– To na pewno bezpieczne, żeby szła tam sama? – Ladon uniósł wargi i wykonał taki ruch, jakby planował biec za mną, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili.
– A co może się stać...?
– Nie! – Quills zastąpił drogę bliźniaczo podobnemu białemu wilkowi, nim ten puścił się w mrok za mną. – Niech idzie sama. Ciebie zbyt łatwo zauważyć.
– Ale...
– Szlag, Ladon, chyba nie wątpisz, że z Luną sobie poradzi! – Alfa błysnął kłami.
A mój brat umilkł. Chyba dobrze wiedział, że nie miał teraz wielu opcji. Mógł albo zignorować rozkaz Quillsa i jednocześnie zasłużyć sobie na moją wściekłość, zachowując się tak, jakbym była niepełnosprawna... albo się grzecznie podporządkować, dzięki czemu mogliśmy uznać, że sytuacja nie miała miejsca. I tak też właśnie zrobił, pomstując pod myślowym nosem i wściekle drapiąc pazurami asfalt deptaka.
Minęłam najbliższy blok, sześcioklatkowy tasiemiec, pod którego betonowymi balkonami tłoczyliśmy się do tej pory. Po mojej prawej stronie z mgły wyłoniła się kanciasta bryła nieczynnej od wielu lat hydroforni o zakratowanych, zaciągniętych pajęczynami oknach. Zawahałam się, rozglądając po możliwych ścieżkach. Elegancka droga biegła odrobinę w górę wzdłuż bloku, a po obu jej stronach czaiły się kształty zaparkowanych samochodów, zaś niemal niewidoczna ścieżka, wydeptana w lichym trawniku, okrążała mniejszy budynek i niknęła gdzieś w krzakach. Przed sobą miałam rozległy teren, na którego środku kwitł ubogi, choć bajecznie kolorowy plac zabaw, śmiesznie mały pod okiem zwieszających się nad nim dwóch wieżowców. Nieliczne światła łypały na mnie ciekawsko, a wpuszczone w łączenia żelbetowych płyt metalowe rynienki były tak powyginane ze starości, że sprawiały wrażenie, jakby jeden z bloków zamierzał zapaść się w sobie...
Choć może zamierzał. W tym przeklętym mieście to niewykluczone.
Tak czy siak, nie miałam najbledszego pojęcia, gdzie zniknęła Luna.
– Nie mogła się tak po prostu rozpłynąć, przemieniła się! – Freki kipiał gniewem i chęcią dołączenia do mnie w nie mniejszym stopniu niż Ladon, choć akurat nim kierowały adrenalina i pragnienie działania, a nie braterska miłość.
– To ciekawe, dlaczego jej nie ma – burknęłam mało sympatycznie. Byłam w wilczym ciele na tyle wysoka, że bez trudu widziałam nad dachami samochodów. Jasne włosy Luny na pewno rzuciłyby mi się w oczy, nawet we mgle, a jednak z jakiegoś powodu nie mogłam jej dostrzec. Zniżyłam łeb, powęszyłam, chwilę kręcąc się w miejscu...
Trop. Byłam niemal pewna, że go nie znajdę, w końcu tropiciel ze mnie jak z koziej dupy trąba, ale ścieżka była na tyle świeża, że chyba musiałabym być głupia, żeby jej nie wyczuć. Przemknęłam między samochodami, zatrzymałam się na trawniku w cieniu trzech wysokich drzew.
Była tam. Biegła, dlatego umknęła mi tak szybko – znajdowała się już po drugiej stronie terenu, w wąskiej uliczce między dwoma wieżowcami. Popędziłam za nią na nisko ugiętych łapach, ostrożnie stąpając po wilgotnym trawniku, choć jako człowiek nie miała szans usłyszeć mnie z takiej odległości. Odruchowo warknęłam przez zaciśnięte kły, gdy skręciła ostro i kolejny raz zniknęła mi z oczu.
Napędzana niepokojem podążającej w bezpiecznej odległości sfory, podbiegłam kawałek dzielący mnie od dwunastopiętrowego budynku. Z bliska wyglądał na jeszcze bardziej zaniedbany – rozległe wysolenia znaczyły elewację aż do wysokości trzeciej kondygnacji, dając wyraz postępującej wilgoci bijącej od fundamentów. Nie zadawałam sobie jednak pytania, dlaczego nikt jeszcze nic z tym nie zrobił. Od roku nie dziwiło mnie w tym mieście już nic. Nawet to, że okna jednego z mieszkań na parterze zabito deskami, jasno odcinającymi się na tle ogromnej plamy sadzy.
Widzicie, w moim mieście niegdyś były dość ważne dożynki. Impreza słynna na całe województwo, pretekst, aby zaprosić samego głównego sekretarza partii... Należało się wykazać. Należało pokazać, jak jesteśmy silni i wspaniali. Należało udowodnić, jak cudownie nam idzie, jak ślicznie postępuje u nas socjalistyczna nowoczesność, jak to ludziom dobrze się żyje. A co najlepiej się do tego nadaje, jak nie żywe pomniki PRL-u, monumentalne budowle z wielkie płyty, wyrastające w miejscach do tej pory składających się jedynie z błota, biedy i beznadziei? Co lepiej unaoczni potęgę, jak liczba oddanych w ciągu roku mieszkań, które w dodatku można ujrzeć na własne oczy? Wieżowiec można zobaczyć, jak dumnie pnie się w niebo, sięgając niemal ołowianych chmur. Można zaciągnąć się zapachem świeżego betonu. Można usłyszeć, jak wiatr gwiżdże we wszystkich załomach, rozbijając się bezradnie na mocarnych ścianach...
No właśnie. Bo budynek widać, nie widać natomiast metody, jaką powstał. Ogromna część wieżowców w moim mieście, budowanych w pamiętnym roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, nie powinna już dawno stać. Aby zaoszczędzić na czasie, aby sięgnęły nieba znacznie szybciej, byle tylko sekretarz mógł je ujrzeć, obcięto czas i koszty tak, jak tylko się dało. Zamiast dwóch porządnych spawów w rogu płyty robiono tylko jeden. Wyszło o połowę szybciej? Oczywiście, że wyszło. W dodatku OW-T, system „oszczędnościowy wielkopłytowy – typowy” w tym wypadku stał się naprawdę wyjątkowo oszczędny.
Czy myślano wtedy, jakie będą tego konsekwencje wiele lat później? Nie wiem. I prawdopodobnie się nie dowiem. Ale czy mnie to dziwi? Nie. Już nie. Trudno, żeby mnie coś dziwiło, gdy i tak mam wrażenie, że poruszam się we śnie.
Tuż za blokiem znajdowała się nieco szersza droga. Coś w rodzaju dużego, eliptycznego ronda, na którego samym środku wyrastał zabiedzony ciąg garaży o pomazanych graffiti bramach, nad którymi jarzyło się kilka słabych latarń, z trudem przebijających się przez blask bijący od tych wyższych, dominujących mgłę i noc pomarańczową, zniekształconą nutą sodowych żarówek.
Luna stała obok zaparkowanego bezpośrednio na chodniku samochodu i rozmawiała z kimś.
Prawie w nich wlazłam. W ostatniej chwili dopadłam do ziemi i usunęłam się tyłem w cień, klnąc w myślach na swoją nieuwagę. Znowu dałam myślom odpłynąć i o mało nie przypłaciłam tego...
Czym tak właściwie?
Nie widziałam dobrze tonącego we mgle mężczyzny. Był niewiele wyższy od Luny, miał na sobie bezkształtną sportową bluzę i rzucającą cień na twarz czapkę z daszkiem.
– Przecież mówiłam ci, że nie mogę, gdy mamy zebranie! – gorączkowała się Luna. Próbowała zdławić swój głos, zdusić go do szeptu, ale silne wzburzenie praktycznie jej to uniemożliwiało. Gestykulowała wściekle, lecz mężczyzna nie sprawiał wrażenia, jakby się tym przejmował.
– Uspokój się – warknął tylko, wcinając jej się w słowo.
Nie zareagowała.
– Masz pojęcie, co ja będę musiała im potem powiedzieć?! – wyrzuciła z siebie niebezpiecznie wysokim tonem. – Czy może raczej: ile będę musiała kłamać, żeby przestali pytać?!
– To już twój problem – odparł on, wzruszając ramionami. Dłonie trzymał w kieszeniach szerokich spodni... choć pewna byłam, że w jednej z nich zaciska jakiś podłużny przedmiot.
Nóż? Sierść stanęła mi dęba wzdłuż kręgosłupa, mięśnie napięły się. Byłam gotowa do skoku, w razie gdyby trzeba było dziewczynę ratować.
– Kłamać? – syknął Embry. – Ona nas okłamuje?
– Przecież to niemożliwe – warknął Geri. – Słyszymy wszystko.
– Chyba że ktoś tłumi myśli magią – podsunął cierpko Ladon.
– A ktoś tu oprócz ciebie umie posługiwać się magią? Po niej bym się na pewno nie spodziewał.
– Chyba że ktoś jej pomaga – szepnęłam. Przysuwałam się bliżej do kłócącej się pary, brzuchem prawie szorując w lekko wilgotnym chodniku. Gdy ściszyli głosy, straciłam możliwość rozróżniania poszczególnych słów...
Zatrzymałam się ułamek sekundy przed tym, jak Ladon krzyknął:
– Stój!
Magia. Nie umiałam jej wyczuć. Nie widziałam, by ktokolwiek jej właśnie używał. Ale do cholery, przecież powinnam ich słyszeć, z tej odległości słyszałam pieprzone wszystko!
Mężczyzna zaczynał się złościć. Luna tłumaczyła mu coś z wypiekami wściekłości na twarzy, lecz i po nim widać było już emocje. Wściekłym gestem wskazał jej zaparkowany obok samochód. Mięśnie mu drgnęły, gdy pokręciła głową, wskazał więc jeszcze raz. Czerwień nabiegała jego policzki, powlekała jasne oczy lśniącą mgiełką. Dobrze widziałam już jego twarz, lecz co z tego, skoro była tak nijaka, że nie zdołałabym jej zapamiętać?
– Ja zapamiętam – warknęła Seth. – Mam lepszą pamięć do twarzy niż ty.
– Wszyscy mają lepszą pamięć do twarzy niż ja – westchnęłam, obserwując, jak wściekła Luna daje za wygraną i siada na miejscu pasażera. – Co mam zrobić? Zatrzymać ich?
– Nie pokazuj się człowiekowi! – wyrwał się od razu Ahmed z nutą paniki w głosie.
– Szlag, przecież ten człowiek musi wiedzieć, kim jest Luna, więc nic nie powinno go zdziwić – zaprotestował Jared.
– A nawet jeśli... to chodzi o to, by się zatrzymał – wycedził Collin. – Ruszaj!
– Nie! Lepiej prześledzić, dokąd pojadą...
– Nie nadążę za samochodem!
– Dasz radę.
– Nie...
Zakasłał uruchamiany silnik. Mężczyzna poprawił lusterko wsteczne, zerknął przez ramię...
Zamarłam w miejscu, gdy lodowate spojrzenie związało się z moim. Skamieniałam cała, mięśnie napięłam aż do bólu. Nie bałam się, ale...
On mnie widział. On doskonale wiedział, że tam jestem. Prawdopodobnie przez cały ten czas.
Wahanie kosztowało mnie wiele. Samochód ruszył i potoczył się osiedlową uliczką. Rzuciłam się za nim, dogoniłabym go bez najmniejszego trudu, ale... coś mnie powstrzymało. Zatrzymałam się na krawędzi chodnika, wytyczanej przez wysoki krawężnik, jakby stała tam niewidzialna ściana. Odprowadziłam świecące jasno tylne światła wzrokiem, aż zniknęły w którejś z przecznic. Warkot silnika umilkł, stopiwszy się w jedno z jednostajnym szumem śpiącego miasta.
To nie była magia. Ten człowiek mnie nie powstrzymał. To ja z jakiegoś powodu nie chciałam biec za nim.
– I dobrze zrobiłaś. – Quills wyłonił się zza nasiąkającej wilgocią żelbetowej ściany.
– Kto to był, do cholery?
– Czego od niej chciał?
– Nie podoba mi się ten człowiek. On coś o nas wie, a widzę go pierwszy raz w życiu.
– Wyczułaś od niego aurę... czegoś? Może to Istota, a nie zwykły facet?
Warknęłam gardłowo, chcąc uciszyć chaos w mojej głowie.
– Nic od niego nie czułam – wycedziłam. – Ale mnie najbardziej zastanawia, jak on ją tutaj przywołał? Skąd wiedziała, że na nią czeka? I czego od niej chciał? Oboje wyglądali na wściekłych.
– Nie ufam jej – szepnęła Gabrysia. – Od początku jej nie ufałam. Próbowałyśmy z Leiczkiem powiedzieć wam, że coś jest nie tak, ale wy nie słuchaliście!
– Spokojnie! – Quills stanowczo uciął narastające głosy wilków. – Nie snujmy od razu jakichś czarnych scenariuszy! Wiem, że jesteście przewrażliwieni po tym, co działo się ostatnio, ale to nie jest powód, by od razu wyobrażać sobie Bóg wie co. Facet może mieć magiczne zdolności, ale to przecież żadna zbrodnia.
– Każdy magiczny powinien pokazać się sforze sprawującej pieczę nad określonym terenem – warknął Sam. – Tak mówi prawo Drugiego Świata.
– A jak wielu przestrzega go w praktyce? Nie przesadzajmy. Nie zakładajmy niczego. Musimy po prostu porozmawiać z Luną.
Zapadła wiele mówiąca cisza. Ogromne wilki wpatrywały się w Alfę, ślepia błyskały w ciemnościach, odbijając światła osiedlowych latarń. Żelbetonowe pomniki ludzkiej głupoty zwieszały się nad nami w milczeniu, nocną ciszę mącił szmer czyjegoś telewizora.
– Porozmawiać. – Kasia-Katarzyna roześmiała się w myślach. – Quills, bez obrazy, ale naprawdę myślisz, że ona zechce z nami rozmawiać? Znamy laskę już z pół roku, a kompletnie nic o niej nie wiemy.
– Wiemy za to, gdzie mieszka. Leah i Seth mogą złożyć jej wizytę. – Albinos ukłonił się ironicznie w moją stronę. – Dziękuję, że zgłosiłyście się na ochotniczki.
– My wcale nie... – Słowa Seth utonęły w wydobywającym się z jej gardła warkocie. – Ech, niech ci będzie...
– Pójdziemy tam – syknęłam. – Ale skąd pomysł, że będzie chciała z nami rozmawiać? Quills, przecież ona mnie nienawidzi. Jestem ostatnią osobą, której zwierzałaby się z czegokolwiek, nie oszukujmy się.
– I pierwszą, do której żywi jakikolwiek szacunek. – Zjeżył się, gdy palnęłam śmiechem. – Naprawdę tego nie widzisz? Leah, do cholery, przecież ona się ciebie boi!
Okej. Teraz zamilkłam, niemal zakrztusiwszy się swoją wesołością.
– Boi się mnie – powtórzyłam do przesady dokładnie. – Quills, bez obrazy, ale czy ciebie przypadkiem główka coś nie boli...?
– A czy ty jesteś głucha, że naprawdę nie słyszysz jej myśli? Pewnie, chce z tobą konkurować. Widzi w tobie zagrożenie. I panicznie się ciebie boi, dlatego jeszcze nie zaczęła z tobą walczyć. Jesteś czarnym półdemonem. Ona tego nie rozumie i zrozumieć nie chce. Właśnie dlatego, że czuje przed tobą lęk. Pojmujesz? Nie mówię, że masz być miła. Gdy uprzejmie spytasz, to jasne, że nic ci nie powie. W takiej sytuacji masz ją przycisnąć. – Obnażył końcówki kłów. – Nie podoba mi się ta sytuacja i jako Alfa wymagam od niej wytłumaczenia, co tu, kurwa, zaszło. Ty masz je uzyskać. Nie uda się głaskaniem po główce, to trudno.
– Czuję się, jakbyś właśnie podarował mi możliwość legalnego dania jej w zęby.
Ktoś zaśmiał się głośno, ale reszta milczała. Kilka par ślepiów wciąż wbijało się w miejsce, gdzie zniknął podejrzany samochód.
– Nie chcę wojen w sforze – wycedził Quills, błyskając kłami. – Macie z nią porozmawiać. Wyślę ci potem adres. Nie podoba mi się ta sytuacja i chcę wiedzieć, co się stało. – Powiódł wzrokiem po zgromadzonych wokół wilkach. – Godzina już późna. Ktoś zauważył coś ciekawego podczas patrolu, czy możemy się rozejść?
– Sylwia! – wykrzyknęła nagle Gabrysia.
Wszystkie spojrzenia jak na komendę skierowały się w stronę emosi.
– Co za Sylwia? – wycedził milczący do tej pory Szary, obserwujący nas spomiędzy wysokich drzew obok placu zabaw.
– No... to będzie w sumie skomplikowane – zawahałam się odrobinę. Przeszłam powoli z plamy światła głębiej w mrok. – Mamy w klasie nową dziewczynę, a Gabrysia uważa, że coś jest z nią nie tak. Ale rozmawiałam z nią i... w zasadzie nic nie wyczułam. Oprócz tego, że chciała się modlić.
– Zawracasz nam głowę jakąś religijną fanatyczką? – wydukał Brady.
– Gdyby było z nią wszystko okej, Gabrysia na pewno by nie podnosiła alarmu.
Lśniące ślepia wlepiały się we mnie z mieszaniną najprzeróżniejszych emocji, tak kontrastowych, że narodzić mogły się tylko we współdzielonym umyśle.
Z jednej strony wszyscy wciąż mieli przed oczami Gabrysię: niepoważną emosię, która wnerwiała każdego po równo. Nieraz spaprała nam robotę, często odbijało jej w niewyjaśniony sposób, zachowywała się infantylnie i niepoważnie...
Ale z drugiej strony jej zdolności były dla nas taką zagadką, że głupotą byłoby nie wziąć ich pod uwagę. Powoli wszyscy przekonywali się do tego, że jej wewnętrzny radar nigdy się nie myli. Cholera, przecież ona wyczuła we mnie wilkołaka na długo, nim zaczęła mieć na punkcie tego tematu obsesję i sama została ugryziona! Jasne, wygadywała wtedy koszmarne głupoty, ale w wielu sprawach znajdowała się tak niewiarygodnie blisko prawdy, że idiotyzmem byłoby zrzucić to na karb przypadku...
– No dobrze. – Quills dziwnie przeciągnął słowo z uszami skierowanymi na boki w niepewnej pozie. – Czujecie coś dziwnego od Sylwii, ale ona nie daje po sobie niczego znać. W porządku, może się okazać Istotą, jak ta cała nieszczęsna wampirzyca Dominika. – Skrzywiłam się odruchowo, więc skłonił przepraszająco łeb w moją stronę. – Można ją sprawdzić. Ale dyskretnie. Nie nastawiajcie się na fajerwerki, może raczej spróbujcie się z nią zaprzyjaźnić i przyjrzyjcie się dokładniej jej zachowaniu. Tak czy siak, priorytet ma to mniejszy niż Luna.
– A my? – padło gdzieś z otaczającego nas wilczego pierścienia.
– Jacy wy? – Quills, Ladon i Embry spytali jednocześnie, nie kryjąc zakłopotania.
– No, laskom przydzieliłeś zadania. Laskom z jajkami również. – Na miejscu przemawiającego Ahmeda zwróciłabym uwagę na minę Seth, wyglądającą, jakby zamierzała rzucić mu się do gardła, lecz chłopak był albo zadziwiająco odważny, albo całkowicie pozbawiony instynktu samozachowawczego.
– No i? – Alfa westchnął ze zniecierpliwieniem i zupełnie ludzkim ruchem uniósł przednią łapę, zerkając na nadgarstek, jakby miał na nim zegarek.
– No i to, że facetom nie dałeś nic do roboty. Laski i homoniewiadomo będą się świetnie bawić, a my co, mamy iść na kolejny nudny patrol? – Paul w tej kwestii okazał się ze swoim kurduplowatym kumplem zaskakująco jednomyślny.
– Czy mi się wydaje, czy ci dwaj się proszą? – wycedziła Seth.
– Zajebiście się proszą – syknęła Kasia-Katarzyna.
– Jak dziewczyny zauważyły: panowie, przestańcie się prosić. – Albinos wybrnął ze sprawy po mistrzowsku. – Czy naprawdę mam wam teraz wymienić od kropek, dlaczego moja decyzja jest taka, a nie inna?
Żaden się nie odezwał. A szkoda, bo Seth chyba naprawdę brała pod uwagę prawdziwy polski wpierdol...
– Wszystko już jasne? No. To można się rozejść. Paul i Ahmed dzisiaj biorą patrol na ochotnika, razem z Samem i Embrym.
Zdecydowana większość sfory palnęła takim śmiechem, że mało nie zaczęliśmy pokładać się na chodniku.
Orzeźwiająca mgła otulała nas jak obciążeniowa kołdra z kostek lodu, każąc zapomnieć o wszystkim, co złe. Pozorny spokój sennego miasta rozleniwiał...
***
Przyznam, że byłam bardzo ciekawa tego, jak Seth będzie wyglądać po „wyjściu z szafy”. Tkałam sobie w głowie przeróżne scenariusze: począwszy od tego, że ubierze się po męsku, obawiając się ludzkiej reakcji, przez wszelkie formy pośrednie, kończąc na powalonej imaginacji brodatej drag queen z doklejanymi rzęsami i fioletową peruką, więc całkiem możliwe, że właśnie z tego powodu jej nie poznałam, gdy spotykałyśmy się na starej stacji.
Poważnie. Przeszłam obok niej. Dopiero jak mnie zawołała, przydreptałam do niej z twarzą tak buraczkową, że jedynym, co mogła zrobić, było wyśmianie mnie do granic możliwości, podczas gdy ja zastanawiałam się, jak tu wykonać schowanie głowy w piasek, gdy zamiast piasku miałam pod nogami nadtopiony asfalt z nierówno wymalowaną żółtą kreską, wydzielającą krawędź peronu.
Wyglądała niesamowicie. Chłopięce rysy twarzy skutecznie zamaskowała makijażem wykonanym tak doskonale, że tylko przysporzyło mi to kolejnego powodu do wstydu. Nienachalnie, lecz wyraziście podkreślone oczy okalały lekko podkręcone na końcach włosy, a szczupłe ciało okrywała skromna, lecz bardzo dziewczęca sukienka w łączkę, na którą zarzuciła skórzaną kurtkę z paskiem. Jasne, w biuście była zupełnie płaska, ale widać było, że to tylko kwestia czasu – już teraz, bez terapii hormonalnej, sylwetkę miała bardziej damską niż spora część kobiet, które znam.
W workowatych czarnych bojówkach, męskiej koszulce, zniszczonej ramonesce i z włosami, które tylko uczesałam, jakąkolwiek inną pracę uznając za zbyt czasochłonną, czułam się przy niej jak kocmołuch/chłopczyca/patusiara (zakreśl odpowiednie. Lub wszystko, wedle uznania).
Mogłam to skomentować w tylko jeden sposób.
– Bycie chłopcem nigdy ci nie służyło – przyznałam, gdy już przestała się śmiać z mojej niedojdowatości. – A dziewczyną jesteś lepszą niż wszystkie, które znam wzięte razem i pomnożone przez trzy. Makijażu to masz mnie nauczyć, rozkazuję ci jako twoja dominująca wadera.
– Żaden problem. – Puściła mi oko z idealnie narysowaną kreską. Moje, zapaćkane warstwą czarnego cienia, by nie rzucało się w oczy, że są nieco krzywe, w niczym się do tego nie umywały. – Dużo ćwiczyłam, zanim się zebrałam na odwagę. Podbierałam mamie kosmetyki, włączałam tutoriale na YouTubie i potrafiłam tak godzinami.
– Ja tak samo, a widzisz, jaki to przyniosło efekt? – Ostentacyjnie wskazałam palcem swoją twarz.
– Na pewno lepszy, niż ci się wydaje. U ciebie też podpatrzyłam parę trików. Ale kresek to zdecydowanie muszę cię nauczyć.
Zabolało, ale jakoś tak przyjemnie.
Seth skrzywiła się na widok tego, co po nas przyjechało, ale mi, mówiąc dosłownie, morda się cieszyła. EN57 w starym malowaniu Przewozów Regionalnych – relikt chyba na skalę całego kraju – był tak zdezelowany, że początkowo byłam skłonna uznać, że to tylko jakiś trup holowany jako pociąg służbowy na złomowisko. Czasami takie tutaj prowadzali – na drugim krańcu miasta znajdowała się bocznica (w slangu kolejarskim tak zwana „trupiarnia”), na której podobne cuda cięto na żyletki... Tę linię, jako najmniejszej wagi, czasem przeznaczano właśnie do takich celów, gdy na pozostałych ruch był zbyt gęsty, aby wydzielić chwilę na przejazd pociągu ze znacznie ograniczoną prędkością. To jednak nie był taki przypadek – nad przednimi szybami znajdowała się działająca tablica kierunkowa, a gruchot zatrzymał się grzecznie przy peronie, zapraszająco otwierając przed nami drzwi.
– Ja chyba pójdę pieszo – jęknęła Seth, ale gdy złapałam ją za nadgarstek i pociągnęłam w stronę wagonu, nie opierała się zbytnio.
Sprzęt był w tak tragicznym stanie, że czuć było każdy obrót wału kułakowego, gdy maszynista zadawał lub zdejmował moc. Seth w razie czego usiadła przodem do kierunku jazdy, ale chyba i tak miała mdłości, sądząc po tym, jak się krzywiła, a niektórzy pasażerowie, zwłaszcza ci obciążeni tak zwanym „syndromem madki”, mieli w głębokim poważaniu odkręcone na cały regulator grzejniki – kobieta siedząca niedaleko nas bezskutecznie przekonywała histeryzującego gówniaka, aby przykrył się kocykiem, bo wieje od drzwi, choć temperatura w przedziale sięgała ładnych trzydziestu stopni, sądząc po tym, że gotowałam się w krótkim rękawku, a zazwyczaj jestem pierwszą osobą, która marznie.
– Dlaczego my nie wzięłyśmy taksówki? – jęknęła moja wilcza koleżanka, gdy na kolejnym przystanku drzwi wagonu zablokowały się tak dokumentnie, że kierownik pociągu musiał się do nich pofatygować i zachęcić do współpracy porządnym kopniakiem.
– Bo taniej wychodzi? – Mimo wszystko – mimo mojej patologicznej miłości do podobnego koszmaru – zabrzmiało to jak pytanie.
– Ale wyjdzie drożej, gdy to się zesra po drodze i do biletu kolejowego będę musiała dorzucić stawkę za ubera! – Złapała za parapet, gdy pociąg ruszył z przyspieszeniem godnym Formuły 1. Serio. Aż zaczęłam analizować w myślach, które styczniki podpierało się kijem od miotły – niezbyt dokładnie pamiętałam tę historię, chociaż...
– Nie zesra się. Ten sprzęt jeździ pewnie dłużej, niż twoi rodzice chodzą po świecie, więc dlaczego miałby się od razu zesrać? – rzuciłam w przestrzeń z pełną beztroską. I odrobinę głośniej niż powinnam...
Sukces i porażka jednocześnie: kaszojad od kocyka najpierw zamarł, a następnie rozryczał się, że on chce już wysiadać.
– W ogóle to w tej dziurze jeżdżą ubery? – zainteresowałam się tym, co nurtowało mnie bardziej niż lęki wilkołaczycy.
Dojechałyśmy na miejsce – czyli drugi koniec miasta – z ponad dwudziestominutowym opóźnieniem, wbrew pozorom spowodowanym nieudolnością prowadzenia ruchu, a nie usterką sprzętu, który przy pomyślnych wiatrach powinien już dawno rozsypać się w rdzawy pył w jakichś zapomnianych krzakach. Seth wyskoczyła z wagonu tak ochoczo, że musiałam złapać ją za ramię, bo o mało nie spieprzyła się z ostatniego schodka. W utrzymaniu równowagi na pewno nie pomagały jej botki na lekkim obcasie... ale co ja tam wiem, skoro umiem chodzić tylko w glanach lub trampkach, a cokolwiek innego uznaję za nie-buty.
Rozejrzałam się ciekawie na nowym peronie. Nigdy jeszcze tutaj nie wysiadałam – choć wiele razy przejeżdżałam tędy podczas swoich kolejowych wycieczek, obserwowałam tę okolicę jedynie z okna, nawet w biały dzień i w ludzkim wcieleniu respektując to, że teren należał do sfory Aresa. Brutalnie modernistyczna stacyjka składała się z jednego, stosunkowo szerokiego peronu i przejścia podziemnego, które ochraniał betonowy, półokrągły daszek, kojarzący się z grzybkiem lub naleśnikiem. Tory biegły swego rodzaju wiaduktem, ogrodzonym po obu stronach zaskakująco nowoczesnym metalowym płotkiem, zniechęcającym tych, którzy zamiast kulturalnych schodów preferowaliby skakanie po pordzewiałym tłuczniu, a wokół zwieszały się nad nami sylwetki monumentalnych wieżowców. Wielka płyta zniknęła zupełnie pod warstwą ocieplenia, pokrytą pomarańczowo-pomarańczowymi prostokątami zgodnie z zasadą powszechnie królującej pastelozy, zagarniającej coraz to nowe połacie terenu. Aż chciałoby się modlić, by do mojego osiedla to nigdy nie dotarło, choć wątpię, czy da się tego uniknąć mimo najlepszego kontaktu ze wszystkimi możliwymi bogami, jakich jest się w stanie sobie wyobrazić... Co tam bogowie, gdy przychodzi do negocjacji ze spółdzielnią? W spółdzielni paletę nowych barw wybiera pani Krysia z sekretariatu, a jaki bóg miałby czelność kłócić się z panią Krysią...?
– Jesteś pewna, że dobrze trafiłyśmy? – spytała dziwnie nieśmiało Seth, gdy ruszyłam w stronę skrytych pod grzybkiem schodów. Nawet z tej odległości widziałam, że są zalane wodą, pomimo tego, że od kilku dni nie padało, i w kilku miejscach stworzyły się na nich wypustki betonowych stalagmitów – co pochłonęło mnie na tyle, że dopiero po chwili zarejestrowałam te słowa.
– A dlaczego miałybyśmy nie trafić? – Zatrzymałam się i ostrożnie obejrzałam na dziewczynę. Być może kiedyś ruszyłabym dalej taranem, uznając, że wymyśla, lecz dzisiaj...
Od czasu, gdy rzeczywistość rozprysła się dla mnie na kawałki w samym sercu sztolni, byłam skłonna poświęcać wzmożoną uwagę każdemu, najdrobniejszemu i najmniej zrozumiałemu przeczuciu, choćby było jedynie trwającym ułamek sekundy impulsem. Gdyby w podobny sposób odezwała się Gabrysia, pewnie dodatkowo przemieniłabym się w wilka i dopadła do ziemi ze zjeżoną sierścią, nie zważając na to, że ktoś mógłby mnie zobaczyć.
– No... – Seth, zupełnie zagubiona, rozejrzała się wokół. Odprowadziła wzrokiem ruszający z kopyta pociąg i zadarła głowę, koncentrując się na celujących w niebo wierzchołkach wieżowców. – Nie umiem tego wytłumaczyć. Kierujemy się zgodnie ze wskazówkami Quillsa, ale... – Wzruszyła ramionami.
Również się rozejrzałam. Ja też czułam się tutaj dziwnie, lecz nie umiałam wyjaśnić, na czym konkretnie to polegało. Świat, zdominowany tymi kolorami i wielkością bloków, wydawał się pomarańczowy, ciepły, pozbawiony wyrazistych krawędzi i kanciasty jednocześnie. Choć niebo było równomiernie zachmurzone, burzowe wręcz, miałam wrażenie, że jest widno jak podczas całkowicie słonecznej pogody, jakby to wieżowce emanowały swoistym światłem...
Sen. Ze złością potrząsnęłam głową. Kiedy mogłam ufać własnym zmysłom? Kiedy osnowa rzeczywistości rozplatała mi się w palcach, a kiedy pruły się jedynie moje myśli?
– Wszystko w porządku?
Zorientowałam się, że zakręciło mi się w głowie, dopiero gdy Seth znalazła się nagle u mojego boku i złapała mnie za ramiona, powstrzymując przed upadkiem. Odruchowo chwyciłam ją za nadgarstki i zwiesiłam się na niej całym ciężarem, zaciskając powieki.
– Zakręciło mi się w głowie – powiedziałam, choć tak naprawdę miałam wrażenie, że przez ułamek sekundy granica między światami zupełnie zniknęła. Choć powietrze przesycała przedziwna senna magia, jeżąca wszystkie drobne włoski na moim ciele. Choć wilk w moim wnętrzu szalał i powstrzymanie go wymagało wysiłku tysiąckrotnie większego niż w czasach, gdy dopiero uczyłam się samokontroli. Choć...
Naprawdę przez chwilę miałam wątpliwości, czy na pewno się tam znajduję. Ale co mogłam jej powiedzieć? To całkiem zabawne, że jedyną osobą, która wiedziała wystarczająco wiele, by cokolwiek zrozumieć, była Gabrysia.
Zapamiętać: ciągnąć ze sobą Gabrysię tam, gdzie może mi odbić. Biorąc pod uwagę, że odbijało mi ostatnio wszędzie i w losowych sytuacjach, może to być dość skomplikowane.
– Może masz niskie ciśnienie? Usiądziesz? – Seth spróbowała pociągnąć mnie w stronę samotnej ławki, ale nie pozwoliłam jej na to.
– Nic mi nie będzie. – Odsunęłam się wreszcie, choć nie miałam jeszcze pewności, że zdołam ustać samodzielnie. – Na pewno jesteśmy w dobrym miejscu.
– Może... – Dziewczyna urwała wpół słowa i spuściła wzrok. – Sama nie wiem. Chciałam powiedzieć, że może Luna się przeprowadziła i Quills ma stare dane, ale... rany, skąd ja bym to miała wiedzieć, skoro ledwie wysiadłyśmy z pociągu?
– Nie wydaje ci się, żeby Luna mogła tutaj mieszkać, ale nie umiesz wyjaśnić, skąd to uczucie się bierze? – Gdy skinęła głową, zaśmiałam się sucho. – Witaj w moim świecie. Już od dawna nie wiem, co jest prawdą.
– Ale... – Pobladła, co było widoczne nawet pod warstwą perfekcyjnie nałożonego podkładu i modelującego rysy twarzy bronzera.
– Chodźmy. Nie zaszkodzi się rozejrzeć.
Skinęła bez przekonania głową i poszła za mną.
To właściwie nie było przejście podziemne, a schody prowadzące pod wiadukt. Stopnie, tak jak mi się zdawało z daleka, pokrywała warstwa wody, skapującej radośnie z betonowego daszku – a skąd ona się tam wzięła, nie mam najbledszego pojęcia. Uważając, by się nie poślizgnąć, zbiegłam na sam dół i rozejrzałam się niepewnie, próbując wybrać drogę pod pomalowanymi na wszelkie możliwe kolory tęczy filarami (w założeniu chyba ozdobnymi). Wcześniej wklepałam w nawigację adres Luny, ale mój telefon w tym miejscu postanowił się dokumentnie zgubić – choć miałyśmy do wyboru tylko kulturalny chodnik w prawo i prowizoryczną ścieżkę w lewo, Google Maps kazało nam zawrócić i przejść na drugą stronę ulicy, biegnącej pod kątem do tej, jaką widziałyśmy na żywo. Chwilę kręciłyśmy się jak turystki, próbując odszukać odrobinkę szalejącego zasięgu, zanim z mniej-więcej siedemdziesięcioprocentową pewnością wybrałyśmy chodnik. Trochę wstyd, że umiałyśmy zabłądzić w mieście, w którym mieszkałyśmy od urodzenia, ale co poradzić... Ta dziura, choć wyludniona, jest naprawdę spora.
Gdy wyszłyśmy spod wiaduktu i dostałyśmy się na właściwą stronę ulicy, lądując na szerokim deptaku, biegnącym między wieżowcami, nawigacja zgubiła się kolejny raz, by nawrócić się po minucie i wskazać kompletnie inne wartości czasowe. Choć wcześniej twierdziła uparcie, że z przystanku kolejowego mamy na miejsce dwanaście minut piechotą, teraz zmieniła zdanie i stwierdziła, że jednak tych minut będzie czterdzieści. I chuj, jak by powiedział Ladon.
– No nie wierzę – jęczałam, przeglądając wirtualną mapę na wszelkie możliwe sposoby. Próbowałam znaleźć dowód na to, że poszłyśmy w złą stronę i właśnie pokazało nam zmienioną trasę z uwzględnieniem gigantycznego kółka, ale nic graficznie na to nie wskazywało. Rysująca się przed nami trasa była właściwie zupełnie prosta.
– Quills chyba straci dzisiaj trochę kłaków. – Seth uruchomiła również aplikację w swoim telefonie, w próżnej nadziei, że iPhone powie to, czego nie zdołał powiedzieć Samsung, ale, jak to było to przewidzenia, nic z tego nie wynikło. – Gdybyśmy wiedziały, to byśmy naprawdę tym uberem pojechały...
Nie odpowiedziałam. Chwilę jeszcze przyglądałam się mapie, obejrzałam się za siebie na peron...
Coś było nie tak. I to tak mocno nie tak, że nawet Seth, stuprocentowa wilkołaczka bez radaru czarnego półdemona, zdołała się zorientować. A więc...
– Magiczna anomalia – warknęłam pod nosem.
– Tylko dlaczego taka zakrzywiająca czasoprzestrzeń? Wzywamy tego ubera?
Przeszłam kilka kroków w stronę peronu i zawróciłam ostrożnie, kierując się ponownie twarzą do najbliższego wieżowca. Seth śledziła mnie zagubionym wzrokiem, lecz nie skomentowała tego. Obserwowała cierpliwie, czujna i spięta; mięśnie drżały jej lekko, jakby zamierzała przemienić się w wilka.
Bała się. Każdy się bał, gdy mi odbijało.
A odbijało mi ostatnio często... Jedną nogą wciąż tkwiłam w świecie upośledzonej magii.
– Chodźmy – syknęłam, chowając telefon do kieszeni. – Tym deptakiem dojdziemy praktycznie na miejsce.
– Ale... – Urwała, gdy po prostu ruszyłam przed siebie. Westchnęła i posłusznie podreptała za mną, niezbyt dyskretnie starając się rozluźnić dłonie, samoistnie zaciskające w pięści.
Mimo wszystko przyjemnie mi się ją obserwowało. Czułam ciepło na sercu, widząc, jak doskonale czuła się w swojej kobiecości. Na lekkich obcasach poruszała się z wdziękiem i pewnością siebie, kręcąc ponętnie biodrami, a gesty miała łagodne i wyważone, bez śladu dawnej niepewności, braku wiary we własne siły. Zupełnie jakby zrzuciła krępującą ją przez lata powłokę – teraz była stuprocentową sobą, bez wiążących ją ograniczeń. Świadomość jej szczęścia działała na mnie kojąco, na jej widok krzepła krew sącząca się z rany w miejscu mojego serca. Cudowne uczucie, pozwalające uwierzyć, że może jeszcze kiedyś będzie dobrze...
Może kiedyś o tym wszystkim zapomnę. Może zblaknie wspomnienie oczu tajemniczego wyverna, tego niskiego, zachrypniętego głosu...
Bogowie, byłam naprawdę szalona.
Osiedle w całości składało się z wieżowców. Wszystkie takie same – dwie klatki schodowe, szesnaście pięter – tylko w bezpośrednim otoczeniu stacji były pomarańczowe. Najpierw przeszłyśmy w strefę zdominowaną przez nagi beton, co stanowiło niebywałą ulgę dla oczu, a następnie w dalszy ciąg koszmaru, tym razem żółty w brązowe prostokąty. Ciężko było nie dostać mdłości na ten widok ani nie skomentować go w niezbyt cenzuralnych słowach. Wstąpiłyśmy do umiejscowionego w szpetnym pawilonie sklepu spożywczego, co było ciekawym przeżyciem pod względem socjologicznym – choć podobnie wielkie osiedla sprzyjają raczej szeroko pojętej anonimowości, w pamiętającym ubiegłe stulecie wnętrzu natknęłyśmy się na tak wiele spojrzeń mówiących „oho, intruz!”, że naprawdę zrobiło się nam nieswojo i wolałyśmy zawinąć się stamtąd czym prędzej, kupiwszy jedynie dwa batoniki Nesquick i karton czekotubek. Nie ma to jak pożywny posiłek w podróży, nie? Rozpaczając, że nie wyposażyłyśmy się również w wodę mineralną, dotarłyśmy do granicy osiedla, którą stanowiła dość szeroka ulica. Dziurawy jak sitko asfalt stanowił zdecydowaną mniejszość w porównaniu do betonu, którym zalano najgorsze wyrwy, a w nowo utworzonych kraterach wyraźnie dostrzegałyśmy okrągłe kamienie.
Wybudowali ulicę na kocich łbach, ja pierniczę... Gdyby nie to, że czułam się wyjątkowo beznadziejnie, śmiałabym się z tego w głos, tak dobrze oddawało specyfikę życia w moim mieście.
– No i co dalej? – Seth, rozglądając się za śmietnikiem z racji na naręcze pustych czekotubek, bezradnie zerkała na osiedle za nami. Wieżowce skończyły się już jakiś czas wcześniej, pozostawiając rozległą wolną przestrzeń, na której w weekendy rozkładały się stragany targowe, i przedziwnie szeroki chodnik, wyłożony niemiłosiernie pokrzywionymi płytami.
– Nawigacja pokazuje, że to... tam. – Wskazałam odpowiedni kierunek palcem, nie unosząc głowy znad telefonu.
– Niemożliwe.
W głosie wilczycy była taka pewność siebie, że od razu musiałam unieść wzrok. I faktycznie – tak się złożyło, że wskazałam na kolejny wieżowiec, jedyny na osiedlu, w które miałyśmy dopiero wkroczyć, i tak obskurny, że z miejsca uznałam go za opuszczony.
– Może coś im się znowu pomyliło? – spytałam bezradnie, ale mapa nie chciała powiedzieć nic innego, obojętnie w którą stronę obróciłam ekran.
– Nie chce być inaczej. – Seth znowu dołączyła swój telefon do pomocy.
– Albo nasze telefony są chujowe – wysnułam niezbyt pewny wniosek.
Niestety, ten argument również upadał, bo tak się złożyło, że obie miałyśmy modele z najwyższych półek. Takie z nas burżujki.
– Ona nie może tam mieszkać! – Seth aż tupnęła nogą, wrzucając telefon do kieszeni kurtki.
Dokładnie przyjrzałam się wieżowcowi spod zmrużonych lekko powiek. Pasował właściwie stylem do osiedla, które właśnie opuściłyśmy, również miał dwie klatki schodowe i szesnaście pięter. Był ocieplony, lecz styropian pociągnięto jedynie warstwą szarego tynku, stał też pod nieco innym kątem niż te, które mijałyśmy do tej pory, prostopadle do wyludnionej ulicy. Sprawiał niesamowicie ponure wrażenie: większość okien była brudna i pusta, z drewnianych ram łuszczyła się farba, a parking pod wejściami był zupełnie pusty. Pylistą ziemię wokół porastały tylko pojedyncze źdźbła trawy, a dość wiekowe, choć rachityczne drzewo miało zupełnie łyse gałęzie, choć wszystkie inne w okolicy już dawno się zazieleniły. Za budynkiem nie było już nic – pusta przestrzeń, porośnięte chwastami nieużytki, otaczające pierścieniem miasto...
No właśnie. Tylko że, gdy tak sobie rozważyć w głowie mapę z punktu widzenia lecącego ptaka, granica miasta znajdowała się po naszej lewej stronie i tam też właśnie rzeczone pole nieużytków powinno być. A było po prawej. Więc...
Paranoja. Doszukiwałam się paranormalnych rozwiązań tam, gdzie ewidentnie ich nie było. A może jednak...
Pomasowałam dłońmi skronie. Miałam wrażenie, że wariuję. Dlaczego Quills przydzielił mi tyle roboty, skoro sam dobrze widział, jak źle ze mną jest? Nie nadawałam się do niczego poważnego, nie umiałam określić nawet, gdzie się znajduję i jak rzeczywiste jest to, na co właśnie patrzę. Normalność przeciekała mi między palcami, powietrze miało wyraźny posmak nienazwanego, jak w pobliżu Krateru, choć nie było go przecież tutaj. Znajdował się tak daleko stąd...
– Widzę, że coś jest nie tak. – Tym razem Seth nawet nie pytała.
A we mnie zapłonęła niezrozumiała wściekłość.
– Od pół roku, niezmiennie – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Więc nie przejmuj się.
– Leah...
Zamilkła, gdy uniosłam stanowczo dłoń, chcąc ją powstrzymać.
– Uwierz, sfora wiedziałaby wszystko, gdybym sama umiała to wytłumaczyć. Ale nie umiem. Więc nie pytaj, proszę.
– Niech ci będzie. – Nie brzmiała na przekonaną.
Ja też nie dałabym się przekonać na jej miejscu. Sama nie byłam przekonana.
– Właściwie to dlaczego nie może tam mieszkać? – spytałam o to, co cisnęło mi się już od dłuższego czasu na usta.
– Bo... – Wilczyca chwilę szukała odpowiedniego słowa. W międzyczasie otworzyła kolejną czekotubkę, chyba jedynie z obawy, że wypiję ich więcej niż ona. – No, sama nie wiem. Jakoś to do niej nie pasuje.
– Wiesz co? – Być może zabrzmiałam zbyt cynicznie, ale nie umiałam się powstrzymać. – Luna wygląda na bogatą i zadbaną, ale może to tylko pozory. Można być zadbanym, mieszkając w takim miejscu. Wymaga to więcej nakładu, ale... no, to nie jest niemożliwe. Zachowuje się w określony sposób, ale może jest biedna. I może jest tak wredna, bo pochodzi z patologicznej rodziny, mówiąc w dużym skrócie. Sama przyznasz, że nie jest normalna, a na pewno nie byłaby taka bez powodu.
– Niby racja. Ale nawet nie o to mi chodzi. – Coś ją ewidentnie gryzło. Wpatrywała się w wieżowiec skrzywiona, ze złością potrząsnęła głową, nie mogąc wypowiedzieć tego, co ją nurtowało. – Nie umiem tego wyjaśnić. Cholera, dokładnie tak samo, jak ty nie umiesz wyjaśnić swojego samopoczucia. Z jakiegoś powodu czuję, że ona tam nie mieszka. To nie jej miejsce. Nie ma jej tu. Sama tego nie rozumiem. – Bezradnie rozłożyła ręce. – Jak inaczej mam... To nie jest przeświadczenie na podstawie jakiegoś wyimaginowanego obrazu Luny, jaki mam w głowie. To jest... przeczucie.
Co mogłam na to odpowiedzieć? Skinęłam po prostu głową. Akurat jeśli chodzi o niewytłumaczalne przeczucia, byłam tutaj ekspertką.
W dodatku mi też coś tutaj bardzo nie grało.
Wieżowiec nie pasował w zasadzie do niczego. Albo może inaczej: pasował perfekcyjnie do okolicy, ale nie do innych mieszkaniowych budynków, które widziałyśmy. Doskonale współgrał z podłużnym pawilonem handlowym, przycupniętym wzdłuż ulicy naprzeciwko nas – niskim, niesamowicie szpetnym budynkiem, niegdyś białym, obecnie szarzejącym od miejskiego smogu siedliskiem dwóch sklepów spożywczych, prywatnej przychodni lekarskiej i zakładu szewskiego, o wielkich oknach zerkających na okolicę zza zasłony pomalowanych olejną farbą krat. A także do tego dziurawego jak nieboskie stworzenie asfaltu. Do pokrzywionego chodnika również. Ale już z całą pewnością nie do bloków rozpościerającego się za pawilonem osiedla: czteropiętrowych, zbudowanych w stosunkowo niewielkich odległościach, zadbanych budynków o pastelowych barwach, między którymi rosły wiekowe drzewa, porośnięte świeżutkimi zielonymi liśćmi.
Nie pasował, bo...
Ciężko to było uchwycić, ale jeśli zastanowiło się chwilę dłużej, sprawa wydawała się oczywista.
Wrażenie było tak nieskończenie ulotne, perłowe i graniczące z niewidzialnym, jak nitka babiego lata dostrzeżona kątem oka. Przejeżdżające dziurawą jak sito ulicą samochody wcale nie pomagały, smród spalin drapał mnie w gardle. Kręcący się na szerokim, zniszczonym chodniku ludzie zmuszali do nieustannego zachowywania czujności – żeby się z kimś nie zderzyć, musiałam pozostawać przytomna, twardo osadzona w tym świecie. A żeby pochwycić nić odpowiedniego wrażenia, aby sięgnąć odpowiedniej struny w skomplikowanym mechanizmie tego drugiego świata, musiałam wyrwać się z pierwszego na tyle, by zatracić poczucie wspierających się na ziemi nóg, namacalności własnego ciała i perspektywy, że ktoś może mnie w tej chwili widzieć.
Wpatrzyłam się w niższe bloki, wsłuchując się w odgłosy życia. Oglądałam zdobiące elewacje kolory – ciepłe zielenie, żółcie i pomarańcze, nawet znośnie komponujące się z resztkami zieleni na drzewach – i próbowałam rozpoznać, czy układają się w jakiś konkretny sposób, czytelny tylko dla mnie. Zaglądałam w okna na tyle, na ile było to możliwe, wyostrzałam słuch do wilczej czułości – badałam dobiegające z mieszkań odgłosy rozmów, śmiechu, płaczu, krzyków dzieci, brzękania talerzy, zbyt głośno nastawionego telewizora. Następnie wróciłam wzrokiem do wieżowca.
Ponury, posępny i nieskończenie ogromny. Goła płyta z widocznymi łączeniami i niegdyś białe panele chroniące balustrady balkonów. Kilka rachitycznych drzew o łysych już gałęziach. Monumentalna kolumna, podpierająca grafitowe niebo...
I wtedy mnie olśniło.
To nie było wrażenie płynące z kontrastu między osiedlem odnowionym i zadbanym a zupełnie porzuconym przez zarządców. Nie – problem w tym, że w niskich blokach toczyło się życie... a ten był zupełnie martwy. I martwe było wszystko, co go otaczało.
Złapałam Seth za ramię, zanim wystartowała w stronę przejścia dla pieszych. Obawa zagnieździła mi się w żołądku jak skurcz i zgaga jednocześnie.
A może to za dużo czekotubek?
– Ostrożnie – wycedziłam. Przechodząca akurat obok starsza pani, równomiernie obciążona z obu stron torbami wypchanymi świeżymi warzywami, posłała nam ciekawskie spojrzenie, trochę jakby zamierzała westchnąć, że co ta młodzież dzisiaj wyprawia, i poprosić o pomoc jednocześnie.
– Ale co...? – Seth nawet nie umiała dokończyć. Ona też to czuła.
– Może pani pomóc? – Tak, to we mnie odezwało się dobre serduszko...
I kolejne przeczucie.
– Jakby pani była tak miła... – Staruszka zatrzymała się, popatrzyła niepewnie na torby i uśmiechnęła się do mnie nieśmiało.
Choć Seth zerknęła na mnie jak na niespełna rozumu, podeszłam szybko do kobiety i odebrałam od niej torby. Wilkołaczyca chciała jedną z nich wziąć, lecz pokręciłam stanowczo głową – siaty były tak cholernie ciężkie, że tylko obciążona równomiernie z obu stron byłam w stanie je udźwignąć.
– Gdzie idziemy? – spytałam beztrosko, udając, że kręgosłup wcale nie łamie mi się właśnie wpół.
– A tutaj, bliziutko. – Staruszka wskazała właśnie ten wieżowiec, o który nam chodziło.
Seth kojarzyła fakty znacznie szybciej niż Gabrysia. Szybko zorientowała się, o co chodziło. Musiałyśmy przecież mieć dobry pretekst, jeśli chciałyśmy kręcić się tam w biały dzień, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, nie?
Co nie zmienia faktu, że te pieprzone torby były tak ciężkie, że już po przejściu po pasach byłam pewna, że umrę. Ja pierniczę, jakim cudem babeczka, która wyglądała na jakieś dziewięćdziesiąt lat, zdołała dotargać je aż tutaj, w dodatku cholera wie skąd, skoro nigdzie po tej stronie ulicy nie widziałam ani pół sklepu z zieleniną? Na sto procent była starsza od mojej babci, poruszała się mocno zgarbiona, stawiając drobne kroczki, a jednak siły musiała mieć o wiele więcej niż ja, bo ja po kilku metrach miałam wrażenie, że dostanę zawału, udaru, wylewu i kij wie, czego jeszcze naraz.
Przez chwilę chciałam palnąć, że Seth powinna się wykazać, skoro była jedynym mężczyzną w naszym gronie... ale to wredne by było. Zwłaszcza że wszystko wskazywało na to, że mam więcej testosteronu niż ona.
Niestety ciężkie torby zaburzyły mi nieco postrzeganie. Nie umiałam ocenić, czy zmieniło się coś, gdy weszłyśmy na teren martwej ziemi. Albo nie umiałam, albo po prostu kompletnie nic się nie zmieniło i wcześniejsze odczucia były efektem mojego paranoicznego myślenia, sprawiającego, że wszystko w ostatnich miesiącach przepuszczałam przez filtr potencjalnego niebezpieczeństwa i upośledzonej magii. Gdy skończył się w miarę kulturalny chodnik (o ile w ogóle mogę to tak nazwać), a zaczęła się naga ziemia, wyostrzyłam maksymalnie wszystkie swoje paranormalne zmysły, ale nie umiałam zarejestrować żadnych zmian, gdy uszy reklamówek odcinały mi przepływ krwi w dłoniach i prawie wyrywały ramiona ze stawów. Idąca kilka kroków za nami Seth rozglądała się uważnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale nie umiałam rozpoznać, co działo się w jej głowie. Zwłaszcza gdy moja koncentrowała się tylko na myślach w rodzaju „ja pierdzielę, moje palce”.
To nie była po prostu martwa ziemia. To był piach, jaki znali wszyscy, którym przyszło szwendać się po terenach budowy, w dodatku utwardzony niemal do formy cementu przez wilgoć i ulewny deszcz. Niedawno spadłe krople wyrzeźbiły w nim ślady i nasyciły powietrze zapachem ozonu i rozkosznej wilgoci – aż chciało się przymknąć oczy i sycić tym aromatem, tak naturalnym, tak prawdziwym w kontraście do miejskiej betonozy... Nawet gdy pamiętało się, że od kilku dni nie padało i nie ma to nic wspólnego z naturalnością. Wyminęłyśmy parę zaparkowanych samochodów, bez wyjątku starych i sprawiających wrażenie nie jeżdżących od ładnych kilku lat, i skierowałyśmy się do bardziej oddalonej klatki schodowej.
Czułam się obserwowana, choć gdy uniosłam wzrok, nie dostrzegłam ani jednej pary oczu w zaciągniętych warstwą brudu szybach. Być może tak właśnie wyglądało uczucie wtargnięcia na czyjś teren – w miejsce, gdzie nieprzychylna mi wilczyca czuła się jak u siebie w domu? Do tej pory obracałam się raczej jedynie na terenach, gdzie byłam panią, czy to ze względu na brak wilkołaków w okolicy, czy zajmowaną pozycję, a tu... było po prostu inaczej.
Czy może...
Nie, uparcie odpędzałam paranoiczne myśli. Nie zakładajmy nic na zaś, gdy jedyne, na czym jesteśmy w stanie się skoncentrować, to obliczanie potencjalnej wagi i zawartości reklamówek. Kurde, jeśli nie niosłam właśnie cegieł, to znaczy, że nic nie wiem o życiu.
Staruszka otworzyła drzwi klatki schodowej kluczem, ignorując zaskakująco nowoczesny domofon, na którego klawiaturze na bank dało się wklepać hasło (ja zresztą postąpiłabym dokładnie tak samo, jak ona) i przepuściła mnie pierwszą. Weszłam w cuchnącą mokrą ścierką, wilgotną ciemność klatki schodowej.
– Ojej, światło znowu nie działa. – Kobieta kilkukrotnie kliknęła włącznikiem, jakby sama nie mogła w to uwierzyć, choć sądząc po jej głosie, była to swego rodzaju codzienność. – To znaczy, że winda też nie działa.
– Oj – wyrwało się podążającej za nami Seth. – A na którym piętrze pani mieszka?
– Na czwartym. – W rozedrganym, starczym głosie zabrzmiała nutka wstydu. – Przepraszam, oczywiście nie musicie...
– Nie ma najmniejszego problemu – zapewniłam z zapewne niewidocznym serdecznym uśmiechem, choć problem owszem, był. Krótkim skinieniem głową nakazałam Seth zostać – martwiłam się, czy zdołała mnie dostrzec, lecz na szczęście nie ruszyła się spod drzwi na krok pomimo wątpliwości co do mojej formy.
Nie podobało mi się tutaj. Naprawdę wolałam mieć kogoś, kto będzie chronił moją jedyną drogę ucieczki...
Ucieczki przed czym?
Wejście na to pieprzone czwarte piętro z tymi równie pieprzonymi torbami prawie mnie zabiło. Staruszka gdzieś w okolicy pierwszego piętra obudziła w sobie niebywałe zdolności konwersacyjne i w trakcie, gdy telepałam się coraz wyżej z jej siatami, walcząc o każdy oddech, zdążyła opowiedzieć mi niemal całą historię swojego życia. Z pewnością posłuchałabym jej z przyjemnością, bo lubię przebywać ze starszymi osobami, lecz nie mogłam czerpać szczególnej radochy z sytuacji, gdy wszystkie stawy w moim ciele wołały o pomstę do nieba. Potakiwałam i śmiałam się w odpowiednich momentach, czasami wyrażałam zdziwienie lub zgrozę, lecz na nic więcej nie umiałam się zdobyć. Sondowanie przedziwnej atmosfery w bloku okazało się kompletnie ponad moje siły.
Czwarte piętro okazało się oddzielone od schodów metalowymi drzwiami z szybą ze szkła zbrojonego. Wydało mi się to dość zaskakujące, skoro na poprzednich tego nie widziałam, ale jedynym, na co miałam siłę, było dopadnięcie do wskazanych usłużnie drzwi i rzucenie pod nie siat z okrzykiem ulgi. Musiałam wypaść żałośnie, ale chwilowo jedynym, co mnie obchodziło, było wracające do dłoni krążenie... Staruszka otworzyła wszystkie trzy zamki i wskazała mi wejście zdecydowanie przedwcześnie, nim odzyskałam w pełni czucie. Ponownie dźwignęłam torby, klnąc w myślach, i jakoś przekroczyłam próg, choć najbardziej miałam ochotę położyć się w połowie i umrzeć w rozpaczliwych męczarniach, okupionych wielopiętrowymi wiązankami.
Coś było w tym mieszkaniu nie tak, z czego zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, gdy z ulgą odstawiłam torby na wyłożoną wykładziną podłogę. Na pierwszy rzut oka wydawało się zwyczajne, lecz...
Nie wierzyłam sama sobie. Gdy staruszka rozbierała się z wełnianego płaszcza, zupełnie nieadekwatnego do pogody, próbowałam wczuć się w atmosferę, lecz mój wewnętrzny radar kompletnie oszalał.
Znajdowałyśmy się w polskiej bursztynowej komnacie – w wyłożonym złocistą boazerią przedpokoju. Po lewej stronie otwierały się wejścia do kuchni i łazienki, na wprost miałam maleńki pokoik, którego spory fragment widziałam ze swojego miejsca, a po prawej pogrążony w ciemności salon... Właśnie ta ciemność wydała mi się niepokojąca. Początkowo zrzuciłam ją na karb zaciągniętych rolet. Ale było w niej coś... naprawdę dziwnego. Coś żywego, czującego, miękkiego... agresywnego. Gdybym była wilkiem, sierść zjeżyłaby mi się wzdłuż całego kręgosłupa, a wargi zmarszczyłyby się bez udziału woli, odsłaniając kły.
To była ciemność tak podobna do tej w mieszkaniu prekognity, którego w zeszłym roku odwiedziłam z Vuko...
Vuko. Co się z nim stało? W jakiś irracjonalny sposób tęskniłam za nim. Widzieliśmy się ledwie kilka razy, lecz wciąż żywiłam bezzasadną nadzieję, że jeszcze kiedyś się na niego natknę. Choć wprost powiedział mi, że więcej się nie zobaczymy, coś we mnie nakazywało nie dawać temu wiary. Czy to była nadzieja? Być może. Nie chciałam w to uwierzyć. Nie mogłam uwierzyć w to, że tajemniczy wyvern z Niemiec mógł stanowić dla niego bliżej niesprecyzowane zagrożenie, choć on sam był co do tego pewny. Nie mogłam uwierzyć... choć przecież tak naprawdę nie znałam żadnego z nich i byłam ostatnią osobą, która mogła cokolwiek oceniać.
– Coś się stało?
Rany, czy po mnie naprawdę tak bardzo wszystko widać? Uśmiechnęłam się na siłę do staruszki, przyglądającej mi się badawczo ze swojego miejsca, tuż obok drzwi wejściowych i niskiej komódki, o którą oparła się, by móc zdjąć buty.
– Wszystko w porządku, po prostu... – Urwałam. Nie wiedziałam, dlaczego w ogóle to rozwijałam. Nie wiedziałam... w zasadzie nic. – Po prostu... – Chwilę międliłam w ustach kolejne słowa. Patrzyła na mnie badawczo, czujnie...
– W zasadzie nic nie jest w porządku, ale nawet nie wiem, jak to wytłumaczyć – wydusiłam z opóźnieniem. I zabijcie mnie, ale nie wiem, dlaczego pozwoliłam, by te słowa ujrzały światło dzienne.
– Ach... – Z przesadną ostrożnością odstawiła na specjalną półeczkę ewidentnie zimowy botek i chwilę wahała się, nim zaczęła rozsznurowywać drugi. Uciekła wzrokiem w stronę reklamówek, które ustawiłam pod ścianą, i przyglądała im się chwilę, nim ponownie skoncentrowała się ponownie na mnie.
Nie brzmiało to jak zachęta do dalszych zwierzeń, więc po prostu wzięłam ponownie te cholerne torby i poszłam z nimi do kuchni, starając się zbytnio nie podnosić wzroku, by nie było widać, że twarz mnie pali ze wstydu.
Co ja sobie myślałam? Po co to powiedziałam?
To proste: chciałam z kimś podzielić się tym ciężarem. Z kimś obcym, kto nie wie wszystkiego, kto nie będzie oceniał. Ale... jakie miałam prawo obciążać swoim szaleństwem kogoś takiego? Jakie miałam prawo obciążać tym kogokolwiek?
Już w kuchni zorientowałam się, że coś tu jest naprawdę nie w porządku. Pomieszczenie wyglądało pozornie zwyczajnie – było nieprzyjemnie długie i wąskie, tak że szafki mogły dominować tylko jedną ścianę, aby dało się przejść. Były białe, możliwe, że lekko niebieskawe, co ciężko było dokładnie określić w słabym świetle, nieprzyjemnie sterylne na tle jasnych kafelków z ciemnymi fugami. Tylko że...
No właśnie. Szybka kalkulacja pozwoliła mi zorientować się, że kuchnia powinna być ślepa. A jeśli nie, to okno mogło znajdować się tylko po mojej prawej stronie. Niestety, odszukałam je po lewej – wąziutkie, pojedyncze, ale jednak jak najbardziej prawdziwe, nawet z widoczkiem rozciągającym się na ładniejszą część osiedla, składającą się z niższych bloków.
Takie umiejscowienie było niemożliwe, bo zgodnie z tym, jak wyglądała klatka schodowa, gdzieś tu powinno znajdować się właśnie przejście do kolejnego mieszkania.
– Proszę, połóż to na blacie, nie dźwigaj już tyle – powiedziała staruszka, wyrywając mnie z zamyślenia. Przecisnęła się obok mnie i sugestywnie poklepała dłonią odpowiednie miejsce, między zlewem a kuchenką gazową. Posłusznie dźwignęłam siaty ostatni raz i jakimś niewyjaśnionym cudem wrzuciłam na blat, choć kosztowało mnie to pewnie kilka lat życia.
– To ja już nie będę zabierać pani czasu – oznajmiłam, wycofując się w stronę wyjścia. Wiedziałam już w zasadzie wszystko, co chciałam wiedzieć – blok był jedną wielką anomalią. Pozostawało tylko pobiec do Seth i zadecydować, czy szukamy w tym bajzlu mieszkania Luny, czy jednak wycofujemy się i dzwonimy do Quillsa z bezpiecznego miejsca...
– Dobrze, bardzo ci dziękuję. – Staruszka uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością. Ruszyła za mną, zamierzając odprowadzić mnie do wyjścia.
– Nie ma za co – zapewniłam, choć moje ciało miało co innego do powiedzenia. – W razie czego, no... pomogę jeszcze kiedyś.
Wyszłam na korytarz, odmachałam na wylewne pożegnanie...
– Nie martw się, wilcza dziewczynko, wszystko się jeszcze ułoży. Zobaczysz – rzuciła kobieta, nim zamknęła za mną drzwi.
Jeśli to nie było zastanawiające, wystarczy nadmienić, że na drzwiach tych, co zauważyłam dopiero teraz, znajdował się numer, który kojarzyłam z wiadomości Quillsa.
– Zaraz! – krzyknęłam i doskoczyłam znowu do klamki. Szarpnęłam nawet za nią i zapukałam, gdy to nie odniosło skutku... lecz nic nie osiągnęłam.
– Proszę pani, muszę o coś zapytać, proszę otworzyć! – zawołałam jeszcze, naciskając kilkukrotnie przycisk dzwonka. – Proszę, to bardzo ważne...!
Nic z tego. Sfrustrowana, przez chwilę miałam ochotę drzwi po prostu kopnąć. Szarpnęłam za klamkę jeszcze raz...
Jakie było moje zaskoczenie, gdy ustąpiła bez żadnego trudu! O mało się nie przewróciłam, gdy pociągnęłam skrzydło do siebie. I kolejny raz, gdy zorientowałam się, że zamiast mieszkania, w progu czeka na mnie lita betonowa ściana.
– Że co? – wykrztusiłam bezradnie. Echo klatki schodowej poniosło daleko moje słowa.
– Co ty tu robisz?! – wrzask rozległ się tuż po mojej lewej stronie. Mało nie wyszłam z siebie, odskoczyłam na bezpieczną odległość i spojrzałam z niedowierzaniem na twarz młodej kobiety, wyglądającą z mieszkania, którego nie powinno być, z racji na to, że właśnie tu znajdowała się kuchnia staruszki.
– A bo ja... – wydukałam nieskładnie i zatkałam się własnymi słowami tak dokumentnie, że nie zdołałam dodać nic więcej.
– Jak stąd nie pójdziesz, zadzwonię na policję! – zarzekła się postawna blondynka, zza której nogi wyglądała twarz zaciekawionego kilkulatka nieokreślonej bliżej płci.
– Ja... – Zerknęłam jeszcze raz na drzwi do mieszkania staruszki, bezradnie szukając w nich podpowiedzi. – Ja tylko... Pomogłam tej pani wnieść zakupy i zostawiłam coś u niej w mieszkaniu, chciałam tylko...
– Nie brnij dalej, dziecko! – Strażniczka blokowego porządku miała taką minę, jakby zamierzała wywrócić mnie na lewą stronę i przerobić na czapkę. – Wiem lepiej od ciebie, że nikt tam nie mieszka od dawna!
– Co? – Zamurowało mnie.
– No to! – Dźgnęła powietrze palcem. Przysięgam, że to poczułam, choć dzieliły nas jakieś trzy metry. – Mam dzwonić po policję? Spływaj stąd!
Co miałam zrobić? Choć nie przypomniałam sobie jeszcze, jak się oddychało, udałam się w stronę schodów i zatrzymałam się dopiero na półpiętrze.
Co tutaj zaszło, ja pierdzielę?!
Właśnie to pytanie oddawało w pełni moje samopoczucie i wygląd, gdy doczołgałam się na parter i stanęłam przed Seth.
– Rany, co się stało?! – Dziewczyna prawie upuściła telefon, którym zajmowała się dla zabicia nudy. – Wyglądasz, jakbyś...
– ...zobaczyła ducha? – dokończyłam pozornie beztrosko. – Lepiej usiądź, bo to wcale nie takie dalekie od prawdy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz