Po
jakże obfitującym w wydarzenia, arcyciekawym i z pewnością
niezapomnianym na długie lata wyjeździe z Gabrysią miałam coś na
kształt zespołu stresu pourazowego. Przez bite cztery noce budziłam
się ze strachem, że wciąż znajduję się w nieprzyjemnym
internacie, nade mną wiszą jarzeniówki, które w każdej chwili
ktoś mógł zapalić, i że otaczają mnie osoby, wśród których
czułam się aż do bólu obco i nieprawidłowo. Za nic nie
zgodziłabym się, żeby coś takiego powtórzyć.
Właściwie
to doskonale widziałam, że jednak ta moja reakcja jest w pewien
sposób na wyrost. Nie wiem, dlaczego czułam się z tym wszystkim aż
tak źle – no bo to przecież idiotyzm, zrywać się przez kilka
nocy z krzykiem przez to, że cztery dni spędziło się w
towarzystwie, z którym bardzo nie chciało się zadawać, co nie?
Przecież tam nie wydarzyło się nic strasznego, nic, po czym mógłby
mi zostać tak wielki uraz, ale... to było. Głupie, bezsensowne i z
pewnością bym się do tego nie przyznała głośno, ale wciąż to
czułam. Bałam się. W jakiś mocno pokrętny sposób ten wyjazd był
spełnieniem serii moich najgorszych, najdziwniejszych koszmarów.
I
chyba cały problem leżał w tym, że mój własny mózg w nim
właśnie doszukał się czegoś, w co mógł przelać wszystkie
swoje dziwactwa. Bo bardziej niż wspomnień wyjazdu, bałam się
snów, jakie mnie po nim męczyły. Sama panująca w nich atmosfera
była taka, że nawet gdyby działy się w najśliczniejszej
okolicy pod słońcem, pewnie i tak wywarłyby na mnie podobne
wrażenie.
I
tak dziwnie się ostatnio czułam, a te moje urocze senki jedynie
utwierdzały mnie w pewności, że coś jest zdrowo nie tak.
Tylko co?
To
nie tak, że moje sny kiedyś były zwyczajne. Jeszcze nie zdarzyło
się, by jakikolwiek z nich mógł zostać uznany za banalny
przynajmniej w minimalnym stopniu, jaki gwarantowałby, że zostanę
nazwana zdrową psychicznie przez przynajmniej jedną osobę. Śniłam
długo, często i wręcz przesadnie wyraziście i naprawdę często
zdarzało się, że kaca psychicznego miałam po tym całymi dniami.
Nieraz w snach czułam się o wiele bardziej prawdziwie, niż po
przebudzeniu. Sny były fantastyczne, naszpikowane doznaniami, które
były równie niezwykłe i fascynujące, jak i niemożliwe do
nazwania, a przede wszystkim barwniejsze i znacznie żywsze w
pamięci, niż zwyczajne, prawdziwe wspomnienia. W nocy lubiły mnie
odwiedzać zarówno moje największe lęki i koszmary, jak i
marzenia i pragnienia, o których nieraz wcześniej nie zdawałam
sobie sprawy. Sny pozostawiały po sobie uczucie pustki i dotkliwą
tęsknotę, czasem niemożliwą do stłumienia przez długi czas.
Moje popieprzone sny są przecież głównym powodem, dla którego
zaczęłam pisać książki – bo zbyt często mam wrażenie, że
jeśli nie pozwolę panoszącym się w nich odczuciom ujrzeć światła
dziennego, jeśli nie pozwolę, by nareszcie znalazły ujście,
zwyczajnie rozsadzą mnie od środka.
Tak,
a teraz moje porąbane sny były wypełnione dziwnym niepokojem,
którego nie potrafiłam ukierunkować, uczuciem zagrożenia
nadchodzącego z nieokreślonej strony, poczuciem, że coś się
szykowało, i duszącym w piersi wrażeniem zagrożenia, od którego
chciałam uciekać, a o którym wiedziałam doskonale, że
ucieczki przed nim nie ma, bo siedzi przecież we mnie. To było coś
wielkiego, mrocznego, przerażającego mnie do głębi, cholernie
nieprzyjemnego i być może tragicznego w skutkach... Bałam się
tych snów. Nie wiedziałam, na ile powinnam tym odczuciom wierzyć,
a na ile uznać je za kolejne dziwactwo wymęczonego życiem umysłu.
Nie wiedziałam, czy powinnam ufać własnemu mózgowi, gdy budziłam
się w środku nocy i znowu coś przyzywało mnie na zewnątrz.
Przyzywało i obiecywało, że gdy je spotkam, wydarzy się coś
niewyobrażalnie potwornego...
To
były początki histerii, czy naprawdę powinnam komuś o tym
powiedzieć?
Nigdy
nie słyszałam, by możliwe było śnienie proroczych snów, ale o
wilkołaczym instynkcie i najdziwniejszych sposobach, w jaki się
objawiał, opowiadano mi od najmłodszych lat. Tylko że wilkołakiem
byłam jedynie w połowie i u mnie nie musiało to wcale być takie
proste. Mogłam być wariatką, a nie wilczym wykrywaczem kłopotów.
I, szczerze mówiąc, w tę opcję jakoś mocniej wierzyłam.
Cholera,
bałam się, że uznają mnie za tą wariatkę. Już i tak nie mieli
o mnie najlepszego zdania po tej hecy z półdemonami, a jakby do
tego doszło coś w tym rodzaju... chyba byłabym w oczach
swojego stada niejako skreślona. Przynajmniej ze stanowiska równej
koleżanki, do której można zwrócić się ze wszystkim.
Bałam
się. A tym strachem i wahaniem mogłam wszystko dodatkowo pogorszyć.
Kilka
dni, gdy było mi najgorzej, spędziłam na udawaniu chorej, bo w
pewien sposób tak właśnie się czułam – nie trzeba było
specjalnie symulować, żeby rodzice się nabrali. Nieustanny lęk,
niemożliwy do ugłaskania niepokój i podenerwowanie sprawiały, że
czułam się jakby... obok wszystkiego. Jakbym chwilami traciła
kontakt z rzeczywistością, jakbym oglądała świat przez grubą,
upierdzieloną szybę. Ciężko mi było skupić się na czymkolwiek,
z opóźnieniem łapałam, gdy się do mnie mówiło, więc nie tak
znowu trudno było dać do zrozumienia mamie i tacie, że raczej mam
gorączkę. W tym fakcie pomagało niejako to, że termometru z
mieszkania w zamkniętym na pół roku bloku nie wzięliśmy, a
podobne stany zawsze przechodziły mi po kilku dniach same z siebie,
więc i tak nie było po co kupować nowego. Zostawałam w domu,
zaszywałam się pod ciepłą kołdrą, gdzie mogłam wmówić sobie
całkiem skutecznie, że żadne zmartwienia mnie nie dotyczą. Były
jednak i takie momenty, w których czułam świetnie, że w ten
sposób jedynie pogarszam – bo może gdybym znalazła sobie jakieś
choćby i banalne zajęcie, byłoby mi łatwiej powrócić do żywych.
Szkoda, że decyzję o wyjściu z łóżka było tak trudno podjąć.
To
nie tak, że rodzice z marszu uznali, że musiałam złapać jakiegoś
wirusa i szybciutko dali mi spokój, bym mogła się samodzielnie
wykurować. Z początku zauważali, że coś jest nie tak, martwili
się, mama zaczynała się nawet bać, że na tym cholernym obozie
wydarzyło się coś złego, że ktoś zrobił mi tam krzywdę.
Trochę to było irracjonalne, no bo z zasady ciężko jest
skrzywdzić kogoś, kto nie rozstaje się z bagnetem i umie na
zawołanie zmienić w gigantycznego wilka, ale sama przyznaję, że
tak musiało moje zachowanie wyglądać z boku. Sama to widziałam, a
to chyba najlepiej świadczy o tym, że naprawdę musiało być źle.
Nie chciałam powiedzieć, co mnie dręczy, zasłaniając się za
każdym razem ogólnym zmęczeniem i wrażeniem, że jestem chora,
powtarzałam, że boli mnie głowa i jest mi jakoś tak niewyraźnie,
a gdy zostawałam sama, coraz mocniej w swoim własnym zakresie
wpędzałam się w dołek, poświęcając zbyt dużo czasu na
zastanawianie się nad tym i wsłuchiwanie we własne ciało. Coś mi
podpowiadało, że jeśli się w siebie właśnie wsłucham, to
zdołam odkryć przyczynę tego wszystkiego, znaleźć dziurę, z
której wypełza, i być może ją załatać, ale zdrowy rozsądek
wciąż oponował, święcie przekonany, że to może jedynie sprawę
pogorszyć. Bo przez to doszukiwanie się przyczyny zapędzę się w
problem jeszcze bardziej i pozwolę, by mnie pochłonął.
Poddam się, zamiast walczyć.
Rodzice
z czasem uwierzyli, że to choroba. Tylko Ladon chodził jak struty.
Często przyłaził do mojego pokoju i chociaż sam od jakiegoś
czasu wciąż był dziwnie zmęczony, próbował zamęczać mnie
rozmowami o kompletnych bzdetach. Nie dało mu się wmówić, że
czuję się zbyt źle, by móc skupić się na czymkolwiek. Jego nie
mogłam oszukać. On przecież czuł moje emocje, do cholery. On
widział, że cierpię, i wychodził z siebie, bo nie mógł niczego
z tym zrobić.
Coraz
mocniej tego mojego w gruncie rzeczy niechcianego braciszka kochałam.
Jak
na złość, do tego wszystkiego pełnia zbliżała się wielkimi
krokami. Jakiś dzień przed nią, gdy poczułam w końcu
oddziałującą na mnie moc księżyca, wypełniła mnie energia, ale
wyszło to chyba jeszcze gorzej, niż gdy całe dnie spałam.
Zerwałam się z łóżka po blisko tygodniu symulowania choroby, by
wpędzić się w coś w rodzaju powoli rodzącego się ataku paniki.
Na siłę szukałam zajęcia, kręciłam się po domu, podejmowałam
wszystkiego, co przynajmniej na chwilę pozwoliłoby mi odciąć się
od własnych myśli i czającego się o krok lęku. Chciałam o tym
rozmawiać. Wiedziałam, że muszę to poważnie obgadać ze sforą,
a okazja szykowała mi się najlepsza z możliwych. Czekałam na
pełnię, mając nadzieję, że gdy wszyscy będziemy przymusowo
trwać w wilczych skórach, będzie mi prościej jakoś ubrać
to wszystko w słowa, a im wysłuchać.
Ta,
kolejna iluzja. Mądrze, Leah, mądrze. Co się z tobą dzieje,
laska?
Mama,
widząc, w jakim jestem stanie, na siłę wciskała mi coraz to
nowsze obowiązki. A to umycie okien, czego nie podejmujemy się
częściej niż raz w roku, wyznając zasadę, według której nie ma
to sensu, bo przecież zaraz będą takie same; a to pomoc w
rozpakowaniu kilku rzeczy, które trzeba było dokupić, by dało się
żyć, a to szukanie w internecie mebli, których jeszcze brakowało,
mycie podłóg z kurzu i zaniedbania, jakie jeszcze czaiło się w
niektórych kątach... Dużo tego było. Część spraw okazywała
się tak absurdalna, że aż niemożliwe, by nie wciskała mi ich
właśnie na siłę, widząc, że inaczej wyjdę z siebie – jak na
przykład odkurzanie strychu, z którego mieliśmy jeszcze długo nie
korzystać, bo nie było takiej potrzeby. Z czasem jednak i takie
pomysły jej się skończyły, więc postanowiła... wysłać mnie z
receptami do swojej pacjentki.
Oniemiałam.
I to tak kompletnie, nieodwołalnie i niedyskretnie.
– Ale
przecież to jest w centrum miasta – wydukałam, gdy już choć
trochę odzyskałam głos.
– Tak.
I co z tego? – Mama zerknęła na mnie krótko znad odgrzewanego
obiadu.
– No
przede wszystkim to, że do centrum miasta jest stąd w kij daleko –
podsunęłam usłużnie. – Prędzej umrę, niż dojdę tam na
piechotę. Nie możecie im tych recept podwieźć kiedyś przy
okazji? Jutro na przykład, jak będziecie iść do pracy?
– Możemy.
Ale to ty szukałaś dla siebie jakiegoś zajęcia, nie ja. Jak nie
chcesz, to nie, nie musisz. Po prostu nic innego już dla ciebie nie
mam. – Bezradnie rozłożyła ręce, robiąc przepraszającą minę.
Zamieszała ryż z sosem słodko-kwaśnym i jeszcze raz wsadziła go
do mikrofalówki, nieusatysfakcjonowana, choć nie sprawdziła nawet
wcześniej jego temperatury.
– Nie
mogę pograbić liści przed domem? – zaproponowałam szybko.
– Ladon
wszystkie zgrabił. Trzy dni temu. A obawiam się, że więcej już
ich nie będzie, jest listopad.
Kurde.
– Dobra,
daj te recepty – westchnęłam ze zrezygnowaniem.
I
ruszyłam na podbój.
Mieszkanie
na odludziu spodobało mi się znacznie mniej, gdy przyszło dostać
się do miasta na własnych nogach... Szybkich wyskoków po czipsy i
słodycze, gdy najdzie mnie nagle ochota, chyba muszę się jak
najszybciej oduczyć, bo tu nie ma co na nie liczyć.
Za
dużo do czynienia z pacjentami mamy wcześniej nie miałam, ale
ochoczo łowiłam o nich wszystkie opowieści, z których
większość wystarczała mi za aż nazbyt dokładne wytłumaczenie,
dlaczego też mogą leczyć się u psychiatry. Ja nie wiem, jak to
jest, że normalni psychiatrzy mogą zajmować się prozaicznymi
przypadkami depresji, zmęczenia życiem, tragediami i tak
dalej, podczas gdy mojej mamie udaje się trafiać na niemal samych
wariatów z prawdziwego zdarzenia... Szczególnie dobrych oczekiwań
mieć nie powinnam, ale ciekawa byłam tej wizyty. Lubię
kolekcjonować i zapisywać dziwne wydarzenia, by mieć potem co
wspominać, gdy kolejny raz odezwie się we mnie ten sentymentalny
głosik.
Droga
zajęła mi w kij dużo czasu. Od razu pod domem zmieniłam się w
wilka i ruszyłam na przełaj, by jakoś sprawę przyspieszyć –
minęłam krótki kawałek lasu, przecięłam spore pole, posiłowałam
się z zasuszonymi chwastami na rozległym nieużytku i
przespacerowałam się już z nieco większą przyjemnością na
wpół zapomnianą polną drogą, biegnącą wśród kilku wysokich
drzew. Gdy wylazłam z chaszczy w pobliżu dzielnicy dla bufonów,
przemieniłam się w człowieka, chcąc nie chcąc musząc pokonać
resztę trasy na pieszo. Bo przecież nie mogłam szlajać się pod
taką postacią w biały dzień, najruchliwszymi ulicami miasta.
No
dobra, może i parę razy mi się zdarzyło, ale warto kiedyś zerwać
ze złymi nawykami...
Jakie
to do mnie niepodobne, nie? Przecież złe nawyki to określenie,
jakie nadaje się do przyznania całemu mojemu życiu...
Wlokłam
się nieco bezwolnie przez miasto, nie wykazując praktycznie żadnej
chęci do życia. Nie chciało mi się. Po prostu mi się nie
chciało. Spotykać się z ludźmi, rozmawiać z ludźmi... żyć. A
tu mi jeszcze coś takiego każą robić. Z jednej strony było to o
wiele lepsze od siedzenia w domu i poddawania zbliżającemu
wielkimi krokami atakowi paniki, lecz wciąż miałam głupie
wrażenie, że mogłam sobie o wiele przyjemniejsze zajęcie znaleźć.
Nie lubię brać się za coś, po czym nie wiem, czego powinnam się
przynajmniej w przybliżeniu spodziewać.
Skupiałam
się na otoczeniu, próbując wmówić myślom, że kiepsko byłoby,
gdyby znowu zaczęły mi się rozbiegać w kierunkach cokolwiek
niepożądanych. Nie miałam ochoty na to, by odwaliło mi na środku
ulicy, a na to się zanosiło, gdy tylko pozwalałam, by mój mózg
brał sprawę we własne ręce.
Pacjentka
mamy mieszkała w samym centrum, w jednej z kamienic na starym
mieście. Stare miasto mamy naprawdę piękne – miejscami wciąż
zaniedbane i wypełnione przysłowiowym elementem, ale z każdym
rokiem prezentujące się coraz lepiej. I przede wszystkim bardzo
duże. Mam wrażenie, że to jedna z tych nielicznych rzeczy, które
świetnie udały się pokoleniom architektów przewijających się
przez te ziemie. Kamienice są duże, okazałe, bogate – rzeźbione
nieraz w fantazyjne kształty, a każda jest wyjątkowa i jedyna w
swoim rodzaju. Uliczki między nimi wiją się na szerokość
samochodu, wyłożone czystą kostką brukową w bardziej
reprezentacyjnych miejscach. Tam jest po prostu przytulnie. Pięknie
i bajkowo, trochę jak na koloryzowanej przedwojennej pocztówce.
Cudownie się tam spacerowało latem.
Późną
jesienią, gdy z nieba siąpiła marznąca mżawka, a wieczór
usiłował zakraść się cicho i dyskretnie, już nieco mniej.
Moim
celem była duża kamienica na samych obrzeżach dzielnicy, rzeźbiona
i pomalowana całkiem niedawno farbą w beżowym, ciepłym odcieniu,
dzięki któremu zawsze patrząc na nią wydawało się, że jakby
cały czas świeciło słońce. Domofonu nie było, weszłam więc
gościnnie otwartą bramą, której strzegły dwie latarnie z kutego
metalu, i wspięłam się na drugie piętro nieco zakurzoną klatką
schodową. Zawahałam się, zanim nacisnęłam wysłużony dzwonek
przy drzwiach. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Właściwie
to chyba... wszystkiego. Tak, zapijaczonej narkomanki w samych
majtkach, usiłującej zarąbać mnie siekierą za zakłócanie
spokojnego popołudnia, raczej też. W końcu skoro mama dostała
potwierdzenie, że wiem o swojej wilczej naturze, mogła spokojnie
oddelegować mnie do obowiązków, które dla niej jako człowieka
mogły okazać się dość nieprzyjemne, co nie?
Nacisnęłam
guzik, odganiając serię makabrycznych wyobrażeń. Raz się żyje.
Najwyżej odbędę pierwszą w swoim życiu prawdziwą walkę na
noże. Ta z Ladonem, podczas której obezwładniłam się sama,
przecież się nie liczy...
Kobitka,
która otworzyła drzwi, faktycznie była dość niezwykła, ale w
pozytywnym sensie. Po prostu mnie... oczarowała.
Na
oko siedemdziesięcioletnia staruszka trzymała się idealnie prosto,
a figurę miała taką, że pewnie niejedna młodsza kobieta umarłaby
z zazdrości na sam widok. Przyjemnie zaokrąglone biodra, dość
duży biust i mocne wcięcie w talii dodatkowo podkreślała wręcz
balowa suknia z ciemnoniebieskiego, lekko błyszczącego
materiału, rozszerzającego się w okolicy kostek i ciągnącego
lekko po podłodze. Wyglądało to bardzo niestosownie – aż mnie
kusiło, żeby ten tren nosić, bo po prostu nie wypadało, żeby
musiała go tak tarzać w kurzu... Maniery miała iście królewskie,
wszystkie gesty doskonale wyważone, srebrzyste włosy ułożone, a
makijaż mocny i podkreślający wszystko, co najlepsze w twarzy
o ostrych rysach. Wszystko w mieszkaniu wyglądało jak żywcem
wyciągnięte z dawnych czasów – antyczne meble, lampki o
haftowanych kloszach, stare książki, obrazy na ścianach...
Boże,
tam było obłędnie.
Nie
obyło się tylko na wręczeniu recepty. Dostałam zaproszenie na
herbatę, którego za nic nie zamierzałam zignorować. Rozmawiałyśmy
bite dwie godziny, jedząc świeżo upieczone ciasteczka i słuchając
dobiegającej z drugiego pokoju muzyki z gramofonu. Rozumiałyśmy
się świetnie, i to nie tylko przez to, że miałam wrażenie, że
sama skończę podobnie na stare lata. Po prostu... coś między nami
było, co sprawiło, że czułyśmy się tak, jakbyśmy nareszcie
spotkały swoją bratnią duszę.
Nie
chciałam stamtąd wychodzić już nigdy. Ale musiałam, bo rodzice
już dostawali szału, że nie wstanę następnego dnia do szkoły...
Obdarowana obietnicą, że mogę wpaść w odwiedziny o każdej
porze dnia i nocy, kiedykolwiek będę tylko chciała, pożegnałam
się niechętnie i ruszyłam w drogę powrotną.
W
noc, jak się okazało.
Nie
wiem dlaczego, ale co roku nie chciało mi się wierzyć w to, jak
szybko ciemność zapadała listopadowymi popołudniami.
Zatrzymałam
się na chwilę pod kamienicą, odetchnęłam nieco wilgotnym nocnym
powietrzem. Wbiłam wzrok w ciemność po drugiej stronie ulicy,
która wydawała się wręcz nieprzenikniona, gdy nadal stało się w
kręgu ciepłego blasku zabytkowych latarń.
Tak,
stare miasto graniczyło z cmentarzem. A cmentarz graniczył z
dzielnicą bufonów, przez którą wiodła jedyna sensowna droga do
mojego nowego domu. Chyba że chciałabym nadłożyć kilka
kilometrów, zataczając wokół niezbyt sympatycznego o tej porze
miejsca wymijające koło.
To
znaczy... ja nigdy nie bałam się cmentarza. Wspominałam, że mnie
fascynuje, bo jest stary, niezwykły i przepiękny. Wspominałam, że
swego czasu imprezowałam na nim z pewną inteligentną mocno inaczej
emo-gromadką. Nie bałam się. Ni cholery się nie bałam. Normalnie
chętnie bym się tam przespacerowała po zmroku, żeby zobaczyć,
jak to się wszystko ma o takiej porze dnia...
...ale
w jednej chwili cały czający się gdzieś z boku, z trudem
powstrzymywany strach zaatakował mnie z pełną mocą, sprawiając,
że nie byłam w stanie choćby postawić jednego kroku w tamtą
stronę.
Bałam
się. Drżałam, ostatkiem sił wmawiając sobie, że zaufanie
wilczemu instynktowi i wzięcie nóg za pas nie jest najlepszym
pomysłem. Zaciskałam dłonie w pięści aż do bólu, natarczywie
wpatrując się w nieprzyjazny mrok...
Tam
coś było. Tam musiało coś być...!
Albo
znowu ci odbija, mała wilczyco.
Nie,
tam nie może niczego być. No bo niby co by to było? To tylko moja
cholerna wyobraźnia. Może po prostu to odpowiedni moment, by
zwrócić się do mamy o jakieś magiczne proszki, bo zaczyna mi
odbijać z tego wszystkiego. Może...
Tam
nic nie ma i zaraz się o tym przekonasz, kretynko.
Zaczerpnęłam
powietrza, jak przed nurkowaniem do lodowatej wody, i ruszyłam
przecinakiem przez podejrzanie pustą ulicę, nie zaprzątając sobie
głowy szukaniem przejścia dla pieszych. Zanurzyłam się w mroku
prowadzącej wzdłuż cmentarza drogi, nie pozwalając, by
irracjonalny strach odebrał mi resztki zdrowych zmysłów.
Ciemne
kasztanowce wznosiły się wzdłuż wąskiej w gruncie rzeczy drogi,
ostro opadającej w dół. Ceglane mury cmentarzy po obu jej stronach
kusiły zamkniętą za nimi tajemnicą, jednak nie na tyle, bym
chociaż zwolniła kroku. Mimo wszystko, choć gołym okiem
widziałam, że nic się tu na mnie nie czai, jakoś nie uśmiechało
mi się robienie zbędnych postojów, nawet dla podziwiania
niezwykłych widoków.
Chociaż
czy ja wiem, czy tak zupełnie niczego tam nie było?
Szłam
szybko, gdzieś w piersi czułam już nieprzyjemne ściskanie, zerowa
kondycja fizyczna mogła dać o sobie znać w każdej chwili. Miałam
cichą nadzieję, że może jednak wstrzyma się, dopóki nie znajdę
się w nieco żywszym otoczeniu, ale liczyłam się z tym, że wcale
nie musi być tak kolorowo. Coś w głębi mnie krzyczało
ostrzegawczo, że nie wolno mi się teraz zatrzymać, że jeśli to
zrobię, stanie się coś strasznego... coś mnie złapie...
Przecież
tam niczego nie było, prawda?
Tylko
skąd ta pewność? Czy to nie była może jednak jedna z tych
sytuacji, w których powinnam zaufać instynktowi?
Po
czym to poznać? Jeśli dalej będę się tak zastanawiać, to
pewność zyskam pewnie dopiero wtedy, gdy ewentualny wróg zacznie
mnie konsumować.
Szłam.
Prawie biegłam. Bałam się. I jak na złość, pomimo wczesnej
godziny zdawało mi się, że jestem w okolicy zupełnie sama.
Gdy
zawiał delikatny wiatr, w mojej głowie zapaliła się ostrzegawcza
lampka. Choć coś wciąż powtarzało mi, że nie powinnam tego
robić, zatrzymałam się gwałtownie, dosłownie zamarłam na kilka
chwil, jak wilk unosząc głowę i smakując powietrze. Ten wiatr...
Powietrze, które niósł na swoim podmuchu, było dziwnie ciepłe i
miało bardzo charakterystyczny zapach. Zapach nieco kojarzący się
z mokrym cementem, tanią farbą drukarską, makulaturowym papierem
średniej jakości i... czymś złym.
Nie
wiem, co to było. Grunt, że zdążyłam odskoczyć dosłownie w
ostatniej chwili, zanim z impetem rozbiło się o ziemię w
miejscu, w którym do tej pory stałam. Przemieniłam się w wilka
jeszcze w locie, puściłam się szaleńczym biegiem w stronę
majaczącej po mojej lewej stronie bramy cmentarza. Zderzyłam się z
nią tak pięknie, że aż cud, że nie wypadła z zawiasów –
uderzenie rozeszło się po wszystkich moich kościach, zabolało jak
jasna cholera, aż się przewróciłam od własnego impetu. Przez
chwilę zupełnie zamroczona, nie mogłam podnieść się z ziemi.
Wiatr wiał coraz mocniej...
Tak,
do diabła, brama była zamknięta. Wciąż spanikowana, rzuciłam
się w stronę drugiej – idealnie naprzeciwko, prowadzącej na
drugi z cmentarzy. Też sobie z nią nie poradziłam, choć
przekonałam się o tym nieco mniej spektakularnie.
Miałam
wrażenie, że na wietrze tym razem unosi się również szyderczy
śmiech...
Nie
wiem, jak to zrobiłam, ale zdołałam wspiąć się na wysoki
ceglany mur. Zeskoczyłam po jego drugiej stronie, w panice szukając
wzrokiem schronienia. Najbliżej miałam do jednej z kaplic – za
dość ironiczne uznałam to, że to była właśnie jedna z dwóch,
do których najmocniej chciałam się dostać, by obejrzeć ich
wnętrza. Niby okazja jak każda inna, szkoda tylko, że mało mnie
to w tej chwili obchodziło...
Nie
wiem, jak to możliwe, ale prowadzące do ciemnego środka wrota
okazały się być otwarte. Przemieniłam się w człowieka,
szarpnęłam za klamkę, wskoczyłam w cuchnący wilgocią
i stęchlizną mrok, zatrzasnęłam drewniane skrzydło jak
najszybciej i oparłam się o nie plecami, jakby to miało w
czymkolwiek pomóc.
W
kaplicy było cicho i spokojnie. Zbyt spokojnie... Ciszę rozpraszał
jedynie mój przyspieszony, ciężki oddech i szaleńcze bicie mojego
serca. Zaczynałam dusić się wirującym w powietrzu kurzem.
Nie
widziałam kompletnie nic. Po chwili zastanowienia, gdy uznałam, że
nic nie czaiło się na zewnątrz, odważyłam się wyjąć z
kieszeni kurtki telefon i włączyć w nim latarkę. W słabym blasku
diody widziałam nieco przykurzone, lecz wciąż mimo to dziwnie
lśniące zdobienia na ścianach i sklepieniu – absurdalnie
kolorowe, bogate, kipiące przesytem, choć mimo to przepiękne
i przywodzące na myśl raczej zamek z książeczki o
księżniczkach, niż coś religijnego. Mozaiki z drobniutkich
płyteczek lśniły morskim błękitem, a płaskorzeźby w kształcie
kolumn i sklepienie kojarzyły mi się z wykonanymi z metalu.
Delikatna perłowa zieleń fascynowała mnie i przerażała
jednocześnie.
Tam
naprawdę było aż tak niezwykle? Czy może jednak znowu wpakowałam
się w coś, w co zdecydowanie nie powinnam się pakować...?
Nie,
nie mogłam tam zostać.
Na
zewnątrz wciąż szalał wiatr, o czym przekonałam się, gdy tylko
odważyłam się otworzyć drzwi na szerokość palca. Oprócz tego
nie widziałam jednak niczego niepokojącego. Wydawało mi się też,
że jest nieco jaśniej, choć to mogło być spowodowane złudzeniem
przez kompletny mrok panujący w kaplicy.
Wyszłam
na zewnątrz. Znowu przemieniłam się w wilka – nie chciałam
polegać tylko na przytępionych ludzkich zmysłach. Szłam powoli,
wręcz skradałam się, stawiając łapy najciszej jak tylko mogłam.
Bałam się, że jeśli tylko wykonam gwałtowniejszy ruch, jeśli
zaszeleszczę choćby jednym zbędnym źdźbłem trawy, to coś znowu
mnie namierzy...
– Co
się tam dzieje? – rozległo się w mojej głowie.
Mało
nie wyszłam z siebie. Zaklęłam w myślach, wspięłam się na mur.
Z trudem spróbowałam utrzymać na nim równowagę, przez dłuższą
chwilę balansując na wąskim szczycie, chcąc dokładniej rozejrzeć
się po okolicy.
Nic.
Pusto.
– Leah,
co się tam dzieje? Gdzie ty jesteś? – denerwował się Brady.
– O
wiele łatwiej by było, gdybym sama wiedziała, co się dzieje –
parsknęłam. – Kurde, za często to powtarzam.
– Czułem
przez chwilę od ciebie panikę, potem kontakt się urwał –
syknął Sam. – Co jest?
– Nie
wiem, okej? Po prostu nie wiem – jęknęłam. Gdy tylko
znalazłam się na popękanym chodniku, puściłam się przed siebie
pełnym galopem. Chciałam zniknąć stąd tak szybko, jak to było
możliwe. Chciałam schronić się w swoim domu, chciałam...
Chciałam, żeby Ladon był obok. Bo chyba tylko przy nim miałam
poczuć się bezpiecznie.
– Jeśli
dobrze wyczułem, to coś śmierdziało kraterem – syknął
Seth.
– Leah,
poważnie, odbija ci na stare lata, czy tam faktycznie...?
Już
miałam odpowiedzieć cokolwiek nieprzyjemnym tekstem, w którym nie
brakowałoby epitetów określających znikomy iloraz inteligencji
Brady'ego, gdy przeszkodzono mi w najbardziej perfidny sposób, jaki
tylko mogłam sobie wyobrazić. Mianowicie coś rzuciło mi się od
tyłu na grzbiet. Coś na tyle wielkiego i silnego, że łapy
dosłownie załamały mi się pod jego ciężarem. Upadłam na beton,
przejechałam po nim kilka metrów, obtarta skóra i miejsca po
wyrwanej sierści zapiekły tak, że aż z oczu pociekły mi łzy i
zaskowyczałam żałośnie.
– Kurwa!
– wyrwało się któremuś z wilków.
Z
ust mi to wyjął.
Szarpnęłam
się wściekle, czując charakterystyczny zapaszek krateru
zdecydowanie bliżej, niż bym sobie tego życzyła. Zawyłam
rozpaczliwie, powoli wpadając w panikę, gdy silne dłonie bez trudu
zacisnęły się na moim gardle. Krótkie szarpnięcie wykręciło mi
łeb pod tak nienaturalnym kątem, że aż zakłuły wyginające się
do granic wytrzymałości kręgi szyjne. Cokolwiek to było, niemalże
skręciło mi kark.
Czułam
gorący oddech na uchu. Czułam, że to równie dobrze być mój...
Koniec?
O nie, nie ma takiej opcji.
Zwiotczałam
na moment całkowicie. Silne dłonie odpuściły, wyczuwając, że
przestałam walczyć – może ich właściciel chciał mnie żywą.
Ponownie wtedy się spięłam i z najwyższym trudem przeturlałam na
plecy, obracając w ramionach ogromnego przeciwnika. Właściwie na
oślep wystrzeliłam w jego stronę jak atakujący wąż, wgryzłam
się w pierwsze, co się nawinęło, szarpnęłam z całej siły, aż
poczułam tryskającą szeroką strugą krew, wyrwałam się i
zaczęłam spierdzielać, jak chyba nigdy w życiu.
– Co
to było?! Leah, co to, do cholery?! – Embry, który musiał
przemienić się całkiem niedawno, dosłownie wychodził z siebie.
– Myślisz,
że miałam czas, żeby mu się przyglądać?! Chcesz, to sam
sprawdź! – odparowałam. Dla mnie nie istniało już nic poza
majaczącymi kilkanaście metrów dalej światłami dzielnicy dla
bufonów. Pierwszy raz tak ucieszyłam się na jej widok.
– Sami
tam nie pójdziemy, trzeba zawołać wsparcie – myślał szybko
Seth.
– Mam
nadzieję, że jeszcze nie śpią. – Embry przysiadł na
tylnych łapach i zawył z całych sił. Nigdy nie rozumiałam, jak
to dokładnie działało, ale gdy on lub Quills robili w podobny
sposób, byli w stanie w większości wypadków zerwać z łóżka
nawet mnie, obojętnie jak daleko się znajdowali. Być może była
to jakaś forma rozkazu.
Wolna
przestrzeń przemknęła mi przed oczami jak mgnienie, lasu nawet nie
zauważyłam. Przeskoczyłam furtkę, uderzyłam o drzwi, nie
zdoławszy wyhamować. Przemieniłam się w człowieka, ale nie
musiałam nawet szukać kluczy – Ladon otworzył gwałtownie,
niemal mnie tym przewracając.
– Co
się stało, do cholery?! – ryknął, siłą wciągając mnie do
środka. – Myślałem, że cię tam zabiją! Co to, jakiś wasz
kolejny pierdolec między sforami, czy co?!
Mama
i tata wyglądali z dużego pokoju ze strachem w oczach. Widocznie
brat musiał dostać nerwicy już wtedy, gdy wszystko się zaczęło,
doskonale wyczuwszy moje emocje.
– Obawiam
się, że jest znacznie gorzej – powiedziałam w miarę spokojnie,
posyłając wszystkim poważne spojrzenia.
A
następnie rozryczałam się i wpadłam Ladonowi w ramiona, nie
przejmując się już niczym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz