– Hej,
Leiczku...?
Gabrysia
pojawiła się nade mną znikąd, gdy to od pół godziny leżałam w
łóżku i zastanawiałam się nad tym, czy już opłaca mi się
umierać. Wciąż miałam przed oczami perspektywę zbliżającej się
imprezki, jarzeniówki brzęczały mi nad łbem, kotlety na półeczce
koło łóżka pachniały tak obłędnie... a dom przyzywał mnie z
daleka, nęcąc, że jeśli tylko się poddam, wszystko będzie już
dobrze. Czułam się okropnie jednym słowem.
– Tak...?
– Spojrzałam na nią niechętnie, usiadłam, bo cholernie mi się
nie podobało, gdy tak nade mną stała.
Zaniepokoiłam
się zdrowo, gdy zauważyłam, że obie z Anią przypatrują mi się
natrętnie, a w drzwiach stoi jeszcze Karolina.
– No
bo tak myślałyśmy sobie... Mówili nam, że w tym budynku będzie
sklep, a tu się okazuje, że żadnego nie ma – zaczęła Karolina.
– Nie mamy w ogóle nic do jedzenia na naszą imprezkę, a Gabrysia
coś wspominała, że może jak poprosimy ciebie...
– Że
co? – Oprzytomniałam w jednej chwili. – Niby jak? Wyczaruję
wam? – Rozłożyłam bezradnie ramiona.
– No
cóż... Trudno, szkoda. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. –
Pamiętajcie, przyjdźcie za godzinę do pokoju Justyny i Zuzki, nie
spóźnijcie się. – Wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Ania
po kilku sekundach zerwała się z miejsca i poleciała za nią,
jakby zapomniała o czymś ważnym.
– Coś
ty jej powiedziała, że mogę wyczarować żarcie? – jęknęłam w
stronę wciąż przyglądającej mi się Gabrysi.
– Nie,
myślałam, że sama na to wpadniesz. – Westchnęła z
politowaniem. – Umiesz się przemieniać, co nie? Byłby problem,
gdybyś skoczyła do miasteczka? Trochę daleko, żebyśmy my tam
szły...
– Nawet
nie ma takiej opcji, nie będziecie się mną... – zaczęłam dość
ogniście, lecz zawahałam się w ostatniej chwili. – Albo czekaj.
Zobaczę, co da się zrobić. – Próbowałam się powstrzymać, ale
uśmiechnęłam się zaraz szeroko.
– Supcio!
Wiedziałam, że na ciebie można liczyć, Leiczku! – pisnęła,
przytuliła mnie mocno, podskoczyła kilka razy.
Wyjęłam
z torebki portfel, z niego kartę kredytową. Nie mam na niej
szczególnie dużo – załatwiłam ją sobie raczej tylko po to, by
móc kupować bilety w komunikacji miejskiej lub drobne rzeczy, gdy
nie chce mi się szukać bilonu, ale na żarcie przecież powinno
wystarczyć. A przy okazji może nie umrę z głodu? Może uda mi się
ten beznadziejny wieczór jakoś... pokolorować?
– Zaraz
wracam – zawołałam do wciąż głupio się śmiejącej koleżanki
i wyszłam szybko z pokoju, zanim zdążyło jej się
przypomnieć, czy nie chciała czegoś więcej.
Internat
był ciemny i jakby opustoszały. Dziwne to było – spodziewałam
się raczej tłumów, skoro był rok szkolny, a tu pozostałe piętra
wyglądały mi na niezamieszkałe. Poruszałam się cicho, nie
zapalałam nigdzie świateł, pamiętając, że drużynowa zabroniła
nam kręcić się poza naszym piętrem po dziewiętnastej. Na
szczęście dotarłam na sam dół, nie spotkawszy nikogo po drodze.
Śmiać
mi się chciało, tak głupio to musiało wyglądać. Otworzyłam
bezszelestnie drzwi – na szczęście nikomu nie przyszło do głowy,
by zamykać je na noc na klucz – i wyszłam na świeże nocne
powietrze. Przed budynkiem świeciła jedna stara latarnia, rzucając
słaby siny poblask na porzucony autobus i asfaltowy plac, jednak
wszystko poza tym zdawało się tonąć w mroku. Zawahałam się na
moment, bojąc, że ktoś jednak mnie zauważy, ale gdy dłuższą
chwilę nic się nie działo, uznałam, że jestem sama. Wyszłam
odważnie na popękane betonowe schodki, zeszłam po nich jak gdyby
nigdy nic. Kartę schowałam do kieszeni spodni, by tak jak ubrania
została „wchłonięta” pod skórę, gdy się przemienię.
Na
ramionach od razu rozsypała mi się gęsia skórka. Było cholernie
zimno. Coś tak czułam, że jeszcze kilka takich nocnych wycieczek,
a zapalenie płuc mam murowane. Potarłam się dłońmi w złudnej
nadziei, że to trochę pomoże.
Przeszłam
przez plac raźnym, radosnym krokiem, jak gdyby nigdy nic skierowałam
się w stronę bramy. Gdzieś niedaleko po lewej stronie
usłyszałam szczekanie, ale miałam nadzieję, że ewentualny pies
stróżujący nie uzna mnie za złodzieja. Nie powiem, byłoby
odrobinę głupio, gdybym do tego wszystkiego musiała jeszcze pobić
się z psem...
Spróbowałam
otworzyć furtkę, tu już jednak takiego szczęścia nie miałam.
Wspięłam się na nią, usiłując wytłumaczyć swojemu lękowi
wysokości, że odległość, jaką mam do ziemi, wcale nie jest
nieskończona, zeskoczyłam po drugiej stronie. Zmieniłam się w
wilka... i natychmiast ruszyłam pełnym galopem.
Spierniczałam.
I w życiu nie czułam się chyba bardziej wolna, niż gdy pędziłam
przez puste pole, sprężając łapy do maksymalnego wysiłku.
Biegłam.
Pozwalałam, by wiatr rozwiewał gęste zimowe futro, a towarzyszyła
mi jedynie noc. Chciałam się śmiać w głos, wyć z dziwnej
euforii...
To
chyba była adrenalina. Bo zwiałam. Bo mogłam mieć przez to
przerąbane. Bo choć na parę minut wyrwałam się z otoczenia,
które przypominało mój największy koszmar... Nie przypuszczałam,
że mogę w tym wszystkim choć przez chwilę czuć się aż tak
dobrze, ale bieg w wilczej skórze zawsze miał w sobie coś
takiego, że potrafił wyleczyć mnie z największego doła.
Światła
miasteczka widziałam już z daleka, a ono samo ze sporej odległości
wyglądało wręcz jak wyspa pośrodku morza czerni. Księżyc i
gwiazdy świeciły wprawdzie mocno, tak że nawet jako człowiek
widziałabym doskonale w ich blasku, ale nie mogły przecież równać
się z nowoczesnymi, na oko ledowymi latarniami.
Grunt,
że to nie były jarzeniówki. Jak dziś pamiętam pechowy wyjazd do
Austrii z Igą, ciocią i wujkiem – i swój szok, gdy się
zorientowałam, że większość ulicznych latarń
stanowią jarzeniówki na słupach. Boże, do dzisiaj mam po tym
traumę. To chyba byłaby najlepsza terapia na pozbycie się wilczego
Zewu...
Gdy
tylko znalazłam się w centrum, na które składało się kilka
absurdalnie kolorowych, elegancko odnowionych kamieniczek,
przemieniłam się w człowieka, dopiero po fakcie zastanowiwszy nad
tym, czy przypadkiem ktoś nie mógł tego widzieć. Ruszyłam
energicznym krokiem na poszukiwania sklepu. Trochę bałam się, że
żadnego nie znajdę – było już w końcu sporo po siódmej,
dochodziła dwudziesta, a kto wie, czy na takim zadupiu jest coś
ponad prywatne spożywcze, których pracownicy lubią spać w
normalnych porach.
Były
tam! Zawsze wierna Żabka i dość duży supermarket, czynny do
dwudziestej pierwszej, jeśli dobrze przeczytałam napis na drzwiach.
Oba sklepy mieściły się w jednym budynku, właściwie ze sobą
sąsiadując, ale dłuższą chwilę zajęło mi zastanowienie się,
do którego wejść najpierw. Ostatecznie wybrałam spożywczy –
wyglądał na taki, w którym stoisko ze słodyczami i czipsami
zajmuje dużo miejsca. A poza tym był tych kilka metrów bliżej, a
mi robiło się już cholernie zimno.
Kurde,
nie przemyślałam tego, że w krótkim rękawku mogę wzbudzić
sensację... ale kij z tym. Może uznają, że mieszkam gdzieś
niedaleko i nie chciało mi się ubierać, bo wyskoczyłam tylko na
chwilę? Chociaż zaraz, w takich miejscowościach to raczej wszyscy
znają wszystkich. Ale dobra, nie moje zmartwienie. Nic się nie
stanie. Chyba. Najgorszym, co może się wydarzyć, jest kuracja
antybiotykowa po tym, jak szczęście by mi się skończyło i
zaziębiłabym się tak pięknie, jak to tylko ja potrafię. Złe też
by to nie było, bo przynajmniej bym sobie od szkoły odpoczęła.
Pchnęłam
ciężkie, okratowane drzwi i weszłam do przyjemnie ciepłego
środka. Sklep wystrojem nieźle komponował się z nieatrakcyjnym
budynkiem, w którym nocowałam, ale ilość zaopatrzenia zapowiadała
się obiecująco. Wzięłam wózek, szybko znalazłam regał ze
słodyczami. Nabrałam ciastek, żelków i czipsów, za chwilę
dołożyłam też trochę normalnego jedzenia, które dało się
przegryźć na zimno – trzy rodzaje tortilli, chleb, ser, szynkę,
rzodkiewkę i kilka innych bzdetów. Chwilę zastanowiłam się, czy
aby na pewno zdołam je wszystkie przenieść w zębach jako wilk, i
popędziłam do kasy.
Pieniędzy
też mogło mi w sumie nie starczyć, ale miałam szczęście.
Przez
chwilę zastanowiłam się, czy by nie wziąć też tak zwanych
procentów, ale zrezygnowałam szybko. Wątpiłam, by ktokolwiek
wziął mnie za pełnoletnią. Miałam typ urody, który gwarantował
mi kupowanie piwa na dowód do jakiejś czterdziestki.
Popakowałam
zakupy w eleganckie siateczki, grzecznie pożegnałam się z
ekspedientką i wyszłam w lodowatą noc. Tym razem potulnie
weszłam najpierw na opustoszałą drogę wylotową z miasteczka
i rozejrzałam dokładnie, zanim przemieniłam się w wilka. Wzięłam
siatki w zęby z niemałym trudem, modląc się, by przez to po
drodze nie zwymiotować, bo zawsze miałam odruch wymiotny, gdy
musiałam trzymać w ustach coś, co nie było jedzeniem, i
popędziłam z powrotem w stronę internatu. Tym razem już z
mniejszą przyjemnością, ale równie szybko, bo coś tak czułam,
że na żałośnie, ale przynajmniej smacznie się zapowiadającą
imprezkę się przepięknie spóźnię.
Dobiegłam
na miejsce, z niejakim trudem przerzuciłam zakupy przez płot,
niemal się wyrąbałam na ziemię, gdy próbowałam wyruszyć za
nimi, i raźnym krokiem skierowałam się do internatu. Rzeczy było
tak dużo, że ledwo je trzymałam, ale byłam z siebie tak cholernie
dumna, że właściwie nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie.
Wspięłam
się na czwarte piętro. Było pusto, ale dość głośno, a
wszystkie głosy dochodziły z pokoju z numerem 42 wymalowanym
olejną farbą bezpośrednio na tandetnych drzwiach, więc o moją
sypialnię zahaczyłam tylko na chwilę, by wyposażyć się w
torebkę, i... wyruszyłam na harcerską imprezkę.
Poważnie,
miałam co do niej mocno mieszane uczucia. Wcześniej nawet się jej
bałam, przekonana, że przerodzi się w kolejny element ogólnego
koszmaru, jaki będzie śnił mi się po nocach jeszcze przez długie
miesiące. Myślałam, że nie ma szans, bym się tam dobrze bawiła.
Myślałam, że będzie okropnie nudno, a do tego będę wściekać
się na wszystkich po kolei i wciąż ledwo powstrzymywać od
przejścia do rękoczynów... ale z perspektywą obżarcia się do
nieprzytomności wydało mi się to znacznie mniej straszne. A wręcz
całkiem... fajne. Nie wierzę, że to mówię.
– Ależ
dzień dobry! – wydarłam się, wchodząc do środka bez pukania.
Ledwo zmieściłam się w drzwiach, dłuższą chwilę musząc się
namęczyć, by wnieść wszystko
na raz. No bo przecież dwa razy chodzić nie będę, niczym
prawdziwy mężczyzna, prawda?
– O
rajuśku! – wykrzyknęła Karolina, wszystkie dziewczyny na chwilę
dosłownie zatkało.
– Mówiłam,
że ona coś zaraz wymyśli? – Gabrysia napuszyła się z dumą, aż
urosła kilka centymetrów. Z odtworzonym makijażem wyglądała już
bardziej jak ona, chociaż w ogóle mi to nie pasowało do
idiotycznego mundurka, którego nie zmieniła na normalne ubrania.
– Nie
wierzę! Jak ty to zrobiłaś?! – Ania dopadła do mnie, wzięła
część toreb. Kilka dziewczyn zwolniło łóżko, na które
wszystko zrzuciłyśmy.
– A,
ma się te sposoby – oznajmiłam tajemniczo z szerokim uśmiechem.
Satysfakcję miałam jak jasna cholera.
– No,
chyba uratowałaś nam imprezę – skonstatowała Weronika z
podziwem.
– Ale
tak same słodycze będziemy jeść? – odezwał się jakiś cichy
głosik z tłumu.
– Oczywiście,
że nie! – wykrzyknęłam. – Nie martwcie się, ciocia Leah
pomyślała o wszystkim. – Mówiąc to, zaczęłam
rozpakowywać prowiant.
Jeszcze
zanim na dobre wszystko wyciągnęłam, rozwiały się moje najgorsze
wątpliwości – niemal na głos podziękowałam losowi, gdy któraś
z dziewczyn podetknęła mi butelkę z piwem. Może właśnie dlatego
miały takie wypchane plecaki... Kompletnie to do nich nie pasowało,
ale nie zamierzałam narzekać. Zwłaszcza że jakieś wyjątkowo
dobre było. Wyglądało na regionalne. Takie z supermarketu na
pewno by tak nie smakowało.
Budząc
niemałe sensacje, wyciągnęłam z torebki niezbędnik w postaci
bagnetu i chusteczek higienicznych i wzięłam się za robienie
kanapek. Może i nie wyszły szczególnie idealnie, skoro nie miałam
deski do krojenia, ale lepsze to niż nic.
Przede
wszystkim to nie były byle jakie kanapki. Kilkanaście głodnych
spojrzeń wyglądało mi zza pleców, gdy tworzyłam na kromkach
chleba artystyczne kompozycje z sera, szynki, rzodkiewek, ogórka,
papryki i kiełbasy. Rany, ja nawet o masełku i pieprzu nie
zapomniałam. Nie poznaję siebie. Jak znam życie, w domu byłabym
zbyt leniwa, żeby się za coś takiego zabrać, ale gdy mam
poczucie, że coś ode mnie zależy, zmieniam się nie do poznania.
Może gdzieś tam w ten sposób mam nadzieję, że poczuję się
bardziej doceniona...
– To
co robimy? Gramy w butelkę, nie? – dopytywała Karolina.
– Pewnie,
że gramy! – rozległo się zewsząd.
W
sumie nigdy nie rozumiałam, dlaczego butelka jest obowiązkowa na
każdej imprezie, ale byłam tak dumna z tych kanapek, że nie miałam
się czego przyczepić.
– To
która pierwsza dopije, żeby butelka była? – wtrąciła Ania. –
Bo chyba na razie żadnej nie... – Urwała, gdy wcisnęłam jej w
dłonie swoją pustą butelkę. – O? Ty już?
– Macie
jeszcze jedno? – spytałam słodkim głosikiem.
Miały.
Rany, nigdy nie miałam szacunku dla osób rozpijających się przed
osiemnastką, a to już trzecia moja zakrapiana impreza w tym roku...
Jeśli dalej tak pójdzie, zamienię się jeszcze w normalną
nastolatkę. I co wtedy...?
Szkoda
tylko, że jak na razie nie wypiłam jeszcze tyle, by poczuć, że
alkohol na mnie działa. Albo miałam tak cholernie mocną głowę,
albo z półdemonami było coś nie tak.
Dziewczyny
zaczęły przesuwać łóżka i układać się w nierówne koło na
powstałym skrawku podłogi. Jedna z nich włączyła jakąś
wyjątkowo głupią muzykę z telefonu, na co ponownie przyszłam z
pomocą. Nie żebym znowu była taka zarąbiście innowacyjna i
najlepsza na świecie, ale zwyczajnie gdy przyniosłam swój
przenośny głośniczek, mogłam wybierać, co leci... W sumie dość
zastanawiające, że nie zaczęły narzekać na playlistę, skoro
gust miały zupełnie inny niż ja, ale może przy kropli alkoholu
podoba się każda muzyka.
Jako
kolejna z procentów w ruch poszła wódka, ale po jednym
prowizorycznym kieliszku odmówiłam. Wstyd przyznać, ale pierwszy
raz w życiu próbowałam czystej. Smakowała dokładnie tak samo,
jak pachniała. To było tak cholernie niedobre, że szybko wmówiłam
reszcie, że wolę nie mieszać, i wróciłam do swojego piweczka.
Dłuższy czas i tak nie mogłam zmyć smaku z języka i gardła,
choć niezwłocznie zabrałam się za drugą kanapeczkę. Nie wiem,
jak można to pić. Na pewno nie dla przyjemności, tylko po to, by
się nawalić, bo że komuś to smakuje, to mi się wierzyć nie
chce...
Jako
pierwsza wprawiła butelkę w ruch Karolina. Nie padło na nikogo
bardziej ciekawego, zaczęłam więc w pewien sposób ignorować grę,
zwłaszcza że Gabrysi ponownie przydarzył się spory monolog. Kilka
kolejek minęło bez fajerwerków, choć porządnie na jakieś
liczyłam, odkąd pojawiła się wódka.
– Och,
Leiczku, ty nawet nie wiesz, jak ja się cieszę, że zgodziłaś się
przyjechać – trajkotała moja ulubiona koleżanka, nie przejmując
się tym, że nie do końca ją słuchałam. Uparcie przysłuchiwałam
się odpowiedziom na głupio wręcz normalnie pytania, wciąż licząc
na jakąś sensację, ale przede wszystkim doszukując się w każdej
harcerce po kolei indywidualności, nietypowości, pasji... Słabo mi
szło. No ale zawsze to ciekawsze niż zwracanie uwagi na emosię,
której zebrało się na mówienie czegoś setny raz. Resztę uwagi
poświęcałam tworzeniu sensownej listy odtwarzania na telefonie,
bym nie musiała za każdym razem w nim grzebać, gdy kończyła się
piosenka.
– To
fajnie – odpowiedziałam na odwal się, by się za szybko nie
zorientowała, że mam ją w głębokim poważaniu. Już taka
słodko rozpływająca się była lepsza, niż gdyby znowu chciała
mi zrobić awanturę z repertuaru „ale ty mnie wcale nie słuchasz”.
– No
nie? Przyznam, że tak już od dłuższego czasu się zastanawiałam,
czy nie poznać cię z dziewczynami, a tu taka super okazja się
trafiła.
– Aha
– przyznałam, sięgając po kolejną kanapkę. Butelka wirowała,
ostatecznie jednak zatrzymała się na Ani, chociaż o mały włos, a
padłoby na mnie.
– No
bo tak myślałam sobie, że byś tutaj pasowała. W sensie do
harcerstwa. Fajnie by było, gdybyśmy w nim razem były, co nie? To
takie trochę jak treningi dla wilkołaków – tropienie,
przetrwanie i te sprawy...
– No
– potwierdziłam. Dopiero sekundę później oprzytomniałam. –
Ej, zaraz, co?! Ja nie chcę być w harcerstwie!
Podejrzewam,
że wydarłam się nieco za głośno, bo wszystkie spojrzenia
skierowały się w moją stronę. Butelka zatrzymała się na
Gabrysi, ale mało kto zwracał teraz na to uwagę. Umilkły rozmowy,
nawet piosenka jak na złość akurat się skończyła.
– Jak
to? – Dziewczyna wyglądała na poważnie zszokowaną, jakby nigdy
nie brała takiej opcji pod uwagę. – Przecież to super sprawa
jest. Pasowałabyś tutaj.
– Ja
bym tutaj...? – zapowietrzyłam się. Mało brakło, a zaczęłabym
jeszcze spazmować.
– Tak,
i to bardzo. Tu jest fajowo, Leiczku. Przystąp do nas, co? Zgódź
się, zgódź! – Złożyła dłonie w proszącym geście. –
Proszę, nie możesz się nie zgodzić, no! Karolina, powiesz jutro
drużynowej, że Leah do nas...
– Kurde,
nie, moment! – przekrzyczałam ją z trudem. – Nie zamierzam
tutaj dołączać!
– Dlaczego?
No weź... – Zrobiła jakąś płaczliwą minkę.
Wnerwiła
mnie tym jeszcze bardziej.
– Nie
pasuję tutaj, do cholery! Już się rozpędzam, nie mogę się
doczekać, żeby wbić się w te bezkształtne ciuszki, w
których wyglądałabym jak salceson z anemią...! – Urwałam
gwałtownie. Szlag, że też ja czasem nie umiem po prostu nie
mówić...
– Dobra,
Gabrysia, daj spokój, nie chce, to nie – włączyła się
Karolina, próbując załagodzić sytuację. – Skoro Leah nie chce
do nas dołączać, to na nią nie naciskaj. Grajmy dalej, zamiast
się kłócić.
– Dzięki.
– Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. – Przepraszam,
zdenerwowałam się – dodałam jeszcze szybko, mając nadzieję, że
to chociaż trochę pomoże. – A jak się zdenerwuję, lubię mówić
dziwne rzeczy... – zwłaszcza prawdę – dodałam w myślach.
– Spoczi,
nic się nie stało – pisnęła Ania. – To wracamy do gry?
Gabrysia, pytanie czy wyzwanie?
– Pytanie
– westchnęła emosia. Zaraz wyszczerzyła się do mnie i puściła
oczko. Coś szybko jej ten foch przeszedł.
– Masz
chłopaka?
– Już
nie – wyznała smutnym głosikiem. Ledwo powstrzymałam się od
dodania, że zerwała z nim po tym, jak się okazało, że miał
nieco odmienną orientację. Ale kusiło... Niestety musiałam być
przez przynajmniej chwilę grzeczna, żeby podziękować losowi za
to, że ominął mnie publiczny lincz za ten tekst o salcesonie.
Pulchna
emo-rączka wyciągnęła się po butelkę. Szkło zawirowało
szaleńczo, a gdy zaczęło się uspokajać, wszystkie wstrzymałyśmy
oddech. Zaklęłam szpetnie w myślach, gdy szyjka ostatecznie
spoczęła na mnie.
– Pytanie
czy wyzwanie? – spytała Gabrysia, przypatrując mi się z dziwnym
błyskiem w oczach.
– Pytanie
– wybrałam. Niby miałam przez chwilę ambitny plan, by rozruszać
nieco towarzystwo, ale coś tak czułam, że wyzwanie w jej przypadku
mogłoby brzmieć „dołącz do harcerstwa”, a nie wiedziałam,
jakie są konsekwencje przegranej... Z pewnością wolałam wyjść
na drętwą, niż musieć przez lata męczyć się z nimi choćby
tylko formalnie. Kurde, harcerstwo kojarzyło mi się tylko z takimi
nieatrakcyjnymi salcesonikami i facetami po trzydziestce, którzy nie
potrafią zrozumieć, że w krótkich spodenkach i skarpetach
podciągniętych nad kolana wyglądają nieszczególnie.
– Co
by się musiało przydarzyć, żebyś chciała mnie zabić?
– Okazja
– palnęłam, tym razem nie zdążywszy dziabnąć się w język.
Na szczęście roześmiała się głośno, widocznie uznawszy to za
świetny żart.
Nie,
to nie był żart, okrutny świecie. Tylko nie wiem, dlaczego tak
uparcie nie chcesz tego zrozumieć...
Impreza
toczyła się dalej swoim rytmem. Nudziłam się nieco, robiłam
coraz bardziej śpiąca. Wprawdzie jakąś godzinę później
doczekałam się wreszcie swoich wymarzonych „fajerwerków”, gdy
to alkohol doszedł do nieprzyzwyczajonych głów i faktycznie coś
się zaczęło dziać, ale i tak miałam nadzieję, że będzie
lepiej. Wrzeszczenie na korytarzu „kocham drużynową” nie było
jakoś szczególnie wyrafinowane, a jedynym, co faktycznie sprawiło,
że mogłam uznać, że warto było się tu pokazać, było to, jak
mocno już naprute Karolina i Zuzka zaczęły w samych stanikach
tańczyć na tapczanie do Highway to Hell.
Wszystko
zakończyło się tak późno, że nie wiedziałam, jak ja rano dam
radę zwlec się z łóżka. Nie zapowiadało się to dla mnie
świetlanie, ale starałam się być dobrej myśli – zwłaszcza że
zresztowało się całkiem sporo smacznych rzeczy i wszystkie
skrupulatnie zebrałam i zachomikowałam w swojej walizce, więc
nie miałam już przed sobą perspektywy głodu.
No
i było faktycznie źle rano.
Nie,
nie chodziło o to, że miałam kaca. Chodziło o to, że niechcący
uświadomiłam sobie, że będę budzić się w tym koszmarze jeszcze
dwa razy. I jeszcze dwa razy zasypiać. Nie wiem, jak to wytrzymam.
Na kolejne w miarę fajne imprezy nie miałam co liczyć. Dzisiaj
czekała mnie dawka harcerskich zabaw, z których pewnie i tak żadnej
nie zrozumiem.
Dopchanie
się do przerażającej łazienki, gdy służyła całej naszej
trzydziestce, i jednoczesne niespóźnienie się na śniadanie
okazało się średnio wykonalne. Zajęłam miejsce w kolejce na
korytarzu dość szybko, ale i tak miałam przed sobą wiele osób, z
których co druga musiała przecież brać porządny prysznic, nie
wykazując ani trochę pośpiechu. Karolina i Zuzka wyglądały na
nieco skacowane i obserwowanie ich przysparzało mi sporo frajdy, ale
oprócz tego dzień zapowiadał się tak nudno, że aż mnie coś w
kiszkach ściskało.
Oporządziłam
się szybko, gdy już dopchałam się do łazienki. Makijaż na
szczęście zrobiłam sobie jeszcze w pokoju, bo tu okazało się, że
światło jest tak słabe, że mogłam sobie jedynie o tym pomarzyć.
Spieszyłam się, bo wyczuwałam w powietrzu bardzo delikatny aromat
czegoś smacznego... Nie byłam pewna, czy go sobie nie uroiłam, bo
trochę ciężko, by dotarł aż na czwarte piętro, ale gnana
nadzieją popędziłam na stołówkę najszybciej, jak się dało.
Nie
zawiodłam się. Sympatyczne tościki z roztopionym serusiem i
szyneczką nie uchowały się przede mną długo. Pochłonęłam
osiem, nie przejmując się zbytnio tym, że ci, którzy jeszcze nie
dotarli, też mogą mieć na nie ochotę.
Najedzona
z zapasem na przynajmniej pół godziny, mogłam odważnie stawić
czoła czekającym mnie atrakcjom...
...ale
gdy tylko przekonałam się, co tak naprawdę dla nas szykują,
błyskawicznie zmieniłam zdanie.
To
były cholerne gry terenowe. Ja pierdzielę.
Na
mrozie. I deszczu. Smutną jesienią, gdy szybko robi się ciemno i
jedyne, na co człowiek ma ochotę, to kubek ciepłego kisielu, koc,
Kot i dobra książka. W okolicy, która mimo wszystko nie była
jednak szczególnie urozmaicona.
Pieprzone
gry terenowe. Czujecie to?
Jak
można się łatwo domyślić, byłam w nich kompletnie beznadziejna.
Nie
umiałam szukać zaginionych przedmiotów. Nie umiałam śmiać się
z debilnych wierszyków, jakie znajdowały się na karteczkach ze
wskazówkami, przyczepionych w przypadkowych miejscach. O tyle
dobrze, że przynajmniej w znajdowaniu tych karteczek byłam dobra,
bo Gabrysia i Ania jeszcze gotowe mnie zlinczować. Miny miały
średnio obiecujące, gdy kolejny raz zdarzało mi się zadeptać
poszlakę lub poprosić o chwilę przerwy na łyka kawy i ciastko.
Męczyłam
się. I tak chciałam do domu, że aż mnie to bolało.
Wieczorem,
gdy nieszczęsna gra dobiegła końca (a ja jak zwykle nie
zrozumiałam nawet, kto ją wygrał, taka jestem spostrzegawcza),
nadszedł czas na... ognisko. Na mrozie. Wprawdzie wyszło na tyle
ogromne, że faktycznie było przy nim ciepło, a na pieczone
kiełbaski nie zamierzałam narzekać, zwłaszcza że zjadłam ich
dziesięć po tym, jak okazało się, że niemal połowa uczestniczek
to weganki, i tak miałam wrażenie, że jeśli nie obudzę się
następnego dnia z bólem gardła, będę mogła wpisać to do swoich
życiowych osiągnięć.
Ale.
Gdyby to ognisko było do końca miłe i przyjemne, to mój Pech by
się chyba – za przeproszeniem – zesrał.
Siedziałam
sobie właśnie na jednym z pniaków, które ktoś zgromadził wokół
paleniska w charakterze ławek. Odmrażałam sobie pęcherz,
przeżuwałam ostatniego kęsa dziesiątej kiełbaski, zastanawiając
się, czy aby na pewno się nie porzygam, gdy go połknę, i myślałam
sobie nad wszystkim i niczym jednocześnie, patrząc w wysokie
płomienie, gdy dopadła mnie... drużynowa.
W
blasku płomieni i ciemności wieczora wyglądała chyba jeszcze
gorzej niż normalnie. Mało brakło, a zaczęłabym żałować, że
jednak tą kiełbaskę przełknęłam. Spięłam się nieco,
czekając, aż się odezwie, bo patrzyła mi prosto w oczy i
ewidentnie szykowała się do otwarcia ust.
Nie,
przez te wszystkie dni nie była ani trochę szybsza, niż pierwszego
poranka.
– Leah,
czy mogłabym z tobą porozmawiać?
Chciałam
powiedzieć „nie” dla samego tego, by zobaczyć, jak zareaguje,
ale ostatecznie skinęłam po prostu głową.
– To
świetnie. – Poprawiła się na siedzeniu. – Obserwowałam cię
przez te dni. Przyznam, że na początku byłam zdziwiona, że
Gabrysia zaprosiła kogoś spoza harcerstwa, ale jak tak na ciebie
patrzę... Nie chciałabyś do nas dołączyć? Myślę, że do nas
pasujesz.
Ja
pierniczę, prawie spadłam z pieńka.
Kurde,
nosz cholera jasna, dlaczego wszyscy muszą mi to mówić?! W czym ja
niby do nich pasuję? Też ubieram się w coś, w czym wyglądam jak
salceson? Też lubię wymieniać się wymuszonymi wojskowymi salutami
i pozdrowieniami, które tylko mnie śmieszą? Też lubię śpiewać
idiotyczne piosenki przy ognisku, gdy ktoś zaczyna fałszować na
gitarze? Jezu, miejże litość...!
– Hm...
Nie, raczej nie – wydukałam wreszcie. Miałam nadzieję, że to
wystarczy...
– Ale
dlaczego? Poznałaś tutaj kilka świetnych dziewczyn, zaprzyjaźniłaś
się z nimi...
– Przyjaźnią
bym tego nie nazwała – palnęłam, zanim ugryzłam się w język.
– Nie, po prostu nie. Mam bardzo dużo zainteresowań i brakuje mi
czasu na coś więcej – powiedziałam szybko, mając nadzieję, że
zamaskuję tym gafę.
– Gabrysia
prosiła, żeby wspomnieć, że bardzo jej na tym zależy...
Ale
nagle zapragnęłam pierdzielnąć się w to ognisko...
– Naprawdę
nie mam czasu.
– Nie
byłabyś w stanie zrezygnować z czegoś?
Nie
no, tylko tego brakuje! Spojrzałam na babkę z takim szokiem na
twarzy, że aż się speszyła i wycofała lekko.
– No...
dobrze. Skoro taka jest twoja decyzja. – Wstała i odeszła.
Zabierzcie
mnie stąd. Proszę, zabierzcie mnie... Jakim prawem w ogóle kobitka
mówiła cały czas tak, jakby obserwowała mnie od lat, a nie
zaledwie dwóch dni?
Następny
dzień był równie powalająco ciekawy, jak poprzedni, z tym że po
drodze wybrałyśmy się jeszcze do jakiegoś muzeum, w którym nie
znajdowało się zupełnie nic ciekawego. Mniej więcej od godziny
szesnastej w sobotę i tak żyłam już jedynie tym, że jeszcze
paręnaście godzin, a będę w swoim cudownym, zabałaganionym domu
na odludziu. I będę miała normalną łazienkę pod ręką, ja
pierniczę... Chyba tego mi brakowało najbardziej. Śmieszne, jak
się człowiek do luksusu przyzwyczaja.
Nie
wiem, jak ja dotrwałam do poranka, którego wreszcie mogłam po
zjedzeniu śniadania spakować manatki i ponownie wepchnąć się do
śmierdzącego autobusu. Rany, aż mi się jego zapaszek zaczął
podobać, tak mi się kojarzył z wolnością. Chciało mi się
płakać ze szczęścia. Chciało mi się tańczyć i śpiewać.
Nawet parę rozmów nawiązałam podczas drogi, gdy złapało mnie
coś w stylu minuty dobroci dla zwierząt.
I
dowiedziałam się jednego, najważniejszego. Że muszę poważnie
porozmawiać z mamą w kwestii wymyślania mi sposobów na
spędzanie wolnego czasu. Bo ja nie zamierzam drugi raz dać się tak
wrobić, nawet nie ma takiej opcji. Już to mało brakło, a by mnie
wpędziło do grobu, a z pewnością będzie się śnić
jeszcze długo po tym, jak cała reszta zapomni, że taki incydent w
ogóle miał miejsce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz