Dzień
zapowiadał się prześlicznie.
Przyznam,
że mieszkanie w otoczeniu oczojebnego błękitu zaczęło mi się
już nieco dawać we znaki. Było dokładnie tak, jak to
przewidziałam – zupełnie nie mogłam się odprężyć, gdy
wszędzie dookoła widziałam ten kolor. W dzień jeszcze jako tako
się trzymałam, ale przy sztucznym świetle mieszkanie stawało się
tak nieprzytulne, że sama nie wiedziałam, co powinnam ze sobą
zrobić. Nic mnie nie interesowało, nie potrafiłam się na niczym
skupić – gdy tylko robiło się ciemno, jedynie szukałam okazji,
żeby wreszcie móc położyć się spać. Chociaż nawet spanie mi
nie wychodziło, bo materac okazał się beznadziejnie niewygodny…
Moją ulubioną – i jedyną – rozrywką okazały się rozmowy z
Ladonem.
Byłam
zdziwiona i przyjemnie zaskoczona tym, że coraz lepiej mi się z nim
rozmawiało. Gadaliśmy na wszystkie możliwe tematy, zadawaliśmy
sobie tony pytań, jakbyśmy chcieli jak najszybciej nadrobić te
wszystkie lata, gdy nie byliśmy razem. Okazało się, że mamy ze
sobą wiele wspólnego nie tylko ze względu na geny –
interesowaliśmy się w miarę podobnymi rzeczami, słuchaliśmy
podobnej muzyki, mieliśmy identyczne poczucie humoru. Nigdy nie
czułam się przy nikim aż tak swobodnie. Obojętnie, jak bym się
nie zachowała, czego bym nie powiedziała, miałam pewność, że z
jego strony dostanę zrozumienie. Cieszyłam się, że otrzymałam go
w pakiecie od losu. Więź coraz mocniej dawała mi się we znaki i
wiedziałam, że nie byłabym w stanie żyć bez cudem odnalezionego
brata. Czułam się przy nim… bezpieczna. Nareszcie kompletna.
Jakbym w końcu odnalazła coś, czego brakowało mi przez całe
lata.
Najbardziej
cieszyła się mama. Pewnie wciąż miała obawy, że będę cierpieć
przez tą sytuację, że będzie mi z Ladonem źle, że nie będę
mogła go zaakceptować, a tu wręcz w oczach stawało się jedynie
lepiej. Zmiany następowały błyskawicznie… ale to właśnie mi
się podobało. Wystarczyło kilka dni, by Ladon z zupełnie obcej
osoby, która znikąd pojawiła się w moim życiu, zamienił się w
jego stały element, bez którego nie byłabym w stanie się obejść.
Tylko
otoczenie mnie po prostu dobijało. Łeb mnie napierniczał, siły na
nic nie miałam… Chociaż bałam się tak radykalnej zmiany, nie
mogłam się już doczekać przeprowadzki.
Aż
wreszcie nadszedł jej dzień.
Nie
wiedziałam o nowym domu nic. Udało mi się wyciągnąć od rodziców
jedynie tyle, że znajdował się na odludziu, ale jeszcze w
granicach miasta, i ani słówka więcej. Trochę mnie irytowała ich
tajemniczość, ale trzeba przyznać, że przez to byłam coraz
mocniej podekscytowana, i to w pozytywny sposób. Widziałam, że
są z zakupu zadowoleni, a gust mamy w końcu bardzo podobny. Ale gdy
nadszedł dzień, gdy kolejny raz trzeba było zgarnąć manatki,
wepchnąć je w trzy samochody i ruszyć w świat…
…nerwy
złapały mnie od nowa. I to wręcz z takim radosnym „no hejże,
dawno się nie widzieliśmy, co nie?”.
No
bo kurde. A jak mi się nie spodoba? A jak to wcale nie będzie
zmiana na lepsze? Jak będę tęsknić za starym mieszkaniem? Znaczy
okej, za sąsiadami z pewnością nie, nasze rozstanie napawało mnie
wręcz głupawą euforią, ale cała reszta… Mieszkałam tam od
początku, odkąd zaczęłam ogarniać otoczenie. Dorastałam tam.
Spędzałam większość swojego czasu. A tu nagle trzeba było
wynieść się gdzieś indziej…
Dobra,
ale przynajmniej byle dalej od tego cholernego niebieskiego.
To
zadziwiające, jak wiele rzeczy się samoistnie wypakowało i
rozpanoszyło, gdy tylko przestaliśmy ich pilnować. Tata wciąż
truł nam, byśmy nie zadomawiali się zbytnio, bo potem będzie
kłopot, a my… guzik sobie z tych nakazów zrobiliśmy. W ciągu
kilku dni mieszkanie spokojnie zaczęło wyglądać na nasze – w
szafkach pojawiły się bzdety, wyrósł lekki bałagan, kilka
przedmiotów nawet zdążyło się zgubić. Spakowanie tego tak, by
jeszcze zmieściło się do toreb, w których tu przyjechało,
na pierwszy rzut oka było niemożliwe. Coś zgodnie z zasadą, że
gdy jedziesz na wakacje, mieścisz się bez problemu w jedną
walizkę, ale gdy wracasz, okazuje się, że upchnięcie szpargałów
w dwóch jest nie lada wyczynem, choć przecież niczego, do cholery,
nie kupiłeś.
Pakowałam
się. Zbierałam. Składałam ubrania. Układałam w torbach coś na
kształt morderczego Tetris, co szło mi zaskakująco dobrze…
dopóki nie natykałam się na kolejny bzdet, którego kompletnie się
nie spodziewałam i który kompletnie do niczego nie pasował na
tyle, by nie zawadzał. Mama się stresowała brakiem pośpiechu, ja
stresowałam się nadmiernym pośpiechem, a tata wściekał się,
że przecież nam mówił i tak dalej. Ladon miał jak zwykle
wyrąbane. On spakował się w dziesięć minut, choć do teraz nie
wiem, jak to zrobił. Ale umie w magię, co nie? Może i na to
istniały zaklęcia.
Gdy
już pojawił się dziadek wraz z trzecim samochodem, zastał nas w
samym środku chaosu.
– Wy
jeszcze nie gotowi? Przecież spóźniłem się godzinę – jęknął
na nasz widok. Gołym okiem można było poznać, że ręce mu
dosłownie opadły.
– Może
napijesz się kawy, tato? – Ojciec, całkiem zrezygnowany,
zaprowadził staruszka do kuchni, nie chcąc wchodzić w dyskusje.
Oj, a mama wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć…
Przyznam,
że w ostatecznym rozrachunku było mi odrobinę szkoda, gdy
zwracaliśmy klucze przerażająco niehigienicznej pacjentce mamy.
Zawsze tak mam, że gdy opuszczam jakieś miejsce na dobre, to choćby
i mi się nie podobało, i tak wiem, że będę chociaż minimalnie
za nim tęsknić. Coś tam jednak pozytywnego się tutaj wydarzyło.
To był kawałek mojego życia, kolejny wyrywek historii, którą to
tak lubiłam.
Co
nie zmienia faktu, że jak zobaczyłam nasz nowy dom, to szybciutko
zapomniałam o mało przytulnym, lecz ciekawym w kształcie
mieszkanku.
Droga
zaczęła się jak każda inna. Wsiedliśmy do samochodów – a
właściwie nie tyle wsiedliśmy, co wcisnęliśmy się do nich z
trudem – i ruszyliśmy prosto w przedpołudniowe korki, zatrzymując
się co jakiś czas, gdy to należało poprawić kolejny przedmiot,
który brzęczał lub stukał, a nie powinien tego robić (za którymś
razem ponownie padło na pechowy czerwony garnuszek, choć byliśmy
pewni, że wepchnęliśmy go do samochodu mamy). Nieco już byliśmy
opóźnieni, wbrew pozorom jednak szybko znaleźliśmy się na
miejscu…
Okolica
zaczęła się stosunkowo normalnie. Przejechaliśmy wąską drogą
koło cmentarza i znaleźliśmy się w dzielnicy bogatszych
domów jednorodzinnych dla bufonów, z których niemal każdy wydawał
mi się identyczny – wysoki biały mur przetykany kompozycją z
szarych metalowych belek, prosta konstrukcja, dość duże okna,
białe ściany, czarny dach, drzewka w ogrodzie powycinane w
geometryczne kształty, a trawniki, choć zbrązowiałe z racji pory
roku, już z daleka obiecujące, że nie znajdzie się na nich ani
pół chwasta. Nie lubię takich dzielnic. Można w nich znaleźć
wszystko to, czego nienawidzę najbardziej – młode małżeństwa,
którym nieco bardziej wyszło w życiu i koniecznie musiały to
pokazać, małe dzieci, którym rodzice pozwalają wrzeszczeć
w ogrodzie na pełne gardło, no bo przecież są na swoim,
imprezy w każdą sobotę, goście, co jakiś czas wyjątkowo mało
inteligentna muzyka na cały regulator. Sąsiedzi, którzy nie znają
się nawzajem, bo lepiej przecież udać, że się patrzy w inną
stronę, niż powiedzieć „dzień dobry” w stronę w miarę
znajomej twarzy. Małe, szczekające jedynie w tonach wysokich
pieski, drogie samochody, unoszący się w powietrzu smrodek chloru z
prywatnych basenów. Dla mnie nic ciekawego. A nawet nie tyle nic
ciekawego, co coś odpychającego. Nie chciałabym mieszkać w takiej
okolicy, już wolałam mój stary blok i sąsiadów, którzy może i
byli głośni, ale przynajmniej mieli mniemanie o sobie mieszczące
się w granicach zdrowego rozsądku… ale nie bałam się, że to
miejsce docelowe, bo wiedziałam, że poglądy rodziców są
identyczne. Wiadomo, gdyby była tylko taka możliwość, to kupiliby
willę w takiej okolicy, ale z pewnością by ich aż tak nie
cieszyła.
W
miarę, jak jechaliśmy wąską asfaltową drogą bez wyraźnego
podziału na lewy i prawy pas, sceneria stopniowo się przeobrażała,
a elegancki miejski asfalt zastępował taki z rodzaju tych, które
roztapiają się na mocniejszym słońcu. Bogate wille stawały się
coraz normalniejsze, z czasem bardziej wiejskie, a odległości
między nimi rosły zauważalnie. Tu już prędzej bym się
spodziewała, że zaraz gdzieś się zatrzymamy. Wyglądałam
niecierpliwie przez okno i wstrzymywałam oddech za każdym razem,
gdy mijaliśmy jakiś dom, a tata śmiał się ze mnie pod nosem,
wciąż nie zamierzając niczego zdradzać. Szlag mnie przez niego
trafiał. Jeśli nie chciał mnie całkiem wykończyć, to ja nie
wiem, co to niby było.
Aż
w końcu… no cóż, miasto skończyło się na dobre. Nieużytek po
prawej stronie przeszedł w las sosnowy, w którym dość szybko
zauważyłam nieutwardzoną, lecz całkiem nieźle utrzymaną drogę.
– Poważnie?
– prychnęłam, gdy tata w nią skręcił.
– Poważnie,
poważnie. Poczekaj jeszcze chwilę.
– Przecież
to zupełne zadupie.
– A
nie chciałaś przypadkiem na takim mieszkać? – Obejrzał się na
mnie kątem oka, wyraźnie zaskoczony.
– Oczywiście,
że chciałam. Ale to wydaje się zbyt piękne, żeby coś się za
tym nie kryło.
– Nie
mogłabyś przynajmniej raz nie doszukiwać się we wszystkim spisku
przeciwko sobie…?
– Nie
wierzę, że akurat ty to mówisz.
Po
kilku sekundach roześmialiśmy się oboje.
Wlekliśmy
się niedługą chwilę lasem, aż wreszcie wyjechaliśmy na pole. A
właściwie ogromną, otwartą z jednej strony polanę, którą ktoś
musiał użytkować jako pole, bo ziemia była zaorana na zimę i od
razu wyglądała na używaną do czegoś innego, niż plantacja
barszczu Sosnowskiego.
Chociaż
w sumie taka plantacja mogłaby okazać się całkiem ciekawym
sąsiadem… Miałabym przynajmniej dobre dojście do sadzonek,
którymi mogłabym przypierdzielać Gabrysi za każdym razem, gdy
pojawi się w bliższym pobliżu, niż bym sobie życzyła.
Oprócz
tej jednej strony, po której gdzieś nad horyzontem widziałam dachy
kilku odległych domów, z pozostałych znajdował się las. A
idealnie pośrodku stał sobie drewniany dom.
Działka
wyglądała jak wyspa pośrodku morza zaoranej ziemi. Nie była może
jakaś szczególnie gigantyczna, ale mieściło się na niej kilka
wysokich, starych drzew i drewniany stół z ławkami. Za to dom
był drewniany, na pierwszy rzut oka bardzo nowy… i po prostu jakiś
taki słodki. Idealne spełnienie marzeń mojej mamy. Piętrowy
budynek z pomalowanych ciepłym impregnatem kwadratowych belek miał
okiennice, okna ze szprosami i spory taras, wychodzący na stare
drzewa, pole i ścianę lasu.
Kurde,
to musiał być sen.
Wysiadłam
z samochodu nieco sztywno, dłuższy czas stałam nieruchomo. Czułam.
Słuchałam. Badałam. Rodzice i dziadek zaczęli wypakowywać
pierwsze torby, Ladon mocniej zainteresował się moją dziwną miną.
Podszedł bliżej, zerknął w stronę, w którą bezmyślnie się
gapiłam, wreszcie spytał wprost:
– Dobra,
co się dzieje?
– Posłuchaj.
– Uniosłam palec do góry z nawiedzoną miną. Naprawdę musiałam
z jego perspektywy wyglądać jak wariatka. – Słyszysz?
Dłuższą
chwilę nasłuchiwał, zanim jęknął bezradnie:
– Nic
nie słyszę.
– No
i to właśnie jest piękne! – wydarłam się, spontanicznie go
uścisnęłam, chociaż za cholerę się tego po sobie nie
spodziewałam, i pobiegłam w stronę już otwartych drzwi.
Przepchnęłam
się przed rodzicami, nie przejmując tym, że coś za mną zawołali,
i wparowałam do środka.
Dom
nie był bardzo duży, ale przez to wydawał się jeszcze
przytulniejszy w środku. Wchodziło się bezpośrednio do holu, w
którego głębi widziałam schody na piętro. Po lewej stronie
miałam wyłożony jasnym drewnem salon, z wielkimi rozsuwanymi
drzwiami na taras i kompletem kanap z beżowym obiciem, wyszywanym w
pastelowe kwiaty. Po prawej była kuchnia, w której ściany były
ciemne. Zdążyłam zauważyć w niej okrągły stół z krzesłami,
zanim poleciałam dalej, popychana przez obładowaną rzeczami
resztę.
Tam,
gdzie znajdowały się schody, powstało coś na kształt obitego
ciemnym drewnem pomieszczenia, z którego dało się przejść do
zamkniętej łazienki i niewielkiej sypialni z szerokim łóżkiem z
kutego metalu, które prawdopodobnie zaanektują rodzice. Ruszyłam
na górę. Muszę przecież znaleźć jakieś miejsce dla siebie,
zanim tym razem Ladon weźmie najlepsze…
Na
górze była jasna łazienka, wejście na malutki strych i tylko dwa
pokoje. Jeden urządzony tak, jak kuchnia, klatka schodowa i
sypialnia na dole – co prawda miał balkon, ale z marszu
uznałam go za zbyt ciemny – i jeden ze ścianami w szerokich
deskach malowanych na biało. Były w nim jasne, nieco rustykalne
meble, kilka dodatków w odcieniach niebieskiego… i dużo miejsca,
które w wyobraźni już przeznaczałam na biblioteczki i półki na
lokomotywki.
– Co
my tu mamy?
Ladon
zmaterializował się jakby znikąd, więc szybko zatarasowałam mu
przejście.
– Moje,
zaklepane! Nie oddam! – wydarłam się, zapierając obiema dłońmi
o futrynę, gdy spróbował mnie przesunąć.
Westchnął
z politowaniem, rezygnując ze starań, gdy zaczęłam przemieniać
się w wilka i próbować go ugryźć, i odszedł do drugiego
pomieszczenia.
– Przynajmniej
ten jeden raz dobrze wybrałaś – burknął, oglądając się na
mnie z wyrzutem. – Balkoniku nie chciałaś?
– Nie
aż tak.
Posłał
mi ostatnie spojrzenie, jasno mówiące, że poważnie wątpił w to,
by taki stan rzeczy utrzymał się długo i że zaczynał obawiać
się tego, że prędzej czy później mogę zażądać wymiany,
i wrócił do przerwanego noszenia bagaży.
To
było… dziwne. Jakieś takie zbyt piękne, zbyt cukierkowe, by
mogło okazać się prawdziwe. Nosiłam torby, rozpakowywałam się,
układałam okrojoną wersję swoich rzeczy na półkach i w
szafkach, zadomawiałam się, żartowałam z rodzicami i zachwycałam
się na przemian, obserwowałam, jak Kot zagląda we wszystkie kąty…
ale wciąż nie mogłam pozbyć się dziwnego wrażenia, że znajduję
się we śnie. Bardzo realistycznym, takim, w którym wszystkie
zapachy były nadzwyczaj wyraźne, a uderzenie się małym palcem w
futrynę faktycznie bolało, ale jednak śnie. Wszystkiemu
towarzyszyła lekka aura nierzeczywistości, co do której sama
miałam wątpliwości, czy nie jest jedynie wynikiem mojego
paranoicznego umysłu, ale która równie dobrze mogła okazać się
prawdziwa. Bałam się tego, że wszystko może prysnąć jak bańka
mydlana, że sen może się skończyć, a ja nagle obudzę się w
swojej szarej, zwyczajnej rzeczywistości… ale chyba gdzieś w
głębi ducha wypatrywałam tego momentu. Bo to wydawało mi się
nieprawdziwe. Piękne, owszem, ale jakoś ja do tego wszystkiego nie
pasowałam. Było… zbyt dobrze.
I
nic nie zamierzało się jak na razie zrąbać.
Mój
Pech nigdy nie spał za długo. Nie zdarzyło się jeszcze, by
spotkało mnie coś choćby minimalnie nim nieskalanego… To było
niemożliwe. Pech był od zawsze. Ja miałam Pecha, a on miał mnie.
Mimowolnie wypatrywałam momentu, w którym wyciągnie po mnie
pazury, mając nadzieję, że może wreszcie będę już mieć to za
sobą. Nerwowość towarzyszyła mi cały czas. Miałam dobry humor,
więc ciężko było to po mnie poznać, ale wciąż czułam wewnątrz
napięcie, którego źródła wypatrywałam właśnie w tym swoim
oczekiwaniu na Pecha, no bo w czym innym?
Ale…
czy na pewno?
Nie
wiem. Grunt, że nie dało mi spać, w nocy męcząc nieustannie.
Jakby miało się coś wydarzyć, jakby coś w otaczającym dom
lesie, choć tak pięknym i cichym, czaiło się na mnie
z niekoniecznie dobrymi zamiarami. Stało na samej krawędzi
widzialności, pozwalając, by kryły je cienie między drzewami, i
czekało…
Na
co?
Co
to, u diabła, było?
Gdzieś
koło północy stanęła mi przed oczami nadal nierozwiązana sprawa
krateru. Ale czy to było możliwe, żeby chodziło właśnie o to?
Nie chciało mi się w to wierzyć.
Choć
jednocześnie, jeśli głębiej się zastanowić, nie potrafiłam
określić, jak daleko miałam do krateru. Równie dobrze mogło się
okazać, że znajduje się gdzieś tuż za płotem. Równie dobrze
mogłam mieć go na wyciągnięcie dłoni...
I
właśnie ta myśl ostatecznie sprawiła, że wstałam z łóżka,
całkowicie oprzytomniała, wiedząc, że jeśli nie wyjdę
natychmiast na zewnątrz i nie przybiorę wilczej skóry, to
oszaleję.
Pogrążony
w zimnej poświacie wyjątkowo jasno świecącego księżyca, dom nie
sprawiał już wrażenia aż tak przytulnego, jak w dzień. W każdym
obcym kącie czaił się nieznany, nieoswojony cień, a w zimnym
powietrzu ciągle wisiało coś, przez co mimowolnie chciałam mieć
się na baczności. Poruszałam się właściwie na palcach,
ostrożnie ważyłam każdy krok, starając się unikać miejsc, w
których podłoga mogła zaskrzypieć. Bałam się. I miałam
wrażenie, że jeśli tylko zrobię cokolwiek głośniej lub choćby
bardziej gwałtownie, zaraz coś – ktoś? – mnie znajdzie...
Schizofrenia?
Czy jednak faktycznie coś w tym było?
Księżyc
był niemalże pełny i swym blaskiem przyćmiewał pobliskie
gwiazdy. Ostrożnie wyszłam do pogrążonego w nienaturalnym świetle
ogrodu, bezszelestnie zamknęłam drzwi. Ramiona natychmiast oblazła
mi gęsia skórka – trawa pod bosymi stopami skrzypiała od szronu,
a ja bardzo inteligentnie wylazłam jedynie w tym, w czym
spałam, czyli wyciągniętej podkoszulce i majtkach. Ale co z
tego... To, co nosi się pod wilczą skórą, nie jest ważne.
Furtka
okazała się zamknięta. Wzdrygnęłam się, usłyszawszy jakiś
szelest po mojej prawej. Skuliłam się lekko, zamarłam w bezruchu,
obejrzawszy w tamtą stronę. Między łysymi o tej porze roku
drzewami było trochę cienia – rzucające go gałęzie kołysały
się lekko na niemal niewyczuwalnym wietrze, ale i tak miałam
wrażenie, że coś się tam czai...
Tam,
czy na krawędzi lasu, kilkaset metrów dalej?
Bałam
się jak jasna cholera. Nie tylko o siebie, ale też o śpiącą
spokojnie rodzinę... Wmówiłam sobie jednak, że cokolwiek czai się
w mroku, Ladon z pewnością da temu radę, i to o wiele lepiej
niż ja. Ja to pewnie bym mu tylko przeszkadzała, plącząc się pod
łapami... Przybrałam wilczą skórę, zwinnie przeskoczyłam
ogrodzenie i ruszyłam wolnym truchtem w kierunku idealnie czarnych
drzew. Wyglądało to zupełnie tak, jakby akurat tam księżycowy
blask nie docierał...
– Koledzy
kochani, jesteście tutaj? Chyba mam jakieś odpały z samotności
– zawołałam w eter, potrząsając łbem, jakbym w ten sposób
mogła pozbyć się sprzed oczu dziwnego złudzenia. Owszem, gdy
spojrzałam jeszcze raz, las wyglądał znacznie normalniej, ale i
tak coś sprawiło, że zatrzymałam się na krawędzi rzucanego
przezeń cienia, nie mogąc zmusić się do zrobienia choćby jednego
kroku więcej.
– Jesteśmy,
jesteśmy. Co mamy nie być? Patrol sam się nie odbębni, a skoro
panna czarnofutra się na niego nie garnęła... – Collin
zaśmiał się sucho i z lekkim wyrzutem.
– Ej
no, bez takich proszę, sami przecież doskonale wiecie, że to
wszystko było przez rodziców – zaprotestowałam. – Przez
to, że myślałam, że oni nie wiedzą, i musiałam się kryć.
Teraz pewnie dałoby się to usprawiedliwić, więc nie mam nic
przeciwko patrolom.
– O,
jak miło! – wykrzyknął Quills. – Muszę pamiętać,
żeby koniecznie dołączyć cię do następnego.
– Tylko
żeby to nie było przed szkołą. Przed szkołą wolałabym się
wysypiać. I nie gdy deszcz pada.
– Ta,
i może jeszcze frytki do tego? – ziewnął Embry.
– Tylko
o keczupie tym razem nie zapomnij. – Mimowolnie wywróciłam
oczami. Zdecydowanie muszę przestać
tak robić, jeszcze zakwasy w gałkach ocznych mi się zrobią...
– Zakwasy
w gałkach ocznych? Ty się dobrze czujesz? – Collin, choć do
tej pory poruszał się truchtem, stanął w miejscu jak wryty.
– Przecież
to jasne, że nie czuje się dobrze. Użyła słowa „odpały”
– westchnął Alfa. – Ze słownictwem młodzieżowym
przeprasza się tylko gdy ma gorączkę.
– A
wcale bym się nie obraziła. Bo parę spraw by to wyjaśniło.
Na
chwilę zapadła cisza, gdy wilki przetrawiały moje słowa i
usiłowały dojść do tego, czy aby na pewno żartowałam. Gdy
gdzieś w mojej świadomości dokopali się do okruchów dziwnego
strachu i poczucia bycia obserwowaną, atmosfera zmieniła się
diametralnie w ciągu ułamka sekundy. Senne rozleniwienie zastąpiła
pełna wilcza koncentracja. We wspólnym umyśle nagle się
rozjaśniło.
– Co
tam się dzieje? – spytał Quills.
– Coś
cię obserwowało? Co to takiego? Widziałaś coś? –
zdenerwował się Embry.
– Schizofrenia
to się nazywa – mruknął Collin zaskakująco delikatnie.
– Kurde,
moja mama jest psychiatrą, chyba umiałabym rozpoznać schizofrenię,
nie? – wnerwiłam się.
– U
siebie? To chyba właśnie na tym polega, że nie do końca ją
rozpoznajesz. – Tym razem to Quills wywrócił oczami. –
Dobra, żarty żartami. Mów, o co biega.
– Zacznę
może od tego... – Jeszcze raz obejrzałam się na ciemną
ścianę drzew, wreszcie zjeżyłam futro na karku i odeszłam na
kilka kroków, uznawszy, że nie zdobędę się na odwagę. – Jak
mnie nie było, to może zostało postanowione coś w sprawie
krateru?
– Nic
konkretnego. Starszyzna wyjechała trzy dni temu. Przestali się
interesować sprawą, gdy Ladon tak dosadnie im wytłumaczył, że
nie zamierza więcej rozpychać się łokciami i nie pozwoli, by
przerobili cię na kaszankę – zrelacjonował pokrótce Embry.
– Twój dziadek jakoś tak coś przebąkiwał, że jeszcze tym
trzeba się zająć, ale nie mamy pojęcia, czy działo się coś w
tym kierunku.
– Skoro
niczego nie zauważyliśmy ani o niczym nam nie powiedział, to
pewnie jeszcze nic nie zrobił – uzupełnił Quills. – W
sumie to dość ciekawe. Taka bierność jest do niego niepodobna.
Normalnie nie dałby rady usiedzieć, gdyby coś takiego się działo
na jego ziemiach.
– Może
uznał, że sami jesteśmy w stanie się tym zająć? –
podsunął Collin.
– Szczerze
wątpię – parsknęłam. – Dziadek ma o nas dość
skomplikowane zdanie.
– Widziałaś
się z nim? Może tobie coś powiedział?
– Nic.
– Po wilczemu wzruszyłam ramionami. – Byłam u niego na
obiedzie wczoraj. Nie powiedział ani słowa o całej sprawie,
zachowywał się też normalnie. Dziwnie patrzył na Ladona i rozmowy
jakoś im się nie kleiły, ale byłoby podejrzane, gdyby nagle
zaczęli się kochać. Ale... może faktycznie czeka na to, co z tym
zrobimy. Średnio mi się chce wierzyć, że znowu testowałby naszą
odpowiedzialność na tak poważnej sprawie, ale kto tam go wie. Może
to nieco dziwne, ale naprawdę nie znam go najlepiej. Nikt nie zna.
Jedyną osobą, która wiedziała, co tak naprawdę sobie myślał,
była moja babcia.
– Nie
żyje?
– Od
siedmiu lat. Jeśli nie ośmiu. – Zrobiło mi się cholernie
przykro, jak zawsze, gdy ją wspominałam. Babcia była dla mnie
potwornie ważna. I wciąż za nią tęskniłam. Miałam wrażenie,
że czas w tym przypadku zupełnie nie leczył ran, bo wciąż coś
mi o niej przypominało na tyle, że zbierało mi się na płacz...
– Czyli
co? Wychodzi na to, że musimy zająć się kraterem, tak? –
westchnął Collin. – A już miałem nadzieję, że przynajmniej
chwilę będzie spokojniej...
– Mnie
też to nieco wykańcza, ale przecież nie możemy tego tak zostawić
– mruknął Quills.
– Wiem,
wiem. Po prostu... mam dosyć, szefie.
– A
kto z nas nie ma? Też chciałbym mieć przynajmniej jedną spokojnie
przespaną noc – burknął Embry. – A jak na razie
wychodzi na to, że odbębniam nocne dyżury za wszystkich po kolei,
bo reszta pieprzy się z tym jak z jajem.
– Mówiłam
poważnie z tymi patrolami – przypomniałam. – Z rodzicami
sporo się wyjaśniło, więc nie będzie już problemów ze
znikaniem na noc. Żadnych. Chcę dostawać patrole jak wszyscy.
Zwłaszcza skoro reszta się nie garnie.
– Nie
tyle nie garnie, co wychodzi im to chujowo – sprostował Embry.
– Przysypiają, olewają tropy... może ich nie zauważają,
cholera wie. Trzeba ich pilnować. Mało który się do czegoś
nadaje. Ja o tym mówiłem Quillsowi, wspominałem delikatnie, że
niektórym by się więcej szkolenia przydało. Teraz wspominam
delikatnie jeszcze raz, jakby za tamtymi nie dotarło. Quills, czuj
się upomniany.
– Chętnie
bym coś z tym szkoleniem zrobił, ale chyba zapominasz, że sam się
do tego kiepsko nadaję. Do tego by trzeba starego Alfy...
– A
stary Alfa się nie garnie? Rozumiem. – Powoli zaczynało mnie
to męczyć. Narzucenie samodzielności w mniemaniu mojego dziadka
pewnie miało doskonale się sprawdzać, jak na razie jednak
przysparzało nam kolejnych kłopotów w zastraszającym tempie.
– Ano
się nie garnie. Tylko ja mam wrażenie, że dla niego najlepszą
metodą wychowawczą jest zostawienie nas, żebyśmy sami się
wychowywali?
– Tak
właśnie przecież jest. Jakaś mocno upośledzona wersja „popełniaj
błędy i ucz się na nich”. Szkoda tylko, że nasze błędy mogą
mieć skalę nawet globalną. I co wtedy? To my zbierzemy ochrzan, a
on jak zwykle umyje rączki.
– Zawsze
się wybroni – warknęłam. –
Tak jak teraz. Jak kwestię przemieniania się w mieście
i wszystkich zaniedbań zwalił na nas, choć sam miał w tym udział.
Dziadek nie widzi własnych błędów. To taki typ człowieka, który
uważa, że we wszystkim jest najlepszy. Nie weźmie pod uwagę tego,
że cokolwiek mógłby zrobić źle. To ze światem jest coś nie
tak, skoro śmie uważać inaczej.
– Bez
obrazy, ale nienawidzę takich ludzi –
wycedził Collin.
– Wiesz,
gdyby nastroje mu się tak szybko nie zmieniały... Jako człowiek
bywa cudowny. Są dni, że dogaduję się z nim najlepiej z całej
rodziny. Tylko wilkołatcwo jakoś dziwnie na niego wpływa –
przyznałam. – To co z tymi patrolami? Przydam się? Mam
nieco samozaparcia, raczej nie będę zasypiać, więc...
– Nie
wiemy, czy ty też nie będziesz na patrolach bezużyteczna –
dodał Embry. – Niby do tej pory nie zauważyłem, żeby było
tragicznie, ale sama wiesz...
– Wbrew
pozorom wiem. Mi ogólnie mało rzeczy w życiu wychodzi –
wtrąciłam gorzko.
– Ej,
to nie tak... – spróbował zaprotestować, lecz przerwałam mu
szybko:
– Daj
spokój, przecież to od razu widać. Powiedzcie lepiej, co z
kraterem?
– Nie
wiem. Nie mam pojęcia, jak powinienem się do tego zabrać –
wyznał Quills. – Wiemy, gdzie jest. Możemy się tam wybrać i
sprawdzić, czy cokolwiek się zmieniło... ale przecież nie mamy
takiej mocy, żeby zrobić coś więcej. Nie zamkniemy go, do
cholery.
– Jesteśmy
w czarnej dupie – przetłumaczył usłużnie Beta.
– Mniej
więcej to właśnie miałem na myśli, dziękuję, Embry.
– Zawsze
do usług, szefie.
– To
nie zapowiada się najlepiej – oceniłam cichutko.
Cień
drzew na mnie napierał. Coś w nim siedziało. Coś pradawnego,
potężnego, od czego cierpła mi skóra, a sierść stawała dęba...
Chciałam
do domu. Chciałam do Ladona.
Chciałam,
by to się wreszcie skończyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz