poniedziałek, 22 lipca 2019

Epilog


Mimo tego, że Ladon kategorycznie zabronił mi wychodzić z domu, a cała moja sfora dosłownie srała po gaciach przez to, że nie do końca wiedziała, co się stało, a ja średnio miałam ochotę na tłumaczenie im czegokolwiek, wciąż czający się gdzieś w głębi mnie niepokój dawał o sobie znać na tyle mocno, że po prostu musiałam wyjść z domu.
Śmieszne. Bałam się czegoś bliżej nieokreślonego, wyczuwałam w powietrzu szereg nieprawidłowości, na które z pewnością powinnam zwrócić większą uwagę, coś w głębi podpowiadało mi, że to wszystko ma jakiś związek ze ścianą lasu za moim domem, a i tak coś mnie nieprzerwanie w tamtym kierunku ciągnęło.
Dzisiaj była pełnia. Wiedziałam, że to będzie właśnie ta noc, podczas której musiałam wytłumaczyć całej reszcie, że coś jest mocno nie halo. I już mnie trzęsło na samą myśl.
Świeciło jeszcze słońce. Dzień okazał się aż przesadnie pogodny jak na tę porę roku, przez co czułam się raczej jak na początku września, niż w przededniu zimy. Powietrze było jakieś takie delikatne i lekko ciepławe, niosło ze sobą zapach butwiejących liści i rozgrzanej ziemi.
Chyba że zawiało od strony lasu. Bo stamtąd zalatywało już czymś znacznie gorszym, co nieprzyjemnie kojarzyło się z nienaturalną mgłą unoszącą się w okolicy krateru.
Zataczałam wokół domu coraz większe okręgi, stopniowo zbliżając się do ściany drzew.
W tym lesie nie było niczego mrocznego. Mogłam spokojnie powiedzieć, że był wręcz przesadnie jasny i czysty, przypominając miejsce, w pobliżu którego chętnie spędzałoby się wakacje. Wysmukłe sosny nie rosły specjalnie blisko siebie, a między nimi co jakiś czas pojawiały się znacznie niższe świerki i modrzewie, sprawiające głupie wrażenie swoistego istnienia lasu w lesie. Gdzieniegdzie widziałam uschnięte krzewy jagód, wszechobecny mech był wciąż zielony, a piaszczysta ziemia niemalże biała. Strasznie mi się tam podobało.
Tylko że...
No właśnie. Tylko że coś tam było. I ja musiałam po prostu dowiedzieć się, co to takiego.
Truchtałam z nosem nisko przy ziemi. Tropiłam. Szukałam.
A gdy znalazłam, nie miałam już żadnych więcej wątpliwości.
To miejsce nie wyróżniało się jakoś specjalnie. Drzewa wokół niego stały się nieco grubsze i bardziej okazałe, jakby po prostu z jakichś bliżej nieokreślonych przyczyn lepiej im się tam rosło, a mech zieleńszy i lekko wilgotny. Łapy zapadały się w nim głęboko jak w miękkiej pościeli, aż kusiło, żeby się położyć i nie wstawać. Nawet gryzące mrówki mogłabym zaakceptować.
Delikatna mgiełka unosiła się na wysokości wilczych kostek, ledwo widoczna w promieniach przeświecającego przez gałęzie słońca. Dziwaczne grzyby o spiczastych kapeluszach w niemożliwych do nazwania kolorach pulsowały jednostajnym rytmem, sprawiając wrażenie rozleniwionych.
Cały krater wydawał się spać. Czekać...
A ja miałam z domu do niego jakieś cholerne pięć minut spacerowym krokiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz