poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 53


Po jakże obfitującym w wydarzenia, arcyciekawym i z pewnością niezapomnianym na długie lata wyjeździe z Gabrysią miałam coś na kształt zespołu stresu pourazowego. Przez bite cztery noce budziłam się ze strachem, że wciąż znajduję się w nieprzyjemnym internacie, nade mną wiszą jarzeniówki, które w każdej chwili ktoś mógł zapalić, i że otaczają mnie osoby, wśród których czułam się aż do bólu obco i nieprawidłowo. Za nic nie zgodziłabym się, żeby coś takiego powtórzyć.
Właściwie to doskonale widziałam, że jednak ta moja reakcja jest w pewien sposób na wyrost. Nie wiem, dlaczego czułam się z tym wszystkim aż tak źle – no bo to przecież idiotyzm, zrywać się przez kilka nocy z krzykiem przez to, że cztery dni spędziło się w towarzystwie, z którym bardzo nie chciało się zadawać, co nie? Przecież tam nie wydarzyło się nic strasznego, nic, po czym mógłby mi zostać tak wielki uraz, ale... to było. Głupie, bezsensowne i z pewnością bym się do tego nie przyznała głośno, ale wciąż to czułam. Bałam się. W jakiś mocno pokrętny sposób ten wyjazd był spełnieniem serii moich najgorszych, najdziwniejszych koszmarów.
I chyba cały problem leżał w tym, że mój własny mózg w nim właśnie doszukał się czegoś, w co mógł przelać wszystkie swoje dziwactwa. Bo bardziej niż wspomnień wyjazdu, bałam się snów, jakie mnie po nim męczyły. Sama panująca w nich atmosfera była taka, że nawet gdyby działy się w najśliczniejszej okolicy pod słońcem, pewnie i tak wywarłyby na mnie podobne wrażenie.
I tak dziwnie się ostatnio czułam, a te moje urocze senki jedynie utwierdzały mnie w pewności, że coś jest zdrowo nie tak. Tylko co?
To nie tak, że moje sny kiedyś były zwyczajne. Jeszcze nie zdarzyło się, by jakikolwiek z nich mógł zostać uznany za banalny przynajmniej w minimalnym stopniu, jaki gwarantowałby, że zostanę nazwana zdrową psychicznie przez przynajmniej jedną osobę. Śniłam długo, często i wręcz przesadnie wyraziście i naprawdę często zdarzało się, że kaca psychicznego miałam po tym całymi dniami. Nieraz w snach czułam się o wiele bardziej prawdziwie, niż po przebudzeniu. Sny były fantastyczne, naszpikowane doznaniami, które były równie niezwykłe i fascynujące, jak i niemożliwe do nazwania, a przede wszystkim barwniejsze i znacznie żywsze w pamięci, niż zwyczajne, prawdziwe wspomnienia. W nocy lubiły mnie odwiedzać zarówno moje największe lęki i koszmary, jak i marzenia i pragnienia, o których nieraz wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. Sny pozostawiały po sobie uczucie pustki i dotkliwą tęsknotę, czasem niemożliwą do stłumienia przez długi czas. Moje popieprzone sny są przecież głównym powodem, dla którego zaczęłam pisać książki – bo zbyt często mam wrażenie, że jeśli nie pozwolę panoszącym się w nich odczuciom ujrzeć światła dziennego, jeśli nie pozwolę, by nareszcie znalazły ujście, zwyczajnie rozsadzą mnie od środka.
Tak, a teraz moje porąbane sny były wypełnione dziwnym niepokojem, którego nie potrafiłam ukierunkować, uczuciem zagrożenia nadchodzącego z nieokreślonej strony, poczuciem, że coś się szykowało, i duszącym w piersi wrażeniem zagrożenia, od którego chciałam uciekać, a o którym wiedziałam doskonale, że ucieczki przed nim nie ma, bo siedzi przecież we mnie. To było coś wielkiego, mrocznego, przerażającego mnie do głębi, cholernie nieprzyjemnego i być może tragicznego w skutkach... Bałam się tych snów. Nie wiedziałam, na ile powinnam tym odczuciom wierzyć, a na ile uznać je za kolejne dziwactwo wymęczonego życiem umysłu. Nie wiedziałam, czy powinnam ufać własnemu mózgowi, gdy budziłam się w środku nocy i znowu coś przyzywało mnie na zewnątrz. Przyzywało i obiecywało, że gdy je spotkam, wydarzy się coś niewyobrażalnie potwornego...
To były początki histerii, czy naprawdę powinnam komuś o tym powiedzieć?
Nigdy nie słyszałam, by możliwe było śnienie proroczych snów, ale o wilkołaczym instynkcie i najdziwniejszych sposobach, w jaki się objawiał, opowiadano mi od najmłodszych lat. Tylko że wilkołakiem byłam jedynie w połowie i u mnie nie musiało to wcale być takie proste. Mogłam być wariatką, a nie wilczym wykrywaczem kłopotów. I, szczerze mówiąc, w tę opcję jakoś mocniej wierzyłam.
Cholera, bałam się, że uznają mnie za tą wariatkę. Już i tak nie mieli o mnie najlepszego zdania po tej hecy z półdemonami, a jakby do tego doszło coś w tym rodzaju... chyba byłabym w oczach swojego stada niejako skreślona. Przynajmniej ze stanowiska równej koleżanki, do której można zwrócić się ze wszystkim.
Bałam się. A tym strachem i wahaniem mogłam wszystko dodatkowo pogorszyć.
Kilka dni, gdy było mi najgorzej, spędziłam na udawaniu chorej, bo w pewien sposób tak właśnie się czułam – nie trzeba było specjalnie symulować, żeby rodzice się nabrali. Nieustanny lęk, niemożliwy do ugłaskania niepokój i podenerwowanie sprawiały, że czułam się jakby... obok wszystkiego. Jakbym chwilami traciła kontakt z rzeczywistością, jakbym oglądała świat przez grubą, upierdzieloną szybę. Ciężko mi było skupić się na czymkolwiek, z opóźnieniem łapałam, gdy się do mnie mówiło, więc nie tak znowu trudno było dać do zrozumienia mamie i tacie, że raczej mam gorączkę. W tym fakcie pomagało niejako to, że termometru z mieszkania w zamkniętym na pół roku bloku nie wzięliśmy, a podobne stany zawsze przechodziły mi po kilku dniach same z siebie, więc i tak nie było po co kupować nowego. Zostawałam w domu, zaszywałam się pod ciepłą kołdrą, gdzie mogłam wmówić sobie całkiem skutecznie, że żadne zmartwienia mnie nie dotyczą. Były jednak i takie momenty, w których czułam świetnie, że w ten sposób jedynie pogarszam – bo może gdybym znalazła sobie jakieś choćby i banalne zajęcie, byłoby mi łatwiej powrócić do żywych. Szkoda, że decyzję o wyjściu z łóżka było tak trudno podjąć.
To nie tak, że rodzice z marszu uznali, że musiałam złapać jakiegoś wirusa i szybciutko dali mi spokój, bym mogła się samodzielnie wykurować. Z początku zauważali, że coś jest nie tak, martwili się, mama zaczynała się nawet bać, że na tym cholernym obozie wydarzyło się coś złego, że ktoś zrobił mi tam krzywdę. Trochę to było irracjonalne, no bo z zasady ciężko jest skrzywdzić kogoś, kto nie rozstaje się z bagnetem i umie na zawołanie zmienić w gigantycznego wilka, ale sama przyznaję, że tak musiało moje zachowanie wyglądać z boku. Sama to widziałam, a to chyba najlepiej świadczy o tym, że naprawdę musiało być źle. Nie chciałam powiedzieć, co mnie dręczy, zasłaniając się za każdym razem ogólnym zmęczeniem i wrażeniem, że jestem chora, powtarzałam, że boli mnie głowa i jest mi jakoś tak niewyraźnie, a gdy zostawałam sama, coraz mocniej w swoim własnym zakresie wpędzałam się w dołek, poświęcając zbyt dużo czasu na zastanawianie się nad tym i wsłuchiwanie we własne ciało. Coś mi podpowiadało, że jeśli się w siebie właśnie wsłucham, to zdołam odkryć przyczynę tego wszystkiego, znaleźć dziurę, z której wypełza, i być może ją załatać, ale zdrowy rozsądek wciąż oponował, święcie przekonany, że to może jedynie sprawę pogorszyć. Bo przez to doszukiwanie się przyczyny zapędzę się w problem jeszcze bardziej i pozwolę, by mnie pochłonął. Poddam się, zamiast walczyć.
Rodzice z czasem uwierzyli, że to choroba. Tylko Ladon chodził jak struty. Często przyłaził do mojego pokoju i chociaż sam od jakiegoś czasu wciąż był dziwnie zmęczony, próbował zamęczać mnie rozmowami o kompletnych bzdetach. Nie dało mu się wmówić, że czuję się zbyt źle, by móc skupić się na czymkolwiek. Jego nie mogłam oszukać. On przecież czuł moje emocje, do cholery. On widział, że cierpię, i wychodził z siebie, bo nie mógł niczego z tym zrobić.
Coraz mocniej tego mojego w gruncie rzeczy niechcianego braciszka kochałam.
Jak na złość, do tego wszystkiego pełnia zbliżała się wielkimi krokami. Jakiś dzień przed nią, gdy poczułam w końcu oddziałującą na mnie moc księżyca, wypełniła mnie energia, ale wyszło to chyba jeszcze gorzej, niż gdy całe dnie spałam. Zerwałam się z łóżka po blisko tygodniu symulowania choroby, by wpędzić się w coś w rodzaju powoli rodzącego się ataku paniki. Na siłę szukałam zajęcia, kręciłam się po domu, podejmowałam wszystkiego, co przynajmniej na chwilę pozwoliłoby mi odciąć się od własnych myśli i czającego się o krok lęku. Chciałam o tym rozmawiać. Wiedziałam, że muszę to poważnie obgadać ze sforą, a okazja szykowała mi się najlepsza z możliwych. Czekałam na pełnię, mając nadzieję, że gdy wszyscy będziemy przymusowo trwać w wilczych skórach, będzie mi prościej jakoś ubrać to wszystko w słowa, a im wysłuchać.
Ta, kolejna iluzja. Mądrze, Leah, mądrze. Co się z tobą dzieje, laska?
Mama, widząc, w jakim jestem stanie, na siłę wciskała mi coraz to nowsze obowiązki. A to umycie okien, czego nie podejmujemy się częściej niż raz w roku, wyznając zasadę, według której nie ma to sensu, bo przecież zaraz będą takie same; a to pomoc w rozpakowaniu kilku rzeczy, które trzeba było dokupić, by dało się żyć, a to szukanie w internecie mebli, których jeszcze brakowało, mycie podłóg z kurzu i zaniedbania, jakie jeszcze czaiło się w niektórych kątach... Dużo tego było. Część spraw okazywała się tak absurdalna, że aż niemożliwe, by nie wciskała mi ich właśnie na siłę, widząc, że inaczej wyjdę z siebie – jak na przykład odkurzanie strychu, z którego mieliśmy jeszcze długo nie korzystać, bo nie było takiej potrzeby. Z czasem jednak i takie pomysły jej się skończyły, więc postanowiła... wysłać mnie z receptami do swojej pacjentki.
Oniemiałam. I to tak kompletnie, nieodwołalnie i niedyskretnie.
Ale przecież to jest w centrum miasta – wydukałam, gdy już choć trochę odzyskałam głos.
Tak. I co z tego? – Mama zerknęła na mnie krótko znad odgrzewanego obiadu.
No przede wszystkim to, że do centrum miasta jest stąd w kij daleko – podsunęłam usłużnie. – Prędzej umrę, niż dojdę tam na piechotę. Nie możecie im tych recept podwieźć kiedyś przy okazji? Jutro na przykład, jak będziecie iść do pracy?
Możemy. Ale to ty szukałaś dla siebie jakiegoś zajęcia, nie ja. Jak nie chcesz, to nie, nie musisz. Po prostu nic innego już dla ciebie nie mam. – Bezradnie rozłożyła ręce, robiąc przepraszającą minę. Zamieszała ryż z sosem słodko-kwaśnym i jeszcze raz wsadziła go do mikrofalówki, nieusatysfakcjonowana, choć nie sprawdziła nawet wcześniej jego temperatury.
Nie mogę pograbić liści przed domem? – zaproponowałam szybko.
Ladon wszystkie zgrabił. Trzy dni temu. A obawiam się, że więcej już ich nie będzie, jest listopad.
Kurde.
Dobra, daj te recepty – westchnęłam ze zrezygnowaniem.
I ruszyłam na podbój.
Mieszkanie na odludziu spodobało mi się znacznie mniej, gdy przyszło dostać się do miasta na własnych nogach... Szybkich wyskoków po czipsy i słodycze, gdy najdzie mnie nagle ochota, chyba muszę się jak najszybciej oduczyć, bo tu nie ma co na nie liczyć.
Za dużo do czynienia z pacjentami mamy wcześniej nie miałam, ale ochoczo łowiłam o nich wszystkie opowieści, z których większość wystarczała mi za aż nazbyt dokładne wytłumaczenie, dlaczego też mogą leczyć się u psychiatry. Ja nie wiem, jak to jest, że normalni psychiatrzy mogą zajmować się prozaicznymi przypadkami depresji, zmęczenia życiem, tragediami i tak dalej, podczas gdy mojej mamie udaje się trafiać na niemal samych wariatów z prawdziwego zdarzenia... Szczególnie dobrych oczekiwań mieć nie powinnam, ale ciekawa byłam tej wizyty. Lubię kolekcjonować i zapisywać dziwne wydarzenia, by mieć potem co wspominać, gdy kolejny raz odezwie się we mnie ten sentymentalny głosik.
Droga zajęła mi w kij dużo czasu. Od razu pod domem zmieniłam się w wilka i ruszyłam na przełaj, by jakoś sprawę przyspieszyć – minęłam krótki kawałek lasu, przecięłam spore pole, posiłowałam się z zasuszonymi chwastami na rozległym nieużytku i przespacerowałam się już z nieco większą przyjemnością na wpół zapomnianą polną drogą, biegnącą wśród kilku wysokich drzew. Gdy wylazłam z chaszczy w pobliżu dzielnicy dla bufonów, przemieniłam się w człowieka, chcąc nie chcąc musząc pokonać resztę trasy na pieszo. Bo przecież nie mogłam szlajać się pod taką postacią w biały dzień, najruchliwszymi ulicami miasta.
No dobra, może i parę razy mi się zdarzyło, ale warto kiedyś zerwać ze złymi nawykami...
Jakie to do mnie niepodobne, nie? Przecież złe nawyki to określenie, jakie nadaje się do przyznania całemu mojemu życiu...
Wlokłam się nieco bezwolnie przez miasto, nie wykazując praktycznie żadnej chęci do życia. Nie chciało mi się. Po prostu mi się nie chciało. Spotykać się z ludźmi, rozmawiać z ludźmi... żyć. A tu mi jeszcze coś takiego każą robić. Z jednej strony było to o wiele lepsze od siedzenia w domu i poddawania zbliżającemu wielkimi krokami atakowi paniki, lecz wciąż miałam głupie wrażenie, że mogłam sobie o wiele przyjemniejsze zajęcie znaleźć. Nie lubię brać się za coś, po czym nie wiem, czego powinnam się przynajmniej w przybliżeniu spodziewać.
Skupiałam się na otoczeniu, próbując wmówić myślom, że kiepsko byłoby, gdyby znowu zaczęły mi się rozbiegać w kierunkach cokolwiek niepożądanych. Nie miałam ochoty na to, by odwaliło mi na środku ulicy, a na to się zanosiło, gdy tylko pozwalałam, by mój mózg brał sprawę we własne ręce.
Pacjentka mamy mieszkała w samym centrum, w jednej z kamienic na starym mieście. Stare miasto mamy naprawdę piękne – miejscami wciąż zaniedbane i wypełnione przysłowiowym elementem, ale z każdym rokiem prezentujące się coraz lepiej. I przede wszystkim bardzo duże. Mam wrażenie, że to jedna z tych nielicznych rzeczy, które świetnie udały się pokoleniom architektów przewijających się przez te ziemie. Kamienice są duże, okazałe, bogate – rzeźbione nieraz w fantazyjne kształty, a każda jest wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Uliczki między nimi wiją się na szerokość samochodu, wyłożone czystą kostką brukową w bardziej reprezentacyjnych miejscach. Tam jest po prostu przytulnie. Pięknie i bajkowo, trochę jak na koloryzowanej przedwojennej pocztówce. Cudownie się tam spacerowało latem.
Późną jesienią, gdy z nieba siąpiła marznąca mżawka, a wieczór usiłował zakraść się cicho i dyskretnie, już nieco mniej.
Moim celem była duża kamienica na samych obrzeżach dzielnicy, rzeźbiona i pomalowana całkiem niedawno farbą w beżowym, ciepłym odcieniu, dzięki któremu zawsze patrząc na nią wydawało się, że jakby cały czas świeciło słońce. Domofonu nie było, weszłam więc gościnnie otwartą bramą, której strzegły dwie latarnie z kutego metalu, i wspięłam się na drugie piętro nieco zakurzoną klatką schodową. Zawahałam się, zanim nacisnęłam wysłużony dzwonek przy drzwiach. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Właściwie to chyba... wszystkiego. Tak, zapijaczonej narkomanki w samych majtkach, usiłującej zarąbać mnie siekierą za zakłócanie spokojnego popołudnia, raczej też. W końcu skoro mama dostała potwierdzenie, że wiem o swojej wilczej naturze, mogła spokojnie oddelegować mnie do obowiązków, które dla niej jako człowieka mogły okazać się dość nieprzyjemne, co nie?
Nacisnęłam guzik, odganiając serię makabrycznych wyobrażeń. Raz się żyje. Najwyżej odbędę pierwszą w swoim życiu prawdziwą walkę na noże. Ta z Ladonem, podczas której obezwładniłam się sama, przecież się nie liczy...
Kobitka, która otworzyła drzwi, faktycznie była dość niezwykła, ale w pozytywnym sensie. Po prostu mnie... oczarowała.
Na oko siedemdziesięcioletnia staruszka trzymała się idealnie prosto, a figurę miała taką, że pewnie niejedna młodsza kobieta umarłaby z zazdrości na sam widok. Przyjemnie zaokrąglone biodra, dość duży biust i mocne wcięcie w talii dodatkowo podkreślała wręcz balowa suknia z ciemnoniebieskiego, lekko błyszczącego materiału, rozszerzającego się w okolicy kostek i ciągnącego lekko po podłodze. Wyglądało to bardzo niestosownie – aż mnie kusiło, żeby ten tren nosić, bo po prostu nie wypadało, żeby musiała go tak tarzać w kurzu... Maniery miała iście królewskie, wszystkie gesty doskonale wyważone, srebrzyste włosy ułożone, a makijaż mocny i podkreślający wszystko, co najlepsze w twarzy o ostrych rysach. Wszystko w mieszkaniu wyglądało jak żywcem wyciągnięte z dawnych czasów – antyczne meble, lampki o haftowanych kloszach, stare książki, obrazy na ścianach...
Boże, tam było obłędnie.
Nie obyło się tylko na wręczeniu recepty. Dostałam zaproszenie na herbatę, którego za nic nie zamierzałam zignorować. Rozmawiałyśmy bite dwie godziny, jedząc świeżo upieczone ciasteczka i słuchając dobiegającej z drugiego pokoju muzyki z gramofonu. Rozumiałyśmy się świetnie, i to nie tylko przez to, że miałam wrażenie, że sama skończę podobnie na stare lata. Po prostu... coś między nami było, co sprawiło, że czułyśmy się tak, jakbyśmy nareszcie spotkały swoją bratnią duszę.
Nie chciałam stamtąd wychodzić już nigdy. Ale musiałam, bo rodzice już dostawali szału, że nie wstanę następnego dnia do szkoły... Obdarowana obietnicą, że mogę wpaść w odwiedziny o każdej porze dnia i nocy, kiedykolwiek będę tylko chciała, pożegnałam się niechętnie i ruszyłam w drogę powrotną.
W noc, jak się okazało.
Nie wiem dlaczego, ale co roku nie chciało mi się wierzyć w to, jak szybko ciemność zapadała listopadowymi popołudniami.
Zatrzymałam się na chwilę pod kamienicą, odetchnęłam nieco wilgotnym nocnym powietrzem. Wbiłam wzrok w ciemność po drugiej stronie ulicy, która wydawała się wręcz nieprzenikniona, gdy nadal stało się w kręgu ciepłego blasku zabytkowych latarń.
Tak, stare miasto graniczyło z cmentarzem. A cmentarz graniczył z dzielnicą bufonów, przez którą wiodła jedyna sensowna droga do mojego nowego domu. Chyba że chciałabym nadłożyć kilka kilometrów, zataczając wokół niezbyt sympatycznego o tej porze miejsca wymijające koło.
To znaczy... ja nigdy nie bałam się cmentarza. Wspominałam, że mnie fascynuje, bo jest stary, niezwykły i przepiękny. Wspominałam, że swego czasu imprezowałam na nim z pewną inteligentną mocno inaczej emo-gromadką. Nie bałam się. Ni cholery się nie bałam. Normalnie chętnie bym się tam przespacerowała po zmroku, żeby zobaczyć, jak to się wszystko ma o takiej porze dnia...
...ale w jednej chwili cały czający się gdzieś z boku, z trudem powstrzymywany strach zaatakował mnie z pełną mocą, sprawiając, że nie byłam w stanie choćby postawić jednego kroku w tamtą stronę.
Bałam się. Drżałam, ostatkiem sił wmawiając sobie, że zaufanie wilczemu instynktowi i wzięcie nóg za pas nie jest najlepszym pomysłem. Zaciskałam dłonie w pięści aż do bólu, natarczywie wpatrując się w nieprzyjazny mrok...
Tam coś było. Tam musiało coś być...!
Albo znowu ci odbija, mała wilczyco.
Nie, tam nie może niczego być. No bo niby co by to było? To tylko moja cholerna wyobraźnia. Może po prostu to odpowiedni moment, by zwrócić się do mamy o jakieś magiczne proszki, bo zaczyna mi odbijać z tego wszystkiego. Może...
Tam nic nie ma i zaraz się o tym przekonasz, kretynko.
Zaczerpnęłam powietrza, jak przed nurkowaniem do lodowatej wody, i ruszyłam przecinakiem przez podejrzanie pustą ulicę, nie zaprzątając sobie głowy szukaniem przejścia dla pieszych. Zanurzyłam się w mroku prowadzącej wzdłuż cmentarza drogi, nie pozwalając, by irracjonalny strach odebrał mi resztki zdrowych zmysłów.
Ciemne kasztanowce wznosiły się wzdłuż wąskiej w gruncie rzeczy drogi, ostro opadającej w dół. Ceglane mury cmentarzy po obu jej stronach kusiły zamkniętą za nimi tajemnicą, jednak nie na tyle, bym chociaż zwolniła kroku. Mimo wszystko, choć gołym okiem widziałam, że nic się tu na mnie nie czai, jakoś nie uśmiechało mi się robienie zbędnych postojów, nawet dla podziwiania niezwykłych widoków.
Chociaż czy ja wiem, czy tak zupełnie niczego tam nie było?
Szłam szybko, gdzieś w piersi czułam już nieprzyjemne ściskanie, zerowa kondycja fizyczna mogła dać o sobie znać w każdej chwili. Miałam cichą nadzieję, że może jednak wstrzyma się, dopóki nie znajdę się w nieco żywszym otoczeniu, ale liczyłam się z tym, że wcale nie musi być tak kolorowo. Coś w głębi mnie krzyczało ostrzegawczo, że nie wolno mi się teraz zatrzymać, że jeśli to zrobię, stanie się coś strasznego... coś mnie złapie...
Przecież tam niczego nie było, prawda?
Tylko skąd ta pewność? Czy to nie była może jednak jedna z tych sytuacji, w których powinnam zaufać instynktowi?
Po czym to poznać? Jeśli dalej będę się tak zastanawiać, to pewność zyskam pewnie dopiero wtedy, gdy ewentualny wróg zacznie mnie konsumować.
Szłam. Prawie biegłam. Bałam się. I jak na złość, pomimo wczesnej godziny zdawało mi się, że jestem w okolicy zupełnie sama.
Gdy zawiał delikatny wiatr, w mojej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. Choć coś wciąż powtarzało mi, że nie powinnam tego robić, zatrzymałam się gwałtownie, dosłownie zamarłam na kilka chwil, jak wilk unosząc głowę i smakując powietrze. Ten wiatr... Powietrze, które niósł na swoim podmuchu, było dziwnie ciepłe i miało bardzo charakterystyczny zapach. Zapach nieco kojarzący się z mokrym cementem, tanią farbą drukarską, makulaturowym papierem średniej jakości i... czymś złym.
Nie wiem, co to było. Grunt, że zdążyłam odskoczyć dosłownie w ostatniej chwili, zanim z impetem rozbiło się o ziemię w miejscu, w którym do tej pory stałam. Przemieniłam się w wilka jeszcze w locie, puściłam się szaleńczym biegiem w stronę majaczącej po mojej lewej stronie bramy cmentarza. Zderzyłam się z nią tak pięknie, że aż cud, że nie wypadła z zawiasów – uderzenie rozeszło się po wszystkich moich kościach, zabolało jak jasna cholera, aż się przewróciłam od własnego impetu. Przez chwilę zupełnie zamroczona, nie mogłam podnieść się z ziemi. Wiatr wiał coraz mocniej...
Tak, do diabła, brama była zamknięta. Wciąż spanikowana, rzuciłam się w stronę drugiej – idealnie naprzeciwko, prowadzącej na drugi z cmentarzy. Też sobie z nią nie poradziłam, choć przekonałam się o tym nieco mniej spektakularnie.
Miałam wrażenie, że na wietrze tym razem unosi się również szyderczy śmiech...
Nie wiem, jak to zrobiłam, ale zdołałam wspiąć się na wysoki ceglany mur. Zeskoczyłam po jego drugiej stronie, w panice szukając wzrokiem schronienia. Najbliżej miałam do jednej z kaplic – za dość ironiczne uznałam to, że to była właśnie jedna z dwóch, do których najmocniej chciałam się dostać, by obejrzeć ich wnętrza. Niby okazja jak każda inna, szkoda tylko, że mało mnie to w tej chwili obchodziło...
Nie wiem, jak to możliwe, ale prowadzące do ciemnego środka wrota okazały się być otwarte. Przemieniłam się w człowieka, szarpnęłam za klamkę, wskoczyłam w cuchnący wilgocią i stęchlizną mrok, zatrzasnęłam drewniane skrzydło jak najszybciej i oparłam się o nie plecami, jakby to miało w czymkolwiek pomóc.
W kaplicy było cicho i spokojnie. Zbyt spokojnie... Ciszę rozpraszał jedynie mój przyspieszony, ciężki oddech i szaleńcze bicie mojego serca. Zaczynałam dusić się wirującym w powietrzu kurzem.
Nie widziałam kompletnie nic. Po chwili zastanowienia, gdy uznałam, że nic nie czaiło się na zewnątrz, odważyłam się wyjąć z kieszeni kurtki telefon i włączyć w nim latarkę. W słabym blasku diody widziałam nieco przykurzone, lecz wciąż mimo to dziwnie lśniące zdobienia na ścianach i sklepieniu – absurdalnie kolorowe, bogate, kipiące przesytem, choć mimo to przepiękne i przywodzące na myśl raczej zamek z książeczki o księżniczkach, niż coś religijnego. Mozaiki z drobniutkich płyteczek lśniły morskim błękitem, a płaskorzeźby w kształcie kolumn i sklepienie kojarzyły mi się z wykonanymi z metalu. Delikatna perłowa zieleń fascynowała mnie i przerażała jednocześnie.
Tam naprawdę było aż tak niezwykle? Czy może jednak znowu wpakowałam się w coś, w co zdecydowanie nie powinnam się pakować...?
Nie, nie mogłam tam zostać.
Na zewnątrz wciąż szalał wiatr, o czym przekonałam się, gdy tylko odważyłam się otworzyć drzwi na szerokość palca. Oprócz tego nie widziałam jednak niczego niepokojącego. Wydawało mi się też, że jest nieco jaśniej, choć to mogło być spowodowane złudzeniem przez kompletny mrok panujący w kaplicy.
Wyszłam na zewnątrz. Znowu przemieniłam się w wilka – nie chciałam polegać tylko na przytępionych ludzkich zmysłach. Szłam powoli, wręcz skradałam się, stawiając łapy najciszej jak tylko mogłam. Bałam się, że jeśli tylko wykonam gwałtowniejszy ruch, jeśli zaszeleszczę choćby jednym zbędnym źdźbłem trawy, to coś znowu mnie namierzy...
Co się tam dzieje? – rozległo się w mojej głowie.
Mało nie wyszłam z siebie. Zaklęłam w myślach, wspięłam się na mur. Z trudem spróbowałam utrzymać na nim równowagę, przez dłuższą chwilę balansując na wąskim szczycie, chcąc dokładniej rozejrzeć się po okolicy.
Nic. Pusto.
Leah, co się tam dzieje? Gdzie ty jesteś? – denerwował się Brady.
O wiele łatwiej by było, gdybym sama wiedziała, co się dzieje – parsknęłam. – Kurde, za często to powtarzam.
Czułem przez chwilę od ciebie panikę, potem kontakt się urwał – syknął Sam. – Co jest?
Nie wiem, okej? Po prostu nie wiem – jęknęłam. Gdy tylko znalazłam się na popękanym chodniku, puściłam się przed siebie pełnym galopem. Chciałam zniknąć stąd tak szybko, jak to było możliwe. Chciałam schronić się w swoim domu, chciałam... Chciałam, żeby Ladon był obok. Bo chyba tylko przy nim miałam poczuć się bezpiecznie.
Jeśli dobrze wyczułem, to coś śmierdziało kraterem – syknął Seth.
Leah, poważnie, odbija ci na stare lata, czy tam faktycznie...?
Już miałam odpowiedzieć cokolwiek nieprzyjemnym tekstem, w którym nie brakowałoby epitetów określających znikomy iloraz inteligencji Brady'ego, gdy przeszkodzono mi w najbardziej perfidny sposób, jaki tylko mogłam sobie wyobrazić. Mianowicie coś rzuciło mi się od tyłu na grzbiet. Coś na tyle wielkiego i silnego, że łapy dosłownie załamały mi się pod jego ciężarem. Upadłam na beton, przejechałam po nim kilka metrów, obtarta skóra i miejsca po wyrwanej sierści zapiekły tak, że aż z oczu pociekły mi łzy i zaskowyczałam żałośnie.
Kurwa! – wyrwało się któremuś z wilków.
Z ust mi to wyjął.
Szarpnęłam się wściekle, czując charakterystyczny zapaszek krateru zdecydowanie bliżej, niż bym sobie tego życzyła. Zawyłam rozpaczliwie, powoli wpadając w panikę, gdy silne dłonie bez trudu zacisnęły się na moim gardle. Krótkie szarpnięcie wykręciło mi łeb pod tak nienaturalnym kątem, że aż zakłuły wyginające się do granic wytrzymałości kręgi szyjne. Cokolwiek to było, niemalże skręciło mi kark.
Czułam gorący oddech na uchu. Czułam, że to równie dobrze być mój...
Koniec? O nie, nie ma takiej opcji.
Zwiotczałam na moment całkowicie. Silne dłonie odpuściły, wyczuwając, że przestałam walczyć – może ich właściciel chciał mnie żywą. Ponownie wtedy się spięłam i z najwyższym trudem przeturlałam na plecy, obracając w ramionach ogromnego przeciwnika. Właściwie na oślep wystrzeliłam w jego stronę jak atakujący wąż, wgryzłam się w pierwsze, co się nawinęło, szarpnęłam z całej siły, aż poczułam tryskającą szeroką strugą krew, wyrwałam się i zaczęłam spierdzielać, jak chyba nigdy w życiu.
Co to było?! Leah, co to, do cholery?! – Embry, który musiał przemienić się całkiem niedawno, dosłownie wychodził z siebie.
Myślisz, że miałam czas, żeby mu się przyglądać?! Chcesz, to sam sprawdź! – odparowałam. Dla mnie nie istniało już nic poza majaczącymi kilkanaście metrów dalej światłami dzielnicy dla bufonów. Pierwszy raz tak ucieszyłam się na jej widok.
Sami tam nie pójdziemy, trzeba zawołać wsparcie – myślał szybko Seth.
Mam nadzieję, że jeszcze nie śpią. – Embry przysiadł na tylnych łapach i zawył z całych sił. Nigdy nie rozumiałam, jak to dokładnie działało, ale gdy on lub Quills robili w podobny sposób, byli w stanie w większości wypadków zerwać z łóżka nawet mnie, obojętnie jak daleko się znajdowali. Być może była to jakaś forma rozkazu.
Wolna przestrzeń przemknęła mi przed oczami jak mgnienie, lasu nawet nie zauważyłam. Przeskoczyłam furtkę, uderzyłam o drzwi, nie zdoławszy wyhamować. Przemieniłam się w człowieka, ale nie musiałam nawet szukać kluczy – Ladon otworzył gwałtownie, niemal mnie tym przewracając.
Co się stało, do cholery?! – ryknął, siłą wciągając mnie do środka. – Myślałem, że cię tam zabiją! Co to, jakiś wasz kolejny pierdolec między sforami, czy co?!
Mama i tata wyglądali z dużego pokoju ze strachem w oczach. Widocznie brat musiał dostać nerwicy już wtedy, gdy wszystko się zaczęło, doskonale wyczuwszy moje emocje.
Obawiam się, że jest znacznie gorzej – powiedziałam w miarę spokojnie, posyłając wszystkim poważne spojrzenia.
A następnie rozryczałam się i wpadłam Ladonowi w ramiona, nie przejmując się już niczym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz