poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 52


Hej, Leiczku...?
Gabrysia pojawiła się nade mną znikąd, gdy to od pół godziny leżałam w łóżku i zastanawiałam się nad tym, czy już opłaca mi się umierać. Wciąż miałam przed oczami perspektywę zbliżającej się imprezki, jarzeniówki brzęczały mi nad łbem, kotlety na półeczce koło łóżka pachniały tak obłędnie... a dom przyzywał mnie z daleka, nęcąc, że jeśli tylko się poddam, wszystko będzie już dobrze. Czułam się okropnie jednym słowem.
Tak...? – Spojrzałam na nią niechętnie, usiadłam, bo cholernie mi się nie podobało, gdy tak nade mną stała.
Zaniepokoiłam się zdrowo, gdy zauważyłam, że obie z Anią przypatrują mi się natrętnie, a w drzwiach stoi jeszcze Karolina.
No bo tak myślałyśmy sobie... Mówili nam, że w tym budynku będzie sklep, a tu się okazuje, że żadnego nie ma – zaczęła Karolina. – Nie mamy w ogóle nic do jedzenia na naszą imprezkę, a Gabrysia coś wspominała, że może jak poprosimy ciebie...
Że co? – Oprzytomniałam w jednej chwili. – Niby jak? Wyczaruję wam? – Rozłożyłam bezradnie ramiona.
No cóż... Trudno, szkoda. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Pamiętajcie, przyjdźcie za godzinę do pokoju Justyny i Zuzki, nie spóźnijcie się. – Wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Ania po kilku sekundach zerwała się z miejsca i poleciała za nią, jakby zapomniała o czymś ważnym.
Coś ty jej powiedziała, że mogę wyczarować żarcie? – jęknęłam w stronę wciąż przyglądającej mi się Gabrysi.
Nie, myślałam, że sama na to wpadniesz. – Westchnęła z politowaniem. – Umiesz się przemieniać, co nie? Byłby problem, gdybyś skoczyła do miasteczka? Trochę daleko, żebyśmy my tam szły...
Nawet nie ma takiej opcji, nie będziecie się mną... – zaczęłam dość ogniście, lecz zawahałam się w ostatniej chwili. – Albo czekaj. Zobaczę, co da się zrobić. – Próbowałam się powstrzymać, ale uśmiechnęłam się zaraz szeroko.
Supcio! Wiedziałam, że na ciebie można liczyć, Leiczku! – pisnęła, przytuliła mnie mocno, podskoczyła kilka razy.
Wyjęłam z torebki portfel, z niego kartę kredytową. Nie mam na niej szczególnie dużo – załatwiłam ją sobie raczej tylko po to, by móc kupować bilety w komunikacji miejskiej lub drobne rzeczy, gdy nie chce mi się szukać bilonu, ale na żarcie przecież powinno wystarczyć. A przy okazji może nie umrę z głodu? Może uda mi się ten beznadziejny wieczór jakoś... pokolorować?
Zaraz wracam – zawołałam do wciąż głupio się śmiejącej koleżanki i wyszłam szybko z pokoju, zanim zdążyło jej się przypomnieć, czy nie chciała czegoś więcej.
Internat był ciemny i jakby opustoszały. Dziwne to było – spodziewałam się raczej tłumów, skoro był rok szkolny, a tu pozostałe piętra wyglądały mi na niezamieszkałe. Poruszałam się cicho, nie zapalałam nigdzie świateł, pamiętając, że drużynowa zabroniła nam kręcić się poza naszym piętrem po dziewiętnastej. Na szczęście dotarłam na sam dół, nie spotkawszy nikogo po drodze.
Śmiać mi się chciało, tak głupio to musiało wyglądać. Otworzyłam bezszelestnie drzwi – na szczęście nikomu nie przyszło do głowy, by zamykać je na noc na klucz – i wyszłam na świeże nocne powietrze. Przed budynkiem świeciła jedna stara latarnia, rzucając słaby siny poblask na porzucony autobus i asfaltowy plac, jednak wszystko poza tym zdawało się tonąć w mroku. Zawahałam się na moment, bojąc, że ktoś jednak mnie zauważy, ale gdy dłuższą chwilę nic się nie działo, uznałam, że jestem sama. Wyszłam odważnie na popękane betonowe schodki, zeszłam po nich jak gdyby nigdy nic. Kartę schowałam do kieszeni spodni, by tak jak ubrania została „wchłonięta” pod skórę, gdy się przemienię.
Na ramionach od razu rozsypała mi się gęsia skórka. Było cholernie zimno. Coś tak czułam, że jeszcze kilka takich nocnych wycieczek, a zapalenie płuc mam murowane. Potarłam się dłońmi w złudnej nadziei, że to trochę pomoże.
Przeszłam przez plac raźnym, radosnym krokiem, jak gdyby nigdy nic skierowałam się w stronę bramy. Gdzieś niedaleko po lewej stronie usłyszałam szczekanie, ale miałam nadzieję, że ewentualny pies stróżujący nie uzna mnie za złodzieja. Nie powiem, byłoby odrobinę głupio, gdybym do tego wszystkiego musiała jeszcze pobić się z psem...
Spróbowałam otworzyć furtkę, tu już jednak takiego szczęścia nie miałam. Wspięłam się na nią, usiłując wytłumaczyć swojemu lękowi wysokości, że odległość, jaką mam do ziemi, wcale nie jest nieskończona, zeskoczyłam po drugiej stronie. Zmieniłam się w wilka... i natychmiast ruszyłam pełnym galopem.
Spierniczałam. I w życiu nie czułam się chyba bardziej wolna, niż gdy pędziłam przez puste pole, sprężając łapy do maksymalnego wysiłku.
Biegłam. Pozwalałam, by wiatr rozwiewał gęste zimowe futro, a towarzyszyła mi jedynie noc. Chciałam się śmiać w głos, wyć z dziwnej euforii...
To chyba była adrenalina. Bo zwiałam. Bo mogłam mieć przez to przerąbane. Bo choć na parę minut wyrwałam się z otoczenia, które przypominało mój największy koszmar... Nie przypuszczałam, że mogę w tym wszystkim choć przez chwilę czuć się aż tak dobrze, ale bieg w wilczej skórze zawsze miał w sobie coś takiego, że potrafił wyleczyć mnie z największego doła.
Światła miasteczka widziałam już z daleka, a ono samo ze sporej odległości wyglądało wręcz jak wyspa pośrodku morza czerni. Księżyc i gwiazdy świeciły wprawdzie mocno, tak że nawet jako człowiek widziałabym doskonale w ich blasku, ale nie mogły przecież równać się z nowoczesnymi, na oko ledowymi latarniami.
Grunt, że to nie były jarzeniówki. Jak dziś pamiętam pechowy wyjazd do Austrii z Igą, ciocią i wujkiem – i swój szok, gdy się zorientowałam, że większość ulicznych latarń stanowią jarzeniówki na słupach. Boże, do dzisiaj mam po tym traumę. To chyba byłaby najlepsza terapia na pozbycie się wilczego Zewu...
Gdy tylko znalazłam się w centrum, na które składało się kilka absurdalnie kolorowych, elegancko odnowionych kamieniczek, przemieniłam się w człowieka, dopiero po fakcie zastanowiwszy nad tym, czy przypadkiem ktoś nie mógł tego widzieć. Ruszyłam energicznym krokiem na poszukiwania sklepu. Trochę bałam się, że żadnego nie znajdę – było już w końcu sporo po siódmej, dochodziła dwudziesta, a kto wie, czy na takim zadupiu jest coś ponad prywatne spożywcze, których pracownicy lubią spać w normalnych porach.
Były tam! Zawsze wierna Żabka i dość duży supermarket, czynny do dwudziestej pierwszej, jeśli dobrze przeczytałam napis na drzwiach. Oba sklepy mieściły się w jednym budynku, właściwie ze sobą sąsiadując, ale dłuższą chwilę zajęło mi zastanowienie się, do którego wejść najpierw. Ostatecznie wybrałam spożywczy – wyglądał na taki, w którym stoisko ze słodyczami i czipsami zajmuje dużo miejsca. A poza tym był tych kilka metrów bliżej, a mi robiło się już cholernie zimno.
Kurde, nie przemyślałam tego, że w krótkim rękawku mogę wzbudzić sensację... ale kij z tym. Może uznają, że mieszkam gdzieś niedaleko i nie chciało mi się ubierać, bo wyskoczyłam tylko na chwilę? Chociaż zaraz, w takich miejscowościach to raczej wszyscy znają wszystkich. Ale dobra, nie moje zmartwienie. Nic się nie stanie. Chyba. Najgorszym, co może się wydarzyć, jest kuracja antybiotykowa po tym, jak szczęście by mi się skończyło i zaziębiłabym się tak pięknie, jak to tylko ja potrafię. Złe też by to nie było, bo przynajmniej bym sobie od szkoły odpoczęła.
Pchnęłam ciężkie, okratowane drzwi i weszłam do przyjemnie ciepłego środka. Sklep wystrojem nieźle komponował się z nieatrakcyjnym budynkiem, w którym nocowałam, ale ilość zaopatrzenia zapowiadała się obiecująco. Wzięłam wózek, szybko znalazłam regał ze słodyczami. Nabrałam ciastek, żelków i czipsów, za chwilę dołożyłam też trochę normalnego jedzenia, które dało się przegryźć na zimno – trzy rodzaje tortilli, chleb, ser, szynkę, rzodkiewkę i kilka innych bzdetów. Chwilę zastanowiłam się, czy aby na pewno zdołam je wszystkie przenieść w zębach jako wilk, i popędziłam do kasy.
Pieniędzy też mogło mi w sumie nie starczyć, ale miałam szczęście.
Przez chwilę zastanowiłam się, czy by nie wziąć też tak zwanych procentów, ale zrezygnowałam szybko. Wątpiłam, by ktokolwiek wziął mnie za pełnoletnią. Miałam typ urody, który gwarantował mi kupowanie piwa na dowód do jakiejś czterdziestki.
Popakowałam zakupy w eleganckie siateczki, grzecznie pożegnałam się z ekspedientką i wyszłam w lodowatą noc. Tym razem potulnie weszłam najpierw na opustoszałą drogę wylotową z miasteczka i rozejrzałam dokładnie, zanim przemieniłam się w wilka. Wzięłam siatki w zęby z niemałym trudem, modląc się, by przez to po drodze nie zwymiotować, bo zawsze miałam odruch wymiotny, gdy musiałam trzymać w ustach coś, co nie było jedzeniem, i popędziłam z powrotem w stronę internatu. Tym razem już z mniejszą przyjemnością, ale równie szybko, bo coś tak czułam, że na żałośnie, ale przynajmniej smacznie się zapowiadającą imprezkę się przepięknie spóźnię.
Dobiegłam na miejsce, z niejakim trudem przerzuciłam zakupy przez płot, niemal się wyrąbałam na ziemię, gdy próbowałam wyruszyć za nimi, i raźnym krokiem skierowałam się do internatu. Rzeczy było tak dużo, że ledwo je trzymałam, ale byłam z siebie tak cholernie dumna, że właściwie nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie.
Wspięłam się na czwarte piętro. Było pusto, ale dość głośno, a wszystkie głosy dochodziły z pokoju z numerem 42 wymalowanym olejną farbą bezpośrednio na tandetnych drzwiach, więc o moją sypialnię zahaczyłam tylko na chwilę, by wyposażyć się w torebkę, i... wyruszyłam na harcerską imprezkę.
Poważnie, miałam co do niej mocno mieszane uczucia. Wcześniej nawet się jej bałam, przekonana, że przerodzi się w kolejny element ogólnego koszmaru, jaki będzie śnił mi się po nocach jeszcze przez długie miesiące. Myślałam, że nie ma szans, bym się tam dobrze bawiła. Myślałam, że będzie okropnie nudno, a do tego będę wściekać się na wszystkich po kolei i wciąż ledwo powstrzymywać od przejścia do rękoczynów... ale z perspektywą obżarcia się do nieprzytomności wydało mi się to znacznie mniej straszne. A wręcz całkiem... fajne. Nie wierzę, że to mówię.
Ależ dzień dobry! – wydarłam się, wchodząc do środka bez pukania. Ledwo zmieściłam się w drzwiach, dłuższą chwilę musząc się namęczyć, by wnieść wszystko na raz. No bo przecież dwa razy chodzić nie będę, niczym prawdziwy mężczyzna, prawda?
O rajuśku! – wykrzyknęła Karolina, wszystkie dziewczyny na chwilę dosłownie zatkało.
Mówiłam, że ona coś zaraz wymyśli? – Gabrysia napuszyła się z dumą, aż urosła kilka centymetrów. Z odtworzonym makijażem wyglądała już bardziej jak ona, chociaż w ogóle mi to nie pasowało do idiotycznego mundurka, którego nie zmieniła na normalne ubrania.
Nie wierzę! Jak ty to zrobiłaś?! – Ania dopadła do mnie, wzięła część toreb. Kilka dziewczyn zwolniło łóżko, na które wszystko zrzuciłyśmy.
A, ma się te sposoby – oznajmiłam tajemniczo z szerokim uśmiechem. Satysfakcję miałam jak jasna cholera.
No, chyba uratowałaś nam imprezę – skonstatowała Weronika z podziwem.
Ale tak same słodycze będziemy jeść? – odezwał się jakiś cichy głosik z tłumu.
Oczywiście, że nie! – wykrzyknęłam. – Nie martwcie się, ciocia Leah pomyślała o wszystkim. – Mówiąc to, zaczęłam rozpakowywać prowiant.
Jeszcze zanim na dobre wszystko wyciągnęłam, rozwiały się moje najgorsze wątpliwości – niemal na głos podziękowałam losowi, gdy któraś z dziewczyn podetknęła mi butelkę z piwem. Może właśnie dlatego miały takie wypchane plecaki... Kompletnie to do nich nie pasowało, ale nie zamierzałam narzekać. Zwłaszcza że jakieś wyjątkowo dobre było. Wyglądało na regionalne. Takie z supermarketu na pewno by tak nie smakowało.
Budząc niemałe sensacje, wyciągnęłam z torebki niezbędnik w postaci bagnetu i chusteczek higienicznych i wzięłam się za robienie kanapek. Może i nie wyszły szczególnie idealnie, skoro nie miałam deski do krojenia, ale lepsze to niż nic.
Przede wszystkim to nie były byle jakie kanapki. Kilkanaście głodnych spojrzeń wyglądało mi zza pleców, gdy tworzyłam na kromkach chleba artystyczne kompozycje z sera, szynki, rzodkiewek, ogórka, papryki i kiełbasy. Rany, ja nawet o masełku i pieprzu nie zapomniałam. Nie poznaję siebie. Jak znam życie, w domu byłabym zbyt leniwa, żeby się za coś takiego zabrać, ale gdy mam poczucie, że coś ode mnie zależy, zmieniam się nie do poznania. Może gdzieś tam w ten sposób mam nadzieję, że poczuję się bardziej doceniona...
To co robimy? Gramy w butelkę, nie? – dopytywała Karolina.
Pewnie, że gramy! – rozległo się zewsząd.
W sumie nigdy nie rozumiałam, dlaczego butelka jest obowiązkowa na każdej imprezie, ale byłam tak dumna z tych kanapek, że nie miałam się czego przyczepić.
To która pierwsza dopije, żeby butelka była? – wtrąciła Ania. – Bo chyba na razie żadnej nie... – Urwała, gdy wcisnęłam jej w dłonie swoją pustą butelkę. – O? Ty już?
Macie jeszcze jedno? – spytałam słodkim głosikiem.
Miały. Rany, nigdy nie miałam szacunku dla osób rozpijających się przed osiemnastką, a to już trzecia moja zakrapiana impreza w tym roku... Jeśli dalej tak pójdzie, zamienię się jeszcze w normalną nastolatkę. I co wtedy...?
Szkoda tylko, że jak na razie nie wypiłam jeszcze tyle, by poczuć, że alkohol na mnie działa. Albo miałam tak cholernie mocną głowę, albo z półdemonami było coś nie tak.
Dziewczyny zaczęły przesuwać łóżka i układać się w nierówne koło na powstałym skrawku podłogi. Jedna z nich włączyła jakąś wyjątkowo głupią muzykę z telefonu, na co ponownie przyszłam z pomocą. Nie żebym znowu była taka zarąbiście innowacyjna i najlepsza na świecie, ale zwyczajnie gdy przyniosłam swój przenośny głośniczek, mogłam wybierać, co leci... W sumie dość zastanawiające, że nie zaczęły narzekać na playlistę, skoro gust miały zupełnie inny niż ja, ale może przy kropli alkoholu podoba się każda muzyka.
Jako kolejna z procentów w ruch poszła wódka, ale po jednym prowizorycznym kieliszku odmówiłam. Wstyd przyznać, ale pierwszy raz w życiu próbowałam czystej. Smakowała dokładnie tak samo, jak pachniała. To było tak cholernie niedobre, że szybko wmówiłam reszcie, że wolę nie mieszać, i wróciłam do swojego piweczka. Dłuższy czas i tak nie mogłam zmyć smaku z języka i gardła, choć niezwłocznie zabrałam się za drugą kanapeczkę. Nie wiem, jak można to pić. Na pewno nie dla przyjemności, tylko po to, by się nawalić, bo że komuś to smakuje, to mi się wierzyć nie chce...
Jako pierwsza wprawiła butelkę w ruch Karolina. Nie padło na nikogo bardziej ciekawego, zaczęłam więc w pewien sposób ignorować grę, zwłaszcza że Gabrysi ponownie przydarzył się spory monolog. Kilka kolejek minęło bez fajerwerków, choć porządnie na jakieś liczyłam, odkąd pojawiła się wódka.
Och, Leiczku, ty nawet nie wiesz, jak ja się cieszę, że zgodziłaś się przyjechać – trajkotała moja ulubiona koleżanka, nie przejmując się tym, że nie do końca ją słuchałam. Uparcie przysłuchiwałam się odpowiedziom na głupio wręcz normalnie pytania, wciąż licząc na jakąś sensację, ale przede wszystkim doszukując się w każdej harcerce po kolei indywidualności, nietypowości, pasji... Słabo mi szło. No ale zawsze to ciekawsze niż zwracanie uwagi na emosię, której zebrało się na mówienie czegoś setny raz. Resztę uwagi poświęcałam tworzeniu sensownej listy odtwarzania na telefonie, bym nie musiała za każdym razem w nim grzebać, gdy kończyła się piosenka.
To fajnie – odpowiedziałam na odwal się, by się za szybko nie zorientowała, że mam ją w głębokim poważaniu. Już taka słodko rozpływająca się była lepsza, niż gdyby znowu chciała mi zrobić awanturę z repertuaru „ale ty mnie wcale nie słuchasz”.
No nie? Przyznam, że tak już od dłuższego czasu się zastanawiałam, czy nie poznać cię z dziewczynami, a tu taka super okazja się trafiła.
Aha – przyznałam, sięgając po kolejną kanapkę. Butelka wirowała, ostatecznie jednak zatrzymała się na Ani, chociaż o mały włos, a padłoby na mnie.
No bo tak myślałam sobie, że byś tutaj pasowała. W sensie do harcerstwa. Fajnie by było, gdybyśmy w nim razem były, co nie? To takie trochę jak treningi dla wilkołaków – tropienie, przetrwanie i te sprawy...
No – potwierdziłam. Dopiero sekundę później oprzytomniałam. – Ej, zaraz, co?! Ja nie chcę być w harcerstwie!
Podejrzewam, że wydarłam się nieco za głośno, bo wszystkie spojrzenia skierowały się w moją stronę. Butelka zatrzymała się na Gabrysi, ale mało kto zwracał teraz na to uwagę. Umilkły rozmowy, nawet piosenka jak na złość akurat się skończyła.
Jak to? – Dziewczyna wyglądała na poważnie zszokowaną, jakby nigdy nie brała takiej opcji pod uwagę. – Przecież to super sprawa jest. Pasowałabyś tutaj.
Ja bym tutaj...? – zapowietrzyłam się. Mało brakło, a zaczęłabym jeszcze spazmować.
Tak, i to bardzo. Tu jest fajowo, Leiczku. Przystąp do nas, co? Zgódź się, zgódź! – Złożyła dłonie w proszącym geście. – Proszę, nie możesz się nie zgodzić, no! Karolina, powiesz jutro drużynowej, że Leah do nas...
Kurde, nie, moment! – przekrzyczałam ją z trudem. – Nie zamierzam tutaj dołączać!
Dlaczego? No weź... – Zrobiła jakąś płaczliwą minkę.
Wnerwiła mnie tym jeszcze bardziej.
Nie pasuję tutaj, do cholery! Już się rozpędzam, nie mogę się doczekać, żeby wbić się w te bezkształtne ciuszki, w których wyglądałabym jak salceson z anemią...! – Urwałam gwałtownie. Szlag, że też ja czasem nie umiem po prostu nie mówić...
Dobra, Gabrysia, daj spokój, nie chce, to nie – włączyła się Karolina, próbując załagodzić sytuację. – Skoro Leah nie chce do nas dołączać, to na nią nie naciskaj. Grajmy dalej, zamiast się kłócić.
Dzięki. – Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. – Przepraszam, zdenerwowałam się – dodałam jeszcze szybko, mając nadzieję, że to chociaż trochę pomoże. – A jak się zdenerwuję, lubię mówić dziwne rzeczy... – zwłaszcza prawdę – dodałam w myślach.
Spoczi, nic się nie stało – pisnęła Ania. – To wracamy do gry? Gabrysia, pytanie czy wyzwanie?
Pytanie – westchnęła emosia. Zaraz wyszczerzyła się do mnie i puściła oczko. Coś szybko jej ten foch przeszedł.
Masz chłopaka?
Już nie – wyznała smutnym głosikiem. Ledwo powstrzymałam się od dodania, że zerwała z nim po tym, jak się okazało, że miał nieco odmienną orientację. Ale kusiło... Niestety musiałam być przez przynajmniej chwilę grzeczna, żeby podziękować losowi za to, że ominął mnie publiczny lincz za ten tekst o salcesonie.
Pulchna emo-rączka wyciągnęła się po butelkę. Szkło zawirowało szaleńczo, a gdy zaczęło się uspokajać, wszystkie wstrzymałyśmy oddech. Zaklęłam szpetnie w myślach, gdy szyjka ostatecznie spoczęła na mnie.
Pytanie czy wyzwanie? – spytała Gabrysia, przypatrując mi się z dziwnym błyskiem w oczach.
Pytanie – wybrałam. Niby miałam przez chwilę ambitny plan, by rozruszać nieco towarzystwo, ale coś tak czułam, że wyzwanie w jej przypadku mogłoby brzmieć „dołącz do harcerstwa”, a nie wiedziałam, jakie są konsekwencje przegranej... Z pewnością wolałam wyjść na drętwą, niż musieć przez lata męczyć się z nimi choćby tylko formalnie. Kurde, harcerstwo kojarzyło mi się tylko z takimi nieatrakcyjnymi salcesonikami i facetami po trzydziestce, którzy nie potrafią zrozumieć, że w krótkich spodenkach i skarpetach podciągniętych nad kolana wyglądają nieszczególnie.
Co by się musiało przydarzyć, żebyś chciała mnie zabić?
Okazja – palnęłam, tym razem nie zdążywszy dziabnąć się w język. Na szczęście roześmiała się głośno, widocznie uznawszy to za świetny żart.
Nie, to nie był żart, okrutny świecie. Tylko nie wiem, dlaczego tak uparcie nie chcesz tego zrozumieć...
Impreza toczyła się dalej swoim rytmem. Nudziłam się nieco, robiłam coraz bardziej śpiąca. Wprawdzie jakąś godzinę później doczekałam się wreszcie swoich wymarzonych „fajerwerków”, gdy to alkohol doszedł do nieprzyzwyczajonych głów i faktycznie coś się zaczęło dziać, ale i tak miałam nadzieję, że będzie lepiej. Wrzeszczenie na korytarzu „kocham drużynową” nie było jakoś szczególnie wyrafinowane, a jedynym, co faktycznie sprawiło, że mogłam uznać, że warto było się tu pokazać, było to, jak mocno już naprute Karolina i Zuzka zaczęły w samych stanikach tańczyć na tapczanie do Highway to Hell.
Wszystko zakończyło się tak późno, że nie wiedziałam, jak ja rano dam radę zwlec się z łóżka. Nie zapowiadało się to dla mnie świetlanie, ale starałam się być dobrej myśli – zwłaszcza że zresztowało się całkiem sporo smacznych rzeczy i wszystkie skrupulatnie zebrałam i zachomikowałam w swojej walizce, więc nie miałam już przed sobą perspektywy głodu.
No i było faktycznie źle rano.
Nie, nie chodziło o to, że miałam kaca. Chodziło o to, że niechcący uświadomiłam sobie, że będę budzić się w tym koszmarze jeszcze dwa razy. I jeszcze dwa razy zasypiać. Nie wiem, jak to wytrzymam. Na kolejne w miarę fajne imprezy nie miałam co liczyć. Dzisiaj czekała mnie dawka harcerskich zabaw, z których pewnie i tak żadnej nie zrozumiem.
Dopchanie się do przerażającej łazienki, gdy służyła całej naszej trzydziestce, i jednoczesne niespóźnienie się na śniadanie okazało się średnio wykonalne. Zajęłam miejsce w kolejce na korytarzu dość szybko, ale i tak miałam przed sobą wiele osób, z których co druga musiała przecież brać porządny prysznic, nie wykazując ani trochę pośpiechu. Karolina i Zuzka wyglądały na nieco skacowane i obserwowanie ich przysparzało mi sporo frajdy, ale oprócz tego dzień zapowiadał się tak nudno, że aż mnie coś w kiszkach ściskało.
Oporządziłam się szybko, gdy już dopchałam się do łazienki. Makijaż na szczęście zrobiłam sobie jeszcze w pokoju, bo tu okazało się, że światło jest tak słabe, że mogłam sobie jedynie o tym pomarzyć. Spieszyłam się, bo wyczuwałam w powietrzu bardzo delikatny aromat czegoś smacznego... Nie byłam pewna, czy go sobie nie uroiłam, bo trochę ciężko, by dotarł aż na czwarte piętro, ale gnana nadzieją popędziłam na stołówkę najszybciej, jak się dało.
Nie zawiodłam się. Sympatyczne tościki z roztopionym serusiem i szyneczką nie uchowały się przede mną długo. Pochłonęłam osiem, nie przejmując się zbytnio tym, że ci, którzy jeszcze nie dotarli, też mogą mieć na nie ochotę.
Najedzona z zapasem na przynajmniej pół godziny, mogłam odważnie stawić czoła czekającym mnie atrakcjom...
...ale gdy tylko przekonałam się, co tak naprawdę dla nas szykują, błyskawicznie zmieniłam zdanie.
To były cholerne gry terenowe. Ja pierdzielę.
Na mrozie. I deszczu. Smutną jesienią, gdy szybko robi się ciemno i jedyne, na co człowiek ma ochotę, to kubek ciepłego kisielu, koc, Kot i dobra książka. W okolicy, która mimo wszystko nie była jednak szczególnie urozmaicona.
Pieprzone gry terenowe. Czujecie to?
Jak można się łatwo domyślić, byłam w nich kompletnie beznadziejna.
Nie umiałam szukać zaginionych przedmiotów. Nie umiałam śmiać się z debilnych wierszyków, jakie znajdowały się na karteczkach ze wskazówkami, przyczepionych w przypadkowych miejscach. O tyle dobrze, że przynajmniej w znajdowaniu tych karteczek byłam dobra, bo Gabrysia i Ania jeszcze gotowe mnie zlinczować. Miny miały średnio obiecujące, gdy kolejny raz zdarzało mi się zadeptać poszlakę lub poprosić o chwilę przerwy na łyka kawy i ciastko.
Męczyłam się. I tak chciałam do domu, że aż mnie to bolało.
Wieczorem, gdy nieszczęsna gra dobiegła końca (a ja jak zwykle nie zrozumiałam nawet, kto ją wygrał, taka jestem spostrzegawcza), nadszedł czas na... ognisko. Na mrozie. Wprawdzie wyszło na tyle ogromne, że faktycznie było przy nim ciepło, a na pieczone kiełbaski nie zamierzałam narzekać, zwłaszcza że zjadłam ich dziesięć po tym, jak okazało się, że niemal połowa uczestniczek to weganki, i tak miałam wrażenie, że jeśli nie obudzę się następnego dnia z bólem gardła, będę mogła wpisać to do swoich życiowych osiągnięć.
Ale. Gdyby to ognisko było do końca miłe i przyjemne, to mój Pech by się chyba – za przeproszeniem – zesrał.
Siedziałam sobie właśnie na jednym z pniaków, które ktoś zgromadził wokół paleniska w charakterze ławek. Odmrażałam sobie pęcherz, przeżuwałam ostatniego kęsa dziesiątej kiełbaski, zastanawiając się, czy aby na pewno się nie porzygam, gdy go połknę, i myślałam sobie nad wszystkim i niczym jednocześnie, patrząc w wysokie płomienie, gdy dopadła mnie... drużynowa.
W blasku płomieni i ciemności wieczora wyglądała chyba jeszcze gorzej niż normalnie. Mało brakło, a zaczęłabym żałować, że jednak tą kiełbaskę przełknęłam. Spięłam się nieco, czekając, aż się odezwie, bo patrzyła mi prosto w oczy i ewidentnie szykowała się do otwarcia ust.
Nie, przez te wszystkie dni nie była ani trochę szybsza, niż pierwszego poranka.
Leah, czy mogłabym z tobą porozmawiać?
Chciałam powiedzieć „nie” dla samego tego, by zobaczyć, jak zareaguje, ale ostatecznie skinęłam po prostu głową.
To świetnie. – Poprawiła się na siedzeniu. – Obserwowałam cię przez te dni. Przyznam, że na początku byłam zdziwiona, że Gabrysia zaprosiła kogoś spoza harcerstwa, ale jak tak na ciebie patrzę... Nie chciałabyś do nas dołączyć? Myślę, że do nas pasujesz.
Ja pierniczę, prawie spadłam z pieńka.
Kurde, nosz cholera jasna, dlaczego wszyscy muszą mi to mówić?! W czym ja niby do nich pasuję? Też ubieram się w coś, w czym wyglądam jak salceson? Też lubię wymieniać się wymuszonymi wojskowymi salutami i pozdrowieniami, które tylko mnie śmieszą? Też lubię śpiewać idiotyczne piosenki przy ognisku, gdy ktoś zaczyna fałszować na gitarze? Jezu, miejże litość...!
Hm... Nie, raczej nie – wydukałam wreszcie. Miałam nadzieję, że to wystarczy...
Ale dlaczego? Poznałaś tutaj kilka świetnych dziewczyn, zaprzyjaźniłaś się z nimi...
Przyjaźnią bym tego nie nazwała – palnęłam, zanim ugryzłam się w język. – Nie, po prostu nie. Mam bardzo dużo zainteresowań i brakuje mi czasu na coś więcej – powiedziałam szybko, mając nadzieję, że zamaskuję tym gafę.
Gabrysia prosiła, żeby wspomnieć, że bardzo jej na tym zależy...
Ale nagle zapragnęłam pierdzielnąć się w to ognisko...
Naprawdę nie mam czasu.
Nie byłabyś w stanie zrezygnować z czegoś?
Nie no, tylko tego brakuje! Spojrzałam na babkę z takim szokiem na twarzy, że aż się speszyła i wycofała lekko.
No... dobrze. Skoro taka jest twoja decyzja. – Wstała i odeszła.
Zabierzcie mnie stąd. Proszę, zabierzcie mnie... Jakim prawem w ogóle kobitka mówiła cały czas tak, jakby obserwowała mnie od lat, a nie zaledwie dwóch dni?
Następny dzień był równie powalająco ciekawy, jak poprzedni, z tym że po drodze wybrałyśmy się jeszcze do jakiegoś muzeum, w którym nie znajdowało się zupełnie nic ciekawego. Mniej więcej od godziny szesnastej w sobotę i tak żyłam już jedynie tym, że jeszcze paręnaście godzin, a będę w swoim cudownym, zabałaganionym domu na odludziu. I będę miała normalną łazienkę pod ręką, ja pierniczę... Chyba tego mi brakowało najbardziej. Śmieszne, jak się człowiek do luksusu przyzwyczaja.
Nie wiem, jak ja dotrwałam do poranka, którego wreszcie mogłam po zjedzeniu śniadania spakować manatki i ponownie wepchnąć się do śmierdzącego autobusu. Rany, aż mi się jego zapaszek zaczął podobać, tak mi się kojarzył z wolnością. Chciało mi się płakać ze szczęścia. Chciało mi się tańczyć i śpiewać. Nawet parę rozmów nawiązałam podczas drogi, gdy złapało mnie coś w stylu minuty dobroci dla zwierząt.
I dowiedziałam się jednego, najważniejszego. Że muszę poważnie porozmawiać z mamą w kwestii wymyślania mi sposobów na spędzanie wolnego czasu. Bo ja nie zamierzam drugi raz dać się tak wrobić, nawet nie ma takiej opcji. Już to mało brakło, a by mnie wpędziło do grobu, a z pewnością będzie się śnić jeszcze długo po tym, jak cała reszta zapomni, że taki incydent w ogóle miał miejsce...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz