Czułam
się jak w jakimś mało rzeczywistym i zdecydowanie nieśmiesznym
śnie.
Po
nocnych wydarzeniach dziwnie mi było tak po prostu wrócić do domu,
a jeszcze dziwniej wstać, gdy mama zapukała do pokoju z wieścią,
że jedziemy oglądać mieszkania. Przez chwilę autentycznie nie
wiedziałam, o co jej chodzi – wciąż byłam pochłonięta
atmosferą minionych przygód. Dopiero co omal nie zostałam
rozszarpana na strzępy przez coś, o czym sama nie wiedziałam i co
niekoniecznie nawet chciałam wiedzieć. Jak mogłabym po czymś
takim tak spokojnie wstać, zacząć się ubierać, malować, zjeść
śniadanie, a potem gadać ze zwyczajnymi ludźmi o wysokości
czynszu? Bałam się własnego cienia i jakoś tak nie widziałam
tego, żebym miała w takim stanie skupić się na wystroju wnętrz,
w których przyjdzie mi mieszkać przez dłuższy czas.
A
już w ogóle nie widziałam normalnego funkcjonowania do wieczora
bez kawy.
No
dobra, gdy wracałam do domu po całonocnej akcji, wciąż miałam
dziwne wrażenie, że o czymś musiałam zapomnieć. Jakaś myśl
czaiła się na samej krawędzi zrozumienia, natrętna i nieustannie
zaprzątająca moją uwagę, ale gdy próbowałam mocniej się na
niej skupić, by choć w przybliżeniu móc określić, czego
może dotyczyć, chowała się błyskawicznie za myślowym horyzontem
na tyle, bym dostrzegała jedynie jej malutką rączkę z
wyciągniętym dumnie środkowym palcem. Sama zresztą też nie do
końca miałam po tym wszystkim siłę, by się z tym użerać,
zrezygnowałam więc stosunkowo szybko i położyłam się spać
zaraz po powrocie do mieszkania dziadków. Rodzice musieli położyć
się już dawno, a do rana zdążyłam ogarnąć się na tyle, by na
pierwszy rzut oka nie dało się zauważyć, że coś się stało. A
przynajmniej miałam taką nadzieję... Dość często zdarzają się
dni, że wyglądam jak przejechana przez walec drogowy zupełnie bez
powodu. A to, że ostatecznie zapomniałam o tej cholernej kawie i
nie podskoczyłam do żadnego całodobowego sklepu, w którym to
mogłabym się poratować, niejako dobrze wpływało na moją
dyskrecję.
Nie
rozmawiałam już o tym wszystkim z Ladonem. W nocy, jak tylko
rozstaliśmy się z watahą, zachowałam ciszę. Nie chciałam
do tego wracać. Bo po co? Sprawa była jasna. Położyliśmy się
spać również bez słowa. Ladon rano też nie sprawiał wrażenia,
jakby miał potrzebę ciągnąć temat, za co byłam mu wdzięczna.
No
ale. Burdel w wilczym świecie to jedno, ale mieć gdzie mieszkać
trzeba. Tak więc, choć rankiem miałam spore problemy ze
zrozumieniem, dlaczego po przebudzeniu nie widzę swojego pokoju,
musiałam jakoś wziąć się w garść.
Tylko
kawa...
– Jak
to nie macie kawy w domu? – skamlałam nad trzeci raz przeszukującą
szafkę babcią.
– No
nie mamy. Ja i dziadek nie pijemy kawy, gdzieś tam była tylko
rozpuszczalna dla gości... – Starsza kobieta rozłożyła
bezradnie ręce. – Naprawdę nie chcesz herbaty?
– Nie
lubię herbaty...
– Ja
ci nic nie poradzę.
Przysięgam,
że po tych wszystkich nocnych walkach o życie, zamieszaniu w
sforze, groźbach i kompletnym chaosie, dopiero w tamtym momencie tak
naprawdę poczułam się pokonana. Dłuższy czas siedziałam na
blacie, czekając na to, aż może nagle mnie coś olśni. Problem w
tym, że bez kawy nie mam co liczyć na używanie przynajmniej trzech
procent swojego organizmu, więc na cokolwiek ponad trzymanie oczu
otwartych i balansowanie ponad wyłożoną granatowym linoleum
podłogą nie było mnie stać. Miałam wrażenie, że nawet o
oddychaniu chwilami zapominałam.
Ladon,
do tej pory pochłonięty zjednywaniem sobie dziadka, zwrócił na
mnie większą uwagę, gdy omal się nie zrąbałam z tego cholernego
blatu, gdy nie starczyło mi koordynacji na jednoczesne podrapanie
się i sprawdzenie na telefonie, która jest godzina.
– Nie
możesz po prostu teraz iść do sklepu i sobie tej kawy kupić? –
spytał zaskakująco łagodnie jak na niego.
Kurde,
przez chwilę sama nie wiedziałam, czy go uściskać, czy jednak
zabić przez samo to, że ja na to nie wpadłam.
Wyszykowałam
się mniej więcej, choć chwilami szczerze wątpiłam, bym była
zdolna do wykonania choćby jednego ruchu więcej. Na etapie robienia
makijażu poważnie już zastanawiałam się nad tym, czy może by
nie zrobić słodkich oczek w kierunku świeżo upieczonego
braciszka, jako że sprawiał wrażenie rześkiego jak skowronek (w
dodatku wciąż szwendał się po mieszkaniu za babcią, dopytując,
czy w czymś jej nie pomóc, co jak dla mnie jasno oznaczało, że
bardzo brakowało mu konkretnego zajęcia), ale na szczęście udało
mi się przegnać kryzys precz. Do ratunku zostało przecież
niewiele czasu, a im mocniej się sprężę, tym szybciej kawusię
dostanę... Następny kryzys pojawił się w momencie, w którym
przed lustrem z całą mocą olśniło mnie, że z tego
wszystkiego wczoraj wieczorem zapomniałam o umyciu włosów, ale na
szczęście okazało się, że w jednej z toreb kryła się
zapomniana puszka suchego szamponu. Jak dobrze, że ją wzięłam...
Ubrałam
się, choć w ogólnym chaosie znalezienie odpowiednich części
garderoby szybciej niż w godzinę graniczyło z cudem, i rzucając
do nieco zniecierpliwionych moją powolnością rodziców, żeby się
tak nie spieszyli, bo jeszcze muszę skoczyć do sklepu, wylazłam
wreszcie z mieszkania. Choć do najbliższego spożywczego
miałam mniej niż pięć minut, wlokłam się ze szczerym
zaangażowaniem zombie. Poważnie, gdy dotarłam na miejsce, w
zasadzie nie umiałam odtworzyć, jak droga przebiegła. Chyba
dokonałam jakiegoś cholernego cudu i włączyłam autopilota.
No
dobra, może i nieco skłamałam mówiąc, że do tego sklepu miałam
najbliżej. W okolicy miejsc, w których można kupić kawę, z
pewnością nie brakuje, ale z niewiadomych przyczyn to właśnie
uważałam za swoje ulubione. Trudno mi było wytłumaczyć, dlaczego
akurat do tak małego i kiepsko zaopatrzonego przybytku mnie
ciągnęło, ale... może było w tym coś z tego, że to dla mnie
było kolejne miejsce z historią. Uwielbiałam miejsca stare i
solidne – w jakiś pokrętny sposób wydawały mi się prawdziwsze
od modnych sieciówek z bijącymi po oczach neonami w krzykliwych
barwach.
Maleńki
spożywczy mieścił się w tak zwanym kwadracie – w dzień o wiele
mniej posępnym i przerażającym, niż nocą, której to
dowiedziałam się prawdy od Ladona. Z tego, co udało mi się
ustalić natrętnym wypytywaniem kogo popadnie, wynikało, że kiedyś
mieścił się tutaj maleńki bar, choć ciężko mi było to sobie
wyobrazić – w pomieszczeniu, choć wysokim, ledwo starczało
miejsca na ladę i półki z najbardziej podstawowymi produktami.
Całość wyglądała na bliską opuszczenia – szyld wyklejono z
kolorowego papieru na brudnym, okratowanym oknie, niegdyś białe
ściany w środku poszarzały od kurzu i przy łączeniu z betonowym
sufitem poprzerastały pajęczynami, których nikomu nie chciało się
pościągać, a ladę wyłożono blatem w dawnych czasach mającym
zapewne imitować marmur, wyblakłym i zniszczonym już do tego
stopnia, że mi najmocniej kojarzyło się to z plastrem surowego
mięsa. Co ciekawe – właściciele chyba dbali o historię, bo lada
łączyła się z bardzo starym stojakiem, na którym kurzyło się
kilka zachowanych kufli z „barowych” czasów. Każdy był inny,
ale prezentowało się to całkiem ciekawie. Miało w sobie to coś,
co sprawiało, że robiło się jakoś przyjemniej na sercu.
Miałam
spore wątpliwości, czy w czymś tak kiepsko zaopatrzonym będzie
moja kawa, ale na szczęście czekało mnie przyjemne zaskoczenie.
Kupiłam trzy opakowania i szybko wróciłam do mieszkania dziadków.
Rodzice wyglądali już na poważnie zirytowanych opóźnieniem,
dlatego szybko zaparzyłam sobie porcję zbawiennego napoju w
kubeczku termicznym i poleciałam za nimi do samochodu, starając się
zbyt mocno nie skupiać, jak psioczyli na mnie pod nosem. Podobno już
byliśmy spóźnieni. Ale jeśli nie chcieli mnie zeskrobywać potem
z pierwszego miękkiego mebla, który bym zauważyła, to musieli się
poświęcić.
– No
dobra, to teraz przyznawać, gdzie jedziemy, bo chyba nie na bieżąco
jestem – zapowiedziałam, gdy już usadowiłam się na siedzeniu
obok prowadzącej mamy. Miejsce z przodu zaklepałam sobie na zawsze
jeszcze w czasach dzieciństwa, gdy to w jakiejkolwiek innej
konfiguracji obowiązkowo robiło mi się niedobrze, i rodzice nie
próbowali tego zmieniać do dzisiaj, co było mi całkiem na rękę.
– Ogólnie
mamy dzisiaj dwie obowiązkowe wycieczki – wyjaśniła mama. –
Najpierw jedziemy na nasze osiedle. Całkiem fajnie by było, gdyby
się udało z tą okolicą, ale coś mi się wydaje z tym mieszkaniem
niestety nie tak, więc zobaczymy. Jeśli nie spodoba nam się żadne
z tych dwóch, to jest jeszcze trzecia opcja, ale wolałabym z niej
nie skorzystać.
– Dlaczego?
– zdziwiłam się, gdy już przestałam jęczeć po poparzeniu się
kawą. Szlag, zapomniałam zimnej wody dolać.
– Nie
uprzedzajmy faktów.
– Ale
wy tajemniczy jesteście... – Wywróciłam oczami. – Niech wam
będzie.
– Tylko
nie wybrzydzajcie za bardzo, dobrze? – zaczął tata. – To tylko
opcja tymczasowa. Szukamy z mamą domu na sprzedaż, więc i tak
długo tu nie zabawimy.
– Domu?
– Z jakiegoś powodu zrobiło mi się zimno. – To już
przesądzone?
– Nie
cieszysz się? Zawsze przecież chciałaś.
Burknęłam
tylko coś ledwo zrozumiałego, poświęcając uwagę paczce ciastek,
którą babcia w ostatnim momencie mi wcisnęła w ramach prowiantu
na drogę. Według babci choćby pięć minut w samochodzie oznacza
poważny problem z wyżywieniem, ale ja tam w sumie nie narzekam.
W moim przypadku ta zasada i tak się sprawdza. Niby nie tylko w
samochodzie, ale co się czepiać, skoro korzystam...
Dziwnie
jakoś mi było na myśl o kupnie domu. No dobra, zawsze o tym
marzyłam. Strasznie chciałam móc w każdej chwili wyjść sobie z
kocykiem na trawkę, nie musieć przejmować się tym, że już za
długo słucham muzyki, że za mocno tupię, że przeszkadzam na
klatce schodowej, gdy szwendam się po niej w środku nocy, że za
głośno mówię. Chciałabym w budynku być zupełnie sama. Chciałam
prywatności, jakiej dawał taki dom, i spokoju okolicy, która z
pewnością nie byłaby centrum miasta. O tak – mówiłam chyba
nawet jakiś czas temu o tym, że dla mnie marzeniem jest takie
zadupie, by moim największym problemem zimą było to, kto mi drogę
dojazdową odśnieży. Chciałabym móc po wyjściu z domu spojrzeć
w lewo, spojrzeć w prawo, odetchnąć zapachem zieleni i świszczącej
w uszach ciszy i z szerokim uśmiechem na ustach wykrzyknąć „kurna,
jak wszędzie daleko!”. Chciałabym też uwolnić się od
beznadziejnych sąsiadów, dla których używanie mózgu do
wykoncypowania, że nie mieszkają w bloku sami, jest wysiłkiem
niemożliwym do podołania. Chciałabym, zwłaszcza że teraz
mieszkać będzie z nami Ladon, a jakiś pokój wypadałoby mu dać.
Nie czułam się przy nim na tyle swobodnie, by wpuszczać go do
swojego, a skoro tak...
Ale
rany, wilkołak wciąż gdzieś tam we mnie siedzi. Ja przywiązuję
się do miejsca raz na zawsze i nie ma opcji, bym o nim zapomniała.
W tym mieszkaniu spędziłam całe swoje świadome życie, tam w
każdym kącie czaiły się wspomnienia. Chciałam przeprowadzki, ale
nie wyobrażałam sobie, by w tak osobistym miejscu, by w mojej
wilczej norze mieli pojawić się obcy ludzie. Ja tam przynależałam
całą sobą. Mogłam się wściekać, mogłam narzekać, ale taka
była prawda. Moje terytorium. I moje osiedle dookoła, na którym
spędziłam tyle bezsennych nocy, że nie jestem w stanie ich
zliczyć. Zrobiło mi się niedobrze na myśl, że miałabym to
wszystko tak po prostu pożegnać.
Nienawidzę
zmian. A zwłaszcza takich, na które nie mogę przygotowywać się
przez pół roku.
Blok,
w którym mieliśmy oglądać pierwsze mieszkanie, faktycznie
znajdował się na moim osiedlu. W dodatku w jego części, którą
dość dobrze znałam. Był jednym z tych bardziej lipnych, stojących
karnym rządkiem wzdłuż opuszczonej linii kolejowej – ostatnim,
stojącym w najwyższym punkcie osiedla, nieco niszczącym
geometryczny łańcuszek jemu podobnych tym, że został w stosunku
do nich mocniej wysunięty na zachód... i przede wszystkim
pomalowany. Trudno mi było określić, co to za kolor – dziwna
mieszanka koralowego, pomarańczowego i czegoś, co chyba faktycznie
było malinowym różem wyglądała całkiem nieźle na tle wysokich
drzew, zwłaszcza latem. Tuż obok znajdował się malutki,
przypominający obłożony białą blachą falistą wagon bez kół
spożywczy, do którego w okresie letnim latałam co drugi dzień, by
niemalże hurtowo kupować jagodniki. Z piętnaście dziennie byłam
w stanie opchnąć.
Gdy
rodzice zajęli się szukaniem kartki, na której nabazgrali numer
telefonu do właściciela mieszkania, a Ladon poszedł chyba do
sklepu po coś do jedzenia, postanowiłam się przejść. Po mocnej
kawie zaczynało mnie nieco nosić. Wybrałam się na spacer wzdłuż
chodnika pod blokiem – często tędy chodziłam, gdy wybierałam
się na nocne wycieczki. Lubiłam to miejsce, bo... było niezwykłe.
A nikt z niewiadomych przyczyn tego nie zauważał.
Chodnik
wcina się wąskim pasem w spory teren zielony. Taką sobie łączkę,
na której pewnie postawią kiedyś obciachowy wieżowiec dla
idiotów, na którym jednak jak na razie znajduje się jedynie spora
wierzba płacząca i... tak zwany zakątek. Zakątek jest końcówką
tego chodnika, jest okrągły, obsadzony wysokimi, kwitnącymi
krzewami i wyposażony w trzy ławki. Gdy się tam usiądzie, nie
widać otaczających bloków, staje się zacisznie, przyjemnie...
tylko że rosnący na samym środku niewielki świerk wydostaje się
bezpośrednio z asfaltu, którym wylano placyk, ma idealnie okrągły
i nienaturalnie gładki pień, a wokół niego panoszy się krzak
rodzący białe badyle o kwiatach przypominających miniaturowe
szklane smocze łby. Kwitnie cały rok i delikatnie dzwoni, gdy się
go poruszy. Ludzie często się tutaj kręcą, lecz z niewiadomych
przyczyn za każdym razem mijają typową magiczną anomalię bez
śladu zastanowienia nad tym, czy wszystko jest z nią w porządku.
Nie zauważają jej. Być może nie chcą jej zauważać.
Kręciłam
się chwilę, trąciłam kilka badylków palcem. Zastanawiałam się,
co by było, gdybym jeden z nich zerwała i wstawiła do wazonu.
Niestety zanim zadecydowałam, czy to dobry pomysł, mama zadzwoniła
do mnie z paniką, gdzie się podziałam. A mówiłam jej wcześniej
ze trzy razy, gdzie się wybieram...
Weszliśmy
do pierwszej z pięciu klatek schodowych, wspięliśmy się na drugie
piętro. Całkiem eleganckie drzwi otworzył łysiejący mężczyzna
koło czterdziestki. Mama już od progu zaczęła gorliwie
przepraszać za nasze karygodne spóźnienie, lecz gołym okiem było
widać, że faceta średnio to interesowało – całą uwagę
poświęcił natrętnemu wgapianiu się w Ladona z autentycznym
przerażeniem w oczach. Cóż, niby już zdążyłam się nauczyć,
że jakakolwiek indywidualność w tym pięknym kraju traktowana jest
jak śmiertelna, zakaźna choroba – najpewniej w dodatku psychiczna
– ale i tak aż się we mnie zagotowało ze złości. Po Ladonie
całkowicie to spłynęło.
– Proszę,
zapraszam, niech państwo dokładnie wszystko obejrzą –
zreflektował się koleś po dłuższej chwili, gdy to z osłupienia
wyrwało go zadane przez obiekt sensacji pytanie o wieszak. – Jak
będą państwo mieli jakieś wątpliwości, proszę zaraz wołać.
Jak
na razie wątpliwości nie było... oprócz jednej. Tej konkretnie,
że w mieszkaniu miały być cztery pokoje, a widziałam tylko dwa.
Nie odzywałam się w razie czego, pewna, że ton, jakim zgłosiłabym
obiekcje, z pewnością nie kwalifikowałby się do uprzejmych –
pomimo kawy, którą z przyjemnością co jakiś czas popijałam,
nastawienie do życia szczególnie mi się nie zmieniło. A chyba
powinno, skoro właściwie dopiero co niemal go nie straciłam. Czy
to nie powinno być tak, że teraz, gdy o mały włos nie zostałam
tego pozbawiona, zacznę dostrzegać pozytywy? Zobaczę piękno w
każdym najdrobniejszym geście, do którego zdawać by się mogło,
że całkowicie przywykłam? Kwiatki, pszczółki, motylki i tak
dalej? Nie wiem. Wiem jedynie tyle, że w książkach, które czytam,
dzieje się zupełnie inaczej, niż ze mną.
Ale
wracając. Rodzice są w miarę spostrzegawczy. Chyba zobaczą, że
coś nie gra, nie muszę się wtrącać.
Trochę
mi w sumie było szkoda, bo jak na tymczasówkę do chwilowego
zatrzymania, mieszkanie wyglądało całkiem nieźle. Mały pokój,
do którego skierowałam się w pierwszej kolejności, miał ściany
pomalowane na ceglany pomarańcz, co od razu skojarzyło mi się z
moim pokoikiem. Na umeblowanie składała się żałośnie mała
szafa, w której prawdopodobnie za żadne skarby nie zdołałabym
upchnąć przynajmniej połowy swoich ciuchów, niewielkie biurko
z wygodnym obrotowym krzesłem, nieco kiczowata kanapa w
brązowo-pomarańczowe wzorki, które nie mam pojęcia, do czego niby
miały pasować, i malutka półeczka nad nią. Całe pomieszczenie
było raczej wąskie, a przez średniej wielkości okno wpadało
niewiele światła – sąsiedni blok znajdował się dość blisko,
a i sporo robiło duże drzewo rosnące na parkingu pod klatkami
schodowymi – ale jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. Coś
tym miejscu było przytulnego. Mogłabym w nim zamieszkać... Szkoda
tylko, że z pewnością tego nie zrobię.
W
przedpokoju ściany machnięto na ten sam kolor, a podłogę wyłożono
odrobinkę psującymi wrażenie brązowymi kafelkami we wzorek, który
w założeniu chyba próbował być staroświecki. Kuchnia była
biała z meblami stylizowanymi na ciemne drewno, łazienka dość
ponura, a salon zupełnie nieciekawy, dość mocno kojarzący się z
tym w mieszkaniu babci.
Szwendałam
się. Chodziłam, zaglądałam w różne kąty, wyobrażałam sobie,
kto tu wcześniej mieszkał i co by było, gdybym to ja była tym
kimś. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym wychowała się w takim
miejscu? Jaki miałabym charakter, jakie zainteresowania... kim bym
się stała? Jak bym sobie radziła, jak wyglądałaby moja
codzienność? Od zawsze fascynowałam się takimi sprawami. Sama nie
wiem, może to kwestia tego, że za dużo myślę, ale uwielbiałam
zaglądać w okna mieszkań, oglądać, jak tam jest i wczuwać się
w rolę mieszkańców. Może to kolejny objaw zamiłowania do rzeczy
z historią. Po prostu czułam, że te ściany widziały niejedno i
niejedna opowieść się za tym kryła...
Dziwna
refleksja mnie naszła. Pomyślałam sobie, że gdybym była
nekromantką, gdybym to ja miała pomagać ludzkim duszom w przejściu
na drugą stronę... wymagałabym zapłaty. Chciałabym, by każda z
nich najpierw opowiedziała mi swoją historię.
Chyba
jestem nienormalna...
Słyszałam,
że rodzice wreszcie zaczęli rozmawiać z właścicielem mieszkania.
Przez chwilę toczyło się w atmosferze tematów zupełnie
prozaicznych – koleś zachwalał lokalizację, wspominał o tym,
jacy są sąsiedzi, próbował zachęcić nas na wszelkie dostępne
sposoby, najwyraźniej zorientowawszy się, że wszyscy oprócz mnie
oglądają pomieszczenia ze zbyt małym zainteresowaniem. Wreszcie po
jakimś czasie padło pytanie, na które podświadomie czekałam.
A właściwie nie tyle nawet pytanie, co delikatne
napomknienie...
– W
ogłoszeniu wspominał pan, że mieszkanie ma cztery pokoje –
zaczęła przesadnie uprzejmie mama. Wypowiedź zawisła
niedokończona, lecz mimo to zbyt oczywista, by ktokolwiek mógł nie
zorientować się, w czym rzecz.
– Och,
tak tam jest napisane? – Mężczyzna wyraźnie się speszył,
uśmiechnął przepraszająco. Jakimś nerwowym gestem zaczął
drapać się po karku, próbując udawać znacznie bardziej
rozluźnionego, niż się w rzeczywistości czuł. Wyczuwszy tę nutę
fałszywości, z marszu stałam się bardziej czujna i wróciłam do
przedpokoju, przygotowana, by w razie czego ruszyć ze wsparciem.
Moja rodzicielka czasami miewa problemy z asertywnością, więc
lepiej, żebym była w pobliżu. – Cóż, przepraszam,
musiałem się pomylić – ciągnął właściciel. – Chodziło mi
o pomieszczenia. Są cztery, prawda? Dwa pokoje, kuchnia i
łazienka.
– Z
przedpokojem daje to pięć – mruknęłam pod nosem. Miałam
nadzieję, że nie dosłyszał. Ladon spojrzał na mnie krótko,
unosząc jedną brew. Cóż, sama byłam zaskoczona, że z moją
matematyką nie było aż tak źle...
– No
cóż... – Mama przepraszająco rozłożyła dłonie. – Niestety
nam zależy na tych czterech pokojach. Widzi pan – nie jest nas
mało.
– E
tam, czteroosobowa rodzina to wcale nie tak dużo – żachnął się.
– Wie pani, młodzi jakoś się razem na pewno dogadają, co nie?
Przecież to normalne, że rodzeństwo ma jeden pokój. U mnie
dzieciaki nie narzekają...
Już
cisnęła mi się na usta rozbrajająco złośliwa odzywka, ale
zdołałam się powstrzymać. Poświęciłam uwagę kawie.
– Zastanowimy
się jeszcze i damy panu znać – powiedziała wreszcie mama. –
Będziemy jeszcze dzisiaj parę mieszkań oglądać, zadzwonimy
wieczorem, dobrze?
– Dobrze,
dobrze... Ale niech się państwo naprawdę mocno zastanowią, bo
drugiego takiego długo będziecie szukać – zapowiedział.
Już
na klatce schodowej nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
– Szczególnie
lotnego umysłu koleś nie miał – stwierdziłam, usiłując otrzeć
łzy wesołości na tyle delikatnie, by nie rozmazać sobie tuszu do
rzęs. – Czy tylko mi się wydaje, że nigdy nie słyszał o czymś
takim, jak subtelna reklama? Taką manipulację to i dwulatek by
zauważył. Rodem z reklam „Biedronki”...
– Daj
już spokój – jęknęła mama.
Nie
dałam, jak łatwo można było się domyślić.
W
spożywczym kupiłam sobie pączka i nową paczkę ciastek i ruszyłam
razem z resztą na podbój innej części miasta.
Tym
razem osiedle, na które trafiliśmy, znajdowało się o wiele dalej
od moich znajomych rejonów, niż do tej pory mogłam przypuszczać,
i wyglądało... zaskakująco. Słyszałam już o nim wcześniej –
no w końcu jak mogłabym nie słyszeć takich rewelacyjnych wieści
na temat zbiorowiska postsocjalistycznych klocków, które mnie
fascynowały – ale dopiero teraz miałam szansę przyjrzeć się
wszystkiemu z bliska.
Akcja
remontu całego osiedla była dość słynna – było o niej sporo w
lokalnych gazetach, a i swego czasu pojawiła się w
wiadomościach, jako pierwszy projekt renowacji zabytków komunizmu
zakrojony na tak wielką skalę. Osiedle jest w sumie dość
niewielkie – składa się z kilku monumentalnych wieżowców z
wielkiej płyty, stojących w absurdalnie dużych odległościach
i układających się w kształt, który chyba jedynie w głowie
swego architekta miał jakikolwiek sens. I nie byłoby tu nic
ciekawego, gdyby nie to, że bloczki dość niedawno poważnie
odnowiono. Przesadnie poważnie, można by rzec. Pomalowano je na
jakieś radosne kolory, które swoją przesadą sprawiają, że nawet
w tak pochmurny dzień jak dzisiaj zdaje się, że świeci między
nimi słońce, a przede wszystkim... do wszystkich dobudowano
dodatkowe piętra. A nawet nie tyle piętra, co przeszklone,
zadaszone tarasy o fantazyjnych kształtach, w których utworzono
powierzchnie do wynajęcia dla jakichś biur, restauracji i innych
cudów. Przyznam, że byłam pewna, że taki twór niekoniecznie
kogoś zainteresuje, lecz wbrew moim przypuszczeniom nabywcy znaleźli
się całkiem szybko. Teraz są tam jakaś kawiarnia, biuro
nieruchomości, kiepskiej jakości sklep z odzieżą używaną...
Dużo tego. W sumie cieszyłam się, że natrafiła się okazja
zobaczenia, jak tam jest w środku.
– Może
byśmy potem poszli na kawę? – odezwała się mama, jednocześnie
dokonując cudu zręczności podczas parkowania dużym autem na
pękającym w szwach parkingu. – Słyszałam, że całkiem niezła
jest ta kawiarnia.
– Możemy
iść – westchnął Ladon.
– Ja
tam zjadłabym coś konkretnego – zaskamlałam, ale w zasadzie nie
mogłam się długo kłócić, skoro mowa była o kawusi. I to nawet
jeśli ta z kubka termicznego jeszcze miała się całkiem dobrze.
Osiedle
zupełnie nie przypominało niczego, co mogło znajdować się w tym
mieście. Tak bardzo do niego nie pasowało, że aż dziwnie się
czułam, rozglądając na boki. Jak obca. Niby to nadal było moje
terytorium, ziemie, których jako wilkołak powinnam chronić, ale
jakoś tak zupełnie nic mnie do nich nie ciągnęło. Najchętniej
zabrałabym się stąd najszybciej, jak to możliwe. Mieszkania w tej
okolicy już zupełnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, no ale może
w którymś z tych budynków czekało coś, co powali mnie na kolana
swoją wspaniałością? Cholera wie. Nie chciałam z marszu
nastawiać się szczególnie źle, ale na cuda też nie zamierzałam
liczyć. W sumie już lepiej było się przyjemnie zaskoczyć, niż
rozczarować.
Mieszkanie
znajdowało się na dziewiątym piętrze, co już nieco dało mi do
myślenia. No bo winda. Jakkolwiek ładnie by nie wyglądała, i tak
nie zmusiłabym się do skorzystania z niej sama. Właściwie całkiem
nieźle mogłoby to zrobić mojej dziwnym trafem nieobecnej kondycji,
gdybym tak kilka razy dziennie musiała wchodzić tak wysoko na
własnych nogach, ale i tak zachciało mi się płakać na myśl o
tym, jakie zakwasy bym miała po kilku takich przebieżkach. Kilka
lat szermierki jakoś nie zmieniło tego, że byłam słaba jak
kocię. A już zwłaszcza gdy miałam od wysiłku fizycznego przerwę
przez operację i pęknięte żebro. Trzecie piętro nieraz sprawiało
mi trudności, gdy miałam gorszy dzień, a co dopiero to...
Drzwi
otworzyła kobieta w ewidentnie letniej sukience w kwiaty.
Przywitaliśmy się, odmówiliśmy herbaty i z marszu zabraliśmy za
oglądanie. Tutaj niestety również czekało na nas rozczarowanie –
mieszkanie miało całkiem dużo pokoi, ale za to bardzo małych, w
dodatku nieumeblowanych, a to mogło stwarzać problem. Nie opłacało
nam się nic kupować, a wejść do naszego bloku po to, co już
mieliśmy, się nie dało...
Nawet
mi się tu podobało. To znaczy... nie było źle. Nie odpychało
mnie, tak jak to czasem bywa na myśl o obcym miejscu, w którym
miałabym spać. Byłabym w stanie zaakceptować jakiś czas w tej
klitce – nieco klaustrofobicznej, ale mającej w sobie potencjał
do przemienienia w całkiem przytulne lokum, jeśli poświęcić
choć trochę uwagi. Niestety stąd również musieliśmy się
wynieść, zbywając właścicielkę obietnicą odezwania się, gdy
już obejrzymy wszystkie możliwości.
Z
tego, co zrozumiałam, właśnie to zrobiliśmy.
– No
i co teraz? – zagaiłam nieco zbyt radośnie, gdy jechaliśmy windą
na obiecaną kawę. – Chyba nie macie wyboru i musicie wspomnieć o
tej trzeciej opcji. Jedziemy ją dzisiaj oglądać?
– Nie
musimy oglądać, byłam tam kiedyś na wizycie domowej. – Mama
skrzywiła się ledwo zauważalnie, choć próbowała to przed nami
ukryć. – Mieszkanie jest dość duże, w sam raz właściwie. I na
naszym starym osiedlu.
– To
w czym problem? Dla mnie brzmi dobrze. – Wzruszyłam ramionami.
– Trochę
gorzej z wystrojem... ale sami zobaczycie. I tak nie mamy wyboru.
Wiecie, teraz, gdy wszyscy z naszego bloku zaczęli na potęgę
wynajmować, i tak mamy małe szanse na znalezienie czegoś innego.
To nie takie miasto, żeby z marszu było tysiąc możliwości.
Trochę
zaczęłam się tego zapowiedzianego wystroju bać, ale nie udało mi
się wyciągnąć od rodziców nic więcej. Nie mam pojęcia, jaki
mieli cel w robieniu z tego jakiejś marnej niespodzianki – grunt,
że osiągnęli tyle, bym zaczęła martwić się na całego. Nie
minęło pięć minut, a miałam w głowie milion możliwych
scenariuszy, z których co jeden, to gorszy. Pewnie nie zdziwiłaby
mnie nawet melina ze szmatami zamiast łóżek, tak się
nakręciłam...
Cóż,
ale do jutra i tak niczego się nie dowiem.
Kawiarnia
okazała się ogromna – miała przyjemną antresolę, przeszklone
wszystkie ściany i wystrój utrzymany w nowoczesnym połączeniu
żółci i pomarańczowego, co w sumie nie wyglądało tak źle, choć
nieco kojarzyło się ze stołówką. Wrażenie wychodziło...
słoneczne. Pomimo tego, że było dość wcześnie i większość
ludzi powinna raczej siedzieć w pracy, kręciło się w niej sporo
osób.
Zamówiłam
sobie dwie porcje tarty z owocami leśnymi i wybrałam nam stolik.
Rozmawialiśmy chwilę, śmialiśmy się, podpytywaliśmy delikatnie
Ladona o to, jak żył wcześniej, co lubił robić, czego nie
lubił... Nie czułam się jakoś szczególnie źle ze słodyczą
rodzinnego obrazka, choć zaczynała mnie zastanawiać. Z moim życiem
już tak jest, że zbyt długa dobra passa zwykle oznacza kłopoty na
całego, ale nie skupiałam się na tym szczególnie mocno... dopóki
nie usłyszałam za sobą doskonale znajomego przesadnie słodkiego
głosiku:
– O,
hejka, Leiczku, co za niespodzianka!
Tak
się zakrztusiłam kawałkiem ciasta, że aż Ladon musiał mnie
walnąć w plecy. Następnie zerwałam się z miejsca, przewróciłam
filiżankę po kawie, przewróciłam krzesło i wydarłam się
zdecydowanie głośniej niż wypadało:
– Kurde,
co ty tu robisz?!
– Jak
to co? – Gabrysia spojrzała na mnie z idiotycznie przesadzoną
miną. Jak zwykle. Jeśli pomyślisz sobie „manieryzmy”,
dokładnie ta ludzka porażka powinna ci stanąć przed oczami... –
Przyszłam sobie na herbatkę, nie można?
Chciałam
palnąć, że nie na mojej warcie, gdyby nie to, że byłam zbyt
mocno zaskoczona tym, że nie powiedziała „przyszedłam”. Jakoś
bardzo mi to do niej w tamtej chwili pasowało.
– Dzień
dobry! – zawołała do rodziców, machając słodko. – Mogę ją
porwać na chwilkę? – Teraz zwróciła się do obserwującego ją
z lekkim przerażeniem w oczach Ladona.
Poważnie,
ja chyba jeszcze nigdy nie widziałam mojego świeżo upieczonego
braciszka, jak się boi. Stawienie czoła całej watasze wnerwionych
wilkołaków? Pokazanie się na oczy matce, której nie widziało się
od wczesnego dzieciństwa, i zrobienie dobrego wrażenia na jej mężu?
Żaden problem! Odpowiedzenie na pytanie satanistycznemu emo, które
nie wiadomo skąd pojawiło się za plecami? O, nie w tym życiu...
– Czemu
mnie pytasz? Jej sprawa – wydukał wreszcie, machnąwszy w moją
stronę ręką. Jak najszybciej zaczął jakiś błahy temat z mamą,
widocznie mając nadzieję, że w ten sposób dziwny przybysz
szybciej o nim zapomni.
– Zero
wsparcia w rodzinie – jęknęłam. Gabrysia chyba nie załapała, o
co chodzi, bo czym prędzej złapała mnie za rękę i odciągnęła
w tylko sobie znanym kierunku, mówiąc konspiracyjnym szeptem:
– Jak
dobrze, że ja na ciebie wpadłam, Leiczku! Musimy poważnie
porozmawiać.
– Co
się stało? – spytałam mimo wszystko. I tak się jej szybko nie
pozbędę, więc równie dobrze można dowiedzieć się, co takiego
chodzi po tym emo-móżdżku...
– Mam
problem... To jest twój chłopak? – Skinęła w stronę mojego
stolika.
Chwilę
zajęło mi załapanie, że to nie był ten jej problem, tylko po
prostu tak szybko zmieniła temat.
– Boże
uchowaj – odpowiedziałam cokolwiek dramatycznie. – Co się
dzieje?
– To
kto to jest?
– A,
długa historia.
Gniewnie
podparła się pod boki i lekko nachyliła w moją stronę. W
połączeniu z idiotycznym makijażem i ubraniem rodem z
kiepskiego filmiku o czymś, co mogłam z lekkim naciągnięciem
faktów określić jako miłość sado-masochistyczną, wyglądała
cokolwiek upiornie. Mało brakło, a odruchowo bym się wycofała
kilka kroków. W takim przypadku to i mój wewnętrzny wilk chował
się w najdalszym kącie, skamląc żałośnie.
– Leiczku!
– rzuciła tonem przywodzącym na myśl matkę karcącą brojącego
niemowlaka. – Po pierwsze chciałam zauważyć, że nie odbierasz
ode mnie telefonów, a to bardzo niemiłe, wiesz?
– Dużo
się ostatnio działo – zbagatelizowałam.
– Teraz
też ewidentnie mam wrażenie, że mnie unikasz.
Szacun,
ja bym do tego tak szybko nie doszła.
– Miałam
trochę problemów rodzinnych ostatnio, i tyle – westchnęłam. –
Sama się trochę w tym wszystkim gubię i chyba potrzebuję chwili
na ogarnięcie się.
Ta,
jeszcze jakbym miała szansę ją uzyskać... Nie było opcji, by
zwróciła uwagę nawet na wypowiedzianą tak wprost prośbę o
samotność.
– No
niech ci będzie – uznała wreszcie, rozluźniając się.
Zrezygnowawszy z morderczej postawy, ponownie stała się bardziej
śmieszna niż straszna. – To, jak mówiłam, mam problem. Możemy
chwilkę porozmawiać?
Nie,
pomyślałam.
– Tylko
szybko, bo rodzice będą źli.
Ta,
jeszcze jakbym miała co liczyć na wsparcie ze strony
rodzicielskiego focha... Oni mieli jeszcze być źli, że tak krótko
rozmawiałam z koleżanką, jestem tego pewna.
Muszę
przestać powtarzać „ta, jeszcze jakbym”.
– No
więc chodzi o to moje wilkołactwo. – Gabrysia zaczęła mówić
cichszym i jeszcze bardziej przejętym tonem. – Jak to w końcu
jest? Dziewczyny się przemieniają, czy nie?
– Przemieniają
się – palnęłam, zanim ugryzłam się w język. Szlag, a miałam
przed nią udawać, że nic nie wiem! Dałam sobie mentalnego kopa,
ale i tak wiele to nie zmieniło. Parę razy i tak się już
zdradziłam.
– Och,
no bo właśnie ja mam takie wrażenie, jakbym mogła się
przemienić, ale zupełnie nie wiem jak. Wszystko mnie boli, moja
wilczyca jest niespokojna.
– Twoja...
co? – Zamarłam.
– No
moja wilczyca. Bo przecież wilkołaki mają w sobie swojego wilka,
nie? Mogą z nim rozmawiać i w ogóle. W sumie tym też się
martwię, bo moja wilczyca nie odpowiada, jak ją wołam, a chyba
powinna, skoro ma pozwolić mi na korzystanie z jej ciała po
przemianie, prawda?
Jezu,
to już nawet śmieszne nie było.
– Nie,
to trochę inaczej działa – niemalże zapłakałam. – Może...
kiedy indziej ci wytłumaczę? To sprawa na dłuższą rozmowę.
– Okej...
Niech ci będzie. Ale trzymam cię za słowo! – Pogroziła mi
palcem. – To cześć i do zobaczonka w szkole.
Odeszła,
kręcąc tłustym tyłkiem.
Ja
pierdzielę. Jak ja mogłam? Jak to się, do jasnej cholery, stało,
że właściwie obiecałam jej dłuższą rozmowę? Czy mnie już do
reszty powaliło z tego wszystkiego?
– Kto
to był? – dopytywał Ladon, gdy smętnym krokiem wróciłam do
stolika.
– Nie
pytaj. Po prostu nie pytaj, dobra? – zapłakałam, bezmyślnie
grzebiąc widelczykiem w resztce ciasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz