Przeprowadzka.
Zmiana
otoczenia, nowe klimaty, nowe perspektywy, nowe doświadczenia...
tylko ja stara. I jak zwykle cholernie niezadowolona ze wszystkiego,
co może mieć przedrostek „nowy”.
Nie
mam bladego pojęcia, po co to wszystko, skoro rodzice z wielce
tajemniczymi minami zaczęli wspominać, że znaleźli nam idealny
dom i niedługo możemy się do niego wprowadzić. Poważnie. Jak dla
mnie, to moglibyśmy jakoś wytrzymać tych kilka dni u babci –
podejrzewam, że byśmy się nie pozabijali. Na kiego grzyba od razu
wynajmować mieszkanie? Przecież nie mamy już perspektywy spędzenia
w nim całej połowy roku. Kilka dni. Kilka idiotycznych dni. Komu by
to przeszkadzało?
Dobra,
lubię nowe mieszkania. Uwielbiam oglądać, jak ludzie urządzają
swoje kąciki, uwielbiam się w nich wczuwać i wyobrażać sobie, co
by było, gdybym znalazła się na ich miejscu, ogólnie uwielbiam
zwiedzać wszystkie zakątki i wiedzieć, jak jest w blokach, które
nocą tak bardzo mnie fascynują, ale... to uwielbianie ma swój
marny koniec, gdy przychodzi do położenia się spać w nowym
otoczeniu. Bo nienawidzę spać w nowym otoczeniu. Być może nawet
się boję...
Tak,
to ma coś wspólnego z lękiem. Głupie, ale prawdziwe. Przyznaję
się bez bicia. A najgorsze w tym wszystkim chyba jest to, że
tak nie do końca potrafię wytłumaczyć, z czym ten strach może
być związany. Z nowością? Poniekąd. Ale dlaczego włącza się
tylko wieczorem? W tym musi być coś więcej...
Ale
na kij to wiedzieć? Mało mam zmartwień na głowie?
Zapakować
było się dość ciężko. Nie rozumiem, jak w ogóle zdołaliśmy
zabrać się z tymi wszystkimi rzeczami już do babci – ilość
niezbędnych przedmiotów na pół roku to wcale nie tak mało, jak
może się wydawać, a nas w dodatku nagle stała się czwórka.
Owszem, Ladon z początku niczego nie miał, ale to było jasne, że
prędzej czy później trzeba było wysłać go na zakupy, z których
wrócił dość... obładowany. W trzech samochodach upchnęliśmy to
jedynie cudem, a i tak mało brakło, a mama kazałaby mi na pieszo
iść, gdy uznałam, że do takiego burdelu nie będę wsiadać, bo
zaraz mnie coś zmiażdży.
Przez
całą drogę wnerwiałam się z tatą, bo coś brzęczało. Wiem, to
już podchodzi pod chorobę, ale nie potrafimy zdzierżyć, jak coś
stuka, brzęczy czy się telepie, a mogłoby spokojnie tego nie
robić. Trasa przy pomyślnych wiatrach trwałaby maksymalnie pięć
minut, ale że zatrzymaliśmy się trzy razy na przekładanie
hałasującego winowajcy (czerwonego rondelka, którego na sto
procent nie braliśmy z naszego mieszkania, a który i tak się
znalazł wśród rzeczy niezbędnych), dotarliśmy na miejsce
spóźnieni co najmniej pół godziny. Mama z początku się śmiała,
ale gdy się zorientowała, że my to wszystko robimy na poważnie, z
jakiegoś powodu przestała się do nas odzywać. Może się bała.
Że to zakaźne na przykład. A trochę głupio by było w jej
przypadku wcielać w życie zasadę „lekarzu, lecz się sam”.
Blok
był jednym z tych bardziej charakterystycznych na moim osiedlu.
Znajdował się niemalże na jego końcu, na zachodnim skraju, i był
jednym z dwóch, które się czymś wyróżniały – głównie tym,
że wzniesiono je nieco wcześniej i według innego planu, niż
wszystkie pozostałe wokół. Ten na przykład był nieco bardziej
przysadzisty, z odrobinę mniejszymi oknami, jakiś taki solidniejszy
na pierwszy rzut oka – jakoś tak jest, że te z lat
pięćdziesiątych wydają się wytrzymalsze, podczas gdy nowsze
nieraz przypominają kartonowe wycinanki, niezdolne oprzeć się
mocniejszemu wiatrowi. Szara elewacja była dosyć ponura i z
pewnością wołała o remont, ale w otoczeniu starych drzew
wyglądało to całkiem w porządku. Latem, gdy wszędzie dookoła
pojawia się zieleń, jest tu naprawdę przyjemnie.
– No,
może być – oceniłam, gdy już uznałam, że przyjrzałam się
wystarczająco dokładnie, by móc wysunąć tak wyszukane wnioski. –
Zobaczymy, jak jest w środku.
– Nie
żeby nas tym środkiem straszyli... – Ladon ziewnął szeroko i
zanim zdążyłam zareagować, przyssał się do mojego kubeczka
termicznego.
– Ja
pierdzielę, won od mojej kawy, cieciu! – Czym prędzej wyrwałam
mu przedmiot, wylałam sobie część zawartości na świeżo uprane
spodnie, zaklęłam szpetnie i odeszłam na kilka kroków, mając
nadzieję, że jak zajmę się czymś innym, szybciej uda mi się
pozbierać z ziemi godność osobistą. Sądząc po minach rodziców,
którzy aż odwrócili się od wypakowywania z bagażnika
większych toreb, szczególnie wielkich szans na to nie miałam.
Czekaliśmy
dłuższą chwilę na wylanej nierównym asfaltem uliczce. Nie wiem,
ile minęło, zanim otworzyły się drzwi środkowej klatki schodowej
i pojawiła się w nich dość tęga kobieta w wyjątkowo
nieapetycznej brązowej bluzce w pomarańczowe wzorki. Przez chwilę
miałam nadzieję, że to przypadek – nie wyobrażałam sobie
dłuższego patrzenia na ten koszmar, już przez krótką chwilę
miałam wrażenie, że doprowadza mnie do szału i wręcz miga, jeśli
zbyt gwałtownie poruszę oczami – ale jak na złość gdy tylko
się krótko rozejrzała, ruszyła zdecydowanym krokiem w naszą
stronę. Mama od razu rzuciła wszystko, co robiła, i wyszła jej
naprzeciw, przybierając swój służbowy uśmiech w stylu „jestem
otwarta na człowieka”; zdecydowanym ruchem uścisnęła pulchną
dłoń.
– Dzień
dobry! Cieszę się, że państwo już dotarli. – Gdy zaczęła
mówić, zauważyłam, że kobitka zwyczajnie nie ma jednego zęba, a
kilka kolejnych przypomina przeżarte od dymu papierosowego
zbrązowiałe pieńki. Może to ze mną jest coś nie tak, ale
mimowolnie cofnęłam się o krok. W obliczu takich osób to i moja
legendarna wredna pewność siebie lubi schować się gdzieś,
skamląc rozpaczliwie. – Wszystko pani już wie, pani doktor,
prawda? W takim razie tutaj są klucze i życzę wszystkiego
najlepszego!
– Dziękuję,
pani Krysiu, nawzajem! – Mama, dalej szczerząc się serdecznie,
odebrała podzwaniający pęczek ozdobiony różowym futerkiem i
odprowadziła kobitkę wzrokiem, dopóki spokojnie nie wsiadła do
swojego samochodu i nie odjechała z wyciem umęczonego silnika.
Poważnie, ja myślałam, że ktoś o takich gabarytach nie ma szans
zmieścić się w pordzewiałym seicento, ale jak widać życie jest
pełne niespodzianek...
Rozejrzeliśmy
się po sobie. Żadnych wybuchów radości, zero podekscytowania...
Jakoś tak w jednej chwili kwaśno się zrobiło. Nikt nie garnął
się, by uczynić pierwszy krok ku nowemu. Być może innym ta sprawa
podobała się równie mało, jak mnie, a nie zwróciłam na to uwagi
wcześniej...
No
bo dobra, sprawa właściwie wcale nie jest prosta, a ja wciąż
myślałam tylko o sobie, nie poświęcając więcej czasu temu, jak
miała się z tym cała reszta. W naszym bloku stało się coś
poważnego, przez co właściwie wygonili nas z mieszkania, nie
pozwalając nawet zabrać wszystkich rzeczy, bo czasu było na to
zdecydowanie za mało. Do tego jeszcze sprawa z Ladonem... Niejedna
rodzina się przez takie cuda rozpadała. Mamę zawsze najdrobniejsze
choćby kłopoty bardzo stresowały, a tata nie potrafił czuć się
dobrze, jeśli jego dziewczynom było źle, więc odbiło się to na
nas wszystkich. Można tak sobie wmawiać, że teraz będzie już
tylko lepiej, że lada dzień będziemy mieć piękny dom, że
nareszcie jesteśmy wszyscy razem... ale zanim tak będzie, stres
zrobi swoje.
By
przełamać jakoś atmosferę, tata obejrzał się na milczącego do
tej pory dziadka, potrzebnego nam jako kierowca trzeciego samochodu z
rzeczami. Dziadek dłuższą chwilę zbierał się z sennego
zamyślenia, wreszcie obejrzał się na syna z pytaniem w oczach.
Zawsze miałam go za spokojnego, bardzo cierpliwego człowieka i
teraz też niejako gdzieś tam żywiłam nadzieję, że zdoła nas
ogarnąć, zanim my sami się ogarniemy.
– No
co? – spytał dziadek. – Żadne z was nie chce iść zwiedzać?
Ale wy dziwni jesteście. – Wywrócił oczami, otworzył bagażnik
i wziął jedną z toreb.
Co
mieliśmy zrobić? Posłusznie złapałam dwie walizki i ruszyłam do
schodów, modląc się, by ręce mi się nie połamały pod ich
ciężarem. Musiałam wyglądać wyjątkowo żałośnie, bo nie
przeszłam kilku metrów, a Ladon zwyczajnie mi jedną wyrwał i
odmaszerował z nią bez słowa. Nie dadzą kobiecie być
samodzielną, no...
Taa,
coś tam było o tym, że feminizm kończy się, gdy trzeba wnieść
lodówkę na jedenaste piętro, co nie?
Klatka
schodowa była jakaś taka ciemna i niezbyt czysta, choć wrażenie
mogło brać się stąd, że pomalowano ją na ciemne kolory, a
rosnące przed blokiem drzewa nie przepuszczały wiele światła,
które mogłoby wpadać przez nieco za małe okna. Z ciężką torbą
każdy stopień sprawiał wrażenie o wiele wyższego od
standardowego. Jak na złość, odpowiedni rytm złapałam dopiero
koło drugiego piętra, a akurat tam mama zaczęła do mnie krzyczeć,
żebym się zatrzymała.
Zaskakująco
nowoczesne, błyszczące drzwi z ciemnego drewna okazały się
otwarte. Wtoczyłam się do dość ciasnego przedpokoju z trudem,
potknęłam o szafkę na buty i spierdzieliłam walizkę z pleców na
ziemię, dopiero po fakcie zastanowiwszy nad tym, czy aby nie było w
niej czegoś, czym nie powinno się rzucać. Mojego laptopa na
przykład...
A
nie, w sumie moim laptopem można rzucać. Jemu już nic nie
zaszkodzi.
Dopiero
gdy złapałam oddech i jako tako zrobiłam miejsce, by idąca za mną
mama również mogła wejść do środka, zdołałam skupić się na
otoczeniu.
A
otoczenie było... ja pierdzielę, niebieskie.
– E...
Błąd w matriksie? – jęknęłam po nieprzyzwoicie długim
badaniu, czy aby na pewno mi się nie przywidziało.
– Jaki
znowu...? – Ladon spojrzał na mnie jak na chorą psychicznie, ale
mogłam się spodziewać – faceci nie zauważają przecież
otoczenia, dopóki nie zaczyna im utrudniać poruszania się.
– Przecież
tu jest niebiesko! – tym razem zwróciłam się do mamy.
Podejrzewam, że zabrzmiałam tak, jakby to miał być drobny
problemik, który da się naprawić naciśnięciem jednego przycisku
na pilocie. Ot denerwująca, ale drobnostka, w stylu „ale ten dywan
szpetny, wynieśmy go do piwnicy”.
Cóż,
ścian, jak podejrzewam, nie da się wynieść do piwnicy, gdy ci się
nie spodobają.
– Ano
jest niebiesko – skonstatował tata. I na tym temat niestety z jego
strony umarł, bo obrót po następne torby okazał się ważniejszy
niż mały dramat przybranej córki.
– Mamo?
– Tym razem mój ton i mina mówiły „wytłumacz się”.
– No
co? – Rodzicielka spojrzała na mnie bezradnie. – Ostrzegałam.
– Te
niejasne przesłanki nazywasz ostrzeganiem? – zapowietrzyłam się.
– To już wolałabym mieszkać w jednym pokoju z Ladonem.
– Jakoś
to przeżyjesz, daj już spokój. Rozejrzyj się.
Miałam
dość spore wątpliwości, czy to było coś, co mogłam jakoś
przeżyć, ale nie odezwałam się więcej. Bo co by to zmieniło...
Kurde,
nie cierpię niebieskich wnętrz. Nie wiem, jak można w takich
mieszkać – dla mnie to po prostu z góry oznacza, że mieszkanie
nie będzie przytulne, a ja nie dam rady w nim funkcjonować.
Zwłaszcza przy włączonym świetle. W słonku jeszcze to jako tako
wygląda, ale przy żarówce, w dodatku pewnie słabej – ludzie w
końcu mają jakąś manię z używaniem żarówek, które
wystarczają jedynie na to, by nie wpadać na meble – będzie mocno
kijowo.
Nie,
nie przestanę pesymizować. Spadajcie, optymiści. Tej czarnej
rozpaczy nie zmąci żaden wasz naiwny promyczek...
Postawiłam
na podłodze transporter z Kotem, otworzyłam drzwiczki. Nieco dziwny
zwierzak wychynął na zewnątrz i zamiast spierniczyć w najbliższą
dziurę, rozejrzał się ciekawie i poszedł zwiedzać. Niemal
przytulony brzuchem do ziemi, ale jednak w miarę pewny siebie,
zaczął obwrzaskiwać wszystkie kąty.
Okej.
Trzeba się rozeznać w sytuacji, by wiedzieć, jak źle faktycznie
jest.
Przedpokój
był raczej wąski i niewielki, ale powiedziałabym, że
wystarczający. Po lewej stronie miałam drzwi do pokoju, który
okazał się sypialnią – szerokie dwuosobowe łóżko zajmowało
niemal całą przestrzeń, więc postanowiłam z marszu uznać, że
to należy do rodziców i nie ma co się ślinić. Przeszłam dalej.
Ściany
nie były tak po prostu błękitne. To był taki nieco ciemniejszy,
odrobinę przygaszony, wpadający w pastelowy kolor, co wychodziło o
wiele lepiej, niż gdybym miała do czynienia z takim oczojebnym
niebiańskim odcieniem, jaki w sklepach z farbami zwykło się
podpisywać jako „bezchmurny poranek”. Tak czy siak, zdecydowanie
nie dobrałabym takiej barwy do ciemnych mebli z wybłyszczonej
imitacji drewna.
Nieco
kiczowata meblościanka, ława na wygiętych finezyjnie nóżkach i
niski stolik z szufladą pod zawieszonym na ścianie dużym
telewizorem sprawiły, że nie dało się nie zauważyć, iż
następne pomieszczenie, do którego wchodziło się z przedpokoju na
wprost, było salonem. Nie należał niby do największych, ale dało
się w nim spokojniej odetchnąć, a kanapa w bliżej nieokreślonym
brązowym kolorze wyglądała na całkiem wygodną. Okna, tak jak w
moim mieszkaniu, zajmowały całą ścianę. Z ciekawości wyszłam
na balkon, by nieco rozejrzeć się w okolicy, i skrzywiłam
mocno na widok znajdującego praktycznie tuż pod oknami starszawego
boiska, wylanego nierównym, powybrzuszanym przez odrastającą trawę
asfaltem. Wokół niego rosło sporo starych wierzb płaczących,
które latem pewnie skutecznie przysłaniają niewyjściowy widoczek,
tworząc coś w rodzaju ściany zieleni, ale teraz miałam wylęgarnię
osiedlowych dresików idealnie wyeksponowaną.
Ale
w sumie kij z tym, przecież i tak jest za zimno, żeby ktoś miał
teraz sobie tam grać i wrzeszczeć przez cały dzień. Chyba.
Poszłam
dalej, mijając się z dziadkiem układającym trzęsącymi się
dłońmi kolejne elementy ogromnego, z pewnością mocno chwiejnego
stosu rzeczy. Przez chwilę chciałam spytać, czy mu pomóc, ale
posłał mi takie spojrzenie, gdy otwierałam usta, że wolałam czym
prędzej się wycofać. Dobrze, skoro on sam, to niech i tak będzie.
Następna
w kolejności była kuchnia. Była dość wąska, ale czekało mnie w
niej przyjemne zaskoczenie, bo okazało się, że jakimś cudem z
takimi ścianami może być całkiem w porządku. Znowu szafki
imitujące ciemne drewno, stolik z dwoma krzesłami... Mimo wszystko
wydawała mi się nieco większa, niż w moim starym mieszkaniu.
Dobra,
idziemy dalej.
Następny
pokój okazał się bardzo wąski i raczej malutki – ledwo mieściła
się w nim rozkładana wersalka w dziwny, beżowo-brązowy wzorek,
mała szafka z lampką o niebezpiecznie pożółkłym kloszu i
wysoka, lecz bardzo wąska biblioteczka wypchana starymi książkami.
Chciałam zatrzymać się i dłużej jej przyjrzeć, ale zdołałam
się powstrzymać, gdy zorientowałam się, że pomieszczenie jest
przechodnie. Nie zwlekając, wepchnęłam się do następnego pokoju.
On już był większy, prawie tak jak salon... ale chyba musiał
należeć do małej dziewczynki.
Skrzywiłam
się, rozglądając. Łóżko – a właściwie wąski materac –
znajdowało się na niewielkiej antresoli z sosnowego drewna. Pod nią
znajdowała się szafa o zielonych drzwiach, które nie pasowały
kompletnie do niczego, i lekkie zacieki na ścianie, które
skojarzyły mi się od razu z tymi, jakie ja sama zostawiałam,
gdy nieostrożnie rzucałam zabawki do przeznaczonego na nie kosza.
Może kiedyś stało tu coś takiego? Biurko umościło się pod
niewielkim oknem, ale nie wyglądało na szczególnie używane. W
przeciwieństwie do stojącego po mojej lewej różowego stoliczka z
Ikei i kilku równie plastikowych krzesełek. Nad nimi na ścianie
wisiał gigantyczny, również boleśnie plastikowy kwiatek –
podświetlany, co wywnioskowałam po zwisającym kablu.
– Biorę
ten pokój! – wydarłam się tak, żeby wszyscy mnie słyszeli. Aż
mnie kusiło, żeby podpisać się na drzwiach, by nikt nie miał
wątpliwości.
– O,
budzi się w tobie mała księżniczka? – Ladon parsknął śmiechem
od progu.
– Już
lepiej we mnie, niż w tobie – prychnęłam urażona i poszłam
zbadać kolejne drzwi.
Przeżyłam
kolejne zdziwienie, bo prowadziły do łazienki, do której dało się
wejść również z korytarza. Rany, labirynt, a nie dom.
Łazienka, choć pozbawiona okna, była dość jasna i duża, ponadto
jako jedyna zdecydowanie nie niebieska. Ucieszyłam się jak głupia
– mam jakąś taką idiotyczną przypadłość, że ciężko mi
kąpać się w brzydkich miejscach.
– Dobra,
wszystko ślicznie, ale gdzie ja książki i lokomotywki wcisnę? –
zagadnęłam mamę, gdy tylko mi się nawinęła.
– Przecież
nie masz aż tylu? – Spojrzała na mnie z niejaką obawą, jakby
przerażona tym, że zaraz jej powiem coś w stylu, iż pod blokiem
parkuje właśnie ciężarówka z resztką moich rzeczy, którą
zorganizowałam, jak wszyscy na moment spuścili mnie z oczu. W sumie
nie był to taki zły pomysł...
– Nie
no, żartuję – westchnęłam. – Jest prześlicznie. Mam
nadzieję, że ten wasz cudowny domek zjawi się nieco wcześniej niż
później.
– Nie
mam pojęcia, co ci się tu nie podoba. – Ladon wzruszył
ramionami. – Mieszkanie jak mieszkanie. Tylko oczywiście najlepszy
pokój wzięłaś.
– Co,
też chciałeś tego różowego kwiatka na ścianę? W Ikei takie są,
mogę ci kupić na urodziny – zaproponowałam z szerokim uśmiechem.
– Obejdzie
się. – Wywrócił oczami, złapał z chwiejnej sterty jedną ze
swoich toreb i odmaszerował z nią w stronę malutkiego pokoiku
z biblioteczką.
Szlag,
nie przewidziałam jednego. Do mnie dało się dostać tylko tamtędy,
lub przez łazienkę. Chyba musiałam jednak być dla niego nieco
milsza, bo jeszcze gotów mnie tam uziemić...
***
Oj,
mała wilczyco, myślałaś, że gorzej być już nie może?
Owszem,
może. Bo do tego wszystkiego może jeszcze pojawić się twoja
ulubiona koleżanka. Jak cholerna wisienka na cholernym torcie.
Nawet
nękana najokrutniejszym głodem bym akurat takiej wisienki nie
schrupała.
Czułam
się beznadziejnie. Pierwsza noc w nowym miejscu dała mi mocno w
kość – wszystko mnie bolało od obcego materaca, a w głowie
łupało od tysięcy natrętnych myśli. Byłam właściwie jak
zombie – nie poszłam do szkoły, snułam się tylko z kubkiem kawy
w ręku i szukałam sobie mało angażującego intelekt zajęcia, co
szło mi dość marnie, bo przez cztery godziny znalazłam sobie
jedynie... Nie, w sumie nic sobie nie znalazłam.
Rodzice
wybyli do pracy, a Ladon zajmował się sobą. To znaczy... Jego
zajmowanie się sobą wyglądało mi na pierwszy rzut oka na gapienie
się w sufit i przysypianie na przemian, ale właściwie nie miałam
co narzekać, bo przynajmniej mi do tego wszystkiego pod nogi nie
wchodził. Byłam w takim stanie, że jakby tylko spróbował,
mógłby stracić bezpowrotnie kilka części ciała.
No
tak, było kijowo. A gdy rozległ się dzwonek do drzwi...
Nie,
nie miałam wtedy żadnych podejrzeń. No bo niby skąd? Nigdy nie
należałam do tych dziewczyn, które meldowały się na Facebooku we
wszystkich miejscach, w których były dłużej niż przejazdem, więc
nie było szans, żeby padło na kogoś znajomego. Szczerze mówiąc,
miałam przed oczami dość miłe skojarzenie – uśmiechniętą
świeżo upieczoną sąsiadkę z talerzem ciasteczek na powitanie
nowych lokatorów... Tak, byłam tak nieprzytomna, że nawet
podejrzewałam ludzi o bycie miłymi. Skąd mi się to wzięło, do
diabła? Przez niemal szesnaście lat życia w tym idiotycznym kraju
nie nauczyłam się jeszcze, że w tej kulturze nie istnieje coś
takiego, jak bezinteresowna miłość do bliźniego? Przez cholerne
prawie szesnaście lat nie nauczyłam się, że jeśli mój Pech ma
wkroczyć do akcji, to i prawa fizyki bez trudu zagnie, żeby tylko
mi dowalić?
Poszłam
otworzyć. Chwilę posiłowałam się z oporną zasuwką, nacisnęłam
klamkę i...
– Że
co?! – wydarłam się na widok drepczącej w miejscu na wycieraczce
Gabrysi.
– Hejka,
Leiczku! – Pomachała mi i bez chwili wahania przepchnęła się do
przedpokoju. Jak gdyby nigdy nic zaczęła zdejmować buty.
Miałam
nadzieję, że przynajmniej skarpetki założyła czyste, bo nie
wypakowałam jeszcze maski przeciwgazowej...
Ta
myśl otrzeźwiła mnie na tyle, że przynajmniej dałam radę
zamknąć za nią drzwi, zamiast dalej sterczeć w otwartych i gapić
się w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem stała.
– Ale
jak to?! Co ty tu robisz?! – wydarłam się, gdy już odzyskałam
mowę. Umarłego bym tym wrzaskiem spokojnie obudziła.
– Jak
to co? Przyszłam cię odwiedzić. Stęskniłam się – wyjaśniła
emosia jak gdyby nigdy nic, kierując się wgłąb mieszkania,
bynajmniej nie zamierzając na mnie czekać. – W ogóle to dlaczego
mi nie powiedziałaś, że się przeprowadziłaś? Gdzie masz teraz
swój pokój?
– Ja...
Ale jak ty mnie tu znalazłaś? – pisnęłam. Patrzcie państwo,
nawet głos mnie w takich chwilach zawodzi.
– Szósty
zmysł. – Złożyła pomalowane na czarno usteczka w dzióbek i
znacząco wskazała okolice swojej głowy, które to zwykle uważałam
za boleśnie i niezaprzeczalnie puste. – To gdzie masz ten pokój?
– Chwilowo
śpiący cerber go pilnuje – wykrztusiłam żałośnie. Mniej
więcej wtedy zorientowałam się, że nie ma co liczyć na to, że
szybko się jej pozbędę.
– Ej,
fajny wystrój. – Rozejrzała się dookoła. – Trochę jakby nie
w twoim stylu...
– Tylko
wynajmujemy to mieszkanie.
– A
co się stało z tamtym? Dlaczego tak nagle się przeprowadziłaś?
No i nic mi nie powiedziałaś! – Dosłownie załamała ręce, lecz
rozpacz szczególnie długo nie potrwała, bo gdy tylko upewniła
się, że wywarła odpowiednie wrażenie, zniknęła w kuchni.
– Nie
słyszałaś o tym wybuchu gazu? No przecież całe miasto o tym
trąbi... – Mi za to ręce opadły. Dogoniłam ją szybko,
obawiając się, że zacznie mi jeszcze grzebać w szafkach, jeśli
spuszczę ją z oka.
– O
Boże! – Bardzo to było na miejscu w ustach satanistki, ale zbyt
mocno skupiałam się na wyminięciu jej, gdy zatrzymała się wryta,
by zwrócić na to uwagę. Rany, niemal w nią wlazłam. Taka nauczka
na przyszłość – nie biegaj, gdy emo się przed tobą wlecze. –
To ten gaz był u ciebie? Jejku, nie wiedziałam.
– Ta,
szczególnie radosne wieści to nie są... – przyznałam.
Przytuliła
mnie mocno, jakby to miało w czymkolwiek pomóc.
W
sumie pomogło. Wnerwiłam się jeszcze bardziej.
– Oj
daj spokój, zaraz to wyremontują, nikomu nic się nie stało –
warknęłam, odsuwając ją stanowczo, choć zapierała się jak
mogła. – Rodzice mówią coś o kupnie domu, więc w sumie tylko
ich to zmobilizowało.
– Ale
przecież to straszne!
– Kupno
domu jest straszne? – zawahałam się.
– Nie,
to, co się wam przytrafiło. Jak sobie z tym radzicie? – Usiadła
na krześle przy stole i wpatrzyła się we mnie ze współczuciem
tak przesadnym, że aż niemal cuchnęło plastikiem.
– Rodzice
mówili o kupnie domu ze dwa lata, a to ich kopnęło do działania.
– Wzruszyłam ramionami. – Rodzina trochę nam się powiększyła,
więc nie ma rady.
– Jak
to rodzina ci się powiększyła? – Szczęka jej opadła, a oczy
niemal wylazły z orbit.
Odwróciłam
się, udałam, że szukam czegoś na blacie, by przełknąć
przekleństwo i przywołać się do porządku. W ostatniej
chwili powstrzymałam się od zrobienia niechcianemu gościowi kawy.
Człowiek się we mnie budzi, niedobrze... Jeszcze by dłużej przez
to siedziała.
– No
powiększyła – odpowiedziałam wreszcie arcyinteligentnie. – Mam
brata. – Wciąż miałam dziwne wrażenie, że już jej o tym
mówiłam, ale pamięć jest rzeczą ulotną, niech jej będzie. Hm,
a może nie mówiłam po prostu? Nie, chyba mówiłam.
– Ojejku,
macie dzidziusia? A ty tak nie lubisz dzieci! – wykrzyknęła,
ponownie załamując ręce.
– Jezu,
a co do tego mają dzieci? – Aż się odwróciłam. I jakieś
pieprzone dzidziusie na dodatek, dodałam w myślach.
– No
bo mówisz, że masz brata. Czyli co, twoi rodzice mają w takim
razie dzidziusia, prawda? – Podejrzewam, że miałyśmy w tym
momencie identyczne spojrzenia. Wątpiące w inteligencję
drugiej strony, delikatnie mówiąc.
A
swoją drogą... Jak ja nienawidzę słowa „dzidziuś”. Jak ja
nienawidzę, gdy ktoś mówi, że na przykład ma dzidziusia, lub że
przygotowuje swoje mieszkanie, bo niedługo pojawi się w nim
dzidziuś. Ja pierniczę, podobało mi się to jakoś w przedszkolu,
no. O ile w ogóle. To jednak prawda, że młodym rodzicom wraz z
pojawieniem się pasożyta ubywa jakieś dziewięćdziesiąt procent
tkanki mózgowej...
– Nie
ma tu żadnych niemowlaków! – sprostowałam trochę zbyt
gwałtownie.
– No
to jakim cudem masz brata? Ja cię nie rozumiem, Leiczku.
– Mam
starszego brata.
– Co?!
– Opadła bezwładnie na oparcie krzesła i złapała się za głowę
w dramatycznym geście. – Och, tego już dla mnie za wiele!
Jeśli
ona jeszcze zaraz dostanie WAPORÓW, to przysięgam, że pomogę jej
w wydostaniu się za drzwi...
– Dobrze,
Leiczku. – Uspokoiła się nagle, odetchnęła kilka razy głęboko
i wypaliła wreszcie stanowczo: – Mam wrażenie, że musisz mi
jeszcze dużo opowiedzieć.
– Ech...
To strasznie skomplikowane – zbagatelizowałam. Jak na zawołanie
głowa mnie jeszcze bardziej rozbolała. – Może innym razem.
– Ale
przecież wiesz, że mi możesz wszystko powiedzieć? – Położyła
rękę na sercu.
– Tak,
wiem, ale sama muszę to sobie jeszcze ułożyć i...
– Oj,
nie bądź taka tajemnicza, przykro mi, że nie chcesz mi nic
powiedzieć – wyznała. – Co się dzieje?
– Prawdopodobnie
to, że nie ma ochoty z tobą rozmawiać. – Tak jest, to właśnie
do kuchni wszedł mój braciszek Ladon. Nawet nie spojrzawszy na
emosię, nalał sobie szklankę wody z kranu i odszedł równie
szybko, jak się pojawił.
Rany,
ja myślałam, że ona się wkurzy. Nie wiem, obrazi, zapowietrzy...
A tu gdy na nią spojrzałam, okazało się, że jest absurdalnie
uśmiechnięta. Poważnie, aż musiałam oczy przetrzeć. Takiego
wyszczerzu to u niej nigdy jeszcze nie widziałam.
– E...
Coś się...? – zaczęłam, lecz przerwała mi dziwnie piskliwym
głosem:
– Więc
to jest ten twój brat?
– No
tak. Mam głupie wrażenie, że już ci o tym mówiłam – palnęłam,
ale nawet na to nie zwróciła uwagi.
– O
jejku, a ja myślałam, że to twój chłopak! Wtedy w restauracji...
– Co?
– Aż usiadłam.
– Jak
on się nazywa?
– Ladon.
Ale o co ci...
– A
jestem w jego typie?
Ach,
więc o to.
– A
kij wie, czy ktokolwiek jest w jego typie. – Wzruszyłam ramionami.
Z
głupim uśmiechem przeczesała grzywkę, zignorowała odpowiedź.
Myślami była już daleko.
Hera,
koka, hasz, LSD – ta zabawa po nocach się śniiii...
Ups,
tak mi się skojarzyło.
– Wiesz
co, ja chyba muszę... już lecieć – wydukała po dłuższej
chwili. Wstała dziwnie sztywno z krzesła, prawie wlazła w futrynę,
gdy poszła do przedpokoju, nie oglądając się na mnie.
Boże.
Dla mnie też już było tego za wiele.
– Ja
nie wierzę... Nie wiesz, jak ja się cieszę, że to twój brat! –
Gdy dogoniłam ją przy drzwiach, wciąż przeżywała, nie
przejmując się tym, że mogłam mieć pewne trudności ze
słuchaniem, skoro zostawiła mnie w innym pomieszczeniu. To, że
średnio mnie to interesowało, już swoją drogą...
– Ale
co to niby zmienia, czy jest moim bratem, czy nie? – jęknęłam. –
Chłopak jak chłopak. Ja tam na twoim miejscu trzymałabym się od
niego z daleka. Okazjonalnie obrasta futrem, ma zadatki na piromana i
ogólnie jest jakiś taki... mało sympatyczny.
– Chyba
żartujesz? – Tym stwierdzeniem zasłużyłam sobie na spojrzenie,
które w założeniu chyba miało położyć mnie trupem. –
Przecież on jest cudowny! O rany... Oj, Leiczku, ja chyba coś do
niego czuję!
– To
straszne. – Znowu wywróciłam oczami. O wiele za często to robię.
– Ale co ci się w nim tak niby podoba? Przecież go nie
znasz...
– Nie
muszę. To się po prostu czuje. – Położyła obie dłonie na
sercu i nachyliła się lekko w moją stronę. – No przecież
nie mów mi, że nie słyszałaś o mate.
– O
czym? – W pierwszej chwili nie załapałam.
– No
o mate. Wilkołaczych bratnich duszach. Każdy wilkołak przecież ma
gdzieś tam swojego przeznaczonego, z którym jest związany duszą i
ciałem. I on jest jedyny na świecie, rozumiesz?
Ja
pierdzielę. No znowu aż musiałam usiąść.
– Boże,
przecież nie ma czegoś takiego, jak... – spróbowałam, ale
jeszcze jakby dała mi dojść do słowa...
– Czuję,
że to może być to. Ojej. Dziwne uczucie... Muszę już iść.
Ale... Ladon, tak? Ladon... – Kilkukrotnie powtórzyła imię,
jakby je smakowała, zanim zamknęła za sobą drzwi.
– Jestem
mało sympatyczny, tak?
Jak
się okazało, Ladon wcale nie znajdował się tak daleko.
Wystarczyła sekunda, by się przy mnie zmaterializował z wyrzutem w
oczach.
– Daj
ty już święty spokój, dobra? Przynajmniej ty – zapłakałam.
Wstałam, ruszyłam do swojego pokoju zdecydowanym krokiem, mając
nadzieję, że o to nie zapyta. Błagam, żeby tylko o to nie
zapytał...
– Dziwna
ta twoja koleżanka, wiesz? Skąd ty ją wzięłaś? – rzucił za
mną.
– Żebym
to ja wiedziała... Przylepiła się jak psie gówno do buta, nie
idzie jej zeskrobać – powiedziałam szybko. – Daj już spokój,
zmęczona jestem.
Naprawdę
miałam nadzieję, że jednak się uda...
– Ej,
Leah... A co to jest tak właściwie to całe mate? Bo chyba nie
chodziło jej o herbatę?
No
kurna, no...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz