Mimo
tego, że Ladon kategorycznie zabronił mi wychodzić z domu, a cała
moja sfora dosłownie srała po gaciach przez to, że nie do końca
wiedziała, co się stało, a ja średnio miałam ochotę na
tłumaczenie im czegokolwiek, wciąż czający się gdzieś w głębi
mnie niepokój dawał o sobie znać na tyle mocno, że po prostu
musiałam wyjść z domu.
Śmieszne.
Bałam się czegoś bliżej nieokreślonego, wyczuwałam w powietrzu
szereg nieprawidłowości, na które z pewnością powinnam zwrócić
większą uwagę, coś w głębi podpowiadało mi, że to wszystko ma
jakiś związek ze ścianą lasu za moim domem, a i tak coś mnie
nieprzerwanie w tamtym kierunku ciągnęło.
Dzisiaj
była pełnia. Wiedziałam, że to będzie właśnie ta noc, podczas
której musiałam wytłumaczyć całej reszcie, że coś jest mocno
nie halo. I już mnie trzęsło na samą myśl.
Świeciło
jeszcze słońce. Dzień okazał się aż przesadnie pogodny jak na
tę porę roku, przez co czułam się raczej jak na początku
września, niż w przededniu zimy. Powietrze było jakieś takie
delikatne i lekko ciepławe, niosło ze sobą zapach butwiejących
liści i rozgrzanej ziemi.
Chyba
że zawiało od strony lasu. Bo stamtąd zalatywało już czymś
znacznie gorszym, co nieprzyjemnie kojarzyło się z nienaturalną
mgłą unoszącą się w okolicy krateru.
Zataczałam
wokół domu coraz większe okręgi, stopniowo zbliżając się do
ściany drzew.
W
tym lesie nie było niczego mrocznego. Mogłam spokojnie powiedzieć,
że był wręcz przesadnie jasny i czysty, przypominając miejsce, w
pobliżu którego chętnie spędzałoby się wakacje. Wysmukłe sosny
nie rosły specjalnie blisko siebie, a między nimi co jakiś czas
pojawiały się znacznie niższe świerki i modrzewie, sprawiające
głupie wrażenie swoistego istnienia lasu w lesie. Gdzieniegdzie
widziałam uschnięte krzewy jagód, wszechobecny mech był wciąż
zielony, a piaszczysta ziemia niemalże biała. Strasznie mi się
tam podobało.
Tylko
że...
No
właśnie. Tylko że coś tam było. I ja musiałam po prostu
dowiedzieć się, co to takiego.
Truchtałam
z nosem nisko przy ziemi. Tropiłam. Szukałam.
A
gdy znalazłam, nie miałam już żadnych więcej wątpliwości.
To
miejsce nie wyróżniało się jakoś specjalnie. Drzewa wokół
niego stały się nieco grubsze i bardziej okazałe, jakby po
prostu z jakichś bliżej nieokreślonych przyczyn lepiej im się tam
rosło, a mech zieleńszy i lekko wilgotny. Łapy zapadały się
w nim głęboko jak w miękkiej pościeli, aż kusiło, żeby się
położyć i nie wstawać. Nawet gryzące mrówki mogłabym
zaakceptować.
Delikatna
mgiełka unosiła się na wysokości wilczych kostek, ledwo widoczna
w promieniach przeświecającego przez gałęzie słońca.
Dziwaczne grzyby o spiczastych kapeluszach w niemożliwych do
nazwania kolorach pulsowały jednostajnym rytmem, sprawiając
wrażenie rozleniwionych.
Cały
krater wydawał się spać. Czekać...
A
ja miałam z domu do niego jakieś cholerne pięć minut spacerowym
krokiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz