Pierwszy
dzień mojego końca zaczął się wręcz obrzydliwie dobrze. Wszyscy
w domu tryskali niezdrowym entuzjazmem, choć godzina była co
najmniej nieludzka, aż z czasem zaczęłam się zastanawiać, czy
przypadkiem nie cieszą się tak z tego, że będą mnie mieć na
cztery dni z głowy. Mama wręcz śpiewała, wykonując poranne
czynności, tata posyłał mi nieco dziwne spojrzenia, ale nie
odzywał się ani słowem, zajmując raczej sobą. Ladon, choć
wieczorem dobitnie wszystkim oznajmił, że ma w planach spać do
czternastej, zwlókł się na dół o szóstej dziesięć, widocznie
uznawszy, że nie jest w stanie dłużej udawać, że jego
siostrzyczce nie dzieje się żadna krzywda.
Bo
działa się. I to taka jak stąd do Częstochowy.
Obudziłam
się zaskakująco wypoczęta jak na tak kosmiczną porę, ale pewnie
było to spowodowane niezdrową adrenaliną, która przymuszała
mnie, bym do ostatniej chwili szukała sposobu na wykręcenie się z
tego piekła. Snułam się krok w krok za radosną mamą, skamląc co
chwilę, że a to boli mnie głowa, a to brzuch, a to robi mi się
niedobrze, a to mam jakieś dziwne dreszcze i z pewnością powinnam
już wybierać się raczej na tamtą stronę, a nie jakieś spotkania
towarzyskie, ale kompletnie nic nie skutkowało. Z każdą minutą
byłam coraz bardziej zrozpaczona.
– Narzędzie
do wykonania seppuku. Proszę – jęknęłam, gdy zaspany Ladon
wtoczył się do kuchni. W sumie ciekawa byłam, dlaczego mamy typowe
„integruj się z ludźmi” nie przeszło tym razem na niego, skoro
od kilku dni ograniczał się jedynie do słuchania muzyki i spania
na przemian, ale jak zwykle to ja musiałam mieć pecha. – Albo
przynajmniej pomocna dłoń do harakiri...
– Ta,
pędzę – burknął i ziewnął głośno. – Przypomnij mi może,
co takiego strasznego się dzieje, że mi spać nie dajesz? Czuję
się co najmniej tak, jakbyś zaraz miała umrzeć w mękach.
– Jak
to co się dzieje? Wycieczka. Harcerze. Gabrysia. To nie są
wystarczające powody, bym miała umrzeć w mękach? – zapłakałam.
Płatki z mlekiem kompletnie mi nie smakowały. Ograniczyłam się do
topienia ich łyżką w białej cieczy, ale powoli zaczynałam mieć
od tego mdłości. Tym razem prawdziwe. Wciąż czułam gorzki posmak
w ustach od czasu łyknięcia połowy paczki aviomarinu, którą
zbroiłam się na długą jazdę autobusem.
– Właściwie
to chodzi o tę Gabrysię? – spytał bardzo inteligentnie.
– A
znamy jakąś inną? – parsknęłam. Łyżka wypadła mi z dłoni,
mleko rozchlapało się na stole.
– Nie
mogłaś się po prostu nie zgodzić?
Spojrzałam
na niego z niedowierzaniem.
– Jezu,
co ja bym bez ciebie zrobiła?! – wykrzyknęłam. – Zbawca
świata, ja pierdzielę.
– Przestańcie
w końcu – włączyła się mama. – Leah, mogłabyś się
uspokoić? Jak tak bardzo chcesz, to nie jedź, ale jak znam życie,
zaraz zaczniesz mi jęczeć, że nie masz koleżanek.
– Zarąbiście!
– Zerwałam się od stołu, prawie przewracając krzesło. – W
takim razie wracam do łóżka. Dobranoc!
– Ej,
zaraz, zaraz! Już jej obiecałaś, wracaj tutaj!
Kurde,
i weź tu dojdź z nimi do ładu...
– Mama,
ale ja naprawdę nie chcę szukać nowych znajomości wśród
harcerzy. Poważnie – spróbowałam jeszcze raz.
– W
twoim wieku należałam do harcerstwa i bardzo dobrze to wspominam.
– Teraz
jest nieco inaczej...
– Na
pewno nie aż tak. Spakowana jesteś? Zaraz musimy wychodzić.
Byłam
spakowana. W absurdalnie wielką torbę na kółkach, na widok której
mama na dobre zwątpiła w moje zdrowe psychiczne. No ale weź
wepchnij w coś mniejszego mojego laptopa... i kosmetyczkę... i trzy
książki, które czytam jednocześnie... i przenośny głośnik...
i zapasowy bagnet, w razie gdyby temu, który włożyłam do
torebki, miała stać się jakaś krzywda lub leżał za daleko, gdy
Gabrysi włączy się przytulanie...
No
dobra, wzięłam chyba nieco za dużo rzeczy. I przede wszystkim już
miałam przerąbane, jeśli komuś zbierze się na kontrolę bagaży.
Ale tak trudno było się z tymi wszystkimi przedmiotami rozstać...
Jakoś musiałam sobie osłodzić tą chorą rzeczywistość, nie ma
opcji.
I
co miałam zrobić? Trzeba było zapakować się do samochodu i z tą
chorą rzeczywistością się zmierzyć. Stanąć jej odważnie
naprzeciw, wziąć to na klatę i te sprawy... Coś tak jednak się
obawiałam, że z takiej próby nie wyszłabym cało nawet gdybym
wbiła się w zbroję płytową.
Całą
drogę opierałam się bezwładnie o drzwi samochodu, usiłując nie
zamykać oczu na tyle szczelnie, by świeżo nałożony na rzęsy
tusz się nie rozmazał. Powoli łapała mnie senność od tego
cholernego aviomarinu, a w połączeniu ze świadomością, że
właśnie jadę do piekła, stworzyła mieszankę, przez którą
nawet na narzekanie nie miałam zupełnie siły. Mama coś tam
trajkotała, przekrzykując grające radio, tłumaczyła mi, że na
pewno będzie fajnie, wspominała coś, co opowiadały jej młodsze
pacjentki, które fascynuje harcerstwo (byłam tak wyczerpana, że
nawet nie odezwałam się w kwestii tego, że jej pacjentki chyba nie
są najlepszym sposobem na uświadomienie mi, że harcerze są
normalni) i ekscytowała się, że sama chętnie by się na taki obóz
wybrała. Ja miałam to po prostu gdzieś. Słuchałam, ale moim
największym zmartwieniem było to, że słońce dopiero wstawało.
Poważnie, ja nie wiem, jak można zrywać ludzi z łóżka o takiej
porze. Zgodnie z prawami natury funkcjonuje się przecież tylko
wtedy, gdy jest widno, a nie...
Ciekawe,
co moja chęć przesypiania całej doby powie na pomysł pracy na
kolei, co nie?
Na
widok miejskiego dworca autobusowego z miejsca uruchomiła mi się
choroba lokomocyjna. Chyba już wspominałam, jak efektowne jest to
miejsce, a gdy do tego wszystkiego zauważyłam podejrzaną grupkę z
plecakami, z miejsca wzięłam pod uwagę wyskoczenie z auta,
przebiegnięcie ulicy i wpierniczenie się na tory kolejowe, zanim
mama zdążyłaby mnie złapać. Jakaż to była cudowna
perspektywa...
– Baw
się dobrze! – Mama ucałowała mnie po tym, gdy pomogła z
wypakowaniem walizki, i odjechała, chyba obawiając się, że
wepchnę jej się zaraz z powrotem do samochodu i tak czegoś złapię,
że za nic mnie nie zdoła drugi raz z niego wyciągnąć.
– Nie
no, zabawa będzie przednia, już po prostu nie mogę się doczekać
– jęknęłam pod nosem, odetchnęłam głęboko, policzyłam do
dziesięciu, tłumacząc wewnętrznemu pierdolcowi, że mógłby
schować się nieco głębiej, i ruszyłam w stronę idiotycznej
grupy, próbując przekonać siebie samą, że nie umrę od tego.
A
grupka była mocno idiotyczna. Dziewczyny wyglądały niemal
identycznie – ubrane w identyczne mundurki, na które składały
się bezkształtne spodnie eksponujące krągłości w sposób,
w który z pewnością nie powinny zostać wyeksponowane, i jakieś
dziwne kurtki, które nijak nie pasowały do niczego, do tego każda
miała ze sobą identyczny, gigantyczny plecak, do których
przywiązały śpiwory i karimaty. Aż się zaniepokoiłam, czy sama
nie powinnam podobnie się zaopatrzyć, ale szybko uznałam, że
przynajmniej jeśli się okaże, że nie ma łóżek, to będę miała
doskonały powód, by spierdzielić do domu z płaczem czym prędzej.
Dwie
z dziewczyn niosły sękate kostury z czymś, co chyba miało być
chorągiewkami, ale jak dla mnie wyglądało jak strzępy podkoszulki
z trudem wyrwane z psiego gardła.
Bałam
się tam podejść. Gdy zobaczyłam te czapeczki, te związane w
bezkształtne koczki włosy, to zero makijażu na twarzach o cerze
przypominającej nocny koszmar kosmetyczki, te krzywe zęby i okulary
w tak niedobranych oprawkach, jak tylko się dało... No nie, mało
brakło, a usiadłabym tak, jak stałam, i zaczęła rzewnie
płakać. Kurna, przecież ja przy nich wyglądam jak ostatni
plastik...
Zatrzymałam
się w odległości kilku metrów, nie mogąc zmusić nóg, by dalej
się poruszały. Próbowałam im wytłumaczyć, że to nieuprzejme,
że muszą zrobić jeszcze tych parę kroków, ale wychodziło mi to
tak mało przekonująco, że aż sama zaczynałam myśleć nad tym,
czy nieprzyznawanie się do tego towarzystwa przez najbliższe cztery
dni nie będzie przypadkiem dobrym rozwiązaniem.
Rany,
jak nie chcę się z nimi integrować. Ja naprawdę nie chcę...
– O,
siemanko! Ty nie jesteś przypadkiem ta Leah, co jedzie zamiast Kasi?
Ja
pierdzielę, a jednak nie jestem niewidzialna, nawet gdy bardzo chcę.
Muszę kiedyś podpytać Ladona, jak on to robi z tymi iluzjami,
przydałaby się taka umiejętność...
– Tak,
jestem Leah – odparłam, uśmiechając się na siłę, aż coś
mnie zabolało w policzkach.
Dziewczyna
była niska, bardzo tęga, nieco zgarbiona pod ciężarem plecaka i
miała tłuste włosy. I niedomyte zęby, jeśli dobrze widziałam we
wciąż słabym świetle poranka. Chyba była przy okazji „najwyższa
rangą”, bo miała najwięcej odznak na kurtce i dźwigała ze sobą
ten cholerny kij ze szmatką.
– Cieszymy
się, że jedzie z nami ktoś nowy – powiedziała, podając mi
dłoń. – Jestem Karolina. Czuwaj!
– E...
Cześć. – Uścisnęłam dłoń o temperaturze i konsystencji
marynowanego śledzia, uśmiech nieco mi się wykrzywił. Nie zmusi
mnie, żebym odpowiedziała na to kretyńskie pozdrowienie, nie ma
bata.
– Słuchaj,
razem z drużynową przygotowałyśmy ci mundur, ale mam wrażenie,
że chyba i tak będzie na ciebie za duży. – Krytycznie
zmierzyła mnie wzrokiem, nie zauważając jednak tego, że mało
brakło, a padłabym na zawał i zwymiotowała jednocześnie. –
Gabrysia mówiła, że jesteś bardzo drobna, ale nie
przewidziałyśmy, że aż tak.
– Dobra,
jakoś sobie poradzę. – Machnęłam dłonią, szczerząc się jak
głupia. Kamień z serca stoczył mi się z głośnym łoskotem.
Sporo trudu mi przysporzyło, by nie pokazać wprost, jak bardzo się
z tego faktu cieszę. Jeszcze tylko tego brakowało, by kazali mi
wcisnąć się w podobne wdzianko. Kurde, to równie dobrze bym mogła
szykować się do trumny, wyszłoby równie życiowo
i optymistycznie.
– Gabrysi
jeszcze nie ma, to może trochę się poznajmy? – zaproponowała
inna z dziewczyn.
Niby
powinnam zastanowić się nad tym, czy faktycznie nieobecność
Gabrysi mogła być na tyle dyskretna, bym jej nie zauważyła i
trzeba było mnie uświadomić, ale byłam akurat zbyt zajęta
załamywaniem się nad tym, że po tych słowach cała grupka
bezkształtnych szarych myszek zwróciła się w moją stronę i
zbliżyła bardziej, niż by sobie tego życzył mój wilczy instynkt
terytorialny.
– Czemu
nie – uznałam wreszcie, wzruszając ramionami. Mimo wszystko nie
potrafiłam być dla nich niemiła. W sumie nigdy nie umiałam być
niemiła dla kogoś, kto nie był niemiły dla mnie. Zawsze łapały
mnie wtedy potworne wyrzuty sumienia. Myśleć sobie mogę, co chcę,
ale przecież nie zacznę zachowywać się jak ostatni cham tylko
przez to, że nie przepadam za takimi osobami, jak one. Przyjazne w
końcu są.
Ta,
tylko że przez tą moją dobroć może i nie będę się smażyć w
piekle, ale zdecydowanie nie pozbędę się też osób, z którymi z
pewnością wolałabym się nie przyjaźnić...
– No
to ja jestem Karolina, jak mówiłam – zaczęła pierwsza. – To
są Ania, Zosia, Emilia, Weronika i Zuzka. – Przedstawiała po
kolei. Nieco się zdziwiłam, bo było nas dość mało, ale w sumie
godzina jeszcze wczesna, może przyjadą niedługo.
– Ja
jestem Leah – włączyłam się chcąc nie chcąc. – To może...
hm... Czym się interesujecie?
Spojrzały
po sobie z konsternacją.
– Bo...
Ja to za bardzo nie mam czasu na zainteresowania. Mam egzamin
gimnazjalny w tym roku i muszę się uczyć, żeby dostać się
do dobrego liceum – wyznała Zuzka.
Kurde,
coś mi się zdaje, że ja też mam egzamin gimnazjalny w tym roku, a
jakoś dziwnym trafem nie rezygnuję z siebie na rzecz nauki... Ja
pierdzielę, to już wiem, w jakie towarzystwo tu wpadłam.
Zajebiście. Ręce tak mi opadły, że dopiero z opóźnieniem
zauważyłam, że reszta też zaczęła coś mówić. Niestety niemal
wszystkie odpowiedzi brzmiały tak samo. Od utrzymywania wymuszonego
uśmiechu zaczęło mnie ciągnąć w policzkach, jakbym zaraz miała
dostać wyjątkowo paskudnego skurczu. Jedynymi, które jako tako
wyróżniły się na tle reszty, były Weronika i Ania.
– Kurwa,
ja to mam tak zjebane popołudnia, że nie ma co się czymś
interesować – wyznała Weronika. Szczerze mówiąc, nawet mnie to
jakoś nie zaskoczyło – zdążyłam zauważyć, że niemal
wszystkie Weroniki są dość... specyficzne.
Ale
Ania...
– O
jejuśku, ja to normalnie kocham rysować – oznajmiła przesadnie
piskliwym głosem. – I czasem piszę książki na Wattpadzie,
ale nie mów nikomu.
– O,
piszesz? – zainteresowałam się nieco mocniej. Zawsze łowiłam
piszące osoby i stalkowałam na Wattpadzie, jeśli tylko była
taka możliwość, więc nieco się nawet obudziłam.
– No,
fanficzki piszę. Zobacz sobie. – Podyktowała mi nazwę konta.
Zapisałam ją skrupulatnie w telefonie, mając nadzieję, że dzięki
temu będę miała co robić podczas podróży autobusem.
Po
jakimś czasie, gdy grupka sukcesywnie zaczęła się powiększać,
na horyzoncie pojawiła się także Gabrysia. Niemal dostałam
zawału, gdy ją zobaczyłam – niepomalowana i bez swojej obroży z
kolcami, w dodatku wciśnięta w harcerski uniformik wyglądała...
no jak nie ona, no. Aż dałam się przytulić, w takim szoku byłam.
– Hejka,
Leiczku, nawet nie wiesz, jak ja się cieszę, że z nami jedziesz! –
wrzeszczała, obcałowując moje policzki ze wszystkich stron.
Ochłonęłam
na tyle, by się wyrwać, wręcz zawstydzająco późno.
– No
już dobra, dobra, katar mam, zarazisz się – jęknęłam, z trudem
odsuwając ją na długość ramion. – Przecież obiecałam, że
pojadę, nie?
– Niby
tak, ale ja się cały czas z tego tak strasznie cieszę! – dalej
darła się jak depilowana woskiem.
– To
świetnie – uznałam wreszcie i uprzejmie pozwoliłam, by wpadła w
swój zwyczajowy monolog. O wiele łatwiej było ją znieść, gdy
nie wymagała ode mnie nawiązywania rozmowy.
Gdy
wreszcie wybiła godzina siódma, na pusty plac wtoczył się
autobus. Miałam szczerą nadzieję, że może jednak nie jest nasz,
ale ciężko było się pomylić, skoro okazał się jedynym na
horyzoncie... Wyglądał na dość stary, mało wygodny i śmierdzący
zużyciem. Jak ja nienawidzę tego charakterystycznego zapaszku w
autobusach... Ciekawe, że nawet w najstarszych pociągach nigdy aż
tak nie śmierdzi. I że nawet w najstarszych pociągach nie ma tylu
poprzylepianych do siedzeń starych gum do żucia, jak tam w obrębie
jednego siedzenia. Kurde, byłam pewna, że ten cholerny aviomarin na
nic się nie zda, bo o mało nie puściłam pawia, gdy to zobaczyłam.
Zaanektowałam miejsce przy oknie, by móc gapić się na coś innego
niż ufajdane oparcie siedzenia przede mną, ale nie przemyślałam
zbyt dobrze tego, że to narazi mnie na kontakt z poplamioną
zasłonką w wyjątkowo nieapetycznym kolorze. Uchwyt, o który
ją można było zaczepić, by się nie rozkładała, okazał się
nie istnieć. Ciekawe, komu chciało się coś takiego odłamać...
Ostatecznie
było nas całkiem sporo, i to same dziewczyny, a każda dokładnie
taka sama. Tylko ta głupia Gabrysia jako tako się wyróżniała. No
i drużynowa – chuda jak patyk jejmość o specyficznych
zębach i takiej powolności w ruchach, że nie szło na nią nie
patrzeć i nie zasypiać. Gdy czytała listę obecności,
przejęzyczając się przy każdym nazwisku, już zaczynałam mieć
nadzieję, że nigdy nie wyjedziemy, ale niestety jakoś to poszło.
Droga
minęła dla mnie okrutnie. Przez leki czułam się strasznie
przymulona. Wszystkie chciały się integrować, zagadywały mnie co
chwilę, ale z takim opóźnieniem rejestrowałam słowa, że w końcu
dały mi spokój. Zebrałam tylko przykładny ochrzan od Gabrysi, że
znowu nie chcę z nią rozmawiać, spróbowałam im wytłumaczyć, że
musiałam wziąć leki na chorobę lokomocyjną i że nie uratuję
się teraz nawet porządną kawą, i zajęłam się sobą.
A
przynajmniej spróbowałam.
Z
początku wzięłam się za przeglądanie konta Ani, ale gdy
zauważyłam, że każde z bodajże pięćdziesięciu opowiadań
opiera się na tematyce Łan Dajrekszyn (w czym jedno zahaczało
dodatkowo o jednorożce, ale chyba nie chciałam wiedzieć, jaki
związek miało jedno z drugim), odechciało mi się czegokolwiek.
Przeczytałam kilka rozdziałów z najnowszego, ale już po trzech
zaczęło mnie wnerwiać błędami ortograficznymi. Było tak
beznadziejne, że nie byłam w stanie potraktować go nawet jako
komedii. Poza tym autobus kołysał, śmierdziało w nim porządnie,
a aviomarin okazał się znacznie słabszy, niż na to
liczyłam... Po jakimś czasie jedynym, co byłam w stanie
robić, było wyglądanie przez okno i słuchanie toczących się
wokół rozmów, z których co jedna, to głupsza była. Po mniej
więcej dwóch godzinach towarzystwo zaczęło śpiewać do lecących
z radia piosenek, a ja ostatecznie doszłam do wniosku, że nic mnie
nie uratuje, i poszłam spać.
Z
każdym pokonanym kilometrem mniej chciało mi się wierzyć w to, że
na tak dużą grupę osób nie było zupełnie nikogo normalnego. No
bo harcerze harcerzami, ale przecież w każdym towarzystwie da się
wyłapać kogoś nieco fajniejszego i wyłamującego się czymś z
szeregu, a tu... One były tak do siebie podobne, że nie minęło
kilka minut, a już zapomniałam, która była która.
No
dobra. Gabrysia się wyłamywała. Ale dyskutowałabym, czy to na
pewno dobrze...
Ogólnie
jak tak dłużej się zastanowić, to droga minęła mi dość
przyjemnie. Gdy już wmówiłam gromadce, że muszę się przespać,
bo leki mnie wykańczają, założyłam słuchawki, odpaliłam
Monster Magnet i trwałam oparta o szybę z zamkniętymi oczami;
całkiem nieźle mi się odprężało. Mogłam wmówić sobie, że
żadne problemy mnie nie dotyczą, że jestem sama... że spotkają
mnie już tylko i wyłącznie dobre rzeczy.
Szkoda,
że te nieszczęsne trzy godziny kiedyś musiały się skończyć.
Gdy
któraś z dziewczyn zaczęła się drzeć, że prawie jesteśmy na
miejscu, i to na tyle głośno, że choćby i w słuchawkach, nie
mogłam jej zignorować, powróciłam nieco do świata żywych. Ze
smutkiem spakowałam swoje rzeczy do torebki, wyprostowałam się
nieco na niewygodnym siedzeniu. Moja ulubiona koleżanka przyuważyła
to znacznie szybciej, niż bym sobie tego życzyła.
– O,
już się wyspałaś, Leiczku? To super, może będziesz miała siłę
na imprezkę wieczorem.
– Jaką
znowu...? – Opanowało mnie takie przerażenie, że jedynie tyle
zdołałam wydukać, zanim zakrztusiłam się powietrzem.
– No
imprezkę. Bo drużynowa mówiła, że dzisiaj będziemy mieć już
czas wolny, więc z dziewczynami pomyślałyśmy, że najpierw
obejrzymy okolicę, a potem zrobimy imprezkę. Piszesz się?
– Zobaczę,
jak będę się czuła – burknęłam wreszcie.
Kurde,
sądząc po tym, jak wyglądają i się zachowują, na alkohol nie
będzie co liczyć. Bez znieczulenia chyba nie powinnam się pchać
na żadne cholerne imprezki...
Włączyłam
się do dialogu na tyle bezsensownego, że nie musiałam specjalnie
mocno się skupiać, by być w nim na bieżąco, i wyglądałam
jednocześnie przez okno, ciekawa, gdzie tak właściwie nas
przywiało. Musiałam przyznać, że okolica zapowiadała się bardzo
ładnie. Szybko minęliśmy maleńkie miasteczko, na które składało
się kilka uroczo kolorowych, zadbanych kamienic i mniejszych domków
jednorodzinnych, i jechaliśmy właśnie wąską drogą przez
rozległe, lekko pofałdowane pola, kierując ku wznoszącej na
horyzoncie plamie, którą okazał się spory ogrodzony teren. Sam
budynek może i nie wyszedł szczególnie zachęcająco i nie
wyglądał mi na szkołę z internatem – był spory,
klocowaty, komunistyczny, pomalowany beżową, złuszczającą się
farbą, dodatkowo długi i wysoki na cztery piętra – ale otoczenie
było w stanie skutecznie zamaskować jego niewyjściowy wygląd.
Kilka starych drzew, niewielki sad i zaniedbany o tej porze roku
ogród musiały pięknie wyglądać latem. Obok wylanego asfaltem
placu, na który wtoczył się autobus, stała pomalowana na zielono
ławka i stary trzepak.
Coś
było w tym miejscu, że naprawdę mi się spodobało. Ale trzeba
przyznać, że przez moment chciałam się schować, gdy na powitanie
wyszła nam wiekowa zakonnica o twarzy pomarszczonej i zbrązowiałej
jak zasuszone jabłko i zaskakująco silnej, wyprostowanej sylwetce.
Wysiadłyśmy
z autobusu, odebrałyśmy bagaże i zgromadziłyśmy w kółku
dookoła drużynowej. Ta rozmawiała chwilę z siostrą, ustalając
coś przyciszonym głosem, wreszcie jednak odwróciła się do nas,
mówiąc:
– Siostra
Ewa pokaże wam pokoje. Idźcie za nią. O siedemnastej będzie
obiadokolacja, a tak to macie dzisiaj wolne. Proszę, bądźcie
grzeczne i zbierajcie siły na jutro. Proszę, byście po godzinie
dziewiętnastej nie chodziły po budynku.
Aż
zaczęłam się bać, co nas miało czekać, że aż należało
zbierać na to siły, ale nie pytałam, nie chcąc sobie jeszcze
bardziej psuć humoru.
O
ile na zewnątrz mi się podobało, o tyle w środku szybciutko
zmieniłam zdanie. Było okropnie. I nie, nawet kilka drzewek i
ławeczka nie miały jak tego uratować. Za cholerę.
Budynek
był bardzo zaniedbany, co kłóciło mi się ze stereotypem czegoś,
co należało do klasztoru. Wszystkie z długich, pozbawionych okien
korytarzy zatrzymały się wystrojem w czasach głębokiego PRL-u i
przypominały całymi sobą szkołę właśnie, choć nie zauważyłam,
by którekolwiek z dziesiątek zamkniętych drzwi prowadziły do
pomieszczeń klasowych. Zakonnica krótko wskazała nam, gdzie mieści
się stołówka, i wprowadziła na czwarte piętro, które miałyśmy
zająć.
Pokoje
były cholernie małe i wszystkie bez wyjątku trzyosobowe. Gdy
szybko wniosłam rzeczy do jednego z nich, by móc zająć łóżko
przy oknie, zanim jeszcze komuś się na to zbierze, Gabrysia złapała
za rękę Anię i dosłownie wciągnęła ją do wybranego przeze
mnie pokoju, tłumacząc coś przyciszonym tonem i chichocząc
idiotycznie. Żadnej z nich nie przyszło do głowy, że mogłabym
nie życzyć sobie mieszkania z nimi w jednym pomieszczeniu. Szybko
zaczęły się zadomawiać, co nieco mnie zdziwiło, bo sama
zamierzałam poprzestać tylko na otworzeniu walizki, skoro w
niedzielę rano wyjeżdżamy. I tak nie byłoby gdzie się zmieścić,
bo niby trzyosobowy, ale pokój był tak cholernie mały, że
znajdowała się w nim tylko jedna szafa z dykty obłożonej okleiną
mającą imitować drewno, rozpuchniętą i popękaną w kilku
miejscach ze starości. Ściany miały nieokreślony żółtawy kolor
i kilka plam, podłoga straszyła zielonkawym linoleum, a na suficie
zebrało się kilka zacieków od wilgoci, straszących tuż obok...
czterech jarzeniówek. Wprawdzie nie należały do tych długich i
obłożono je zaskakująco nowymi jak na to miejsce kloszami, ale i
tak mało brakło, a uciekłabym na korytarz i się rozpłakała w
jakimś kącie. Nosz ja pierdzielę, jakby mało mi było, to jeszcze
musieli mi pierdyknąć coś takiego nad głową. Nienawidzę tej
swojej fobii...
Kolejny
raz niemal się rozpłakałam, gdy okazało się, że okno da się
jedynie uchylić. Już zaczynałam się tu dusić...
Łóżka
były. Ale tak cholernie niewygodne, że równie dobrze mogłoby ich
nie być.
Współlokatorki
też były. I nadawały jak naćpane.
Gabrysia
natychmiast się zadomowiła, rozpakowawszy wszystkie rzeczy i
ułożywszy je w dostępnych szafkach, a Ania wyciągnęła z
plecaka gigantycznego pluszowego jednorożca. Na widok mojej średnio
rozgarniętej miny szybko wytłumaczyła, że nie może bez niego
zasnąć.
Ale
gdy myślałam, że gorzej być już nie może, zobaczyłam łazienkę.
Wspominałam
coś o tym, że mam jakąś taką dziwną przypadłość, że nie
umiem wykąpać się w brzydkim miejscu. Ponadto nienawidzę, gdy
muszę dzielić kibel z trzydziestoma osobami, zwłaszcza gdy w
drzwiach nie ma zasuwki. Jedyne, co w tych drzwiach było i miało
się w miarę dobrze, to mętna szyba z rodzaju tych, jakie lubią
brzęczeć, jeśli przechodzi się za blisko nich. Całe drzwi
sprawiały wrażenie, jakby do wyważenia wystarczyłoby im
niewysilone kopnięcie, ale to, co się za nimi kryło, było
znacznie gorsze...
Łazienka
była dość duża, ale nie miała okien. Ściany do połowy wyłożono
brązowymi kafelkami, jakie były cholernie modne za wspaniałego
PRL-u, jako że nie dało się dostać żadnych innych, a wyżej
pomalowane białą, wapnowatą farbą, jaka zostawiała białe ślady
na czymkolwiek, czym się do niej dotknęło. O gładzi nikt nie
pomyślał, o zdjęciu czających się na suficie starych pajęczyn
też nie. Starszawy kibel w kolorze czekoladowego budyniu miał
najdziwniejszą spłuczkę, jaką kiedykolwiek widziałam – w
pierwszej chwili byłam pewna, że żadnej nie ma, bo składała się
jedynie z pomalowanej olejną farbą rury i zaworu, który trzeba
było wcisnąć i przytrzymać, by poleciała woda. Umywalka na nóżce
i odrobinę obtłuczone lustro na zardzewiałych śrubach doskonale
dopełniały się z brodzikiem – a właściwie zawieszoną na
plastikowej rurce żółtą szmatką w bliżej nieokreślone wzorki i
obniżoną podłogą ze zbrązowiałym odpływem. Miałam nadzieję,
że to była rdza. Całość oświetlała aż jedna energooszczędna
świetlówka nikczemnej mocy, nieśmiało chybocząca się na długim
drucie.
Ja
pierdykam. Toż ja bałam się tam wejść, a co dopiero zamknąć...
Gdy upewniłam się, że obraz, który stanął mi przed oczami po
otwarciu tandetnych drzwi jest prawdą, byłam bliska tego, żeby
zebrać manatki i wziąć nogi za pas natychmiast, obojętne, ile
osób by mnie goniło. Pozostawało mieć nadzieję, że jako
wilkołak (półdemon?) miałabym nad nimi lekką przewagę... o ile
oczywiście zrezygnowaliby, zanim ja zaczęłabym się krztusić, jak
moje ciało zapomni, że powinno posiadać coś takiego, jak kondycja
fizyczna.
Gabrysia
i Ania chyba zorientowały się, że coś jest ze mną nie tak, bo
nawet nie próbowały szczególnie natrętnie wciągnąć mnie w
rozmowę, gdy wróciłam do pokoju dziwnie milcząca i natychmiast
położyłam się na łóżku, wbijając przerażony wzrok w sufit.
No,
ale to jeszcze nie był koniec, moi mili! Nie wiem, jakim cudem
wcześniej mi to umknęło, ale gdy dziewczyny przypomniały mi, że
posiłek, na który się wybieramy, nosi dumne miano „obiadokolacji”,
poczułam się tak, jakbym definitywnie znalazła się w jakimś
koszmarnym śnie. Szczypałam się, zmuszałam, żeby się obudzić...
i nie mogłam. To było straszne. To było tak cholernie straszne...
Nażarłam
się jak głupia. Wprawdzie żylasty schabowy nie był szczególnie
wyszukany, a i ziemniaki coś tak czułam, że za długo
taplały się w soli, ale pomidorowa z ryżem okazała się całkiem
sympatyczna i korzystałam z tego jak mogłam. Wzięłam dwie
dokładki, a potem dodatkowo przyssałam się do porcji kilku innych
dziewczyn, które zapewniały, że pomidorowej nie lubią. Nie
rozdrabniałam się. Napchałam się na zapas, wyżuliłam w kuchni
trzy nadprogramowe kotlety, które skrupulatnie opakowałam w
chusteczki, i odeszłam smutnym krokiem z powrotem do pokoju, licząc
na to, że razem z paczką ciastek wystarczą mi do rana. Nadzieja
była cokolwiek próżna, ale zawsze można się pocieszać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz