Zasadniczo
gotowa jestem uznać, że nie byłam szczególnie zadowolona.
Mam
wrażenie, że obudziłam się z czymś na kształt zaawansowanego
kaca psychicznego. Czułam się po prostu tak, jakbym mogła w każdej
chwili zwyczajnie zdechnąć.
Gdy
tylko zadzwonił budzik, moją pierwszą myślą było „cholera,
coś tu chyba jest nie tak”. Choć przez całą noc spałam po
prostu beznadziejnie – nowe miejsce, nie zapominajmy, więc nawet
pomimo cudownej ciszy dookoła nijak mi nie wychodziło nic ponad
wysiloną, żałośnie płytką drzemkę – to tuż nad ranem,
pewnie jakąś godzinę przed budzikiem, zasnęłam nareszcie
porządnie. I to tak w kij porządnie, jak to tylko ja zasnąć
potrafię – z całym pakietem popierdzielonych snów, od których
to można mieć kaca psychicznego przez blisko tydzień, a które są
tak wyraziste, że właściwie nie ma opcji, bym w ich trakcie miała
przynajmniej cień świadomości, że śpię. Gdy mnie z czegoś
takiego obudzić, będę zachowywać się jak zombie. A przede
wszystkim przez dłuższy czas nie będę miała pojęcia, co takiego
się stało, że nagle rzeczywistość dookoła uległa zmianie… bo
w tych cholernych snach rzeczywistość bywa wyraźniejsza od tej
prawdziwej. Beznadzieja, mówię wam.
No
więc jak zadzwonił ten cholerny budzik, poważnie nie miałam
bladego pojęcia, co takiego się dzieje. Gdy oprzytomniałam już na
tyle, by się zorientować, że to jednak faktycznie ode mnie czegoś
chcą i że wypadałoby coś z tym zrobić, wpadłam na to, że
najlepszym rozwiązaniem będzie wypierniczenie telefonu za okno, bo
uparta ikonka z czerwonym krzyżykiem zdawała się zupełnie odporna
na dotyk. Gdy wreszcie udało mi się wcelować w nią palcem,
wyłączyłam po prostu natrętną, radosną melodyjkę w diabły,
walnęłam telefon na podłogę, zapominając, że nie mam tu wcale
magicznej półeczki na niego i picie, jak w poprzednim mieszkaniu, i
przewróciłam się na drugi bok, znowu zamykając oczy.
Kilka
minut mi zajęło, zanim się skapnęłam, że budzik nie był
ustawiony bezcelowo.
Nie
wiem, jak wyszykowałam się do szkoły. Coraz częściej zdarzają
mi się takie czarne dziury w pamięci i powoli zaczyna mnie to
niepokoić… W sumie całkiem to zabawne, bo ostatnio spałam więcej
niż zwykle, a nie czułam się szczególnie wypoczęta. Ba! Jeśli
zaszła jakakolwiek zmiana, to jedynie na gorsze, bo chętnie
zadomowiłabym się w łóżku na dobre. Rany, ja często byłam tak
śpiąca, że z entuzjazmem bym przywitała kolejne zapalenie
wyrostka, byleby tylko móc pospać kilka dni w szpitalnym łóżku
bezkarnie. Okropieństwo. Co to było? Jakaś reakcja obronna
organizmu nie mającego ochoty na obcowanie z marnie działającym
systemem edukacji? Czy wreszcie napięcie po zakończonej sprawie z
Ladonem zaczęło ze mnie schodzić? Ech, kij wie. Grunt, że tak się
działo. I nie wiedziałam, co z tym zrobić, bo zasadniczo drugiego
wyrostka nie miałam. Zafundować sobie wolne i przespać kryzys, czy
próbować go zwalczyć? Najmocniej oczywiście kusiła mnie pierwsza
opcja, ale gdzieś tam głęboko ukryty zdrowy rozsądek podpowiadał,
że to może jedynie pogorszyć.
Poza
tym nie miałam aż tak dość szkoły, by sprezentować sobie teraz
wagary. Kto wie, kiedy te nieobecności mogą się jeszcze przydać…
Zlazłam
na dół, dobitnie przekonując się, że schody nie są dobrym
pomysłem dla porannej wersji mnie. Było domagać się pokoju na
parterze… Dowlokłam się jakoś do kuchni, a tam…
Chaos
to, jak podejrzewam, spore niedopowiedzenie.
Mama
szukała czegoś w lodówce, jednocześnie żaląc się z tego, że
zaraz pewnie spóźni się do pracy. Akurat gdy weszłam, potrąciła
łokciem karton z sokiem (skąd u nas w domu sok z kartonu,
skoro żadne z nas takiego nie pije?) i wywaliła go na podłogę.
Jak można się łatwo domyślić, karton zakrętki z niewiadomych
przyczyn nie miał, a kolorowa plama na deskach wyszła całkiem
malowniczo. Tata chyba próbował zrobić placki, ale coś średnio
mu szło, co poznałam po tym, z jakim trudem i desperacją usiłował
okiełznać patelnię z leniwie palącą się zawartością. Mleko
kipiało radośnie na palniku tuż obok, nie mogąc doczekać się
reakcji z żadnej strony.
– Pytać,
jak tam poranek, chyba nie ma sensu? – mruknęłam od wejścia.
– Jedz
szybko, bo się spóźnisz! – Zostałam obdarowana talerzem z
jeszcze niespalonymi plackami i odepchnięta w stronę stołu. Z
pewnym trudem odnalazłam miejsce wśród rozprowadzonej po blacie
zawartości torebki mamy i postarałam się z całych sił nie
przeszkadzać.
To
nie zapowiadało się dobrze.
No
więc doszłam do szkoły. Czy dojechałam… Nie mam pojęcia,
grunt, że znalazłam się tam tylko dziesięć minut spóźniona. I
czekało mnie całkiem mocne zaskoczenie, gdy to się okazało, że
dzisiaj trafił się jeden z tych dni, gdy to nie tylko ja nie do
końca zdawałam sobie sprawę z tego, co się dookoła dzieje.
Poważnie,
nauczyciele też wyglądali jak zombie. Z tym tylko, że zamiast
„mózg, mózg”, jęczeli „kartkówka z niemieckiego, kartkówka
z matematyki”.
Cholera,
już ten mózg bym wolała. Przynajmniej dałoby się o jego kwestii
podyskutować…
Niemiecki
zasadniczo nie sprawia mi problemów. Poważnie, to jest sprawa,
można powiedzieć, wręcz magiczna – nie uczę się go wcale w
domu oprócz odbębnienia obowiązkowej pracy domowej, bo kobitka
lubi ją sprawdzać na wyrywki, a i na zajęciach tak nie do końca
uważam, jak to ja, a wszystko umiem. Błyskawicznie chwytam nowości
i zapamiętuję starsze rzeczy ot tak. I nie mam żadnej oceny
słabszej niż piątka. Ja. Czujecie to? Egzamin gimnazjalny będę
z niemieckiego zdawać, zamiast angielskiego, bo mogę to zrobić
o wiele mniejszym kosztem. Angielskiego trzeba by było się jednak
uczyć. Ktoś tam wspominał, że mam do niego talent, ale ja sama
nigdy go nie uświadczyłam…
Kartkówka
z niemieckiego poszła jak zwykle. Kartkówka z matematyki właściwie
też. Bo oddałam pustą kartkę. Rodziców szlag trafi, to już
kolejna jedyneczka do kolekcji będzie. Jakoś tak po ostatnich
wydarzeniach – ściganiu półdemonów, magicznych anomaliach i
wilkołakach chcących mnie zeżreć – nie miałam serca do
zastanawiania się nad rzeczami tak błahymi, jak szkoła. Co mi po
cyfrze wpisanej długopisem do dziennika, skoro o mało nie straciłam
ostatnio życia…
Miałam
wszystko gdzieś. Snułam się po szkole, bezwolnie chodziłam od
klasy do klasy tak, jak mi kazano, notowałam nawet, gdy nauczyciele
coś dyktowali, i sprawiałam wrażenie, jakbym ich słuchała, w
rzeczywistości gapiąc się w jeden punkt w przestrzeni i nie mając
siły na utrzymanie myśli w jednym miejscu. I tak mi się całkiem
dobrze żyło. Próbowałam przetrwać, bo w domu czekało na mnie
łóżko. A z każdą lekcyjną godziną było mi do niego coraz
bliżej.
Czułam
się kijowo. Wegetowałam. Cierpiałam nad brakiem energii, co
przerwę robiąc sobie nową kawę. A wiecie, co w tym wszystkim było
najgorsze?
– Hejka,
Leiczku!
No
właśnie to.
Gabrysia
nie zamierzała wpisywać się w senne otoczenie. Oj nie…
Powiedzieć, że tryskała entuzjazmem i niezdrową chęcią do
życia, to jak nic nie powiedzieć. Od samego początku próbowała
mnie złapać, ale za każdym razem przezornie uciekałam przed nią
w najbardziej odosobnione miejsca pod pretekstem a to wycieczki do
sekretariatu w bliżej nieokreślonej sprawie, a to wybrania się do
łazienki, a to przejścia się do biblioteki, lecz na czwartej
przerwie bezpowrotnie brakło mi pomysłu, którego miejsca jeszcze
nie odwiedziłam, i zadekowałam się koło nieczynnego wyjścia
ewakuacyjnego. Miałam dwadzieścia minut, zaanektowałam więc
jedyną ławkę koło grzejnika, bo jak zwykle było mi cholernie
zimno, podczas gdy wszyscy inni narzekali, że coś w tym roku
przesadzają z grzaniem w tej szkole, i zamierzałam zająć się
książką, by czas mi szybciej zleciał. Nie przewidziałam, że w
ten sposób pozostanę wystawiona na atak… a ta raszpla od rana
wyglądała tak, jakby bardzo chciała o czymś ze mną porozmawiać.
– Dlaczego
ty się ze mną za każdym razem witasz? Przecież widzimy się od
ósmej rano – jęknęłam, zanim zdołałam się powstrzymać.
Niewyspana, nie potrafię sięgnąć do swoich głęboko ukrytych
pokładów uprzejmości i nigdy nie pierdzielę się ze słowami. A
to, że lasce zdecydowanie się od jakiegoś czasu należało…
Ta,
jeszcze jakby się tym przejęła, co nie?
– A
dlaczego mam się nie witać? Przecież do ciebie podchodzę, nie? –
Zmarszczyła brwi. Dopiero teraz zauważyłam, że ma w oczach te
soczewki, których używała do tłumaczenia rodzicom, że jest
wilkołakiem – czerwone z nadmiernie rozszerzoną źrenicą, przez
które wyglądała jak naćpana.
Moment,
ona zawsze tak wygląda.
– Dobra,
kij z tym, nic nie mówiłam. – Ukryłabym twarz w dłoniach,
gdybym się nie bała, że całkiem sobie tapetę rozmażę. W razie
czego jedynie zamknęłam oczy i oparłam się bezwładnie o gorący
grzejnik za plecami, mając dziecinną nadzieję, że jak tak zrobię,
to nie będzie mnie widać.
– Oj,
coś ty taka dzisiaj nie w humorze? – Emosia przysiadła się obok
i niby troskliwie pogłaskała mnie po ramieniu, zasługując tym
sobie na spojrzenie z repertuaru „zeżrę cię, tylko jeszcze nie
wiem, w jakim sosie”.
– Bo
życie jest beznadziejne. Bo ludzie są jacyś dziwni. Bo kiepsko
spałam. Bo wszystko, na co nie spojrzę, jest po prostu do dupy. Mam
wymieniać dalej? – prychnęłam i sięgnęłam po odstawiony na
parapet kubeczek termiczny z kawusią. Tylko kawusia sprawiała, że
jako tako trzymałam się jeszcze w pionie, zamiast leżeć gdzieś w
kącie i płakać, że nie mam siły podnieść ręki nad głowę.
– Przesadzasz.
– Dziewczyna zacmokała zdegustowana i wywróciła oczami. Jakimś
dziwnie zamaszystym gestem odgarnęła o dziwo czystą czarną
grzywkę bardziej na bok, by niemal zasłaniała jej jedno z oczu. –
Słuchaj, bo ja mam do ciebie sprawę, Leiczku. Musimy pogadać.
Czy
tylko ja mam wrażenie, że zawsze, gdy zaczyna w ten sposób, mam
dokumentnie przesrane?
– Taa…
Wal jak w mur – burknęłam. Poważnie było mi już wszystko
jedno. I tak gorzej nie będzie…
– Mogłabym
do ciebie wpaść po szkole?
Kurde,
a jednak.
– Ale
ja nie mam dzisiaj czasu – wykaszlałam, gdy już udało mi się w
miarę ogarnąć po zakrztuszeniu fusami od kawy. – Mam zajęte
całe popołudnie i…
– Ale
to zajmie tylko chwilkę. Proszę! – Zrobiła wielkie oczy i
zamrugała prosząco pozlepianymi rzęsami. Wciąż mnie dziwi, w
jaki sposób nakłada tusz, że osiąga aż taki efekt. To wygląda
tak, jakby z powieki wyrastały jej cieniutkie pajęcze nóżki…
Dobra,
nieważne.
– Skoro
to tylko chwila, to nie możemy pogadać teraz? Mamy jeszcze
piętnaście minut do dzwonka – jęknęłam, machając jej przed
nosem telefonem z odblokowanym ekranem. Godzina wyświetlała się na
nim tak chamsko wprost, że nie było możliwe, by jej nie zauważyła.
– Wolałabym
nie. Chyba nie powinno się rozmawiać o tych sprawach, gdy
tyle ludzi dookoła… – Rozejrzała się znacząco.
Te
sprawy? Ona miała na myśli wilkołaki czy – za przeproszeniem –
pierwszą inicjację seksualną, czy jakąś inną cholerę? A jeśli
tak… to Boże, kto ją chciał?!
Kurde,
a może miała na myśli mojego biednego brata?
Nie,
nie wiem. Nie myślę. W takim stanie lepiej, żebym nie używała
mózgu, bo wyjdą mi z tego same wyobrażenia nieco niesmacznych
ekscesów (sekscesów?) z udziałem wilków i Ladona. Ble. Kurde, nie
zdołam już dojeść tej kanapki…
– No
proszę cię, no! – zawołała w końcu rozpaczliwie, łapiąc mnie
obiema rękami za ramię i wykonując taki gest, jakby zamierzała
przede mną uklęknąć.
– Ożesz…!
Dobra, dobra, możesz przyjść! – wydarłam się, z trudem
powstrzymując ją od gestu. Ja pierdzielę, tego mi brakowało, no…
Ale trzeba jej przyznać, że jest, cholera, skuteczna.
– O,
to super! Serio nie sprawię problemów, sama potem wrócę do domu –
przyrzekła z dłonią na sercu, a ja prychnęłam tylko. Jakbym
w ogóle planowała ją potem odprowadzać…
Szlag.
– To
chyba nie będzie możliwe, mieszkam na kompletnym zadupiu. Ale
najwyżej ci taksówkę zamówię – mruknęłam.
– Przecież
taksówki są strasznie drogie – zaprotestowała.
No
tak. Gdy masz dzianych rodziców, nigdy nie umiesz w życie.
– To
rodziców poproszę, któreś się na pewno zgodzi, żeby cię
odwieźć. – Machnęłam lekceważąco dłonią. Skoro i tak nie
mam wyboru… Raczej nie umrę, jeśli ten jeden raz zachowam się
uprzejmie.
– Ale
zaraz, zaraz. – Tym razem stała się podejrzliwa. – Ty znowu
mieszkanie zmieniłaś? Co było z tamtym nie tak?
– Tylko
je wynajmowaliśmy – jęknęłam. Kurde, ona ma Alzheimera, czy
jak?! Chyba że ten głupi Ladon wywołał na niej aż takie
wrażenie, że wszystko inne wywiało jej z główki. – Opowiadałam
ci, że rodzice chcą kupić dom. No i kupili. Na odludziu.
– Dlaczego
nic mi wcześniej nie powiedziałaś? – zarzuciła, zanim na dobre
skończyłam mówić.
– Dopiero
wczoraj się wprowadziliśmy, nie widziałyśmy się przecież od
tego czasu…
– Mogłaś
zadzwonić!
Ta,
bo ja nie mam na co przeznaczać wolnych wieczorów, tylko gadać z
tobą i zbierać ochrzany od mamy za zbyt wysokie rachunki za
telefon…
– Zmęczona
byłam. Tak, tak, obiecuję poprawę i w ogóle… – Tym razem to
ja wywróciłam oczami. Tak świetnie się trzymałam w postanowieniu
nierobienia tego, a tu masz… Źle na mnie dziewczyna wpływa. –
Możemy już iść? Dzwonek zaraz będzie.
Widziałam,
że nabrała podejrzeń, gdy tak nagle zaczęłam się spieszyć na
fizykę, ale na szczęście nie odezwała się więcej. Jej, w
przeciwieństwie do mnie, na szkole zależało.
Gdy
już minęło to siedem zupełnie bezsensownych godzin, mogłam wyjść
wreszcie na świeże powietrze i odetchnąć czymś więcej, niż
smrodkiem starej kamienicy i taniej pasty do podłóg. Niestety
pojawiła się kolejna kwestia, której nie przewidziałam…
– I
co, jak dostajesz się do tego swojego nowego domku, co, Leiczku?
Rany, ale jestem go ciekawa! – trajkotała Gabrysia, a ja poważnie
zaczęłam się zastanawiać…
No
właśnie. No bo jak ja planowałam się tam dostać? Chyba nie na
pieszo…?
– Y…
Daj mi minutkę – rzuciłam w miarę opanowanym głosem i szybko
poprosiłam o pomoc wujka Google.
Mapa
satelitarna jasno, okrutnie i mało dyskretnie mówiła mi, że w
pobliżu mojego odludzia nie znajduje się żaden przystanek
kolejowy. Był wprawdzie autobusowy, ale i tak trzeba było przejść
z niego spory kawałek, a w takim stanie cyfra oznaczająca odległość
wydała mi się nieskończona.
– Em…
No bo jest w tym problem – odezwałam się po dłuższej chwili,
podczas której usiłowałam zaczarować wyświetlające się dane,
by w jakiś magiczny sposób zmieniły się na przystępniejsze. –
Planowałam jechać autobusem – ta, jasne, ale uznajmy, że tak
faktycznie było… – ale nie przewidziałam, że odległość z
przystanku może być dla ciebie nieco za duża…
– A
nie możesz mnie przewieźć? – Nie wyglądała, jakby szczególnie
się przejęła, ale sama nie wiedziałam, czy to oznaczało jej
twardość, czy raczej to, że zwyczajnie mnie nie słuchała.
– Jak
ja mam cię przewieźć? Czym? Prawa jazdy jeszcze nie mam, roweru
zresztą też…
– Miałam
na myśli, że na grzbiecie.
Potknęłam
się o wystającą płytkę chodnikową.
Że
jak? Kurde, przecież nieuleczalną kontuzję rdzenia kręgowego
miałabym murowaną…
– Oj,
mam wrażenie, że palnęłam jakąś gafę… – zachichotała,
zakrywając dłonią pomalowane na czarno usteczka.
Naprawdę
miałam aż tak przerażoną minę?
– Nie…
To znaczy… Wiesz, właściwie to nigdy nie miałam nikogo na
grzbiecie, nie wiem, czy nawet bym udźwignęła. Jestem dość…
nieduża – wyjaśniłam szybko. Mało brakło, a dodałabym coś
odnośnie jej solidnej tuszy.
– Z
tego, co widziałam, wydaje mi się, że jesteś ogromna przecież –
zdziwiła się. – Jesteś Alfą, prawda?
– E…
niezbyt. Później ci wytłumaczę.
Ruszyłyśmy
niekoniecznie raźnie na przystanek.
Autobus,
który podjechał, był po prostu przerażający i dokładnie
przypomniał mi wszystkie powody, dla których do tej pory unikałam
komunikacji miejskiej jak ognia. Rozklekotany rzęch ledwo wtoczył
się na przystanek, wyjąc umęczonym silnikiem, kopcąc jak porządna
lokomotywa i sypiąc odpryskami rdzy. Dosłownie. Strach było
do niego wsiąść, a co dopiero pokornie uwierzyć, że jest szansa,
że dowiezie kogokolwiek na miejsce w stanie nienaruszonym, nie
zahaczając po drodze o odział intensywnej terapii. Kupiłam bilety
u kierowcy, nie do końca orientując się w tym, jak powinnam się
do tego zabrać, i zajęłam miejsce mniej więcej pośrodku, mając
nadzieję, że tam skutki ewentualnego wypadku będą najmniej
odczuwalne. Nie podobało mi się. Ni cholery mi się nie podobało.
Jechałyśmy
bitą godzinę, podczas której Gabrysia niemal bez ustanku truła mi
nad uchem, właściwie nie robiąc nawet przerw na oddech. Chciało
mi się nieco rzygać, wyglądałam przez okno, usiłując
wytłumaczyć flakom, że wskazane by było, gdyby jednak się nie
uzewnętrzniały, i słuchałam piąte przez dziesiąte, myśląc nad
tym, czy mam ewentualnie zapas jakichś proszków na ból głowy
(dupy w sumie też). Dowiedziałam się kolejnych arcyciekawych
faktów z życia ulubionej koleżanki. Dowiedziałam się, dlaczego
przeniosła się do naszej szkoły (podobno w poprzedniej koleżanki
z klasy jej nie lubiły – ciekawe dlaczego, co nie? Niebywała
zagadka), dowiedziałam się, że ostatecznie zerwała ze swoim
chłoptasiem, gdy to już otwarcie się okazało, że od niej wolał
jej ulubionego kolegę, dowiedziałam się, że zapisała się do
harcerstwa, czego choć próbowałam, nie potrafiłam sobie
wyobrazić. Poważnie, gdy tylko stanęła mi przed oczami w
harcerskich bezkształtnych spodenkach, skarpetach podciągniętych
nad kolana i koszuli, w której nie da się nie wyglądać na
kwadrat, mało brakło, a zakrztusiłabym się podjadanymi ciastkami
ze śmiechu.
Gdy
wysiadłyśmy z autobusu w środku niczego, mina mojej koleżanki
była dość… zabawna.
No
dobra. To nie był taki znowu środek niczego. To były w miarę
zwykłe, nieco już bardziej wiejskie przedmieścia – i to wcale
nie tak daleko od centrum. Przystanek znajdował się niedaleko
cmentarza, wokół wznosiły się nowoczesne wille dla bufonów. Z
czasem, gdy szłyśmy asfaltową drogą bez wyraźnego podziału na
lewy i prawy pas, odległości między rezydencjami stawały się
coraz większe, a same rezydencje mniejsze i coraz mocniej
przypominające domy na wsi. Pojawiły się kury, kaczki, gęsi.
– O
matko, to ty na niezłym odludziu mieszkasz – wysapała Gabrysia.
Jak się okazało, ta odległość zaczynała być dla niej zabójcza.
Ciekawe, że dwa razy większą ode mnie z bloku na cmentarz pokonała
bez najmniejszego trudu.
– Czekaj,
to jeszcze nic – zapewniłam z tajemniczym uśmiechem. Poważnie
zaczynałam się cieszyć jej przyszłą reakcją.
Idąc
utwardzoną drogą, nadkładałyśmy nieco trasy, ale nie było
wyboru. Ziemia po deszczu stała się mokra, pójście na skróty na
przełaj pewnie skończyłoby się upierniczeniem błotem po pas.
Gdybym była sama, prawdopodobnie faktycznie bym się przemieniła w
wilka i polazła błotem, ale tak… Kurde, poważnie nie chciałam
sprawdzać, czy byłabym w stanie tego kloca udźwignąć.
Gdy
dotarłyśmy na miejsce, porządnie zmęczone, Gabrysia rozejrzała
się wokół. Dostrzegłszy w pobliżu domu kompletne nic, pokręciła
głową jakby z naganą i jęknęła:
– Faktycznie
straszne odludzie.
– Co
nie? – odparłam z dumą.
– Jak
ty się musisz tutaj nudzić. – Obejrzała się na mnie ze
współczuciem.
– Czy
ja wiem? Nie jestem szczególnie towarzyska. Wolę takie klimaty od
miasta.
– Ale
przecież tutaj nic nie ma. Jak będziesz chciała wyskoczyć na
jakąś imprezę, to co zrobisz?
– Po
prostu nie wyskoczę. Na szczęście nikt mnie na imprezy więcej nie
zaprasza. – Mimowolnie wzdrygnęłam się na wspomnienie
nieszczęsnego przyjęcia urodzinowego u Agnieszki i balangi na
cmentarzu.
Otworzyłam
furtkę, teatralnym gestem puściłam gościa przodem. Może Ladon ma
gorszy dzień i ją zeżre…
Nie
zeżarł. Szlag.
Weszłyśmy
do środka, przywitałyśmy się z moją mamą, oczywiście wielce
uradowaną tym, że integruję się z jakąś koleżanką, i
poszłyśmy na górę do mojego pokoju. Odpowiedziałam od niechcenia
na kilka pytań z rodzaju „a dlaczego nie chciałaś czarnych
ścian”, w miarę się ogarnęłam, usiadłam na podłodze.
– No
to co się niby stało, że nie mogłaś o tym ze mną pogadać w
szkole? – spytałam, mając nadzieję wcielić w życie zasadę „im
szybciej zacznie, tym szybciej skończy”.
– Bo
wiesz… – zawahała się w ostatniej chwili, zauważywszy coś
bardzo zajmującego za oknem. Całą jej pewność siebie nagle
wywiało. – Chciałabym, żebyś opowiedziała mi coś
o wilkołakach – wydusiła wreszcie.
Kurde.
I tylko o to chodziło? Poważnie zaczynałam mieć nadzieję na
jakieś fajerwerki…
Poza
tym co ja jej miałam powiedzieć? Nie miałam pewności, czy jest
wilkołakiem, a wręcz zaczynałam w to wątpić. Nie będę przecież
zdradzać wszystkiego człowiekowi – dziadek by mnie chyba za to
zamordował. Jeśli nie chcę skończyć jako skórka nad kominkiem,
powinnam zamknąć gębę na kłódkę i udawać głupią…
Tylko
że przy niej się nie da.
– Widzę,
że znowu nie chcesz mi czegoś powiedzieć – zdenerwowała się. –
Leiczku, dlaczego mnie okłamujesz? Przecież jestem taka jak ty.
Muszę coś wiedzieć, zwłaszcza że znalazłam swojego mate.
– Boże,
czy ja ostatnio powiedziałam mało wyraźnie, że nie ma czegoś
takiego jak więź mate? – niemal zapłakałam. O ile jej reakcja
na okolicę nieco mnie ciekawiła, o tyle wolałabym, żeby po jej
poznaniu laska wzięła się w cholerę i nie pokazywała mi więcej
na oczy. Nie chciałam z nią rozmawiać. Chciałam po prostu
iść spać lub w spokoju poużalać się nad tym, że jutro też
musiałam wstać przed siódmą.
– Dlatego
mówię o okłamywaniu – zarzuciła mi stanowczym tonem. –
Przecież ja to czuję, Leiczku. Nie możesz mi wmówić, że czegoś
takiego nie ma, skoro ja to czuję. To boli, wiesz? Wciąż
traktujesz mnie jak jakąś gorszą. Jak ja mam się bronić, skoro
nic mi nie mówisz?
– Przed
czym ty się chcesz bronić? Przed mate? – nie zrozumiałam.
– Przed
niebezpieczeństwami. Przecież świat wilkołaków jest strasznie
brutalny. Te ciągłe wojny między watahami… Właśnie, jak nazywa
się twoja wataha?
Dłuższą
chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć, ani jak zmusić usta, by się
wreszcie zamknęły. Gdybym siedziała na krześle przy biurku, co
pierwotnie planowałam, pewnie właśnie bym się z niego zrąbała.
– E…
Co? O jakich ty wojnach mówisz? – wydukałam tępo. Coś jej
świtało o sforze Aresa, czy...?
– No
przecież wilkołacze watahy ciągle toczą wojny o dominację i o
to, która z Alf jest potężniejsza.
– Kurde
– wyrwało mi się. – Wiesz, nie do końca…
Nie
słuchała mnie. Typowe.
– No
więc muszę się jakoś do tego przygotować, prawda? Pewnie
codziennie macie jakieś treningi. I jak ta twoja wataha się nazywa
w końcu?
– Watahy
nie mają nazw – jęknęłam. Na tylko tyle było mnie stać. Cały
mój cięty dowcip i wrodzona złośliwość poszły spać. O
ile nie straciły przytomności…
– Jak
to nie mają? Przecież w opowiadaniach często się jakieś
przewijają. Jedną taką fajną słyszałam… Wataha Krwawego
Księżyca. Strasznie mi się spodobała.
– Jezu
– pisnęłam.
– A,
no i wracając. Jak ja mam się bronić, skoro nic nie mówisz?
Przecież watahy muszą otaczać opieką też tych członków, którzy
nie umieją się przemieniać.
– Jak
ktoś nie umie się przemieniać, to przecież nie należy do watahy
– zaprotestowałam słabo.
– Jak
to nie należy? A mate wilkołaków? Przecież nie zawsze znajduje
się mate wilkołaka, czasem to są zwykli ludzie.
– Nie
ma czegoś takiego…
– A
ty nadal swoje? – Spojrzała na mnie z wyrzutem. – Nie rozumiem
cię. Przecież wszyscy wiedzą, że mate istnieją. To przecież
dobry sposób na przetrwanie gatunku, znalezienie osoby, z którą
chce się mieć dużo dzieci i którą się tak strasznie kocha, że
nie widzi się poza nią świata.
– Boże
– zaskamlałam. Od kiedy ja się taka religijna zrobiłam? – A na
kij komuś dzieci?
– Co?
Ty nie chcesz mieć dzieci? Przecież wszystkie wilkołaczyce chcą
mieć dzieci. – Zamurowało ją. – I do tego już mówiłaś, że
nie do końca jesteś Alfą. Więc pewnie Luną? A Luny uwielbiają
opiekować się dziećmi i ogólnie są strasznie opiekuńcze.
– Kurna,
dziewczyno, mogłabyś ty mnie przez chwilę posłuchać? –
przerwałam szybko. – Nie jestem Luną. Jestem wnuczką Alfy, ale
nie mogę być Alfą, bo jestem mała i słaba i zwyczajnie się do
tego nie nadaję. Czyli jestem Alfą, ale nie będę Alfą. –
Zawahałam się na kilka sekund z obawą, że teraz już nieźle
namieszałam. Taki móżdżek mógł tej wypowiedzi nie pojąć.
Trzeba używać prostszych konstrukcji. – Nie zostanę Alfą, bo
nie jestem na tyle potężna, by wzbudzić w innych wilkołakach
posłuszeństwo. Mogę w bardzo ograniczony sposób posługiwać się
mocą Alfy, ale tylko jeśli się bardzo skupię lub bardzo
zdenerwuję, a z inną Alfą i tak bym nie miała szans. Z Betą
prawdopodobnie też, jeśli byłaby odpowiednio zmotywowana.
Właściwie to niemal każdy wilkołak jest w stanie przerobić mnie
na mielone. Luna to partnerka Alfy, ale to tylko nazwa. Jest nieco
wyżej niż inne samice w stadzie, ale to nie zmienia jej w żaden
sposób charakteru. Są Luny, które zachowują się jak suki, więc…
– Przecież
to niemożliwe! – wykrzyknęła, ale szybko mówiłam dalej:
– Nie
ma czegoś takiego jak mate. To tylko wymysł popkultury, coś, na co
wpadł jakiś człowiek z nudów i co stało się cholernie
popularne, bo brzmi ciekawie. Chodzą plotki, że wilkołaki
faktycznie kochają mocniej, ale zakochujemy się jak zwykli ludzie.
Żadnych cudów, wybuchów i gromów z jasnego nieba.
– Ale
ja to czuję…
– Nie
wiem, co ty czujesz, okej? A wilkołaczyce wcale nie muszą lubić
dzieci. Ja nie lubię. I nie polubię. I tylko spróbuj
powiedzieć, że mi kiedyś przejdzie, a przysięgam, że…
– Dobra,
spoko, bo widzę, że strasznie cię te tajemnice denerwują. –
Uniosła obie dłonie, jakby próbowała mnie zatrzymać. – Nie
wiem, kto zabronił ci mówić prawdy ani dlaczego, ale…
Zaklęłam
tak, że aż mnie samą podziw złapał, i położyłam się na
dywanie, tym razem nie mając żadnych oporów przed ukryciem twarzy
w dłoniach. Przysłowiowe ręce tak mi opadły, że nawet ewentualne
rozmazanie makijażu wydało mi się sprawą niegodną większej
uwagi. Co z tego, że będę wyglądać jak panda, skoro tutaj dzieją
się takie rzeczy…
– No
co, Leiczku? – Nagle znowu zrobiła się troskliwa. – Ciągle mam
wrażenie, że oni cię tam krzywdzą.
– Krzywdzisz
to ty siebie, próbując udawać głupszą, niż jesteś –
burknęłam, ale chyba nie usłyszała, bo kontynuowała niezrażona:
– Chciałabym
ci pomóc, ale jak mam to zrobić, skoro nie wiem jak? Jeśli nic mi
nie powiesz, nie będę w stanie nic zrobić.
– Nie
potrzebuję żadnej cholernej pomocy. Chyba że chcesz za mnie pisać
kartkówki z matmy.
– Nie
ma problemu.
O,
to faktycznie było takie proste?
A
kij z tym. Kij z matematyką. Kij ze wszystkim…
– Widzę,
że już nie porozmawiamy o tym – westchnęła ze smutkiem. –
Może przynajmniej zmienimy temat? Bo mam jeszcze jedną sprawę.
Bałam
się pomyśleć, co jeszcze tam dla mnie szykowała, ale mruknęłam
coś bliżej nieokreślonego na znak, że ją słucham. A nie
powinnam.
– Bo
pamiętasz, wspominałam ci, że niedawno dołączyłam do
harcerstwa. Za kilka dni jedziemy na krótki wyjazd integracyjny.
Jedna z koleżanek się rozchorowała, więc może dołączysz na jej
miejsce? Będzie strasznie fajnie.
– O
– wypowiedziałam się. Chwilę mi zajęło, zanim zdołałam
wykrztusić coś więcej: – Wiesz, mam strasznie dużo nieobecności
w szkole. Rodzice mi nie pozwolą.
– Ale
tylko dwa dni byś musiała opuścić, bo pozostałe dwa to sobota i
niedziela.
– Pewnie
każą mi się uczyć. Wiesz, jakie mam stopnie z matmy…
– Ale
to przecież świetny pomysł!
Poważnie,
ja moją mamę to kiedyś uduszę. Od zawsze wiedziałam, że ma
wybitny talent do podsłuchiwania akurat wtedy, gdy nie powinna, i
zdobywania informacji, których za nic nie powinna zdobyć, co
niejako potwierdziło się przy zaproszeniu na nieszczęsną
urodzinową imprezę, ale teraz to już było przegięcie. Naprawdę
trzeba było wparować z talerzem z ciastkami akurat teraz?!
– Ale…
– spróbowałam niepewnie.
– No
Leah, nie daj się prosić. Poznasz nowych ludzi, będzie fajnie,
odpoczniesz trochę. Nic się nie stanie, jeśli opuścisz te dwa
dni.
– To
super! – Gabrysia zaklaskała. – Pakuj się, bo to już w tym
tygodniu. Rany, jak fajnie!
Nie
no, zajebiście.
– Ale
dostałam dzisiaj kolejną jedynkę z matmy – spróbowałam, choć
wiedziałam już, że to jak próba wskrzeszenia umarłego. A nawet
gorzej.
– Zapiszemy
cię na jakieś korepetycje. W cztery dni i tak tego nie nadrobisz, a
nie wiesz, kiedy będzie poprawa.
– Może
akurat w piątek…
– Wątpię.
Zwykle były w środy. Musisz jechać, to brzmi na super sprawę.
Zobaczysz, może kilka koleżanek znajdziesz, w harcerstwie zwykle są
fajne osoby. Z pasją, takie jak ty.
Ta,
jasne. Ja też chciałabym paradować w ciuchach, w których
wyglądałabym jak ostatnia ofiara losu, bawić się w zabawy, które
śmieszą jedynie siedmiolatki, kolekcjonować dobre uczynki, co już
samo w sobie brzmi mi na integracyjną grę z zakładu dla
obłąkanych, i nocować okazyjnie w namiocie, razem z pająkami,
komarami, załatwianiem się w krzakach i całą resztą. Nie no,
brzmi jak zabawa. Jedyne przyjemne wspomnienie z harcerzami, jakie
potrafię odgrzebać w odmętach pamięci, to to, jak w ramach
jakichś pokazów szermierki mogłam bić ich piankową szablą.
– Ale
wy nie jedziecie pod namiot? – spytałam szybko. W sumie gdyby
jechali, mogłabym użyć ostatecznego argumentu – tego, że i tak
jest mi cały czas zimno, a po takiej szkole przetrwania na pewno
nabawiłabym się zapalenia płuc, gruźlicy i cholera wie czego
jeszcze…
– Nie,
no coś ty, o tej porze roku pod namiot? – oburzyła się emosia. –
Mamy nocleg w jakimś internacie, nie pamiętam dokładnie.
Boże.
Jestem skończona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz