poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 51


Pierwszy dzień mojego końca zaczął się wręcz obrzydliwie dobrze. Wszyscy w domu tryskali niezdrowym entuzjazmem, choć godzina była co najmniej nieludzka, aż z czasem zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie cieszą się tak z tego, że będą mnie mieć na cztery dni z głowy. Mama wręcz śpiewała, wykonując poranne czynności, tata posyłał mi nieco dziwne spojrzenia, ale nie odzywał się ani słowem, zajmując raczej sobą. Ladon, choć wieczorem dobitnie wszystkim oznajmił, że ma w planach spać do czternastej, zwlókł się na dół o szóstej dziesięć, widocznie uznawszy, że nie jest w stanie dłużej udawać, że jego siostrzyczce nie dzieje się żadna krzywda.
Bo działa się. I to taka jak stąd do Częstochowy.
Obudziłam się zaskakująco wypoczęta jak na tak kosmiczną porę, ale pewnie było to spowodowane niezdrową adrenaliną, która przymuszała mnie, bym do ostatniej chwili szukała sposobu na wykręcenie się z tego piekła. Snułam się krok w krok za radosną mamą, skamląc co chwilę, że a to boli mnie głowa, a to brzuch, a to robi mi się niedobrze, a to mam jakieś dziwne dreszcze i z pewnością powinnam już wybierać się raczej na tamtą stronę, a nie jakieś spotkania towarzyskie, ale kompletnie nic nie skutkowało. Z każdą minutą byłam coraz bardziej zrozpaczona.
Narzędzie do wykonania seppuku. Proszę – jęknęłam, gdy zaspany Ladon wtoczył się do kuchni. W sumie ciekawa byłam, dlaczego mamy typowe „integruj się z ludźmi” nie przeszło tym razem na niego, skoro od kilku dni ograniczał się jedynie do słuchania muzyki i spania na przemian, ale jak zwykle to ja musiałam mieć pecha. – Albo przynajmniej pomocna dłoń do harakiri...
Ta, pędzę – burknął i ziewnął głośno. – Przypomnij mi może, co takiego strasznego się dzieje, że mi spać nie dajesz? Czuję się co najmniej tak, jakbyś zaraz miała umrzeć w mękach.
Jak to co się dzieje? Wycieczka. Harcerze. Gabrysia. To nie są wystarczające powody, bym miała umrzeć w mękach? – zapłakałam. Płatki z mlekiem kompletnie mi nie smakowały. Ograniczyłam się do topienia ich łyżką w białej cieczy, ale powoli zaczynałam mieć od tego mdłości. Tym razem prawdziwe. Wciąż czułam gorzki posmak w ustach od czasu łyknięcia połowy paczki aviomarinu, którą zbroiłam się na długą jazdę autobusem.
Właściwie to chodzi o tę Gabrysię? – spytał bardzo inteligentnie.
A znamy jakąś inną? – parsknęłam. Łyżka wypadła mi z dłoni, mleko rozchlapało się na stole.
Nie mogłaś się po prostu nie zgodzić?
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
Jezu, co ja bym bez ciebie zrobiła?! – wykrzyknęłam. – Zbawca świata, ja pierdzielę.
Przestańcie w końcu – włączyła się mama. – Leah, mogłabyś się uspokoić? Jak tak bardzo chcesz, to nie jedź, ale jak znam życie, zaraz zaczniesz mi jęczeć, że nie masz koleżanek.
Zarąbiście! – Zerwałam się od stołu, prawie przewracając krzesło. – W takim razie wracam do łóżka. Dobranoc!
Ej, zaraz, zaraz! Już jej obiecałaś, wracaj tutaj!
Kurde, i weź tu dojdź z nimi do ładu...
Mama, ale ja naprawdę nie chcę szukać nowych znajomości wśród harcerzy. Poważnie – spróbowałam jeszcze raz.
W twoim wieku należałam do harcerstwa i bardzo dobrze to wspominam.
Teraz jest nieco inaczej...
Na pewno nie aż tak. Spakowana jesteś? Zaraz musimy wychodzić.
Byłam spakowana. W absurdalnie wielką torbę na kółkach, na widok której mama na dobre zwątpiła w moje zdrowe psychiczne. No ale weź wepchnij w coś mniejszego mojego laptopa... i kosmetyczkę... i trzy książki, które czytam jednocześnie... i przenośny głośnik... i zapasowy bagnet, w razie gdyby temu, który włożyłam do torebki, miała stać się jakaś krzywda lub leżał za daleko, gdy Gabrysi włączy się przytulanie...
No dobra, wzięłam chyba nieco za dużo rzeczy. I przede wszystkim już miałam przerąbane, jeśli komuś zbierze się na kontrolę bagaży. Ale tak trudno było się z tymi wszystkimi przedmiotami rozstać... Jakoś musiałam sobie osłodzić tą chorą rzeczywistość, nie ma opcji.
I co miałam zrobić? Trzeba było zapakować się do samochodu i z tą chorą rzeczywistością się zmierzyć. Stanąć jej odważnie naprzeciw, wziąć to na klatę i te sprawy... Coś tak jednak się obawiałam, że z takiej próby nie wyszłabym cało nawet gdybym wbiła się w zbroję płytową.
Całą drogę opierałam się bezwładnie o drzwi samochodu, usiłując nie zamykać oczu na tyle szczelnie, by świeżo nałożony na rzęsy tusz się nie rozmazał. Powoli łapała mnie senność od tego cholernego aviomarinu, a w połączeniu ze świadomością, że właśnie jadę do piekła, stworzyła mieszankę, przez którą nawet na narzekanie nie miałam zupełnie siły. Mama coś tam trajkotała, przekrzykując grające radio, tłumaczyła mi, że na pewno będzie fajnie, wspominała coś, co opowiadały jej młodsze pacjentki, które fascynuje harcerstwo (byłam tak wyczerpana, że nawet nie odezwałam się w kwestii tego, że jej pacjentki chyba nie są najlepszym sposobem na uświadomienie mi, że harcerze są normalni) i ekscytowała się, że sama chętnie by się na taki obóz wybrała. Ja miałam to po prostu gdzieś. Słuchałam, ale moim największym zmartwieniem było to, że słońce dopiero wstawało. Poważnie, ja nie wiem, jak można zrywać ludzi z łóżka o takiej porze. Zgodnie z prawami natury funkcjonuje się przecież tylko wtedy, gdy jest widno, a nie...
Ciekawe, co moja chęć przesypiania całej doby powie na pomysł pracy na kolei, co nie?
Na widok miejskiego dworca autobusowego z miejsca uruchomiła mi się choroba lokomocyjna. Chyba już wspominałam, jak efektowne jest to miejsce, a gdy do tego wszystkiego zauważyłam podejrzaną grupkę z plecakami, z miejsca wzięłam pod uwagę wyskoczenie z auta, przebiegnięcie ulicy i wpierniczenie się na tory kolejowe, zanim mama zdążyłaby mnie złapać. Jakaż to była cudowna perspektywa...
Baw się dobrze! – Mama ucałowała mnie po tym, gdy pomogła z wypakowaniem walizki, i odjechała, chyba obawiając się, że wepchnę jej się zaraz z powrotem do samochodu i tak czegoś złapię, że za nic mnie nie zdoła drugi raz z niego wyciągnąć.
Nie no, zabawa będzie przednia, już po prostu nie mogę się doczekać – jęknęłam pod nosem, odetchnęłam głęboko, policzyłam do dziesięciu, tłumacząc wewnętrznemu pierdolcowi, że mógłby schować się nieco głębiej, i ruszyłam w stronę idiotycznej grupy, próbując przekonać siebie samą, że nie umrę od tego.
A grupka była mocno idiotyczna. Dziewczyny wyglądały niemal identycznie – ubrane w identyczne mundurki, na które składały się bezkształtne spodnie eksponujące krągłości w sposób, w który z pewnością nie powinny zostać wyeksponowane, i jakieś dziwne kurtki, które nijak nie pasowały do niczego, do tego każda miała ze sobą identyczny, gigantyczny plecak, do których przywiązały śpiwory i karimaty. Aż się zaniepokoiłam, czy sama nie powinnam podobnie się zaopatrzyć, ale szybko uznałam, że przynajmniej jeśli się okaże, że nie ma łóżek, to będę miała doskonały powód, by spierdzielić do domu z płaczem czym prędzej.
Dwie z dziewczyn niosły sękate kostury z czymś, co chyba miało być chorągiewkami, ale jak dla mnie wyglądało jak strzępy podkoszulki z trudem wyrwane z psiego gardła.
Bałam się tam podejść. Gdy zobaczyłam te czapeczki, te związane w bezkształtne koczki włosy, to zero makijażu na twarzach o cerze przypominającej nocny koszmar kosmetyczki, te krzywe zęby i okulary w tak niedobranych oprawkach, jak tylko się dało... No nie, mało brakło, a usiadłabym tak, jak stałam, i zaczęła rzewnie płakać. Kurna, przecież ja przy nich wyglądam jak ostatni plastik...
Zatrzymałam się w odległości kilku metrów, nie mogąc zmusić nóg, by dalej się poruszały. Próbowałam im wytłumaczyć, że to nieuprzejme, że muszą zrobić jeszcze tych parę kroków, ale wychodziło mi to tak mało przekonująco, że aż sama zaczynałam myśleć nad tym, czy nieprzyznawanie się do tego towarzystwa przez najbliższe cztery dni nie będzie przypadkiem dobrym rozwiązaniem.
Rany, jak nie chcę się z nimi integrować. Ja naprawdę nie chcę...
O, siemanko! Ty nie jesteś przypadkiem ta Leah, co jedzie zamiast Kasi?
Ja pierdzielę, a jednak nie jestem niewidzialna, nawet gdy bardzo chcę. Muszę kiedyś podpytać Ladona, jak on to robi z tymi iluzjami, przydałaby się taka umiejętność...
Tak, jestem Leah – odparłam, uśmiechając się na siłę, aż coś mnie zabolało w policzkach.
Dziewczyna była niska, bardzo tęga, nieco zgarbiona pod ciężarem plecaka i miała tłuste włosy. I niedomyte zęby, jeśli dobrze widziałam we wciąż słabym świetle poranka. Chyba była przy okazji „najwyższa rangą”, bo miała najwięcej odznak na kurtce i dźwigała ze sobą ten cholerny kij ze szmatką.
Cieszymy się, że jedzie z nami ktoś nowy – powiedziała, podając mi dłoń. – Jestem Karolina. Czuwaj!
E... Cześć. – Uścisnęłam dłoń o temperaturze i konsystencji marynowanego śledzia, uśmiech nieco mi się wykrzywił. Nie zmusi mnie, żebym odpowiedziała na to kretyńskie pozdrowienie, nie ma bata.
Słuchaj, razem z drużynową przygotowałyśmy ci mundur, ale mam wrażenie, że chyba i tak będzie na ciebie za duży. – Krytycznie zmierzyła mnie wzrokiem, nie zauważając jednak tego, że mało brakło, a padłabym na zawał i zwymiotowała jednocześnie. – Gabrysia mówiła, że jesteś bardzo drobna, ale nie przewidziałyśmy, że aż tak.
Dobra, jakoś sobie poradzę. – Machnęłam dłonią, szczerząc się jak głupia. Kamień z serca stoczył mi się z głośnym łoskotem. Sporo trudu mi przysporzyło, by nie pokazać wprost, jak bardzo się z tego faktu cieszę. Jeszcze tylko tego brakowało, by kazali mi wcisnąć się w podobne wdzianko. Kurde, to równie dobrze bym mogła szykować się do trumny, wyszłoby równie życiowo i optymistycznie.
Gabrysi jeszcze nie ma, to może trochę się poznajmy? – zaproponowała inna z dziewczyn.
Niby powinnam zastanowić się nad tym, czy faktycznie nieobecność Gabrysi mogła być na tyle dyskretna, bym jej nie zauważyła i trzeba było mnie uświadomić, ale byłam akurat zbyt zajęta załamywaniem się nad tym, że po tych słowach cała grupka bezkształtnych szarych myszek zwróciła się w moją stronę i zbliżyła bardziej, niż by sobie tego życzył mój wilczy instynkt terytorialny.
Czemu nie – uznałam wreszcie, wzruszając ramionami. Mimo wszystko nie potrafiłam być dla nich niemiła. W sumie nigdy nie umiałam być niemiła dla kogoś, kto nie był niemiły dla mnie. Zawsze łapały mnie wtedy potworne wyrzuty sumienia. Myśleć sobie mogę, co chcę, ale przecież nie zacznę zachowywać się jak ostatni cham tylko przez to, że nie przepadam za takimi osobami, jak one. Przyjazne w końcu są.
Ta, tylko że przez tą moją dobroć może i nie będę się smażyć w piekle, ale zdecydowanie nie pozbędę się też osób, z którymi z pewnością wolałabym się nie przyjaźnić...
No to ja jestem Karolina, jak mówiłam – zaczęła pierwsza. – To są Ania, Zosia, Emilia, Weronika i Zuzka. – Przedstawiała po kolei. Nieco się zdziwiłam, bo było nas dość mało, ale w sumie godzina jeszcze wczesna, może przyjadą niedługo.
Ja jestem Leah – włączyłam się chcąc nie chcąc. – To może... hm... Czym się interesujecie?
Spojrzały po sobie z konsternacją.
Bo... Ja to za bardzo nie mam czasu na zainteresowania. Mam egzamin gimnazjalny w tym roku i muszę się uczyć, żeby dostać się do dobrego liceum – wyznała Zuzka.
Kurde, coś mi się zdaje, że ja też mam egzamin gimnazjalny w tym roku, a jakoś dziwnym trafem nie rezygnuję z siebie na rzecz nauki... Ja pierdzielę, to już wiem, w jakie towarzystwo tu wpadłam. Zajebiście. Ręce tak mi opadły, że dopiero z opóźnieniem zauważyłam, że reszta też zaczęła coś mówić. Niestety niemal wszystkie odpowiedzi brzmiały tak samo. Od utrzymywania wymuszonego uśmiechu zaczęło mnie ciągnąć w policzkach, jakbym zaraz miała dostać wyjątkowo paskudnego skurczu. Jedynymi, które jako tako wyróżniły się na tle reszty, były Weronika i Ania.
Kurwa, ja to mam tak zjebane popołudnia, że nie ma co się czymś interesować – wyznała Weronika. Szczerze mówiąc, nawet mnie to jakoś nie zaskoczyło – zdążyłam zauważyć, że niemal wszystkie Weroniki są dość... specyficzne.
Ale Ania...
O jejuśku, ja to normalnie kocham rysować – oznajmiła przesadnie piskliwym głosem. – I czasem piszę książki na Wattpadzie, ale nie mów nikomu.
O, piszesz? – zainteresowałam się nieco mocniej. Zawsze łowiłam piszące osoby i stalkowałam na Wattpadzie, jeśli tylko była taka możliwość, więc nieco się nawet obudziłam.
No, fanficzki piszę. Zobacz sobie. – Podyktowała mi nazwę konta. Zapisałam ją skrupulatnie w telefonie, mając nadzieję, że dzięki temu będę miała co robić podczas podróży autobusem.
Po jakimś czasie, gdy grupka sukcesywnie zaczęła się powiększać, na horyzoncie pojawiła się także Gabrysia. Niemal dostałam zawału, gdy ją zobaczyłam – niepomalowana i bez swojej obroży z kolcami, w dodatku wciśnięta w harcerski uniformik wyglądała... no jak nie ona, no. Aż dałam się przytulić, w takim szoku byłam.
Hejka, Leiczku, nawet nie wiesz, jak ja się cieszę, że z nami jedziesz! – wrzeszczała, obcałowując moje policzki ze wszystkich stron.
Ochłonęłam na tyle, by się wyrwać, wręcz zawstydzająco późno.
No już dobra, dobra, katar mam, zarazisz się – jęknęłam, z trudem odsuwając ją na długość ramion. – Przecież obiecałam, że pojadę, nie?
Niby tak, ale ja się cały czas z tego tak strasznie cieszę! – dalej darła się jak depilowana woskiem.
To świetnie – uznałam wreszcie i uprzejmie pozwoliłam, by wpadła w swój zwyczajowy monolog. O wiele łatwiej było ją znieść, gdy nie wymagała ode mnie nawiązywania rozmowy.
Gdy wreszcie wybiła godzina siódma, na pusty plac wtoczył się autobus. Miałam szczerą nadzieję, że może jednak nie jest nasz, ale ciężko było się pomylić, skoro okazał się jedynym na horyzoncie... Wyglądał na dość stary, mało wygodny i śmierdzący zużyciem. Jak ja nienawidzę tego charakterystycznego zapaszku w autobusach... Ciekawe, że nawet w najstarszych pociągach nigdy aż tak nie śmierdzi. I że nawet w najstarszych pociągach nie ma tylu poprzylepianych do siedzeń starych gum do żucia, jak tam w obrębie jednego siedzenia. Kurde, byłam pewna, że ten cholerny aviomarin na nic się nie zda, bo o mało nie puściłam pawia, gdy to zobaczyłam. Zaanektowałam miejsce przy oknie, by móc gapić się na coś innego niż ufajdane oparcie siedzenia przede mną, ale nie przemyślałam zbyt dobrze tego, że to narazi mnie na kontakt z poplamioną zasłonką w wyjątkowo nieapetycznym kolorze. Uchwyt, o który ją można było zaczepić, by się nie rozkładała, okazał się nie istnieć. Ciekawe, komu chciało się coś takiego odłamać...
Ostatecznie było nas całkiem sporo, i to same dziewczyny, a każda dokładnie taka sama. Tylko ta głupia Gabrysia jako tako się wyróżniała. No i drużynowa – chuda jak patyk jejmość o specyficznych zębach i takiej powolności w ruchach, że nie szło na nią nie patrzeć i nie zasypiać. Gdy czytała listę obecności, przejęzyczając się przy każdym nazwisku, już zaczynałam mieć nadzieję, że nigdy nie wyjedziemy, ale niestety jakoś to poszło.
Droga minęła dla mnie okrutnie. Przez leki czułam się strasznie przymulona. Wszystkie chciały się integrować, zagadywały mnie co chwilę, ale z takim opóźnieniem rejestrowałam słowa, że w końcu dały mi spokój. Zebrałam tylko przykładny ochrzan od Gabrysi, że znowu nie chcę z nią rozmawiać, spróbowałam im wytłumaczyć, że musiałam wziąć leki na chorobę lokomocyjną i że nie uratuję się teraz nawet porządną kawą, i zajęłam się sobą.
A przynajmniej spróbowałam.
Z początku wzięłam się za przeglądanie konta Ani, ale gdy zauważyłam, że każde z bodajże pięćdziesięciu opowiadań opiera się na tematyce Łan Dajrekszyn (w czym jedno zahaczało dodatkowo o jednorożce, ale chyba nie chciałam wiedzieć, jaki związek miało jedno z drugim), odechciało mi się czegokolwiek. Przeczytałam kilka rozdziałów z najnowszego, ale już po trzech zaczęło mnie wnerwiać błędami ortograficznymi. Było tak beznadziejne, że nie byłam w stanie potraktować go nawet jako komedii. Poza tym autobus kołysał, śmierdziało w nim porządnie, a aviomarin okazał się znacznie słabszy, niż na to liczyłam... Po jakimś czasie jedynym, co byłam w stanie robić, było wyglądanie przez okno i słuchanie toczących się wokół rozmów, z których co jedna, to głupsza była. Po mniej więcej dwóch godzinach towarzystwo zaczęło śpiewać do lecących z radia piosenek, a ja ostatecznie doszłam do wniosku, że nic mnie nie uratuje, i poszłam spać.
Z każdym pokonanym kilometrem mniej chciało mi się wierzyć w to, że na tak dużą grupę osób nie było zupełnie nikogo normalnego. No bo harcerze harcerzami, ale przecież w każdym towarzystwie da się wyłapać kogoś nieco fajniejszego i wyłamującego się czymś z szeregu, a tu... One były tak do siebie podobne, że nie minęło kilka minut, a już zapomniałam, która była która.
No dobra. Gabrysia się wyłamywała. Ale dyskutowałabym, czy to na pewno dobrze...
Ogólnie jak tak dłużej się zastanowić, to droga minęła mi dość przyjemnie. Gdy już wmówiłam gromadce, że muszę się przespać, bo leki mnie wykańczają, założyłam słuchawki, odpaliłam Monster Magnet i trwałam oparta o szybę z zamkniętymi oczami; całkiem nieźle mi się odprężało. Mogłam wmówić sobie, że żadne problemy mnie nie dotyczą, że jestem sama... że spotkają mnie już tylko i wyłącznie dobre rzeczy.
Szkoda, że te nieszczęsne trzy godziny kiedyś musiały się skończyć.
Gdy któraś z dziewczyn zaczęła się drzeć, że prawie jesteśmy na miejscu, i to na tyle głośno, że choćby i w słuchawkach, nie mogłam jej zignorować, powróciłam nieco do świata żywych. Ze smutkiem spakowałam swoje rzeczy do torebki, wyprostowałam się nieco na niewygodnym siedzeniu. Moja ulubiona koleżanka przyuważyła to znacznie szybciej, niż bym sobie tego życzyła.
O, już się wyspałaś, Leiczku? To super, może będziesz miała siłę na imprezkę wieczorem.
Jaką znowu...? – Opanowało mnie takie przerażenie, że jedynie tyle zdołałam wydukać, zanim zakrztusiłam się powietrzem.
No imprezkę. Bo drużynowa mówiła, że dzisiaj będziemy mieć już czas wolny, więc z dziewczynami pomyślałyśmy, że najpierw obejrzymy okolicę, a potem zrobimy imprezkę. Piszesz się?
Zobaczę, jak będę się czuła – burknęłam wreszcie.
Kurde, sądząc po tym, jak wyglądają i się zachowują, na alkohol nie będzie co liczyć. Bez znieczulenia chyba nie powinnam się pchać na żadne cholerne imprezki...
Włączyłam się do dialogu na tyle bezsensownego, że nie musiałam specjalnie mocno się skupiać, by być w nim na bieżąco, i wyglądałam jednocześnie przez okno, ciekawa, gdzie tak właściwie nas przywiało. Musiałam przyznać, że okolica zapowiadała się bardzo ładnie. Szybko minęliśmy maleńkie miasteczko, na które składało się kilka uroczo kolorowych, zadbanych kamienic i mniejszych domków jednorodzinnych, i jechaliśmy właśnie wąską drogą przez rozległe, lekko pofałdowane pola, kierując ku wznoszącej na horyzoncie plamie, którą okazał się spory ogrodzony teren. Sam budynek może i nie wyszedł szczególnie zachęcająco i nie wyglądał mi na szkołę z internatem – był spory, klocowaty, komunistyczny, pomalowany beżową, złuszczającą się farbą, dodatkowo długi i wysoki na cztery piętra – ale otoczenie było w stanie skutecznie zamaskować jego niewyjściowy wygląd. Kilka starych drzew, niewielki sad i zaniedbany o tej porze roku ogród musiały pięknie wyglądać latem. Obok wylanego asfaltem placu, na który wtoczył się autobus, stała pomalowana na zielono ławka i stary trzepak.
Coś było w tym miejscu, że naprawdę mi się spodobało. Ale trzeba przyznać, że przez moment chciałam się schować, gdy na powitanie wyszła nam wiekowa zakonnica o twarzy pomarszczonej i zbrązowiałej jak zasuszone jabłko i zaskakująco silnej, wyprostowanej sylwetce.
Wysiadłyśmy z autobusu, odebrałyśmy bagaże i zgromadziłyśmy w kółku dookoła drużynowej. Ta rozmawiała chwilę z siostrą, ustalając coś przyciszonym głosem, wreszcie jednak odwróciła się do nas, mówiąc:
Siostra Ewa pokaże wam pokoje. Idźcie za nią. O siedemnastej będzie obiadokolacja, a tak to macie dzisiaj wolne. Proszę, bądźcie grzeczne i zbierajcie siły na jutro. Proszę, byście po godzinie dziewiętnastej nie chodziły po budynku.
Aż zaczęłam się bać, co nas miało czekać, że aż należało zbierać na to siły, ale nie pytałam, nie chcąc sobie jeszcze bardziej psuć humoru.
O ile na zewnątrz mi się podobało, o tyle w środku szybciutko zmieniłam zdanie. Było okropnie. I nie, nawet kilka drzewek i ławeczka nie miały jak tego uratować. Za cholerę.
Budynek był bardzo zaniedbany, co kłóciło mi się ze stereotypem czegoś, co należało do klasztoru. Wszystkie z długich, pozbawionych okien korytarzy zatrzymały się wystrojem w czasach głębokiego PRL-u i przypominały całymi sobą szkołę właśnie, choć nie zauważyłam, by którekolwiek z dziesiątek zamkniętych drzwi prowadziły do pomieszczeń klasowych. Zakonnica krótko wskazała nam, gdzie mieści się stołówka, i wprowadziła na czwarte piętro, które miałyśmy zająć.
Pokoje były cholernie małe i wszystkie bez wyjątku trzyosobowe. Gdy szybko wniosłam rzeczy do jednego z nich, by móc zająć łóżko przy oknie, zanim jeszcze komuś się na to zbierze, Gabrysia złapała za rękę Anię i dosłownie wciągnęła ją do wybranego przeze mnie pokoju, tłumacząc coś przyciszonym tonem i chichocząc idiotycznie. Żadnej z nich nie przyszło do głowy, że mogłabym nie życzyć sobie mieszkania z nimi w jednym pomieszczeniu. Szybko zaczęły się zadomawiać, co nieco mnie zdziwiło, bo sama zamierzałam poprzestać tylko na otworzeniu walizki, skoro w niedzielę rano wyjeżdżamy. I tak nie byłoby gdzie się zmieścić, bo niby trzyosobowy, ale pokój był tak cholernie mały, że znajdowała się w nim tylko jedna szafa z dykty obłożonej okleiną mającą imitować drewno, rozpuchniętą i popękaną w kilku miejscach ze starości. Ściany miały nieokreślony żółtawy kolor i kilka plam, podłoga straszyła zielonkawym linoleum, a na suficie zebrało się kilka zacieków od wilgoci, straszących tuż obok... czterech jarzeniówek. Wprawdzie nie należały do tych długich i obłożono je zaskakująco nowymi jak na to miejsce kloszami, ale i tak mało brakło, a uciekłabym na korytarz i się rozpłakała w jakimś kącie. Nosz ja pierdzielę, jakby mało mi było, to jeszcze musieli mi pierdyknąć coś takiego nad głową. Nienawidzę tej swojej fobii...
Kolejny raz niemal się rozpłakałam, gdy okazało się, że okno da się jedynie uchylić. Już zaczynałam się tu dusić...
Łóżka były. Ale tak cholernie niewygodne, że równie dobrze mogłoby ich nie być.
Współlokatorki też były. I nadawały jak naćpane.
Gabrysia natychmiast się zadomowiła, rozpakowawszy wszystkie rzeczy i ułożywszy je w dostępnych szafkach, a Ania wyciągnęła z plecaka gigantycznego pluszowego jednorożca. Na widok mojej średnio rozgarniętej miny szybko wytłumaczyła, że nie może bez niego zasnąć.
Ale gdy myślałam, że gorzej być już nie może, zobaczyłam łazienkę.
Wspominałam coś o tym, że mam jakąś taką dziwną przypadłość, że nie umiem wykąpać się w brzydkim miejscu. Ponadto nienawidzę, gdy muszę dzielić kibel z trzydziestoma osobami, zwłaszcza gdy w drzwiach nie ma zasuwki. Jedyne, co w tych drzwiach było i miało się w miarę dobrze, to mętna szyba z rodzaju tych, jakie lubią brzęczeć, jeśli przechodzi się za blisko nich. Całe drzwi sprawiały wrażenie, jakby do wyważenia wystarczyłoby im niewysilone kopnięcie, ale to, co się za nimi kryło, było znacznie gorsze...
Łazienka była dość duża, ale nie miała okien. Ściany do połowy wyłożono brązowymi kafelkami, jakie były cholernie modne za wspaniałego PRL-u, jako że nie dało się dostać żadnych innych, a wyżej pomalowane białą, wapnowatą farbą, jaka zostawiała białe ślady na czymkolwiek, czym się do niej dotknęło. O gładzi nikt nie pomyślał, o zdjęciu czających się na suficie starych pajęczyn też nie. Starszawy kibel w kolorze czekoladowego budyniu miał najdziwniejszą spłuczkę, jaką kiedykolwiek widziałam – w pierwszej chwili byłam pewna, że żadnej nie ma, bo składała się jedynie z pomalowanej olejną farbą rury i zaworu, który trzeba było wcisnąć i przytrzymać, by poleciała woda. Umywalka na nóżce i odrobinę obtłuczone lustro na zardzewiałych śrubach doskonale dopełniały się z brodzikiem – a właściwie zawieszoną na plastikowej rurce żółtą szmatką w bliżej nieokreślone wzorki i obniżoną podłogą ze zbrązowiałym odpływem. Miałam nadzieję, że to była rdza. Całość oświetlała aż jedna energooszczędna świetlówka nikczemnej mocy, nieśmiało chybocząca się na długim drucie.
Ja pierdykam. Toż ja bałam się tam wejść, a co dopiero zamknąć... Gdy upewniłam się, że obraz, który stanął mi przed oczami po otwarciu tandetnych drzwi jest prawdą, byłam bliska tego, żeby zebrać manatki i wziąć nogi za pas natychmiast, obojętne, ile osób by mnie goniło. Pozostawało mieć nadzieję, że jako wilkołak (półdemon?) miałabym nad nimi lekką przewagę... o ile oczywiście zrezygnowaliby, zanim ja zaczęłabym się krztusić, jak moje ciało zapomni, że powinno posiadać coś takiego, jak kondycja fizyczna.
Gabrysia i Ania chyba zorientowały się, że coś jest ze mną nie tak, bo nawet nie próbowały szczególnie natrętnie wciągnąć mnie w rozmowę, gdy wróciłam do pokoju dziwnie milcząca i natychmiast położyłam się na łóżku, wbijając przerażony wzrok w sufit.
No, ale to jeszcze nie był koniec, moi mili! Nie wiem, jakim cudem wcześniej mi to umknęło, ale gdy dziewczyny przypomniały mi, że posiłek, na który się wybieramy, nosi dumne miano „obiadokolacji”, poczułam się tak, jakbym definitywnie znalazła się w jakimś koszmarnym śnie. Szczypałam się, zmuszałam, żeby się obudzić... i nie mogłam. To było straszne. To było tak cholernie straszne...
Nażarłam się jak głupia. Wprawdzie żylasty schabowy nie był szczególnie wyszukany, a i ziemniaki coś tak czułam, że za długo taplały się w soli, ale pomidorowa z ryżem okazała się całkiem sympatyczna i korzystałam z tego jak mogłam. Wzięłam dwie dokładki, a potem dodatkowo przyssałam się do porcji kilku innych dziewczyn, które zapewniały, że pomidorowej nie lubią. Nie rozdrabniałam się. Napchałam się na zapas, wyżuliłam w kuchni trzy nadprogramowe kotlety, które skrupulatnie opakowałam w chusteczki, i odeszłam smutnym krokiem z powrotem do pokoju, licząc na to, że razem z paczką ciastek wystarczą mi do rana. Nadzieja była cokolwiek próżna, ale zawsze można się pocieszać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz