzi, że wyciąga po nią ręce. Światło nie działa tam od bardzo dawna, nikt nie zawołał elektryka, bo nie ma na to pieniędzy. Mąż raz zszedł tam po narzędzia z latarką i nie było go przez kilka godzin, gdy wrócił, twierdził, że zniknął jedynie na moment. Pacjentka twierdzi, jakoby od środka piwnica wydawała się znacznie większa niż jest to możliwe, patrząc po wielkości domu i terenu wokół, ponadto niegdyś były w niej okna, które teraz zniknęły.
Mężczyzna, lat 85. Któregoś dnia w drodze do sklepu zauważył coś dziwnego w skwerze, który mijał wielokrotnie wcześniej. Drzewa zakwitły ogromnymi, egzotycznymi kwiatami, wydzielającymi intensywne światło i złocisty pyłek. Zerwał jeden z nich, ten w jego dłoniach zamienił się w kryształ, twierdzi, że ma go do dzisiaj, ale nie przyniósł na wizytę, więc nie wiem, czy to prawda.
Kobieta, 48 lat, nauczycielka. W szkole, w której pracuje, zapadła się podłoga w szatniach, odsłaniając stare schrony przeciwlotnicze, prawdopodobnie przedwojenne lub niewiele młodsze. Podłoga zarwała się pod jej nogami, z ledwością uniknęła poważniejszych obrażeń, skończyła z siniakami. Następnego dnia po dziurze nie było ani śladu.
Kobieta, 57 lat, dyżurna ruchu z nastawni w pobliżu dworca kolejowego. Którejś nocy dostrzegła, jak po uszkodzonych słupach trakcyjnych linii naszykowanej do rozbiórki, po zwisających resztkach przewodów przeskakują niebieskie światła wielkości ludzkiej głowy. Pobiegła tam, sprawdzić, co się dzieje, na miejscu znalazła w trawie kilka niewiadomego pochodzenia kul z litego szkła. Jedno ze świateł o mało jej nie sparzyło, prawdopodobnie straciła wtedy przytomność, znalazł ją zmiennik i zadzwonił po pogotowie. Było podejrzenie udaru, ale po wykonaniu badań nie znaleziono żadnej logicznej przyczyny tej historii, odesłano ją więc do psychiatry.
Mężczyzna, 28 lat. Gdy wracał samotnie z imprezy w środku nocy, zamiast do swojego bloku, trafił w miejsce, które wyglądało jak z dalekiej przyszłości – budynek był opuszczony, rozpadający się, z popękanymi murami i wybitymi oknami. Na schodach rozlano czarną, żrącą maź, nadtopiła mu podeszwy butów i wydzielała przykry zapach. Coś spróbowało go zaatakować, nie wie dokładnie co, gdy uciekł i przyszedł z pomocą, wszystko wróciło do normy. Być może efekt alkoholu i czegoś mocniejszego, choć twierdzi, że nie wypił dużo i nie łączył tego z narkotykami.
Kobieta, 79 lat. Twierdzi, że posiada w swoim mieszkaniu „magiczne drzwi”, którymi da się przedostać do mieszkania jej przyjaciółki, mieszkającej dwie ulice dalej.
Kobieta, 22 lata. Zawsze wieczorem, po zgaszeniu światła, dostrzega na ścianach swojego mieszkania dziwne symbole, wyglądające jak tańczące potwory.
Mężczyzna, 83 lata. Wie, że coś dziwnego dzieje się obok grobu jego żony. Przysłała go rodzina, bo sam nie sądzi, żeby był chory. Gdy zapala znicze, światło zaczyna iskrzyć – tylko tyle udało mi się dowiedzieć. Jest święcie przekonany, że to Bóg daje mu znak, iż pamięta o jego żonie i nim samym.
Kobieta, 64 lata. Podczas wycieczki do lasu zamiast grzybów, zbierała szklane kule z zatopionymi w nich wzorami, takie, jakie kiedyś były modne w domach (sama takie zbierałaś, jak byłaś mała). Zapytana, czy ktoś może to potwierdzić, wskazała mi całą witrynę podobnych, ale nie umiem oczywiście określić, czy coś jest z nimi nie tak.”
Westchnęłam i potarłam oczy. No pięknie się zaczynało... Wzięłam kolejnego łyka stygnącej kawy. Zupełnie o niej przez to wszystko zapomniałam. Przewróciłam stronę i skupiłam się na następnej. Choć ręce już drżały mi jak w chorobie z nerwów, nie potrafiłam powstrzymać niezdrowej ciekawości.
„Mężczyzna, 48 lat. Twierdzi, że nad osiedlem, na którym mieszka, przebiega zawieszona w powietrzu linia kolejowa i regularnie jeżdżą tam pociągi. Każdego wieczoru wychodzi na balkon, by obserwować, jak jest podświetlona.
Mężczyzna, 60 lat. Ściana w kamienicy, w której mieszka, zaczęła pękać, w mury wdała się wilgoć, której nie było tam od ponad stu lat, bo poziom wód gruntowych w okolicy jest za niski, żeby coś miało się dziać (tak twierdzi). Ściany wokół pęknięcia pleśnieją, pokrywają je dziwne bąble. Człowiek sądzi, że z dziury zaczęło coś wychodzić, ale nie umiał powiedzieć dokładnie co. Zapytany, czy zgłaszał to specjalistom i czy ktoś sprawdził mur, czy nie grozi zawaleniem, skwitował to słowami „i tam, będę ja kogo wzywał, to przez te lewackie kurwy, co teraz po protestach chodzą, mówię ja pani”. Przynajmniej nie dodał, że to wina Tuska.”
Parsknęłam śmiechem i poplułam się kawą. Mama sobie darować nie mogła, jak widać... Przepada za takimi prawicowymi dziadkami równie mocno, jak ja.
Musiałam wziąć się za to inaczej. Pod niemal wszystkimi wpisami, jeśli nie w treści, to w linijce pod spodem znajdował się określony przynajmniej w przybliżeniu adres anomalii. Na telefonie odpaliłam plan miasta, a na wolnej kartce zaczęłam zapisywać te przypadki, które znajdowały się w pobliżu cmentarza, a więc możliwe do sprawdzenia dzisiejszej nocy. Skrzywiłam się, gdy zauważyłam, jak ich wiele. Coś tak czułam, że Luna znajdzie w tym kolejny powód do zgłaszania pretensji... Jak zresztą we wszystkim, co bym wymyśliła. Podejrzewałam, że nie wyrobimy się z tym spacerem do wieczora.
Gdy okazało się, że niedługo powinnam wychodzić, nieco przyśpieszyłam działania. Pomalowałam się, ubrałam na tyle ciepło, na ile było to konieczne, i wyszłam z domu, zapewniając rodziców, że wszystko jest w porządku, choć aż mnie coś bolało w żołądku od tego kłamstwa. Ręce mi się trzęsły, gdy zamykałam za sobą drzwi i furtkę, w wilka przemieniłam się od razu, gdy tylko wyszłam na polną drogę, prowadzącą do naszego podjazdu. Otrząsnęłam się, z trudem rozprostowując zastałe kości, i pomknęłam na złamanie karku w stronę cmentarza. Gdy tylko znalazłam się na bardziej zaludnionych terenach, musiałam z powrotem zmienić skórę na ludzką – słońce jeszcze nie zaszło, a w pobliżu z okazji święta kręciło się zbyt wiele osób, bym mogła swobodnie przemykać w ciele gigantycznego zwierzęcia.
Gdy wtopiłam się w ten gadający o bzdurach, hałaśliwy tłum, zaświtało mi w głowie, że pojęcia nie mam, jak niby znajdę tutaj moją drużynę. Mało brakowało, a zaczęłabym kląć pod nosem. Z braku laku przemknęłam między nieumiejętnie parkującymi na wąskich uliczkach samochodami i skierowałam się do bramy nowszego cmentarza. Możliwe, że załapią, że wypadałoby się spotkać w miejscu poprzedniej zbiórki...
Ladon i Geri załapią. Kasia-Katarzyna raczej też. Tylko Luna może zrobić wszystko po swojemu.
Uliczki osiedla domków jednorodzinnych od zawsze we Wszystkich Świętych służą za jedyny możliwy parking. W samym pobliżu cmentarza zawsze obowiązuje wtedy zakaz ruchu, więc jest to właściwie konieczność dla wszystkich, którzy postanawiają tutaj przyjechać samochodem. Działania te zostawiają po sobie rozjeżdżone, błotniste trawniki, zawalone brudem chodniki i wściekłych mieszkańców okolicznych posesji, zmęczonych hałasem i podjazdami tak zastawionymi, że sami nie mogą z nich wyjechać. Ludzie pchają się dosłownie wszędzie, spaliny unoszą się całkiem gęsto, przeplatając z dobiegającym od strony cmentarza zapachem palonych wkładów do zniczy.
Wiem, dziwne to, ale zawsze mi się ten smrodek znicza podobał i potrafiłam wyczuć go z bardzo daleka...
W pewnym momencie miałam wrażenie, że minęłam dawną znajomą z podstawówki. Pamiętałam, że dziewczyna mieszkała gdzieś tutaj, byłam u niej bodajże ze dwa razy, ale gdyby nie to, że wychodziła przez furtkę posesji podejrzanie znajomej, chyba bym jej nie poznała. Owszem, już w tamtych czasach, jako dziecko była taką typową modnisią – zawsze miała najdroższe ubrania, prawie każdego dnia przychodziła w nowych i strasznie obnosiła się z pieniędzmi, chyba jeszcze bardziej, niż moja niewydarzona rodzinka z Warszawy – ale teraz... Ja pierniczę, mało nie ryknęłam śmiechem, gdy zobaczyłam jej twarz. Pojęcia nie mam, kto wykonuje operacje plastyczne na osobach niepełnoletnich, ale ona musiała poddać się jednej z nich, bo usta miała jak przyssany do ściany akwarium glonojad, w dodatku jeszcze pomalowane na różowo. Rozpięta biała kurteczka w stylu cizi spod monopolowego ukazywała za małą o przynajmniej jeden rozmiar bokserkę, z której niemal wylewał się obfity biust, aż brązowy po wizycie w solarium. Stanęłam na jej widok jak wryta, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zdziwiona moją reakcją, szybko odeszłam, udając, że zaczął mi dzwonić telefon.
A może to była kolejna anomalia? O Boże... Wyglądała na przynajmniej dziesięć lat ode mnie starszą...
Im bliżej cmentarza, tym tłum robił się większy. Gdy weszłam już na teren, gdzie samochody nie mogły się poruszać, stało się znacznie gorzej, bo ludzie definitywnie przestali patrzeć, gdzie łażą. Jakieś dziecko wepchnęło mi się pod nogi tak bezczelnie, że mało nie wychlastałam sobie ząbków o krawężnik, i odbiegło przerażone, dostrzegłszy, jak odruchowo wyszczerzyłam na nie zęby. Udałam, że nie słyszę człowieka zachwalającego swoje „nieśmiertelne” świeczki, choć bardzo mnie kusiło, by spytać, jak je niby zrobił, i na chwilę zatrzymałam się przy kolesiu sprzedającym baloniki, poważnie zastanawiając się nad wypełnioną helem lokomotywką z różowej, błyszczącej folii. Niestety jakoś nie przychodziło mi do głowy, co mogłabym z nią zrobić podczas wycieczki. Może podpowiem rodzicom, żeby mi ją kupili, gdy pod wieczór przyjadą na groby...?
Zorganizowałam sobie gigantyczną paczkę popcornu i pieczonego ziemniaka na patyku. Wacie cukrowej tylko się przyjrzałam, bo nie starczyło mi na nią rąk. Wyposażyłam się jeszcze w trzy proste, białe znicze, i w takim stanie dowlokłam się do bramy, przy której spotkaliśmy się poprzednim razem, wyklinając na stadko bachorów zgromadzone wokół stoiska ze świecącymi zabawkami. Wysokie wrzaski w stylu „mamo, tato, kup mi” jeszcze długo dzwoniły mi w uszach.
– E... po co ci to? – spytał Geri zamiast powitania, unosząc ciekawie brwi na widok mojej wyprawki.
– Zakupoholiczka – mruknęła Luna pod nosem, nawet nie spoglądając w moja stronę. Ostentacyjnie oglądała swoje nieco za długie paznokcie.
Chyba pierwszy raz widziałam ją w ludzkiej skórze i musiałam przyznać, że tak również jest bardzo ładna. Stosunkowo wysoka, o pięknej figurze modelki – z długimi nogami, wyraźnie zarysowanymi biodrami i nie za dużym, lecz dostrzegalnym biustem. Włosy miała pofarbowane na bardzo jasny, niemal biały kolor, i związane w niedbałego, rozpadającego się kucyka, przez co kilka wycieniowanych kosmyków okalało jej twarz. Miała jasną karnację i oczy podkreślone perfekcyjnymi kreskami.
Szlag. Poczułam się przy niej jak małe, głupkowate byle co. Owszem, też zrobiłam sobie kreski, no ale z czym do ludzi... Już nawet Kasia-Katarzyna, z tymi swoimi czarnymi włosami do połowy policzka, kocimi oczami i dużymi okularami wyglądała o niebo lepiej ode mnie. Z miejsca straciłam resztki dobrego humoru.
– Chciałam podejść jeszcze na grób babci – odpowiedziałam z opóźnieniem, nakazując sobie przestać oceniać innych. Po co ja to wiecznie robię? – Rodzice idą później, ale wątpię, żebyśmy skończyli robotę do tego czasu.
– Jasne. – Ladon uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco. Nawet nie wiem, kiedy pojawił się u mojego boku i opiekuńczo objął mnie ramieniem. Nie pocałował mnie – za dużo wokół kręciło się ludzi, którzy mogli nas znać, a tylko tego brakowało, by ktoś obcy dowiedział się, że łączyła nas relacja nieco inna, niż zwykle powinna pojawiać się między rodzeństwem...
Taka była nasza natura. Ale przecież obowiązującemu w kraju prawu tego się nie wytłumaczy. Coś mi się kojarzy, że związki kazirodcze to przestępstwo... Ze złością potrząsnęłam głową i przygryzłam wnętrze policzka, żeby skupić myśli na czymś innym.
– Coś ty taka skwaszona? – zainteresowała się Kasia-Katarzyna, bezbłędnie wyczuwając, że coś jest grane. Podeszła do mnie bliżej, zupełnie ignorując Lunę, z którą rozmawiała do tej pory. – Stało się coś?
– Mama dała mi te notatki pacjentów z urojeniami, które obiecała jakiś czas temu. – Wcisnęłam niedojedzony popcorn Ladonowi i szybko wygrzebałam z torebki kartkę z własnymi zapiskami. Zniżyłam głos, wcześniej dokładnie upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, kto nadmiernie by się nami interesował. – Nawet nie macie pojęcia, ile tego jest. Nie dałam rady jeszcze przeczytać wszystkich, na razie wypisałam tylko te, które możemy sprawdzić przy okazji, bo są w okolicy.
– O kur... – Geri w ostatniej chwili ugryzł się w język, z wielkimi oczami wyrywając mi kartkę z ręki. – Rany, Leah, to jest tylko ścisłe pobliże cmentarza?
– Właśnie to powiedziałam, nie? – prychnęłam, wywracając oczami. Odebrałam bratu żarcie, widząc, że już zaczęło się cieszyć jego uwagą. Niech se swoje kupi. – Mi też się to nie podoba.
– A jak z resztą miasta? – dopytała Kasia. – Też jest tego tyle?
– Pojęcia nie mam, nie miałam czasu, żeby wszystko porównać z mapą. Wydaje mi się, że tu jest tego najwięcej, ale okaże się potem.
– Jaki procent z tych opowiastek jest prawdziwy? – spytała sceptycznie Luna. Właśnie przechwyciła zapiski i oglądała je z taką miną, jakby naprawdę się ich brzydziła.
– Dopiero mamy to sprawdzić...
– To strata czasu – skwitowała, wchodząc mi w słowo. Kartką prawie rzuciła, Geri cudem zdołał ją złapać, zanim wpadła w pobliską kałużę, porwana przez wiatr. Jak księżniczka odwróciła się od nas, kręcąc głową. – W życiu nie sprawdzimy tego takim sposobem, jest nas za mało. Mogłaś skupić się na prawdziwych anomaliach, a nie domysłach jakichś wariatów.
Zgrzytnęłam zębami tak mocno, że aż coś mnie zabolało. Na szczęście zdołałam opanować swędzący mnie na języku stek przekleństw.
– A jak niby mam po samym czytaniu zeznań zorientować się, które są prawdziwe? Trzeba je obejrzeć, i tyle. Innego sposobu poza całkowitym olaniem sprawy nie widzę.
Odburknęła coś, czego nie zrozumiałam, i odeszła na dwa kroki, wyciągając telefon.
Geri wzruszył ramionami z przepraszającą miną na znak, że nie ma bladego pojęcia, co ją napadło, i oddał mi notatki z należytym szacunkiem.
– Ile z tego jest na samym cmentarzu? – spytała Kasia. Dobrze, że przynajmniej ona nie zamierzała histeryzować.
– Myślę, że mniej więcej połowa z tych wypisanych. Mogłam coś pominąć. – Szybko znalazłam długopis i zaczęłam zakreślać kółeczkami odpowiednie pozycje.
– Teraz ich nie sprawdzimy – zaznaczył Ladon, kiwając głową w stronę kręcącego się jak wszy po gaciach tłumu. – Widzicie, ile tu narodu? Nie ma sensu się przez nich przepychać, najpierw przyjrzyjmy się tym innym adresom.
– Przynajmniej dwie z tych anomalii są w czyichś mieszkaniach – przypomniała Luna. A pomyśleć, że do tej pory pewna byłam, że po tym swoim teatrzyku przestała zwracać na nas uwagę... – Jak chcecie je niby sprawdzić?
– To nie będzie problem. – Półdemon beztrosko wzruszył ramionami.
– Ale...
– Mówię poważnie – uciął, obrzucił ją lodowatym wzrokiem, jeszcze raz zerknął na moje zapiski i ruszył w swoją stronę, samodzielnie wybrawszy cel i nikomu z nas nie racząc nawet o tym powiedzieć. Z ledwością zawróciłam go z przypomnieniem, że mieliśmy jeszcze iść na grób mojej – naszej! – babci.
Nie no, sympatycznie. Pech chciał, że faktycznie miał wśród nas najwyższą pozycję i mógł tak zrobić. Zapominał tylko, że mało kto z nas był gotów coś takiego przełknąć... Dwie laski konkurujące o tytuł dominującej wadery, zdegradowany Beta ze stada Aresa i jedyna smutna Kasia, która miała nieraz dziwne humory. Ciekawa ferajna. Zupełnie do siebie nie pasowaliśmy.
Zaczęliśmy od najdalszego adresu, postanowiwszy wraz z każdym zwiedzonym miejscem stopniowo zbliżać się do cmentarza. Naszym celem było jedno z nieco szpetnych blokowisk, w tej okolicy raczej nielicznych. Kilka wąskich, lecz stosunkowo wysokich wieżowców stało na łagodnym wzniesieniu, strasząc widocznymi z daleka łączeniami płyt i niegdyś pomalowanymi na różowo w wyjątkowo nietrafionym dekoracyjnym zamyśle przerwami między oknami, obecnie nierównymi i poznaczonymi śladami spływającej latami zanieczyszczonej deszczówki. Na nieumiejętnie ocieplonych szczytach jednego z nich widać było ślady zielonkawych zacieków, prawdopodobnie pleśni, a okna na ostatnich piętrach wszystkich budynków bez wyjątku były brudne, odrapane i oznajmiające wszem i wobec, że mieścić się tam musiały jakieś pomieszczenia gospodarcze, pewnie od dawna już nieużywane. Pomiędzy blokami nie było zupełnie żadnego drzewa i ani pół krzaczka – na niewielkim w gruncie rzeczy terenie straszył jedynie chorobliwy, jesienny trawnik, dwa zielone trzepaki, nieco obtłuczone przez nieumiejętne parkowanie kogoś z pękającego w szwach parkingu obok, i jeden zaskakująco nowoczesny plac zabaw, ogrodzony estetyczną siatką i wyłożony gumowymi płytami. Kolorowy domek nad zjeżdżalnią aż raził w oczy, tak bardzo nie pasując do otoczenia, że to aż niemal bolało.
Trafiliśmy do wieżowca znajdującego się na obrzeżu osiedla. Podeszliśmy pod jedyną klatkę schodową, nawet nie patrząc specjalnie bo dużych, ale nieco syfiastych balkonach. Coś tak czułam, że wszyscy mieszkańcy zmówili się, by pomalować je na najbardziej odrażające kolory, jakie istniały – zamiast czegoś sensownego, królowały tam wszelkie odcienie mięty, różu i bieli, sprawiające wręcz odpychające wrażenie. Bynajmniej nie leżałoby mi się przyjemnie na leżaczku w takim miejscu... Nie dziwiło, że większość używała tych swoich kawałków świeżego powietrza jedynie w charakterze składzików wszystkiego, co niepotrzebne, i suszarek do łopoczącego na delikatnym wiaterku prania.
Geri chwilę przyglądał się nowoczesnemu domofonowi z planszą numeryczną, wreszcie wyklepał pierwszy lepszy numer i szarpnął za drzwi, gdy mieszkaniec otworzył nawet bez pytania, kim jesteśmy i czego chcemy. Weszliśmy na zaskakująco czystą klatkę schodową, od jednej strony przeszkloną nieco pofalowanymi ze starości szybami w metalowych ramach. Były umyte, lecz nikt nie pomyślał o tym, by zapchać nieszczelności – wiało od nich porządnie, przez co temperatura była niemal identyczna, jak na zewnątrz. Stanowczo odmówiłam skorzystania z ciasnej windy, zerknęliśmy więc na parter, by zobaczyć, jak jest zorganizowana numeracja mieszkań, i po skomplikowanych obliczeniach wspięliśmy się na ósme piętro. Tam zatrzymaliśmy się przed niczym niewyróżniającymi drzwiami, które prowadzić mogły do dosłownie każdego mieszkania starszej osoby. Z jasnej sklejki imitującej drewno, ze złotą gałką, zupełnie nie pasującą do zamalowanego na brązowo wizjera, były ozdobione staromodną tabliczką z nazwiskiem mieszkańców. Ktoś użył tak udziwnionej czcionki, że po trzech próbach odszyfrowania zawijasów definitywnie dałam sobie spokój.
Ladon zatrzymał się przy drzwiach, kładąc na nich dłoń. Na moment przymknął oczy, myślami podryfował chyba gdzieś daleko.
– Co on robi? – zdenerwowała się Luna, w równym stopniu zniecierpliwiona, jak i zafascynowana jego poczynaniami.
– Cierpliwości – mruknęłam, choć sama chętnie zadałabym to pytanie.
Dziewczyna oczywiście zachowała się tak, jakby mnie tak wcale nie było. Szturchnęła Geriego, dopytując:
– Wiesz, co jest grane? Co on...?
– Nikogo nie ma – obwieścił Ladon, przerywając jej wpół słowa. – Możemy wchodzić.
Luna dosłownie skamieniała. Dopiero po tym, jak nikt się z tego żartu nie roześmiał, zorientowała się, że my najpewniej faktycznie mamy zamiar włamać się do czyjegoś domu.
– To są chyba jakieś żarty – wydukała, wodząc wzrokiem od byłego Bety, do zadowolonego z siebie półdemona. – Jak...?
– Normalnie. – Ladon uśmiechnął się szeroko. – Umiem posługiwać się magią i tworzę całkiem niezłe iluzje. Nikt się nie zorientuje, że tu w ogóle byliśmy.
Zanim zdążyłam spytać, od kiedy to zrobił się taki skromny, że już nie określał siebie „mistrzem iluzji”, położył dłoń na klamce i jak gdyby nigdy nic ją przekręcił. Drzwi otworzyły się szeroko, teatralnym gestem zaprosił nas do środka.
– Panie przodem – zapowiedział jeszcze.
Jako pierwsza oczywiście wepchnęła się Luna, za nią Kasia-Katarzyna. Ja szłam na końcu, ale nie zależało mi na tym jakoś szczególnie.
Mieszkanie było malutkie i raczej przypominało to, co można zastać u każdej szanującej się babci. Miłośnicy PRL-u, których było coraz więcej, pewnie oszaleliby ze szczęścia na widok okazałego czeczota, a niedbale ustawione na stoliku kawowym żelazko kwalifikowało się już chyba do muzeum. Najbardziej jednak zainteresowała mnie wystawka za szklanymi drzwiczkami witryny...
Tak, faktycznie były tam te szklane kule. Zawsze uważałam, że to szczyt kiczu, mieć w domu coś takiego, ale musiałam przyznać, że same w sobie twory są niesamowicie fascynujące. Już jako dziecko uwielbiałam oglądać je dokładnie, zaglądać do środka i wyobrażać sobie, że to tak naprawdę zaklęte światy. Formowane ze szkła fantazyjne kształty, głównie przypominające kwiaty i drzewa, w tym przypadku były tak niesamowicie szczegółowe, że wręcz nie mogłam oderwać od nich wzroku. Od razu podeszłam bliżej, bez wahania rozsunęłam szkło i sięgnęłam po pierwszą kulę. Wydawało mi się, że była nieco cięższa, niż powinna, a drobne grzybki zgromadzone pod świerkiem, lśniące w środku, wyglądały na wykonane z drobnych, świecących własnym światłem gwiazdeczek, jak wyrysowane szronem...
– I co? – Geri zwiesił mi się nad ramieniem. Ponad moją głową sięgnął po kolejny przedmiot, obejrzał go dokładnie ze wszystkich stron. – Moja babcia też takie zbiera. No ale tylu naraz to jeszcze nie widziałem. Ich jest chyba ze czterdzieści...
Zaraz przed oczami mignął mi obraz starszej kobiety targającej całe to badziewie w koszyczku na grzyby. Ja pierdykam, przecież mnie już po przeniesieniu pięciu bolałby kręgosłup, tyle ważyły...
A może to jednak była osoba chora psychicznie, a nie ofiara anomalii? Może miała w domu ciekawą kolekcję, do której jej schorowany umysł dorobił sobie w pewnym momencie dziwaczną historię?
– Coś od nich czuję – syknął Ladon, skutecznie rozwiewając moje nadzieje. Niemal wyrwał mi kulę z dłoni, uniósł do światła, potrząsnął...
Zaczęła świecić. Luna aż krzyknęła, gdy kryształowy blask zalał ciemny pokój. Nie był szczególnie jasny, lecz dla kogoś, kto zupełnie się go nie spodziewał... Półdemon odłożył szybko ozdobę na swoje miejsce i przyglądał się w milczeniu, jak przypominające gwiazdki drobiny wzoru zaczynają powoli przygasać.
– Czy one tak robią normalnie? – spytała głupio Kasia-Katarzyna.
– Lite szkło miałoby normalnie świecić? – prychnęłam. – Coś wątpię.
– Cholera, powinniśmy wziąć jedną z nich – powiedziała cicho Luna. – Tylko jak zakamuflować jej brak?
Miała rację, i wszyscy dobrze o tym wiedzieliśmy. W głowie już świtało mi, że coś takiego zdecydowanie powinien obejrzeć wyvern. Spojrzałam przeciągle na Ladona, czekając, aż trybiki w głowie wskoczą mu wreszcie na właściwe miejsce...
– W sumie byłaby to niewielka iluzja – przyznał, ostrożnie ponownie chwytając kulę. Wcisnął mi ją w dłonie, bo byłam najbliżej stojącą istotą wyposażoną w torebkę, jak by nie patrzeć. – Myślę, że da się ją nałożyć tak, żeby wytrzymała z tydzień bez podtrzymywania. Potem musimy albo odnieść to na miejsce, albo odnowić zaklęcie.
Poruszył palcami, coś mu między nimi zamigotało. Nie dostrzegłam, żeby cokolwiek się zmieniło, ale sądząc po jego zadowolonym wyrazie twarzy, musiało się udać. Może gdy wiedziało się o iluzji, zupełnie przestawała działać? Nie wiem. Kiedyś mi to tłumaczył, parokrotnie właśnie w ten sposób szukaliśmy jego tropów, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy, kim jest.
Kula była ciężka, ale z niewiadomych przyczyn nie mogłam się zmusić, żeby komukolwiek ją oddać, spakowałam więc ją ostrożnie, owijając troskliwie w czystą kartkę. Czułam, że powietrze zgęstniało od niezadowolenia Luny, ale wilkołaczyca na szczęście tym razem powstrzymała się od komentarza. Zaczynało mnie to poważnie męczyć – co ja takiego zrobiłam, że aż tak mnie nienawidziła? Naprawdę chodziło tylko o jakąś idiotyczną konkurencję? Sądzę, że największy narcyz świata domyśliłby się, że gdybym wtedy nie odebrała jej dowodzenia, po nas wszystkich zostałaby niezbyt atrakcyjna mokra plama.
Czasem poważnie zastanawiałam się, czy ona czegoś nie kombinuje, ale nieodmiennie uznawałam to za paranoję. Przez to, ile się dzieje, doszukuję się wrogów i kolejnych nieprawidłowości dosłownie wszędzie, a to przecież wcale nie oznacza, że tam są...
Kolejny adres okazał się fałszywym tropem. Owszem, szpetną kamienicę z lat pięćdziesiątych pokrywały faktycznie kafelki do złudzenia przypominające zwykłą ceramikę, jaką można zobaczyć na przykład w łazience, ale tak zniszczone, że w paru miejscach brakowało ich razem z klejem i zaprawą. Z pewnością żaden z nich nie zmieniał kolorów, nie przesuwał się ani nie migotał. Jako najlepsza czujka na anomalie, co nawet Luna musiała niechętnie przyznać, obeszłam budynek wkoło, pchając się nawet na smętne podwóreczko, skąd zostałam przegoniona przez stałych bywalców, jak tylko usłyszeli, że nie mam do nich żadnej sprawy, ale nie znalazłam zupełnie nic wyjątkowego. Ani okrucha dziwacznej aury, żadnej wskazówki, że mogło się tam kryć coś więcej.
Kolejne mieszkanie, do którego mieliśmy się włamać, należało sobie odpuścić – i bez specjalnych zdolności dało się zorientować, że ktoś tam jest, bo mieszkańcy kłócili się tak intensywnie, że doskonale było słychać każde ich słowo. Jeśli dobrze się orientowałam, poszło o alkohol, jak to można było w sumie wywnioskować po samym wyglądzie niezachęcającej okolicy.
Słońce zaszło zdecydowanie szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. A może to nasze tempo było żałośnie wręcz wolne? Ciężko to określić. Grunt, że po odhaczeniu ledwie tych trzech punktów na liście uznaliśmy, że na dalsze spacery jest zdecydowanie za późno. Było nas za mało, odległości okazały się zbyt duże... cholera wie, dlaczego tak opornie szło, ale zdecydowanie należało skupić się jednak na cmentarzu. To takie zadanie wyznaczył nam Quills. Jednogłośnie zdecydowaliśmy się na tę zmianę planów, obiecaliśmy sobie solennie, że jeśli starczy czasu, pójdziemy gdzieś dalej, i zabraliśmy się w drogę powrotną do znajomych, zatłoczonych okolic.
O, tam to już się działo znacznie ciekawiej... bo stanęłam jak po zderzeniu z niewidzialną ścianą, ledwie weszłam na wiecznie zacienioną uliczkę i znalazłam się na wysokości dziwacznej „katedry”.
Wspominałam pewnie nie raz, że na rogu zwyczajnej staromiejskiej ulicy i wytyczonej starymi kasztanowcami drogi prowadzącej między cmentarzami znajduje się najdziwniejsza kaplica, jaką w życiu widziałam. Ze wszystkiego najmocniej mi przypomina miniaturkę Notre Dame z tylko jedną wieżą, tak niewielką, że w środku nie da się nawet odprawić pełnowymiarowej mszy. Jeśli dobrze pamiętałam, było tam jedynie tyle miejsca, by zmieścić trzy ławki dla chcących się pomodlić wiernych, odgrodzony metalową kratą przed wandalami ołtarzyk i całkiem porządne schody, którymi dało się wejść na nigdy nieużywaną dzwonnicę. Jednak najdziwniejszym i bardzo fascynującym było w niej to, że mury wzniesiono z czarnego kamienia. Pojęcia nie mam z jakiego, bo moja wiedza geologiczna, choć całkiem niezła, nie pozwoliła na rozpoznanie tego materiału, ale wyglądało to... lekko przerażająco. To była jedna z lokalnych atrakcji – gdy w naszym mieście pojawiali się już jacyś turyści, uznawało się to za obowiązkowy punkt wycieczki, bo naprawdę było co obejrzeć...
Od zawsze czułam się dziwnie, teraz jednak było o wiele, wiele gorzej.
Nie wiem, od czego to zależy. Może stałam się bardziej czujna? Może przez szukanie anomalii i natrafianie co rusz na nowe wyczulił mi się ten specyficzny zmysł, którym wyczuwałam upośledzoną magię? Grunt, że nigdy nie było aż tak źle.
– Zaczekajcie – zarządziłam, nawet nie oglądając się na swoją drużynę, i niezdarnie lawirując w podążającym w inną stronę tłumie, dotarłam do drzwi kaplicy, jak zawsze w święta otwartych na oścież. Na prowadzących na nie stopniach migotały ognie w czerwonych zniczach, tajemniczo podkreślające tonące w mroku wiązanki kwiatów.
Było już zupełnie ciemno, ale tutaj latarnie uliczne chyba nigdy nie działały. Ze środka dobywał się jakiś niezbyt mocny blask, na szczęście wystarczający, bym się o nic nie zabiła. Przekroczyłam niskie ogrodzenie z kutego metalu i bez wahania minęłam rzeźbione w biblijne sceny wrota. Stanęłam na marmurowej posadzce, zdobionej w fantazyjne wzory, i ostrożnie zapuściłam myślową sondę dalej, do wnętrza...
O rany, to ja tak umiem? Może sobie to tylko wyobraziłam...?
Warknęłam pod nosem i odważniej przekroczyłam próg. Sprawdziłam zamknięte na głucho drzwi po prawej stronie małego przedsionka i uznawszy, że widocznie nie ma za nimi nic ciekawego, przeszłam dalej. Przytłumione światło ładnie podkreślało figurę Maryi na ołtarzu, obłożoną świeżymi kwiatami, wydzielającymi oszałamiający zapach, lecz oprócz mnie nie było tam nikogo, kto chciałby to podziwiać. Zawęszyłam jak wilk, nie mogąc dojść do tego, czym był wybijający się ponad kwiatowy zapaszek aromat, wiercący mnie całkiem przyjemnie w nosie. Z niewiadomych przyczyn starając się stąpać jak najciszej, podeszłam do zagrodzonych schodów na wieżę, oświetlonych światłem już ostrzejszym i bardziej nieprzyjemnym, jakie zapewnić mogła energooszczędna świetlówka. Podobnie jak w przypadku ołtarza, dostępu na nich broniła czarna krata, zabezpieczona okazałą kłódką.
– Wyczuwasz coś?
Choć miałam wrażenie, że minęła cała wieczność, odkąd tu wlazłam, reszta dogoniła mnie dopiero teraz. Luna od razu zaczęła czujnie obwąchiwać wszystkie kąty, zajrzała nawet przez dziurkę do stojącej w rogu drewnianej skrzynki na datki. Kasia-Katarzyna wodziła wzrokiem po pozbawionym ozdób krzyżowo-żebrowym sklepieniu, gdzie czarny kamień przeplatał się z białym. Znajdowało się nisko nad naszymi głowami, trochę jak w okazalszej piwnicy. Miałam wrażenie, że wszystko w tym kościółku zbudowano dla ludzi znacznie mniejszych od nas.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam z opóźnieniem, potrząsając głową w próżnej nadziei, że w ten sposób uporządkuję myśli. Kolejny raz beznadziejne szarpnęłam kratę. – Wydaje mi się, że coś tu może być. Może na wieży, no ale sami widzicie.
Ladon obejrzał kłódkę ze wszystkich stron, następnie ulotnił się do przedsionka, nie zrobiwszy nic więcej. Przez chwilę chciałam go spytać, co to miało znaczyć, ale dałam sobie spokój...
Dopóki nie usłyszałam skrzypnięcia zawiasów i jego triumfalnego głosu:
– Znalazłem drugie!
– Jakie znowu drugie?! – odkrzyknęłam i zaraz popędziłam w jego stronę.
Skubany trzymał w ręce klucze od naszego mieszkania i kawałek drutu, którymi rozpracował zamek drewnianych drzwi w przedsionku. Trochę mnie zdziwiło, że tutaj nie mógł użyć magii, jak w przypadku mieszkania ze szklanymi kulami, lecz nie miałam teraz ochoty na dopytywanie się, bo spostrzegłam, że w ciemnym przejściu znajdują się kolejne schody. Kręte, wąskie i raczej nieprzyjemne, ale również prowadzące w górę...
Nie chciałam tam wchodzić. Cofnęłam się o krok, jakby zgromadzona tam ciemność mogła mnie ugryźć.
– Zamknij to z powrotem – syknęłam, nie przejmując się podejrzliwymi spojrzeniami reszty. – To na pewno jest anomalia, ale... nie mamy na nią czasu, zostało jeszcze sporo do sprawdzenia.
– Nie mamy...? – zawiesił niedokończone pytanie, bezbłędnie wyczuwając moje kłamstwo. Gdy nie zareagowałam, westchnął ciężko i niechętnie zatrzasnął drzwi z powrotem. – Niech ci będzie.
– Ja mogę tam wejść – wyrwała się Luna. Złapała za klamkę, zanim drewno uderzyło we framugę. – Ja tam się nie boję.
– Nie o to chodzi, czy się boisz, czy nie – warknęłam zmienionym głosem. – Po prostu sądzę, że żadne z nas nie powinno tam iść. Opanuj się, istnieją lepsze sposoby na zabicie się. Chyba że po prostu chcesz nam ułatwić szukanie miejsca na twój nagrobek, bo w sumie blisko jest...
– A co ty możesz wiedzieć? – żachnęła się, ponownie wpadając we wściekłość. – Taka byłaś do tej pory odważna, a teraz co? Sama się boisz, ale innym też nie dasz...
– Chcesz, to idź – wycedziłam, mając jej już serdecznie dość. – Ale my lecimy dalej.
Nie czekając na jej reakcję, złapałam Ladona za ramię i jak bezwolne dziecko po prostu wyprowadziłam na zewnątrz.
Sama nie wiem, co mi odbiło. Nie wiem nawet, co konkretnie tam czułam... i nie chciałam wiedzieć. Grunt, że dzięki jakiemuś nienazwanemu instynktowi czarnego półdemona wyczuwałam, że nie byłby to dobry pomysł, o ile chciałam zostać w jednym kawałku. Nie powiem, całkiem by było miło, gdyby tę wnerwiającą laskę coś zjadło, ale jakoś nie chciało mi się po tym sprzątać...
Nie mieli żadnego wyboru – musieli ruszyć za nami, bo inaczej całkowicie zniknęlibyśmy im w tłumie. Po kilku metrach przedzierania się przez wnerwiającą ludzką ciżbę, dogoniła mnie Kasia-Katarzyna.
– Nie wiem, co jej odbija – mruknęła na tyle cicho i blisko mojego ucha, bym tylko ja miała szansę to usłyszeć. Zerknęła przy tym przez ramię, obrzucając podążającą nieco z tyłu Lunę poirytowanym wzrokiem. – Szlag mnie już trafia. Nie zrozum mnie źle, mi samej ciężko było przełknąć, że to ty jesteś dominującą waderą, no ale takie urządzanie histerii to już lekka przesada.
– Przynajmniej jesteś szczera. – Zaśmiałam się bez cienia wesołości. O niej też nie wiedziałam, co powinnam myśleć. – Jak dowiesz się, o co Lunie chodzi, to daj znać, bo ja też nie wiem.
– Jak to o co? – warknął Ladon. – O władzę. Zawsze tylko o to im chodzi. Ale chyba wszystkie baby tak mają – gdzie nie pójdziecie, ciągle musicie ze sobą konkurować.
– A faceci to niby nie? – Bez pardonu wbiłam mu łokieć pod żebro. – Ty szowinisto... Nie licz na to, że cię w najbliższym czasie do domu wpuszczę, cieciu głupi.
– Mam klucze, sam się wpuszczę. – Pokazał mi język.
– Kotem cię poszczuję.
– Już to widzę...
– Dajcie spokój – jęknęła Kasia-Katarzyna. – No jakbym siebie z braćmi widziała...
– Ty masz braci? – Zaraz zapaliła mi się lampka w głowie. – Oni nie są też wilkołakami?
– Gdzie ty masz oczy? – Wprawiłam ją w niemały szok, sądząc po minie. – Jestem przecież Ugryzioną. Tęczówki mam niebieskie. Nie zauważyłaś?
– Nie rozumiem tego. Wy wszystkie w sforze Aresa byłyście Ugryzionymi?
– Ilza chyba była Pełnokrwistą. – Dziewczyna skupiła się, przez chwilę wyglądała na błądzącą myślami gdzieś znacznie dalej, niż powinna. – Sama nie wiem. Nigdy nie trzymałam się z nią blisko, po śmierci Aresa całkiem straciłyśmy kontakt. Wiesz, trochę to było z mojej winy, sądzę, że była toksyczną osobą i należało ją od siebie odsunąć, ale dopiero potem przyszła refleksja, że w sumie niczego się o niej nie dowiedziałam.
– Dziwne. Pełnokrwista nie chciała dołączyć do nas? Wolała zrezygnować z bycia wilkołakiem? Nie trzyma mi się to kupy – przyznałam szczerze.
– Wiesz, nie wszystkie dziewczyny tak to kochają, jak ty. Niektóre chciałyby po prostu być normalnie, a nie przemieniać się każdej pełni. Pragnie się najbardziej tego, czego nie można mieć – podsumowała sentymentalnie. – Ilza widocznie pragnęła być człowiekiem. Ares nigdy nie zostawił jej wyboru. Znaczy nie powiedział jej, że ma wybór, a to chyba wychodzi na to samo.
– Poniekąd. Nie miała dziadków, którzy by jej to wyjaśnili?
– Zmarli długo przed tym, jak pierwszy raz się przemieniła.
Skrzywiłam się. Wolałam chyba nie wiedzieć, w jaki sposób odkryła, że umie przeobrażać się w wielkiego wilka... Do tej pory sądziłam, że to niemożliwe, by Pełnokrwisty zmienił skórę, nie wiedząc o tym, że potrafi. Pierwsza przemiana poniekąd przypominała drogę – drogę do wnętrza siebie, do tej drugiej natury, której nie sposób było odkryć bez czyjejś pomocy, bez przewodnika. Nawet znając jedynie fakt bycia wilkiem, nie zawsze można na tę ścieżkę trafić. Ja potrzebowałam pomocy dziadka, który mi to przybliżył – wystarczy parę wskazówek, wystarczy, że raz się zmienisz, i już dobrze wiesz, jak to zrobić, okazuje się, że w gruncie rzeczy jest to proste. Wtedy też zaczyna na ciebie działać księżyc w pełni, choć nie do końca tak, jak bywa w podaniach i bzdurnych opowiadankach w internecie. Sądziłam, że bez tego nie sposób się przemienić nawet w ten jeden dzień w miesiącu. Przecież moja kuzynka Iga nic nie wiedziała o wilkołakach i nigdy się nie przeobraziła, bo nikt jej o tym dziedzictwie nie opowiedział. Z niewiadomych przyczyn dziadek nie chciał jej wtajemniczać, dlatego żyła już tyle lat w nieświadomości i nic się w związku z tym nie wydarzyło...
Cóż, może jednak nie każdy miał tak różowo? Ciężko mi było sobie wyobrazić, co musiała czuć Ilza, gdy pewnego dnia przemieniła się, nie mając pojęcia, co jest grane. Choć może natrafia gdzieś na wzmianki...?
Nie wiem. I chyba się nie dowiem, jeśli nie zmieni kiedyś zdania i nie spróbuje nas poznać. Miałam z nią do czynienia tylko parę razy w życiu, z pewnością nie rozpoznałabym jej na ulicy, wiedząc jedynie, jaki ma myślowy głos. A i to pamiętałam słabo.
– Rozmawiałam z Luną – ciągnęła Kasia, jak gdyby nigdy nic powracając do poprzedniego tematu. Z trudem wyminęłyśmy jakiegoś wrzeszczącego wniebogłosy przedszkolaka i z ledwością umknęłyśmy przed jego rozpędzoną mamuńcią, goniącą za pociechą z kompletnym brakiem poszanowania dla innych. – Ona wcale nie jest taka zła. Da się z nią pogadać, ma jakieś zainteresowania... Trochę jest tajemnicza i niechętnie mówi o sobie, ale nie jest jakąś tam bezduszną psychopatką. Nie wiem, dlaczego tak się przy tobie zachowuje. Jak tylko przyszłaś... To wygląda tak, jakby ją podmieniali, gdy znajdziesz się w pobliżu. Musisz jej strasznie działać na nerwy.
Chyba nie miałam ochoty się nad tym rozwodzić, ale dzielnie zacisnęłam zęby.
– Od początku była jakaś dziwna – warknęłam. – Dobra, może jest na mnie wściekła przez to, w jaki sposób zareagowałam, gdy Quills dał jej przewodzić, no ale powiedz sama – nie miałam racji? Potem trochę brutalnie jej to dowodzenie odebrałam, tylko że chyba miałam całkiem dobry powód.
– Może trochę zbyt brutalnie... – Zrobiła dziwną minę. – Chociaż miałaś rację, ja nie mówię, że nie. To ona teraz zachowuje się jak rozpuszczony dzieciak.
Uśmiechnęła się słodko do wracającej ze swoim ryczącym gówniakiem mamuńci. Widocznie przed momentem musiała go wreszcie dogonić i z wypowiedzi koleżanki usłyszała jedynie tego „rozpuszczonego dzieciaka”, co od razu wzięła do siebie, miażdżąc dziewczynę przerażającym wzrokiem.
Dotarliśmy do bramy nowszego cmentarza. Przeciskając się przez jakichś gadających o przysłowiowej dupie Maryni idiotów w dresach w paski, dotarliśmy ponownie do jeziorka z czaszkami, obejrzeliśmy je ze wszystkich stron i znowu zaszliśmy do ceglanego tunelu. Tu również nie znaleźliśmy żadnych zmian, ruszyliśmy więc do grobu z zapisków mamy, przy którym podobno lampki miały iskrzyć... niestety znalezienie go na tak dużym terenie, wiedząc jedynie, jak nazywała się spoczywająca tam kobieta, okazało się niemożliwością, zwłaszcza po ciemku. Widoczność między tłoczącymi się ludźmi, dodatkowo w dezorientującym, migającym świetle ogni, była tak beznadziejna, że w pewnym momencie nie wiedzieliśmy już, którymi alejkami przeszliśmy, a którymi nie. Sprawdzaliśmy w najnowszej części cmentarza, gdzie dominowały nagrobki z brzydkiego, wyszlifowanego na wysoki połysk granitu, i niczego ciekawego tam nie znaleźliśmy.
– To bez sensu – jęknęłam, na chwilę ukrywając twarz w dłoniach. Zaczynała mnie boleć od tego głowa – wciąż wytężałam wszystkie zmysły w razie, gdybym miała coś wyczuć, a kolory dosłownie już dwoiły mi się w oczach ze zmęczenia. – Zajmijmy się czymś innym...
– Został nam stary cmentarz – zauważył Geri, gdy na kartce ze wskazówkami rysowałam znak zapytania przy odpowiedniej rubryce. – Co tam nas czeka?
– Trzeba sprawdzić trzy kaplice – odczytałam. – I jakiś... em, totem?
– Nie umiesz sama odczytać, co napisałaś? – jęknęła Luna, pochylając się nade mną. – Rany, jak ty bazgrzesz...
– Nie musisz mi tego przypominać – prychnęłam. – No, jest tu napisane „totem”, ale jakoś mi to nie pasuje... Niżej mam coś jeszcze o opuszczonej części za ogrodzeniem z siatki. „Różowe porosty” i kolejny znak zapytania. Nie przeczytałam tamtej notatki dokładnie, ale chyba wiem, gdzie to jest, można zerknąć...
– Jest za ciemno – przypomniał Ladon. – Nawet jeśli z porostami będzie coś nie tak, to tego nie zauważymy przy samej latarce.
– Ale może wyczujemy?
– Sprawdźmy na razie te kaplice i totem. – Geri nagle się zatrzymał. – Zaraz. Trzy kaplice? Przecież na starym cmentarzu zawsze były tylko dwie.
Rozłożyłam przepraszająco ręce. Więcej mu nie było trzeba – westchnął ciężko i poprowadził nas dalej, ruszając chodnikiem w charakterze tarana. Całkiem nieźle się sprawdzał – nie miał najmniejszych oporów przed trąceniem ramieniem czy wzięciem z buta, kogo trzeba...
W pierwszej kolejności sprawdziliśmy kaplicę, w której swego czasu schowałam się, gdy jakieś nie wiadomo co mnie ścigało. Drzwi były zamknięte, znowu więc wykorzystaliśmy w tym celu Ladona – nie powtórzył niestety sztuczki z wytrychem, ignorując moje nadzieje, że może by mi tę wiedzę przekazał. Do środka weszłam sama, uzbrojona w latarkę, reszcie woląc kazać zostać na zewnątrz, dopóki nie wiedziałam, co jest grane. Ostrożnie węszyłam w powietrzu, już z daleka wiedząc, że owszem, czegoś ciekawego mogę się tutaj spodziewać...
Pamiętałam, jak to miejsce wyglądało. Pamiętałam widziane w wątłym świetle telefonu zdobienia, bardziej przypominające zamek z baśni, a nie coś nawiązującego do religii. Okazało się, że teraz, w mocniejszym świetle, okazały się jeszcze wspanialsze. Niemal zaparło mi dech w piersi, gdy zorientowałam się, że kunsztownie wykończone wnętrze jest znacznie większe, niż wskazywałby na to jego zewnętrzny wygląd. Smukłe półkolumny podtrzymywały wysokie, krzyżowo-żebrowe sklepienie i lśniły niesamowitą morską zielenią, jak wyłożone metalem lub macicą perłową. Barwa samego sklepienia i wysokich arkadowych ścian bardziej oscylowała w okolicy błękitu, a subtelne rzeźbienia układały się naprzemiennie w kształt winorośli i morskich muszli. Na okazałym ołtarzu, przywodzącym na myśl zaklęte w czasie fale sztormowego morza, coś leżało...
Dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że nie powinnam tego dotykać, lecz i tak postąpiłam naprzód, ręką dając znać niecierpliwiącemu się Ladonowi, że przyjdę za moment. Ostrożnie obeszłam podest, na którym wyeksponowano wielką księgę w skórzanej oprawie, wyciągnęłam nawet w jej stronę palce, ale zdołałam się powstrzymać.
Nie! Mój instynkt wręcz błagał, żebym go posłuchała. Odstąpiłam, póki mogłam jeszcze myśleć racjonalnie.
– Anomalia – zapowiedziałam ogólnikowo, gdy wyszłam na zewnątrz. – Ladon, weź zamknij te drzwi, lepiej, żeby nikt tam nie wchodził.
Gdy półdemon męczył się z zamkiem, uniosłam rozpaloną twarz do chłodnego wiatru, poruszającego nagimi drzewami. Tutaj nie sięgała anomalia z nowszego cmentarza – gołe gałęzie wiekowych koron wyglądały dokładnie tak, jak powinny: jak powykręcane, zupełnie czarne palce, wyciągające się w stronę zachmurzonego, nocnego nieba. Piękne rzeźby nagrobne – płaczące anioły, obłędnie rzeźbione krzyże i nieco niepokojące trupie czaszki wyglądały nierzeczywiście w różnokolorowym blasku nielicznych lampek. Tutaj mało kto się zapuszczał. O pochowanych tutaj nikt już nie pamiętał...
Nerwowo pociągnęłam resztę za sobą w dalszą drogę, chcąc jak najprędzej mieć to wszystko za sobą.
Następna kaplica – gotycka, z czerwonej cegły, z zabytkowymi gazowymi latarniami na elewacji – widziała niegdyś moją walkę z bladgorem i rozmowę z Vuko. Wciąż czułam wokół wyraźną aurę anomalii, choć nie było już śladu po lewitujących kulach światła, kwiatach na gałęziach iglastych drzew i tajemniczym blasku, dobywającym się zza witrażowych okien. Wszystko wyglądało na martwe i opuszczone, tak jak powinno to być. Śladów walki również nie dostrzegałam, choć noszący znaki dawnego połamania krzew mógł być świadectwem, że to wszystko jednak mi się nie przyśniło.
Trzeciej kaplicy nie znaleźliśmy, co już samo w sobie okazało się zastanawiające. Z jakiegoś powodu nie mogłam uznać, że ten pacjent akurat był wariatem. Jakaś myśl świtała mi z tyłu głowy, ale uciekała, ilekroć próbowałam ją sobie dokładniej skrystalizować.
Nie natrafiliśmy na nic ciekawego, dopóki nie dowlekliśmy się do tego wspomnianego totemu.
Ja naprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać po tej zapowiedzi. Relacja pacjenta i wnioski mamy były tak mętne, że nawet notatkę zrobiłam z tego ogólnikową. Niby każdy z nas wiedział, czym totem jest, ale żeby znaleźć jakiś tutaj...
Cóż. Znaleźliśmy.
– O kurwa – wyrwało się Ladonowi, gdy już zorientował się, że to, co właśnie widzieliśmy, wcale nie jest fatamorganą.
Znajdowaliśmy się na obrzeżach starego cmentarza, tam, gdzie kończyły się już drzewa. Do ogrodzenia również było niedaleko – za nim znajdowała się chyba ta opuszczona część z różowymi porostami, jeśli dobrze kojarzyłam temat. Wydawało mi się, że niegdyś ogrodzono te stare, ale zupełnie nieatrakcyjne nagrobki z myślą, by coś przy nich robić, ale pomysł porzucono na bardzo wczesnym etapie realizacji i tak wszystko zostało. Dało się tam wleźć całkiem solidną dziurą w płocie, ale w tej chwili chyba żadne z nas o tym nawet nie myślało.
Przed nami znajdowała się spora niecka – osunięty fragment terenu, głęboki na ładnych parę metrów. Choć wyglądał na stary i w miarę naturalny, nie miałam wątpliwości, że wcześniej go nie było. Okalały go wyglądające na zasadzone celowo wysokie świerki o niemal czarnych igłach. Ludzi było tu niewielu, lecz całkiem sporo przystawało, by zrobić zdjęcie sterczącemu nieco krzywo z ziemi w samym centrum niecki słupowi...
To naprawdę był totem. Drewniany, gruby tak, że dwie osoby miałyby spory problem, żeby go objąć, wysoki na jakieś dziesięć metrów i rzeźbiony w trupie czaszki, wyjące wilki i zniekształcone ludzkie sylwetki. Choć ludzie go dostrzegali, miałam wrażenie, że wcale nie budzi takiej sensacji, jak powinien.
– No i co teraz? – spytała durnie Kasia-Katarzyna.
Bez słowa podeszłam do stromego osunięcia i ostrożnie zlazłam na dół. Otrzepałam dłonie z piachu i wąskim, powykrzywianym chodniczkiem podeszłam bliżej anomalii. Tak, to było coś...
Nie wiem, co to było. Może anomalia, choć... nie do końca. Brakowało mi wiedzy i słów, by to określić.
– Lepiej tego nie dotykaj – ostrzegłam Ladona, gdy tylko mnie dogonił.
– Nawet nie miałem takiego zamiaru – zapewnił z oburzeniem. – Tak kipi złą magią, że nawet ja jestem w stanie to wyczuć.
– Bo to nie do końca anomalia – wyjaśniłam szybko. – Nie ta upośledzona magia... a przynajmniej nie do końca. Może jest pomieszana ze zwykłą? Nie wiem. – Znowu zaczynała boleć mnie głowa. – Lepiej, żeby wyvern to zobaczył, jak już się do nas pofatyguje.
– Wciąż nie wiem, czym są te wyverny – zaznaczyła ze złością Luna. – Słyszałam o tym waszym Kevie, wiem, że są jakimiś strażnikami, czy coś, i że wszyscy się ich boją. Ale o co dokładnie chodzi? Dlaczego tak dziwnie podchodzicie do ich wizyty? Jakbyście jednocześnie jej chcieli i się bali.
– Bo taka jest prawda – westchnął Geri. – Wyverny... No cóż, potrafią przemieniać się w coś na kształt smoków z tylko dwiema łapami i większymi skrzydłami, ale rzadko to robią, jeśli kojarzę.
– Faktycznie są strażnikami – podjął Ladon, znacznie lepiej orientujący się w temacie. Wychował się przecież w Drugim Świecie, spotkał ich znacznie więcej niż my. – Panują nad ogniem, posługiwanie się wyższą magią wychodzi im ot tak. Są naprawdę cholernie potężni, niebezpieczni i nieśmiertelni, praktycznie nie można ich zranić z racji tego, jak dobry mają refleks. Większość ma mocno nierówno pod sufitem. Tacy właśnie wiedzą najwięcej, więc jak znam życie, ten, którego do nas przyślą, będzie kompletnym wariatem.
– Świetnie. Wariat panujący nad ogniem? – Dziewczyna zaśmiała się nerwowo. – Brzmi jak dobra zabawa...
– Najstarsze wyverny wiedzą coś, czego nie powinny.
Zupełnie nie wiedziałam, dlaczego to powiedziałam. Po prostu słowa jakby same wepchnęły mi się na język, skupiając zaraz całą uwagę na mnie.
– Że co? – spytał głupio Geri.
– Wiedzą... no, coś, czego nie powinny wiedzieć. – Głowa bolała mnie niemal nie do wytrzymania. – A przynajmniej domyślają się tego. Muszą się domyślać. Jeśli istnieje ktokolwiek, kto jest w stanie wytłumaczyć strukturę i funkcjonowanie świata, to tylko one.
– A co to ma niby...? – Ladon urwał wpół słowa. Ciekawiło mnie, dlaczego nie dokończył tego pytania, ale nie miałam siły, by drążyć.
Wzdrygnęłam się, gdy obok nas rozległy się kroki. Jakiś chłopak na oko niewiele starszy od nas przepchnął się do totemu i zaczął z zapamiętaniem cykać mu zdjęcia telefonem. Ktoś zawołał go zza drzew, odkrzyknął mu „zaraz” o wiele za głośno, niż można było zaakceptować w takiej okolicy. Milczeliśmy jeszcze długo po tym, jak wreszcie zniknął.
– Naprawdę sądzicie, że z tego nie będzie żadnej afery? – spytała cicho Kasia-Katarzyna. – Ludzie tu sobie ot tak chodzą. Tamtą anomalię z kwiatami na osiedlu Lei też zostawiliśmy samą. Przecież tylko brakuje, żeby ktoś wstawił te zdjęcia do jakiejś gazety. Zaraz zjechaliby się ciekawscy z połowy kraju, ktoś może chciałby przeprowadzić badania... Przecież jak to wycieknie, to nawet nie będzie się dało ubrać faktów w głupawą historyjkę o duchach. Te świecące kwiatki będą prawdziwe. Totem też.
– A masz pomysł, co innego można zrobić? – Geri założył ręce na piersi obronnym gestem, nerwowo przestępując z nogi na nogę. – Jedyne, co leży w naszej mocy, to grzecznie czekać na wyverna, aż raczy się pojawić. Nie powstrzymamy ciekawskich. Jest nas za mało, a mamy tylko jednego iluzjonistę, który musi kiedyś jeść, spać i chodzić do pracy, bo go wyleją.
– Słusznie – mruknął Ladon. – Dzisiaj wziąłem wolne na żądanie... Tu trzeba by było większej iluzji, nie jak ze szklaną kulą na półce w mieszkaniu. Musiałbym cały czas ją podtrzymywać. Tego nie da się zrobić.
– Dlaczego Leah nie może? – zdenerwowała się Luna. – Jest tym półdemonem czy nie?
– Jestem. Ale czarne półdemony niezbyt potrafią używać magii. W każdym razie ja tego nie potrafię. – Skrzywiłam się, musząc to powiedzieć.
– Czyli co? Wracamy do domów, jakby nic się nie stało?
– A mamy jakiś wybór? Późno już jest. – Geri zerknął na zegarek. – Proponuję zrobić jeszcze kółko w wilczej postaci po okolicy, żeby upewnić się, że na przykład żaden kretyn od Cruxera się tu nie kręci, i spadamy spać. Nic tu po nas. Odhaczyliśmy większość z tego, co zaplanowaliśmy, nie wyczarujemy nic więcej.
Niechętnie, lecz musieliśmy przyznać mu rację. Jak ja nienawidziłam tej bezsilności...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz