poniedziałek, 22 lipca 2019

Prolog

Nie, naprawdę nie miałam dzisiaj ochoty na radosne odwiedzinki u babci. Poważnie. Ani trochę. Niestety mama niemal dostała spazmów po mojej deklaracji spania do piętnastej i zwróciła się do teściowej, by ta wymyśliła, jak zachęcić mnie do odklejenia się od materaca... No a babcia na tego typu sprawach zna się doskonale, więc gdy około jedenastej zadzwoniła do mnie, że na jej stole stygną prażuchy z kapuśniaczkiem, nawet się zbytnio nie zdziwiłam. I trzeba było się jakoś dźwignąć. Chciał nie chciał – z moim żołądkiem się nie dyskutuje.

Wszystko zdawało się toczyć swoim zwyczajnym, niezaskakującym rytmem. Rozebrałam się od razu po wejściu do mieszkania, zniosłam dłuższą chwilę wzdychania nad tym, jak to podobno rzadko się pojawiam (coś mi się kojarzyło, że byłam u dziadków na obiedzie trzy dni wcześniej, ale może dla nich to jest rzadko) i zajęłam swoje miejsce na kanapie z niewygodnej sztucznej skóry. Nigdy nie rozumiałam, jak można z własnej woli załatwić sobie takie meble, ale oczywiście nie mówiłam tego głośno. No bo im się podobały, nie? Co z tego, że jak się dotknęło do tego gołym ciałem, to trzeba było się zacząć martwić, czy aby na pewno będzie dało się teraz odkleić, zwłaszcza podczas upałów...

Zjadłam ogromną porcję obiadu, poprawiłam średnio akceptowalnym, ale jedynym możliwym ciastem i zagryzłam dla zabicia smaku czekoladowym budyniem, ale babcia i tak nie była usatysfakcjonowana. Według niej obojętnie, ile zjem, i tak zjem za mało. Nie wiem, jak można akurat mnie posądzić o to, że niczego nie jem, ale przecież wszystkie babcie są takie. Nic nie jem, i tyle. Wytłumaczyć, że więcej mi do żołądka już nie wejdzie, się po prostu nie dało.

Przez godzinę oglądałam z dziadkiem telewizję. Jakoś tak od zawsze mieliśmy, że rozmowy za dobrze nam się nie kleiły. Lubiliśmy przebywać w swoim towarzystwie, ale w ciszy. W niektórych przypadkach cisza jest przecież lepsza od gadaniny, która nie wniosłaby niczego nowego. Uwielbiałam tak z dziadkiem po prostu być... no ale nie, gdy akurat w telewizji leciało coś tak cholernie beznadziejnego. Nie mam bladego pojęcia, jak to coś mogło się nazywać – „Koło fortuny” może? W pewnym momencie coś takiego się przewinęło, ale pewności nie miałam. Chyba że co do tego, iż producenta najchętniej przerobiłabym na smalec, gdybym się na niego natknęła. No bo nie ma to jak stworzenie programu z konkursem, który rozwiąże najgłupszy czterolatek, danie do niego prowadzącego, który z niewiadomych przyczyn próbuje śpiewać, choć ewidentnie nie umie, i wlepienie na dodatek chyba naprawdę upośledzonej modelki na doczepkę, której rola była tak niesamowicie istotna, że mi z moim maleńkim rozumkiem zupełnie umykała. Chociaż nie wiem, co może być istotnego w dotykaniu ekranu w miejscach, w których pojawiają się literki, i wykonywaniu ruchów chyba tanecznych z miną nie wiedzącej, co się wokół dzieje Barbie. Może to ze mną jest coś nie tak, ale chwilami oglądając to czułam się jak na świetlicy w psychiatryku. Babcia nawet nieco pasowała do roli pielęgniarki, która w pewnym momencie mogłaby wparować do pomieszczenia z wieścią, że pora na kisiel i te kolorowe cukiereczki, które przepisał pan doktor.

Łeb mnie od tego programu tak rozbolał, że aż nie wiedziałam, co powinnam ze sobą zrobić. Prawdopodobnie były to ostatnie podrygi mojego spadającego po takiej dawce głupoty IQ. Zrobiło mi się nieco niedobrze, miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a zwariuję. Że jeśli natychmiast nie zaczerpnę świeżego powietrza, rozsadzi mnie od środka...

To znaczy... Zwaliłam to na program. Czasem lepiej oszukiwać samą siebie, gdy wnioski, jakie mogłoby się wyciągnąć po nazwaniu sprawy właściwym imieniem, prawdopodobnie szły w parze z nieprzyjemnymi konsekwencjami.

Nie wiem, jak to możliwe, ale jakimś cudem udało mi się wmówić babci, że naprawdę muszę się przewietrzyć i że nic się nie stanie, jeśli chwilę pospaceruję koło bloku. Wysłuchałam, gdy obowiązkowo musiała poddać wątpliwościom grubość podszewki mojego płaszcza, i wylazłam wreszcie na zewnątrz, niemal krztusząc się wilgotnym, pachnącym burzą powietrzem.

Bałam się. A ten lęk jednocześnie był okruchem dziwnej paniki, w jaką wpadałam na krótko przed odnalezieniem krateru w bezpośrednim sąsiedztwie własnego domu, jak i strachem przed tym, że to wszystko mogłoby znowu wrócić, gdy już nabrałam nadziei, że w końcu się ułożyło...

Wiał mocny wiatr, gałęzie drzew tańczyły na nim jak fale na wodzie. Ogromna wierzba płacząca, stojąca w szczycie czteropiętrowego bloku dziadków i ogromnego, górującego nad nim wieżowca, kołysała się, trzeszcząc przejmująco. Gdzieś na zachodzie zbierały się niebezpiecznie ciemne chmury, niemal granatowe w porównaniu do szarych ścian bloków. Czyli co? Pierwsza wiosenna burza? Może to stąd ten niepokój? Byłam w części wilkiem, a wilki zawsze nie tyle się bały, co czuły ogromny respekt przed gwałtownymi zmianami pogody.

No i wtedy na całego włączyło mi się wrażenie, że coś się za mną czai. Coś, co zaraz się na mnie rzuci... Skuliłam się odruchowo, warknęłam, zanim zdołałam się powstrzymać, choć jak zwykle w ludzkim ciele wyszło to cokolwiek żałośnie. Kompletnie nic złego się nie działo: pobliskim chodnikiem śpieszył się facet z teczką, pewnie próbując dobiec do domu zanim zacznie padać, na jednym z balkonów wieżowca jakaś wyjątkowo nieatrakcyjna kobieta trzepała koc, który z daleka mogłam rozpoznać jako już nawet nie płaczący, a skamlący żałośnie o odrobinę proszku do prania. Z okna otwartego mieszkania dobiegały wrzaski ze zbyt głośno nastawionego telewizora.

Uczucie zagrożenia było cholernie silne, ale jednocześnie jakby... odległe. Jak... jak emocje doświadczane przez członków mojego stada, gdy wszyscy byliśmy wilkami. Jasne, silne, jakby moje, ale jednocześnie mające w sobie tyle obcości, że bez problemu mogłam je oddzielić od tego, co sama czułam. Bo przecież obojętnie, jak dobrze widzisz wnętrze czyjejś głowy, szybko odróżnisz je od własnego.

Szczelniej otuliłam się płaszczem, próbując ochronić się przed nienaturalnie ciepłym wiatrem. Wzdrygnęłam się, gdy zagrzmiało. Chciałam uciec...

Wiem, głupie to było, ale nie mogłam się powstrzymać. Czasem ciężko jest trzymać instynkt na wodzy, zwłaszcza gdy dzieje się coś, czego kompletnie się nie spodziewasz. Przecięłam kilkoma zdecydowanymi krokami trawnik i po prostu wlazłam w krzaki, jak mała dziewczynka mając nadzieję, że sklepienie ze świeżych, nie do końca jeszcze rozwiniętych liści ochroni mnie przed całym złem. W samym sercu plątaniny gałęzi było sporo miejsca, mogłam więc swobodnie przykucnąć na suchej, spękanej ziemi i skulić się w oczekiwaniu...

...na co?

Niebezpieczeństwo! – wył instynkt wilkołaka.

Ciekawe, zaczekaj! – protestowało coś, co chyba było instynktem półdemona. Czasem mam wątpliwości, czy aby na pewno coś takiego posiadam, lecz teraz cholerstwo było tak głośne, że ciężko, bym się pomyliła.

To coś było blisko... albo to moja świadomość znalazła się nagle daleko stąd, tam, gdzie coś się działo.

Zakręciło mi się w głowie. Prawie się przewróciłam. Wbiłam palce w suchą ziemię niemal do bólu. Trzęsłam się, gotowa przemienić w wilka.

Wilcze wycie rozdarło burzowy niepokój jak klinga dobrze naostrzonego miecza. Wydobywający się z kilku wilczych gardeł skowyt, choć doskonale słyszalny, zdawał się bardzo odległy i... obcy. Umiałam rozróżnić głosy watahy Aresa i starej sfory, byłam więc pewna, że to nie może być żadne z nich. Więc co...? Obcy na naszych terenach?

Niemożliwe, żeby się tutaj dostali. Nie, odkąd warty pełnimy także w dzień.

Wsłuchiwałam się. Próbowałam określić lokalizację – nic z tego. Przez coraz silniejszy wiatr dźwięki zbytnio narastały lub niemal całkowicie zanikały. Drobne liście szumiały, gałązki krzewów nad moją głową stukały o siebie i lekko skrzypiały.

Strach. Tamte wilki się bały.

Przemieniłam się błyskawicznie. Jeszcze zanim na dobre zyskałam wilcze kształty, uniosłam łeb i odpowiedziałam najgłośniej jak potrafiłam, aż do bólu w płucach. Przez chwilę nasłuchiwałam, szukając obcego echa wśród myśli, lecz w eterze panowała idealna cisza.

No, może i nie idealna. Słyszałam Collina i Setha, o ile to możliwe jeszcze bardziej przerażonych niż ja.

Gdzie oni są?! – wysłałam podszytą paniką myśl. Przeszedł mnie dreszcz, gdy jeszcze raz ktoś zawył; tym razem tylko jeden głos, cicho, słabo, być może bardzo daleko...

Niech no któreś z was zadzwoni po Quillsa, ja nie wziąłem telefonu – syknął Seth.

Już, sekunda. – Collin zaczął się przemieniać, nawet przez chwilę nie zamierzając znęcać się nad młodym, że mógłby mu rozkazywać, a normalnie by takiej okazji nie przepuścił.

Seth, wiesz co? – odezwałam się cicho. – Coś tak czuję, że mamy bardziej przejebane, niż nam się zdawało na początku.

Czy to się nigdy nie skończy?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz