poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 47


Czułam się jak w jakimś mało rzeczywistym i zdecydowanie nieśmiesznym śnie.
Po nocnych wydarzeniach dziwnie mi było tak po prostu wrócić do domu, a jeszcze dziwniej wstać, gdy mama zapukała do pokoju z wieścią, że jedziemy oglądać mieszkania. Przez chwilę autentycznie nie wiedziałam, o co jej chodzi – wciąż byłam pochłonięta atmosferą minionych przygód. Dopiero co omal nie zostałam rozszarpana na strzępy przez coś, o czym sama nie wiedziałam i co niekoniecznie nawet chciałam wiedzieć. Jak mogłabym po czymś takim tak spokojnie wstać, zacząć się ubierać, malować, zjeść śniadanie, a potem gadać ze zwyczajnymi ludźmi o wysokości czynszu? Bałam się własnego cienia i jakoś tak nie widziałam tego, żebym miała w takim stanie skupić się na wystroju wnętrz, w których przyjdzie mi mieszkać przez dłuższy czas.
A już w ogóle nie widziałam normalnego funkcjonowania do wieczora bez kawy.
No dobra, gdy wracałam do domu po całonocnej akcji, wciąż miałam dziwne wrażenie, że o czymś musiałam zapomnieć. Jakaś myśl czaiła się na samej krawędzi zrozumienia, natrętna i nieustannie zaprzątająca moją uwagę, ale gdy próbowałam mocniej się na niej skupić, by choć w przybliżeniu móc określić, czego może dotyczyć, chowała się błyskawicznie za myślowym horyzontem na tyle, bym dostrzegała jedynie jej malutką rączkę z wyciągniętym dumnie środkowym palcem. Sama zresztą też nie do końca miałam po tym wszystkim siłę, by się z tym użerać, zrezygnowałam więc stosunkowo szybko i położyłam się spać zaraz po powrocie do mieszkania dziadków. Rodzice musieli położyć się już dawno, a do rana zdążyłam ogarnąć się na tyle, by na pierwszy rzut oka nie dało się zauważyć, że coś się stało. A przynajmniej miałam taką nadzieję... Dość często zdarzają się dni, że wyglądam jak przejechana przez walec drogowy zupełnie bez powodu. A to, że ostatecznie zapomniałam o tej cholernej kawie i nie podskoczyłam do żadnego całodobowego sklepu, w którym to mogłabym się poratować, niejako dobrze wpływało na moją dyskrecję.
Nie rozmawiałam już o tym wszystkim z Ladonem. W nocy, jak tylko rozstaliśmy się z watahą, zachowałam ciszę. Nie chciałam do tego wracać. Bo po co? Sprawa była jasna. Położyliśmy się spać również bez słowa. Ladon rano też nie sprawiał wrażenia, jakby miał potrzebę ciągnąć temat, za co byłam mu wdzięczna.
No ale. Burdel w wilczym świecie to jedno, ale mieć gdzie mieszkać trzeba. Tak więc, choć rankiem miałam spore problemy ze zrozumieniem, dlaczego po przebudzeniu nie widzę swojego pokoju, musiałam jakoś wziąć się w garść.
Tylko kawa...
Jak to nie macie kawy w domu? – skamlałam nad trzeci raz przeszukującą szafkę babcią.
No nie mamy. Ja i dziadek nie pijemy kawy, gdzieś tam była tylko rozpuszczalna dla gości... – Starsza kobieta rozłożyła bezradnie ręce. – Naprawdę nie chcesz herbaty?
Nie lubię herbaty...
Ja ci nic nie poradzę.
Przysięgam, że po tych wszystkich nocnych walkach o życie, zamieszaniu w sforze, groźbach i kompletnym chaosie, dopiero w tamtym momencie tak naprawdę poczułam się pokonana. Dłuższy czas siedziałam na blacie, czekając na to, aż może nagle mnie coś olśni. Problem w tym, że bez kawy nie mam co liczyć na używanie przynajmniej trzech procent swojego organizmu, więc na cokolwiek ponad trzymanie oczu otwartych i balansowanie ponad wyłożoną granatowym linoleum podłogą nie było mnie stać. Miałam wrażenie, że nawet o oddychaniu chwilami zapominałam.
Ladon, do tej pory pochłonięty zjednywaniem sobie dziadka, zwrócił na mnie większą uwagę, gdy omal się nie zrąbałam z tego cholernego blatu, gdy nie starczyło mi koordynacji na jednoczesne podrapanie się i sprawdzenie na telefonie, która jest godzina.
Nie możesz po prostu teraz iść do sklepu i sobie tej kawy kupić? – spytał zaskakująco łagodnie jak na niego.
Kurde, przez chwilę sama nie wiedziałam, czy go uściskać, czy jednak zabić przez samo to, że ja na to nie wpadłam.
Wyszykowałam się mniej więcej, choć chwilami szczerze wątpiłam, bym była zdolna do wykonania choćby jednego ruchu więcej. Na etapie robienia makijażu poważnie już zastanawiałam się nad tym, czy może by nie zrobić słodkich oczek w kierunku świeżo upieczonego braciszka, jako że sprawiał wrażenie rześkiego jak skowronek (w dodatku wciąż szwendał się po mieszkaniu za babcią, dopytując, czy w czymś jej nie pomóc, co jak dla mnie jasno oznaczało, że bardzo brakowało mu konkretnego zajęcia), ale na szczęście udało mi się przegnać kryzys precz. Do ratunku zostało przecież niewiele czasu, a im mocniej się sprężę, tym szybciej kawusię dostanę... Następny kryzys pojawił się w momencie, w którym przed lustrem z całą mocą olśniło mnie, że z tego wszystkiego wczoraj wieczorem zapomniałam o umyciu włosów, ale na szczęście okazało się, że w jednej z toreb kryła się zapomniana puszka suchego szamponu. Jak dobrze, że ją wzięłam...
Ubrałam się, choć w ogólnym chaosie znalezienie odpowiednich części garderoby szybciej niż w godzinę graniczyło z cudem, i rzucając do nieco zniecierpliwionych moją powolnością rodziców, żeby się tak nie spieszyli, bo jeszcze muszę skoczyć do sklepu, wylazłam wreszcie z mieszkania. Choć do najbliższego spożywczego miałam mniej niż pięć minut, wlokłam się ze szczerym zaangażowaniem zombie. Poważnie, gdy dotarłam na miejsce, w zasadzie nie umiałam odtworzyć, jak droga przebiegła. Chyba dokonałam jakiegoś cholernego cudu i włączyłam autopilota.
No dobra, może i nieco skłamałam mówiąc, że do tego sklepu miałam najbliżej. W okolicy miejsc, w których można kupić kawę, z pewnością nie brakuje, ale z niewiadomych przyczyn to właśnie uważałam za swoje ulubione. Trudno mi było wytłumaczyć, dlaczego akurat do tak małego i kiepsko zaopatrzonego przybytku mnie ciągnęło, ale... może było w tym coś z tego, że to dla mnie było kolejne miejsce z historią. Uwielbiałam miejsca stare i solidne – w jakiś pokrętny sposób wydawały mi się prawdziwsze od modnych sieciówek z bijącymi po oczach neonami w krzykliwych barwach.
Maleńki spożywczy mieścił się w tak zwanym kwadracie – w dzień o wiele mniej posępnym i przerażającym, niż nocą, której to dowiedziałam się prawdy od Ladona. Z tego, co udało mi się ustalić natrętnym wypytywaniem kogo popadnie, wynikało, że kiedyś mieścił się tutaj maleńki bar, choć ciężko mi było to sobie wyobrazić – w pomieszczeniu, choć wysokim, ledwo starczało miejsca na ladę i półki z najbardziej podstawowymi produktami. Całość wyglądała na bliską opuszczenia – szyld wyklejono z kolorowego papieru na brudnym, okratowanym oknie, niegdyś białe ściany w środku poszarzały od kurzu i przy łączeniu z betonowym sufitem poprzerastały pajęczynami, których nikomu nie chciało się pościągać, a ladę wyłożono blatem w dawnych czasach mającym zapewne imitować marmur, wyblakłym i zniszczonym już do tego stopnia, że mi najmocniej kojarzyło się to z plastrem surowego mięsa. Co ciekawe – właściciele chyba dbali o historię, bo lada łączyła się z bardzo starym stojakiem, na którym kurzyło się kilka zachowanych kufli z „barowych” czasów. Każdy był inny, ale prezentowało się to całkiem ciekawie. Miało w sobie to coś, co sprawiało, że robiło się jakoś przyjemniej na sercu.
Miałam spore wątpliwości, czy w czymś tak kiepsko zaopatrzonym będzie moja kawa, ale na szczęście czekało mnie przyjemne zaskoczenie. Kupiłam trzy opakowania i szybko wróciłam do mieszkania dziadków. Rodzice wyglądali już na poważnie zirytowanych opóźnieniem, dlatego szybko zaparzyłam sobie porcję zbawiennego napoju w kubeczku termicznym i poleciałam za nimi do samochodu, starając się zbyt mocno nie skupiać, jak psioczyli na mnie pod nosem. Podobno już byliśmy spóźnieni. Ale jeśli nie chcieli mnie zeskrobywać potem z pierwszego miękkiego mebla, który bym zauważyła, to musieli się poświęcić.
No dobra, to teraz przyznawać, gdzie jedziemy, bo chyba nie na bieżąco jestem – zapowiedziałam, gdy już usadowiłam się na siedzeniu obok prowadzącej mamy. Miejsce z przodu zaklepałam sobie na zawsze jeszcze w czasach dzieciństwa, gdy to w jakiejkolwiek innej konfiguracji obowiązkowo robiło mi się niedobrze, i rodzice nie próbowali tego zmieniać do dzisiaj, co było mi całkiem na rękę.
Ogólnie mamy dzisiaj dwie obowiązkowe wycieczki – wyjaśniła mama. – Najpierw jedziemy na nasze osiedle. Całkiem fajnie by było, gdyby się udało z tą okolicą, ale coś mi się wydaje z tym mieszkaniem niestety nie tak, więc zobaczymy. Jeśli nie spodoba nam się żadne z tych dwóch, to jest jeszcze trzecia opcja, ale wolałabym z niej nie skorzystać.
Dlaczego? – zdziwiłam się, gdy już przestałam jęczeć po poparzeniu się kawą. Szlag, zapomniałam zimnej wody dolać.
Nie uprzedzajmy faktów.
Ale wy tajemniczy jesteście... – Wywróciłam oczami. – Niech wam będzie.
Tylko nie wybrzydzajcie za bardzo, dobrze? – zaczął tata. – To tylko opcja tymczasowa. Szukamy z mamą domu na sprzedaż, więc i tak długo tu nie zabawimy.
Domu? – Z jakiegoś powodu zrobiło mi się zimno. – To już przesądzone?
Nie cieszysz się? Zawsze przecież chciałaś.
Burknęłam tylko coś ledwo zrozumiałego, poświęcając uwagę paczce ciastek, którą babcia w ostatnim momencie mi wcisnęła w ramach prowiantu na drogę. Według babci choćby pięć minut w samochodzie oznacza poważny problem z wyżywieniem, ale ja tam w sumie nie narzekam. W moim przypadku ta zasada i tak się sprawdza. Niby nie tylko w samochodzie, ale co się czepiać, skoro korzystam...
Dziwnie jakoś mi było na myśl o kupnie domu. No dobra, zawsze o tym marzyłam. Strasznie chciałam móc w każdej chwili wyjść sobie z kocykiem na trawkę, nie musieć przejmować się tym, że już za długo słucham muzyki, że za mocno tupię, że przeszkadzam na klatce schodowej, gdy szwendam się po niej w środku nocy, że za głośno mówię. Chciałabym w budynku być zupełnie sama. Chciałam prywatności, jakiej dawał taki dom, i spokoju okolicy, która z pewnością nie byłaby centrum miasta. O tak – mówiłam chyba nawet jakiś czas temu o tym, że dla mnie marzeniem jest takie zadupie, by moim największym problemem zimą było to, kto mi drogę dojazdową odśnieży. Chciałabym móc po wyjściu z domu spojrzeć w lewo, spojrzeć w prawo, odetchnąć zapachem zieleni i świszczącej w uszach ciszy i z szerokim uśmiechem na ustach wykrzyknąć „kurna, jak wszędzie daleko!”. Chciałabym też uwolnić się od beznadziejnych sąsiadów, dla których używanie mózgu do wykoncypowania, że nie mieszkają w bloku sami, jest wysiłkiem niemożliwym do podołania. Chciałabym, zwłaszcza że teraz mieszkać będzie z nami Ladon, a jakiś pokój wypadałoby mu dać. Nie czułam się przy nim na tyle swobodnie, by wpuszczać go do swojego, a skoro tak...
Ale rany, wilkołak wciąż gdzieś tam we mnie siedzi. Ja przywiązuję się do miejsca raz na zawsze i nie ma opcji, bym o nim zapomniała. W tym mieszkaniu spędziłam całe swoje świadome życie, tam w każdym kącie czaiły się wspomnienia. Chciałam przeprowadzki, ale nie wyobrażałam sobie, by w tak osobistym miejscu, by w mojej wilczej norze mieli pojawić się obcy ludzie. Ja tam przynależałam całą sobą. Mogłam się wściekać, mogłam narzekać, ale taka była prawda. Moje terytorium. I moje osiedle dookoła, na którym spędziłam tyle bezsennych nocy, że nie jestem w stanie ich zliczyć. Zrobiło mi się niedobrze na myśl, że miałabym to wszystko tak po prostu pożegnać.
Nienawidzę zmian. A zwłaszcza takich, na które nie mogę przygotowywać się przez pół roku.
Blok, w którym mieliśmy oglądać pierwsze mieszkanie, faktycznie znajdował się na moim osiedlu. W dodatku w jego części, którą dość dobrze znałam. Był jednym z tych bardziej lipnych, stojących karnym rządkiem wzdłuż opuszczonej linii kolejowej – ostatnim, stojącym w najwyższym punkcie osiedla, nieco niszczącym geometryczny łańcuszek jemu podobnych tym, że został w stosunku do nich mocniej wysunięty na zachód... i przede wszystkim pomalowany. Trudno mi było określić, co to za kolor – dziwna mieszanka koralowego, pomarańczowego i czegoś, co chyba faktycznie było malinowym różem wyglądała całkiem nieźle na tle wysokich drzew, zwłaszcza latem. Tuż obok znajdował się malutki, przypominający obłożony białą blachą falistą wagon bez kół spożywczy, do którego w okresie letnim latałam co drugi dzień, by niemalże hurtowo kupować jagodniki. Z piętnaście dziennie byłam w stanie opchnąć.
Gdy rodzice zajęli się szukaniem kartki, na której nabazgrali numer telefonu do właściciela mieszkania, a Ladon poszedł chyba do sklepu po coś do jedzenia, postanowiłam się przejść. Po mocnej kawie zaczynało mnie nieco nosić. Wybrałam się na spacer wzdłuż chodnika pod blokiem – często tędy chodziłam, gdy wybierałam się na nocne wycieczki. Lubiłam to miejsce, bo... było niezwykłe. A nikt z niewiadomych przyczyn tego nie zauważał.
Chodnik wcina się wąskim pasem w spory teren zielony. Taką sobie łączkę, na której pewnie postawią kiedyś obciachowy wieżowiec dla idiotów, na którym jednak jak na razie znajduje się jedynie spora wierzba płacząca i... tak zwany zakątek. Zakątek jest końcówką tego chodnika, jest okrągły, obsadzony wysokimi, kwitnącymi krzewami i wyposażony w trzy ławki. Gdy się tam usiądzie, nie widać otaczających bloków, staje się zacisznie, przyjemnie... tylko że rosnący na samym środku niewielki świerk wydostaje się bezpośrednio z asfaltu, którym wylano placyk, ma idealnie okrągły i nienaturalnie gładki pień, a wokół niego panoszy się krzak rodzący białe badyle o kwiatach przypominających miniaturowe szklane smocze łby. Kwitnie cały rok i delikatnie dzwoni, gdy się go poruszy. Ludzie często się tutaj kręcą, lecz z niewiadomych przyczyn za każdym razem mijają typową magiczną anomalię bez śladu zastanowienia nad tym, czy wszystko jest z nią w porządku. Nie zauważają jej. Być może nie chcą jej zauważać.
Kręciłam się chwilę, trąciłam kilka badylków palcem. Zastanawiałam się, co by było, gdybym jeden z nich zerwała i wstawiła do wazonu. Niestety zanim zadecydowałam, czy to dobry pomysł, mama zadzwoniła do mnie z paniką, gdzie się podziałam. A mówiłam jej wcześniej ze trzy razy, gdzie się wybieram...
Weszliśmy do pierwszej z pięciu klatek schodowych, wspięliśmy się na drugie piętro. Całkiem eleganckie drzwi otworzył łysiejący mężczyzna koło czterdziestki. Mama już od progu zaczęła gorliwie przepraszać za nasze karygodne spóźnienie, lecz gołym okiem było widać, że faceta średnio to interesowało – całą uwagę poświęcił natrętnemu wgapianiu się w Ladona z autentycznym przerażeniem w oczach. Cóż, niby już zdążyłam się nauczyć, że jakakolwiek indywidualność w tym pięknym kraju traktowana jest jak śmiertelna, zakaźna choroba – najpewniej w dodatku psychiczna – ale i tak aż się we mnie zagotowało ze złości. Po Ladonie całkowicie to spłynęło.
Proszę, zapraszam, niech państwo dokładnie wszystko obejrzą – zreflektował się koleś po dłuższej chwili, gdy to z osłupienia wyrwało go zadane przez obiekt sensacji pytanie o wieszak. – Jak będą państwo mieli jakieś wątpliwości, proszę zaraz wołać.
Jak na razie wątpliwości nie było... oprócz jednej. Tej konkretnie, że w mieszkaniu miały być cztery pokoje, a widziałam tylko dwa. Nie odzywałam się w razie czego, pewna, że ton, jakim zgłosiłabym obiekcje, z pewnością nie kwalifikowałby się do uprzejmych – pomimo kawy, którą z przyjemnością co jakiś czas popijałam, nastawienie do życia szczególnie mi się nie zmieniło. A chyba powinno, skoro właściwie dopiero co niemal go nie straciłam. Czy to nie powinno być tak, że teraz, gdy o mały włos nie zostałam tego pozbawiona, zacznę dostrzegać pozytywy? Zobaczę piękno w każdym najdrobniejszym geście, do którego zdawać by się mogło, że całkowicie przywykłam? Kwiatki, pszczółki, motylki i tak dalej? Nie wiem. Wiem jedynie tyle, że w książkach, które czytam, dzieje się zupełnie inaczej, niż ze mną.
Ale wracając. Rodzice są w miarę spostrzegawczy. Chyba zobaczą, że coś nie gra, nie muszę się wtrącać.
Trochę mi w sumie było szkoda, bo jak na tymczasówkę do chwilowego zatrzymania, mieszkanie wyglądało całkiem nieźle. Mały pokój, do którego skierowałam się w pierwszej kolejności, miał ściany pomalowane na ceglany pomarańcz, co od razu skojarzyło mi się z moim pokoikiem. Na umeblowanie składała się żałośnie mała szafa, w której prawdopodobnie za żadne skarby nie zdołałabym upchnąć przynajmniej połowy swoich ciuchów, niewielkie biurko z wygodnym obrotowym krzesłem, nieco kiczowata kanapa w brązowo-pomarańczowe wzorki, które nie mam pojęcia, do czego niby miały pasować, i malutka półeczka nad nią. Całe pomieszczenie było raczej wąskie, a przez średniej wielkości okno wpadało niewiele światła – sąsiedni blok znajdował się dość blisko, a i sporo robiło duże drzewo rosnące na parkingu pod klatkami schodowymi – ale jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. Coś tym miejscu było przytulnego. Mogłabym w nim zamieszkać... Szkoda tylko, że z pewnością tego nie zrobię.
W przedpokoju ściany machnięto na ten sam kolor, a podłogę wyłożono odrobinkę psującymi wrażenie brązowymi kafelkami we wzorek, który w założeniu chyba próbował być staroświecki. Kuchnia była biała z meblami stylizowanymi na ciemne drewno, łazienka dość ponura, a salon zupełnie nieciekawy, dość mocno kojarzący się z tym w mieszkaniu babci.
Szwendałam się. Chodziłam, zaglądałam w różne kąty, wyobrażałam sobie, kto tu wcześniej mieszkał i co by było, gdybym to ja była tym kimś. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym wychowała się w takim miejscu? Jaki miałabym charakter, jakie zainteresowania... kim bym się stała? Jak bym sobie radziła, jak wyglądałaby moja codzienność? Od zawsze fascynowałam się takimi sprawami. Sama nie wiem, może to kwestia tego, że za dużo myślę, ale uwielbiałam zaglądać w okna mieszkań, oglądać, jak tam jest i wczuwać się w rolę mieszkańców. Może to kolejny objaw zamiłowania do rzeczy z historią. Po prostu czułam, że te ściany widziały niejedno i niejedna opowieść się za tym kryła...
Dziwna refleksja mnie naszła. Pomyślałam sobie, że gdybym była nekromantką, gdybym to ja miała pomagać ludzkim duszom w przejściu na drugą stronę... wymagałabym zapłaty. Chciałabym, by każda z nich najpierw opowiedziała mi swoją historię.
Chyba jestem nienormalna...
Słyszałam, że rodzice wreszcie zaczęli rozmawiać z właścicielem mieszkania. Przez chwilę toczyło się w atmosferze tematów zupełnie prozaicznych – koleś zachwalał lokalizację, wspominał o tym, jacy są sąsiedzi, próbował zachęcić nas na wszelkie dostępne sposoby, najwyraźniej zorientowawszy się, że wszyscy oprócz mnie oglądają pomieszczenia ze zbyt małym zainteresowaniem. Wreszcie po jakimś czasie padło pytanie, na które podświadomie czekałam. A właściwie nie tyle nawet pytanie, co delikatne napomknienie...
W ogłoszeniu wspominał pan, że mieszkanie ma cztery pokoje – zaczęła przesadnie uprzejmie mama. Wypowiedź zawisła niedokończona, lecz mimo to zbyt oczywista, by ktokolwiek mógł nie zorientować się, w czym rzecz.
Och, tak tam jest napisane? – Mężczyzna wyraźnie się speszył, uśmiechnął przepraszająco. Jakimś nerwowym gestem zaczął drapać się po karku, próbując udawać znacznie bardziej rozluźnionego, niż się w rzeczywistości czuł. Wyczuwszy tę nutę fałszywości, z marszu stałam się bardziej czujna i wróciłam do przedpokoju, przygotowana, by w razie czego ruszyć ze wsparciem. Moja rodzicielka czasami miewa problemy z asertywnością, więc lepiej, żebym była w pobliżu. – Cóż, przepraszam, musiałem się pomylić – ciągnął właściciel. – Chodziło mi o pomieszczenia. Są cztery, prawda? Dwa pokoje, kuchnia i łazienka.
Z przedpokojem daje to pięć – mruknęłam pod nosem. Miałam nadzieję, że nie dosłyszał. Ladon spojrzał na mnie krótko, unosząc jedną brew. Cóż, sama byłam zaskoczona, że z moją matematyką nie było aż tak źle...
No cóż... – Mama przepraszająco rozłożyła dłonie. – Niestety nam zależy na tych czterech pokojach. Widzi pan – nie jest nas mało.
E tam, czteroosobowa rodzina to wcale nie tak dużo – żachnął się. – Wie pani, młodzi jakoś się razem na pewno dogadają, co nie? Przecież to normalne, że rodzeństwo ma jeden pokój. U mnie dzieciaki nie narzekają...
Już cisnęła mi się na usta rozbrajająco złośliwa odzywka, ale zdołałam się powstrzymać. Poświęciłam uwagę kawie.
Zastanowimy się jeszcze i damy panu znać – powiedziała wreszcie mama. – Będziemy jeszcze dzisiaj parę mieszkań oglądać, zadzwonimy wieczorem, dobrze?
Dobrze, dobrze... Ale niech się państwo naprawdę mocno zastanowią, bo drugiego takiego długo będziecie szukać – zapowiedział.
Już na klatce schodowej nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
Szczególnie lotnego umysłu koleś nie miał – stwierdziłam, usiłując otrzeć łzy wesołości na tyle delikatnie, by nie rozmazać sobie tuszu do rzęs. – Czy tylko mi się wydaje, że nigdy nie słyszał o czymś takim, jak subtelna reklama? Taką manipulację to i dwulatek by zauważył. Rodem z reklam „Biedronki”...
Daj już spokój – jęknęła mama.
Nie dałam, jak łatwo można było się domyślić.
W spożywczym kupiłam sobie pączka i nową paczkę ciastek i ruszyłam razem z resztą na podbój innej części miasta.
Tym razem osiedle, na które trafiliśmy, znajdowało się o wiele dalej od moich znajomych rejonów, niż do tej pory mogłam przypuszczać, i wyglądało... zaskakująco. Słyszałam już o nim wcześniej – no w końcu jak mogłabym nie słyszeć takich rewelacyjnych wieści na temat zbiorowiska postsocjalistycznych klocków, które mnie fascynowały – ale dopiero teraz miałam szansę przyjrzeć się wszystkiemu z bliska.
Akcja remontu całego osiedla była dość słynna – było o niej sporo w lokalnych gazetach, a i swego czasu pojawiła się w wiadomościach, jako pierwszy projekt renowacji zabytków komunizmu zakrojony na tak wielką skalę. Osiedle jest w sumie dość niewielkie – składa się z kilku monumentalnych wieżowców z wielkiej płyty, stojących w absurdalnie dużych odległościach i układających się w kształt, który chyba jedynie w głowie swego architekta miał jakikolwiek sens. I nie byłoby tu nic ciekawego, gdyby nie to, że bloczki dość niedawno poważnie odnowiono. Przesadnie poważnie, można by rzec. Pomalowano je na jakieś radosne kolory, które swoją przesadą sprawiają, że nawet w tak pochmurny dzień jak dzisiaj zdaje się, że świeci między nimi słońce, a przede wszystkim... do wszystkich dobudowano dodatkowe piętra. A nawet nie tyle piętra, co przeszklone, zadaszone tarasy o fantazyjnych kształtach, w których utworzono powierzchnie do wynajęcia dla jakichś biur, restauracji i innych cudów. Przyznam, że byłam pewna, że taki twór niekoniecznie kogoś zainteresuje, lecz wbrew moim przypuszczeniom nabywcy znaleźli się całkiem szybko. Teraz są tam jakaś kawiarnia, biuro nieruchomości, kiepskiej jakości sklep z odzieżą używaną... Dużo tego. W sumie cieszyłam się, że natrafiła się okazja zobaczenia, jak tam jest w środku.
Może byśmy potem poszli na kawę? – odezwała się mama, jednocześnie dokonując cudu zręczności podczas parkowania dużym autem na pękającym w szwach parkingu. – Słyszałam, że całkiem niezła jest ta kawiarnia.
Możemy iść – westchnął Ladon.
Ja tam zjadłabym coś konkretnego – zaskamlałam, ale w zasadzie nie mogłam się długo kłócić, skoro mowa była o kawusi. I to nawet jeśli ta z kubka termicznego jeszcze miała się całkiem dobrze.
Osiedle zupełnie nie przypominało niczego, co mogło znajdować się w tym mieście. Tak bardzo do niego nie pasowało, że aż dziwnie się czułam, rozglądając na boki. Jak obca. Niby to nadal było moje terytorium, ziemie, których jako wilkołak powinnam chronić, ale jakoś tak zupełnie nic mnie do nich nie ciągnęło. Najchętniej zabrałabym się stąd najszybciej, jak to możliwe. Mieszkania w tej okolicy już zupełnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, no ale może w którymś z tych budynków czekało coś, co powali mnie na kolana swoją wspaniałością? Cholera wie. Nie chciałam z marszu nastawiać się szczególnie źle, ale na cuda też nie zamierzałam liczyć. W sumie już lepiej było się przyjemnie zaskoczyć, niż rozczarować.
Mieszkanie znajdowało się na dziewiątym piętrze, co już nieco dało mi do myślenia. No bo winda. Jakkolwiek ładnie by nie wyglądała, i tak nie zmusiłabym się do skorzystania z niej sama. Właściwie całkiem nieźle mogłoby to zrobić mojej dziwnym trafem nieobecnej kondycji, gdybym tak kilka razy dziennie musiała wchodzić tak wysoko na własnych nogach, ale i tak zachciało mi się płakać na myśl o tym, jakie zakwasy bym miała po kilku takich przebieżkach. Kilka lat szermierki jakoś nie zmieniło tego, że byłam słaba jak kocię. A już zwłaszcza gdy miałam od wysiłku fizycznego przerwę przez operację i pęknięte żebro. Trzecie piętro nieraz sprawiało mi trudności, gdy miałam gorszy dzień, a co dopiero to...
Drzwi otworzyła kobieta w ewidentnie letniej sukience w kwiaty. Przywitaliśmy się, odmówiliśmy herbaty i z marszu zabraliśmy za oglądanie. Tutaj niestety również czekało na nas rozczarowanie – mieszkanie miało całkiem dużo pokoi, ale za to bardzo małych, w dodatku nieumeblowanych, a to mogło stwarzać problem. Nie opłacało nam się nic kupować, a wejść do naszego bloku po to, co już mieliśmy, się nie dało...
Nawet mi się tu podobało. To znaczy... nie było źle. Nie odpychało mnie, tak jak to czasem bywa na myśl o obcym miejscu, w którym miałabym spać. Byłabym w stanie zaakceptować jakiś czas w tej klitce – nieco klaustrofobicznej, ale mającej w sobie potencjał do przemienienia w całkiem przytulne lokum, jeśli poświęcić choć trochę uwagi. Niestety stąd również musieliśmy się wynieść, zbywając właścicielkę obietnicą odezwania się, gdy już obejrzymy wszystkie możliwości.
Z tego, co zrozumiałam, właśnie to zrobiliśmy.
No i co teraz? – zagaiłam nieco zbyt radośnie, gdy jechaliśmy windą na obiecaną kawę. – Chyba nie macie wyboru i musicie wspomnieć o tej trzeciej opcji. Jedziemy ją dzisiaj oglądać?
Nie musimy oglądać, byłam tam kiedyś na wizycie domowej. – Mama skrzywiła się ledwo zauważalnie, choć próbowała to przed nami ukryć. – Mieszkanie jest dość duże, w sam raz właściwie. I na naszym starym osiedlu.
To w czym problem? Dla mnie brzmi dobrze. – Wzruszyłam ramionami.
Trochę gorzej z wystrojem... ale sami zobaczycie. I tak nie mamy wyboru. Wiecie, teraz, gdy wszyscy z naszego bloku zaczęli na potęgę wynajmować, i tak mamy małe szanse na znalezienie czegoś innego. To nie takie miasto, żeby z marszu było tysiąc możliwości.
Trochę zaczęłam się tego zapowiedzianego wystroju bać, ale nie udało mi się wyciągnąć od rodziców nic więcej. Nie mam pojęcia, jaki mieli cel w robieniu z tego jakiejś marnej niespodzianki – grunt, że osiągnęli tyle, bym zaczęła martwić się na całego. Nie minęło pięć minut, a miałam w głowie milion możliwych scenariuszy, z których co jeden, to gorszy. Pewnie nie zdziwiłaby mnie nawet melina ze szmatami zamiast łóżek, tak się nakręciłam...
Cóż, ale do jutra i tak niczego się nie dowiem.
Kawiarnia okazała się ogromna – miała przyjemną antresolę, przeszklone wszystkie ściany i wystrój utrzymany w nowoczesnym połączeniu żółci i pomarańczowego, co w sumie nie wyglądało tak źle, choć nieco kojarzyło się ze stołówką. Wrażenie wychodziło... słoneczne. Pomimo tego, że było dość wcześnie i większość ludzi powinna raczej siedzieć w pracy, kręciło się w niej sporo osób.
Zamówiłam sobie dwie porcje tarty z owocami leśnymi i wybrałam nam stolik. Rozmawialiśmy chwilę, śmialiśmy się, podpytywaliśmy delikatnie Ladona o to, jak żył wcześniej, co lubił robić, czego nie lubił... Nie czułam się jakoś szczególnie źle ze słodyczą rodzinnego obrazka, choć zaczynała mnie zastanawiać. Z moim życiem już tak jest, że zbyt długa dobra passa zwykle oznacza kłopoty na całego, ale nie skupiałam się na tym szczególnie mocno... dopóki nie usłyszałam za sobą doskonale znajomego przesadnie słodkiego głosiku:
O, hejka, Leiczku, co za niespodzianka!
Tak się zakrztusiłam kawałkiem ciasta, że aż Ladon musiał mnie walnąć w plecy. Następnie zerwałam się z miejsca, przewróciłam filiżankę po kawie, przewróciłam krzesło i wydarłam się zdecydowanie głośniej niż wypadało:
Kurde, co ty tu robisz?!
Jak to co? – Gabrysia spojrzała na mnie z idiotycznie przesadzoną miną. Jak zwykle. Jeśli pomyślisz sobie „manieryzmy”, dokładnie ta ludzka porażka powinna ci stanąć przed oczami... – Przyszłam sobie na herbatkę, nie można?
Chciałam palnąć, że nie na mojej warcie, gdyby nie to, że byłam zbyt mocno zaskoczona tym, że nie powiedziała „przyszedłam”. Jakoś bardzo mi to do niej w tamtej chwili pasowało.
Dzień dobry! – zawołała do rodziców, machając słodko. – Mogę ją porwać na chwilkę? – Teraz zwróciła się do obserwującego ją z lekkim przerażeniem w oczach Ladona.
Poważnie, ja chyba jeszcze nigdy nie widziałam mojego świeżo upieczonego braciszka, jak się boi. Stawienie czoła całej watasze wnerwionych wilkołaków? Pokazanie się na oczy matce, której nie widziało się od wczesnego dzieciństwa, i zrobienie dobrego wrażenia na jej mężu? Żaden problem! Odpowiedzenie na pytanie satanistycznemu emo, które nie wiadomo skąd pojawiło się za plecami? O, nie w tym życiu...
Czemu mnie pytasz? Jej sprawa – wydukał wreszcie, machnąwszy w moją stronę ręką. Jak najszybciej zaczął jakiś błahy temat z mamą, widocznie mając nadzieję, że w ten sposób dziwny przybysz szybciej o nim zapomni.
Zero wsparcia w rodzinie – jęknęłam. Gabrysia chyba nie załapała, o co chodzi, bo czym prędzej złapała mnie za rękę i odciągnęła w tylko sobie znanym kierunku, mówiąc konspiracyjnym szeptem:
Jak dobrze, że ja na ciebie wpadłam, Leiczku! Musimy poważnie porozmawiać.
Co się stało? – spytałam mimo wszystko. I tak się jej szybko nie pozbędę, więc równie dobrze można dowiedzieć się, co takiego chodzi po tym emo-móżdżku...
Mam problem... To jest twój chłopak? – Skinęła w stronę mojego stolika.
Chwilę zajęło mi załapanie, że to nie był ten jej problem, tylko po prostu tak szybko zmieniła temat.
Boże uchowaj – odpowiedziałam cokolwiek dramatycznie. – Co się dzieje?
To kto to jest?
A, długa historia.
Gniewnie podparła się pod boki i lekko nachyliła w moją stronę. W połączeniu z idiotycznym makijażem i ubraniem rodem z kiepskiego filmiku o czymś, co mogłam z lekkim naciągnięciem faktów określić jako miłość sado-masochistyczną, wyglądała cokolwiek upiornie. Mało brakło, a odruchowo bym się wycofała kilka kroków. W takim przypadku to i mój wewnętrzny wilk chował się w najdalszym kącie, skamląc żałośnie.
Leiczku! – rzuciła tonem przywodzącym na myśl matkę karcącą brojącego niemowlaka. – Po pierwsze chciałam zauważyć, że nie odbierasz ode mnie telefonów, a to bardzo niemiłe, wiesz?
Dużo się ostatnio działo – zbagatelizowałam.
Teraz też ewidentnie mam wrażenie, że mnie unikasz.
Szacun, ja bym do tego tak szybko nie doszła.
Miałam trochę problemów rodzinnych ostatnio, i tyle – westchnęłam. – Sama się trochę w tym wszystkim gubię i chyba potrzebuję chwili na ogarnięcie się.
Ta, jeszcze jakbym miała szansę ją uzyskać... Nie było opcji, by zwróciła uwagę nawet na wypowiedzianą tak wprost prośbę o samotność.
No niech ci będzie – uznała wreszcie, rozluźniając się. Zrezygnowawszy z morderczej postawy, ponownie stała się bardziej śmieszna niż straszna. – To, jak mówiłam, mam problem. Możemy chwilkę porozmawiać?
Nie, pomyślałam.
Tylko szybko, bo rodzice będą źli.
Ta, jeszcze jakbym miała co liczyć na wsparcie ze strony rodzicielskiego focha... Oni mieli jeszcze być źli, że tak krótko rozmawiałam z koleżanką, jestem tego pewna.
Muszę przestać powtarzać „ta, jeszcze jakbym”.
No więc chodzi o to moje wilkołactwo. – Gabrysia zaczęła mówić cichszym i jeszcze bardziej przejętym tonem. – Jak to w końcu jest? Dziewczyny się przemieniają, czy nie?
Przemieniają się – palnęłam, zanim ugryzłam się w język. Szlag, a miałam przed nią udawać, że nic nie wiem! Dałam sobie mentalnego kopa, ale i tak wiele to nie zmieniło. Parę razy i tak się już zdradziłam.
Och, no bo właśnie ja mam takie wrażenie, jakbym mogła się przemienić, ale zupełnie nie wiem jak. Wszystko mnie boli, moja wilczyca jest niespokojna.
Twoja... co? – Zamarłam.
No moja wilczyca. Bo przecież wilkołaki mają w sobie swojego wilka, nie? Mogą z nim rozmawiać i w ogóle. W sumie tym też się martwię, bo moja wilczyca nie odpowiada, jak ją wołam, a chyba powinna, skoro ma pozwolić mi na korzystanie z jej ciała po przemianie, prawda?
Jezu, to już nawet śmieszne nie było.
Nie, to trochę inaczej działa – niemalże zapłakałam. – Może... kiedy indziej ci wytłumaczę? To sprawa na dłuższą rozmowę.
Okej... Niech ci będzie. Ale trzymam cię za słowo! – Pogroziła mi palcem. – To cześć i do zobaczonka w szkole.
Odeszła, kręcąc tłustym tyłkiem.
Ja pierdzielę. Jak ja mogłam? Jak to się, do jasnej cholery, stało, że właściwie obiecałam jej dłuższą rozmowę? Czy mnie już do reszty powaliło z tego wszystkiego?
Kto to był? – dopytywał Ladon, gdy smętnym krokiem wróciłam do stolika.
Nie pytaj. Po prostu nie pytaj, dobra? – zapłakałam, bezmyślnie grzebiąc widelczykiem w resztce ciasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz