sobota, 27 lipca 2019

Rozdział 2

Z Ladonem jak to z Ladonem.

Ach, ależ ja umiem się wypowiadać, nie? Aż mnie samą czasem podziw bierze nad własną rozmownością... Ale co poradzić, skoro właśnie tak brzmi szczera prawda? Nie umiem ubrać jej w lepsze słowa. Czasem myślę, że i tak ich właściwie nie potrzebuję, bo te są wystarczająco prawdziwe, by oddać obraz sytuacji.

Tak, na początku się bałam. Nadal nieraz zdarza mi się czuć jakiś dziwny niepokój, gdy próbuję przyjrzeć się całej sprawie z szerszej perspektywy. Przerażało mnie, jak wszystko się szybko dzieje, przerażało mnie, jak nagle przemeblowało mi to calutkie życie... przerażało mnie, jakie to jest nowe. I przerażał mnie przede wszystkim problem tego, ile kwestii pozostało nierozwiązanych.

Prawda jest taka, że podczas całego zamieszania nazbierało się mnóstwo pytań, a na zdecydowaną ich większość wciąż nie otrzymałam odpowiedzi. Opowieść o tym, dlaczego Ladon i tamten wampir pojawili się w mieście i czego tak właściwie chcieli ode mnie na samym początku, wydawała mi się cokolwiek mętna i niejasna. Nie trzymała się kupy, i tyle. A oprócz tego – kto ostatecznie zawalił sztolnie? Kto kontrolował tę zadającą ból moc i dlaczego w moim przypadku potraktowanie nią skończyło się prawdziwą chorobą i szpitalem, skoro tak na chłopski rozum nie powinno? To był przypadek, czy może oberwało mi się jakąś większą dawką? A może to działało inaczej na półdemony? A przede wszystkim: co z Aurelią, którą Ladon zna, ale tak bardzo unika mówienia o niej czegokolwiek konkretnego?

Całkiem to smutne, ale przyznaję bez bicia, że nie drążyłam. Ze swoim świeżo upieczonym braciszkiem od początku dogadywałam się aż przesadnie dobrze – więź z czasem się wzmacniała, a my stawaliśmy nierozłączni. Mogłam rozmawiać z nim godzinami, i to nieraz o kompletnych głupotach... i coś tak czułam, że te niewiadome są wyłącznie moją winą. Ciągle byłam pewna, że gdybym spytała wprost, on chętnie by mi o tym wszystkim opowiedział, ale... bałam się. Może ten nasz prywatny raj zaślepiał mnie na tyle, że wolałam uznać, iż nie istnieją w nim problemy. Że nie ma tu żadnej skazy, żadnego przysłowiowego kwasu, który wisiałby pomiędzy nami.

Nie wiem. Nie pytałam. I nie rozmyślałam o tym zbyt dużo, żeby mnie nie kusiło. Idiotyczna opcja, ale co ja poradzę? Bałam się tego, co mogłabym usłyszeć. Problemy wydawały się złudnie mniejsze, gdy się je ignorowało. Ciekawe jak długo.

Bałam się, bo ten mój starszy braciszek był naprawdę świetny i za nic nie chciałam psuć sobie jego idealnego obrazu.

Z Ladonem mogłam robić wszystko. Wreszcie miałam takie poczucie, że znalazłam kogoś, przed kim nie muszę niczego udawać. Mogę powiedzieć mu każdą głupotę, mogę zachowywać się jak chcę, mogę paradować bez makijażu i z tłustymi włosami, mogę go skrzyczeć o jakiś kompletny idiotyzm, gdy mam gorszy dzień... mogę zrobić przy nim wszystko, a on i tak będzie mnie uwielbiał. Ja sama nie miałam jeszcze aż takiej wprawy w półdemonicznych sprawach (o ile jakąkolwiek wprawę miałam), ale on owszem – doskonale wyczuwał moje nieraz popaprane emocje i pojawiał się zawsze, gdy mogłam go potrzebować. Nawet jeśli obejmowało to dzwonienie spod szkoły, że właśnie podjechał z kupionym dopiero co czekoladowym tortem, którym mogłabym sobie następne godziny męki osłodzić. Bo o siostrzyczkę trzeba przecież dbać. Jeśli ja byłam szczęśliwa, on też był szczęśliwy. I coraz częściej działało to też na odwrót.

Więc tak: było wręcz jak w jakiejś przesadnie cukierkowej bajce. Mieszkaliśmy sobie w czwóreczkę w ślicznym domku na zadupiu i tak sobie żyliśmy. Psychiatra, inżynier o wyglądzie harleyowca i dwójka młodzieży, która obrasta futrem na zawołanie i okazjonalnie lubi pobiegać na czterech łapach, a raz w miesiącu wyje do księżyca. Nieco czarna ta komedia, ale całkiem urocza.

Z racji tego, że zwykle nie byłam zbyt przychylna wychodzeniu z domu w dni wolne, każdą sobotę spędzaliśmy razem. Niekoniecznie ambitnie, niekoniecznie normalnie, ale razem. I tak właśnie zastała nas pewnego dnia mama.

Dzieci moje kochane... – zaczęła od progu, co jasno wskazywało na to, że czegoś od nas chciała. Czegoś, co mogło nam się ździebko nie spodobać. Nie dokończyła jednak, zamierając w miejscu na widok, który zastała...

Siedzieliśmy w moim pokoju. Choć „siedzieliśmy” nie jest tu chyba najlepszym słowem... Umościliśmy się na podłodze. A konkretniej na rozłożonym na niej kocu. Na nim, w otoczeniu niebotycznej góry ciastek, żelków, czipsów i kubków po kawie, leżała plansza do przestarzałej wersji Monopoly, a my zajęci byliśmy w najlepsze kłóceniem się o to, do kogo należał Frankfurt nad Menem. Ladon awanturował się, że na polu pojawił się jako pierwszy, a ja obrzucałam go plastikowymi domkami z zestawu, wyzywając od chamów prostych, cieciów i damskich bokserów.

To, że przygniatał mnie jedną ręką do podłogi, a w drugiej trzymał na szczęście tępą maczetę, już łaskawie pominę... zwłaszcza że to naprawdę ja zaczęłam, gdy rzuciłam mu się do gardła, przemieniając w wilka.

Jeśli chcecie, to znam bardzo dobrego psychiatrę – jęknęła mama, gdy już odzyskała mowę. – Dzwonić już, czy...?

E... nie trzeba – wydukałam nieśmiało. Usiedliśmy szybko normalnie i otrzepaliśmy się z okruchów czipsów. Syknęłam, gdy okazało się, że na ramieniu odcisnęłam sobie jeden z pionków. Oczywiście ten w kształcie żelazka. Ja przypadkiem nim nie grałam...? – Coś się stało?

Chciałam wam tylko powiedzieć, żebyście się zbierali, bo za pół godziny jedziemy w gości.

W gości? – powtórzyłam bezmyślnie. – A my tam po co?

Was też zaprosili. Wiedziałam, że ci się to nie spodoba, więc próbowałam negocjować, ale miałam zbyt małą siłę przebicia. – Rozłożyła ręce w przepraszającym geście. – Szykujcie się, bo wyglądacie jak bezdomni.

Już miała wyjść, gdy zatrzymałam ją okrzykiem:

Ale zaraz! Do kogo my niby jedziemy?

Do państwa Danielczyków. – Skrzywiła się nieco. Po oczach widziałam, jak bardzo obawia się mojej reakcji...

Rany, a kto to? – zdziwiłam się szczerze.

Nasi sąsiedzi z czwartego piętra. Zapomniałaś już?

Jacy znowu... – Urwałam wpół słowa.

O Boże.

O Boże!

O BOŻE!

Ja pierdzielę, od kiedy wy się zadajecie z tą hołotą?! – Zerwałam się z miejsca, rozsypując wszystkie pieniądze z pudełka po grze i czipsy, i złapałam się w geście paniki za głowę. Nawet Kot, który zdołał przespać całą naszą kłótnię, teraz poderwał się i zjeżył tak, że wyglądał na kilka razy większego.

Zasadniczo nadal się z nimi nie zadajemy – wtrącił tata, który nie wiadomo kiedy teleportował się na piętro.

To po co mamy do nich...?!

Chcą jakąś receptę – wyjaśniła mama. – Chyba było im głupio poprosić tylko o to, więc dali nam też zaproszenie na herbatę. Zgodziłam się naprawdę niechcący.

Jak można niechcący...? – Zapowietrzyłam się tak bardzo, że autentycznie zabrakło mi słów. Ladon już zerkał na mnie z niepokojem w niemal białych oczach.

Szykujcie się, naprawdę nie zostało wiele czasu. – Posłała nam ostatnie smutne spojrzenie. – I proszę, zachowujcie się jakoś w miarę...

A kto to, ci cali Danielczykowie? – Ladon spojrzał na mnie kątem prawego oka, lekko przechylając głowę. Muszę go kiedyś spytać, dlaczego tak robi.

Uwierz, że nie chcesz wiedzieć. Grunt, że właściwie im się nie dziwię, że potrzebują psychiatrycznej pomocy. – Zgrzytnęłam zębami i zaczęłam zbierać resztki jedzenia. – I tak dziwne, że przy takich gówniarzach wytrzymali aż tyle.

Ja już poważnie się boję tej wizyty – skwitował, zanim wyszłam z pokoju, by móc się za pomocą łazienkowego lustra przekonać, jak bardzo jest źle z moją aparycją, skoro aż zostałam przez rodzoną matkę posądzona o bezdomność.

No tak. Było źle. Zarówno ze mną, jak i z całą tą sytuacją – bo przecież wiadomo, jak to będzie na herbatce, skoro tego Exploited o szóstej rano z pewnością jeszcze mi nie zapomnieli – ale... potrafiłam znaleźć w tej smutnej rzeczywistości jeden, aczkolwiek bardzo duży plus. Jako że mój blok nadal trwał dumnie owinięty biało-czerwoną taśmą z napisem: „wstęp wzbroniony”, odwiedzinki u moich ulubionych sąsiadów mogą oznaczać wycieczkę na jakieś nowe, wielce atrakcyjne blokowisko, na którym wcześniej nie miałam okazji się pokazać. A przynajmniej nie na tyle, by dało się to nazwać wyprawą krajoznawczą.

I w tej jednej kwestii się nie zawiodłam. Bo padło na twór bardzo ciekawy...

Ten bardzo duży teren (jak by nie patrzeć – bardzo duży skrawek miasta stanowiącego właściwie jedno wielkie blokowisko) wypada dość ciekawie, lecz tym razem wcale nie pod względem wyglądu. Z wierzchu jest tu dość sympatycznie, poważnie. Bardzo sympatycznie. Wręcz jak nie u nas.

Osiedle składa się z czterech różnych części, a w każdej z nich znajduje się po kilka kwadratów utworzonych z dwóch wieżowców i czterech bloków czteropiętrowych. W pierwszej części budynki pomalowano na jakiś taki cytrynowy kolor, który całkiem ładnie komponuje się z wysokimi wierzbami płaczącymi, brzozami i topolami, których nasadzono po kilka na każdym trawniku. Gdy świeci słońce, a zieleń rozkwita, sama chciałabym tam mieszkać, bo stwarza to wrażenie przytulności, jakiego brakuje na innych blokowiskach. W drugiej części bloki są różowawe – całkiem to paskudne, zwłaszcza że zieleni tu zostawili o wiele mniej, ale komuś chciało się zadbać o eleganckie chodniczki z czystej kostki, ławki na każdym kroku i absurdalnie kolorowe kosze na śmieci. Część trzecia ma bloki pomalowane na niebiesko, a jej znakiem charakterystycznym jest to, że ustawiono je w o wiele większych odległościach, przez co mi osobiście kojarzy się z wielką łąką, na której ktoś rozsypał kolorowe klocki, a część czwarta jest swoistą mieszaniną poprzednich trzech.

Taki, można powiedzieć, postsocjalistyczny raj. Czysto, higienicznie, ładnie, kolorowo. Chociaż bryły wszystkich tworów są typowo klockowate, jak to przystało na budownictwo lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, tak trzeba oddać sprawiedliwość, że okoliczna spółdzielnia mieszkaniowa bardzo postarała się, aby uczynić smutny krajobraz bardziej znośnym, a szare życie mieszkańców bardziej kolorowym. Więc co tam niby takiego, co by mnie mogło zainteresować? Znacie mnie już całkiem dobrze, więc pewnie zdajecie sobie sprawę z tego, że takie idealne układy nie przyciągają mnie do siebie. Mnie przyciąga do siebie prawdziwa polska prowizorka...

No to powiem. A co?

Problem jest taki, że budyneczki już od samego początku się buntowały. I to jak! Można wręcz powiedzieć, że z fajerwerkami... Każdy fragment osiedla, choć identyczny pod względem architektonicznym, budowała inna ekipa. I w każdym fragmencie psuje się coś innego. Ale jak się psuje, moi mili, to głowa mała...

W strefie żółtej już w pierwszych miesiącach po oddaniu do użytku w dwóch budynkach poszła instalacja elektryczna. Tak na całego poszła: w jednym wprawdzie tylko zgasło światło, lecz w drugim wybuchł pożar, na skutek którego zginęły trzy osoby, a żelbeton wypaliło niemal do fundamentu. Z jakiegoś powodu komuś opłacało się to odbudować, więc dzisiaj ciężko znaleźć po tym ślady, ale artykułów na ten temat jest w internecie pełno. I nie tylko w internecie – pierwszy raz na tę wzmiankę natrafiłam gdy przeglądałam z nudów stare gazety dziadka. Dziadek nigdy nie wyrzuca gazet.

W strefie różowej do dzisiaj zalewa piwnice. W sumie to wszystko tam zalewa, ale piwnice najmocniej – wiadomo, grawitacja, choć według niektórych nie istnieje, robi jednak swoje. Rury są jakieś lipne, chyba sprowadzone z odzysku, bo ciągłe naprawy nic nie pomagają. Gdy załatają je w jednym miejscu, prawdopodobnie jeszcze na dniach zechcą imprezować kilka metrów dalej. Chyba że to klątwa.

W strefie niebieskiej, co najbardziej mnie śmieszy, we wszystkich wieżowcach jednocześnie zaczęły pękać ściany nośne. Podobno rok to przebudowywali, kombinowali, wreszcie wstawili w pęknięcia jakieś metalowe szyny, zatynkowali i... tak zostawili. Ciekawe, że mieszkańcy się nie interesują, co dalej, bo mój tata na przykład twierdzi, że zabieg mógł niby się udać, ale i tak lepiej w razie czego nie kręcić się w okolicy. Bo to powinno być rozwiązanie tymczasowe, a nie na wieki wieków.

W strefie mieszanej jak na razie wszystko działa jak należy, dlatego ludzie tam siedzą jak na szpilkach. Dosłownie.

Bloki te łączy jeszcze jedna ciekawa cecha, która sprawia, że jakiekolwiek naprawy urastają do rangi niemal niemożliwości: wszystkie instalacje w nich poprowadzono w tak zwanym kominie. Pustej przestrzeni wspólnej dla całego pionu, ciągnącej się przez całą wysokość bloku. Komin ma niecały metr na metr, więc wszystko upakowano w nim tak ciasno, że jeśli jedno się zebździ, prawdopodobnie będzie trzeba rozebrać wszystko inne, by się do niego dostać. A najlepiej jest, gdy coś się zepsuje, ale nie wiadomo, na którym piętrze. Wiadomo, Polak – w dodatku komunista – potrafi, nie? Ach, socjalistyczna myśl techniczna...

Nie żebym specjalnie oglądała projekty tych bloków. Nie, nie. Wcale, a wcale. No przecież jakaś nienormalna nie jestem, by interesować się czymś tak głupim...

No dobra, macie mnie. Oczywiście, że oglądałam.

Zatrzymaliśmy się na samej krawędzi osiedla, pod żółtym czteropiętrowym blokiem. Trawnik pod nim mocno wyróżniał się na tle idealnie utrzymanej reszty, bo akurat jego nikomu kosić się nie chciało. Wysokie niemal do pasa chwaściki kołysały się poetycko na lekkim wietrzyku i do złudzenia przypominały barszcz Sosnowskiego w miłej kompozycji z trawy i zmutowanych mleczy, choć jakoś średnio miałam ochotę na to, by sprawdzać, czy aby na pewno dobrze mi się wydawało. Pomiędzy nimi wyłaniał się szczyt bardzo starej zjeżdżalni. W czasach mojej „młodości” mówiło się na takie „dwuzjazdowe” lub „dwutrasowe”, gdy komuś brakło słowa. Całkiem to moim zdaniem ciekawe – cudeńko jest wysokie, pordzewiałe i przede wszystkim zdecydowanie nie na miejscu. Kilka lat temu rada miasta włożyła kupę pieniędzy w wymianę wszystkich takich zjeżdżalń na nowszego typu, gdy chyba setny z kolei rodzic udał się do niej ze skargą, że jego pociecha pochlastała się odstającą blachą. Pamiętam, że wraz ze zniknięciem tych cudów zakończyło się moje dzieciństwo. Na takich to przecież była zabawa, nie to co na tych nowych, które są przecież znacznie niższe, wolniejsze i jakieś takie... jak dla dwulatków. Ech, nie zrozumiecie.

Czyżby nasi ulubieni znajomi mieszkali teraz gdzieś tutaj? – spytałam beztrosko, odegnawszy dziwną nostalgię. Chyba się starzałam, bo coraz częściej robiło mi się przykro na wspomnienie czasów zabawek i placów zabaw...

Nie, trochę dalej, ale tam mogą wjeżdżać tylko mieszkańcy. – Mama krótkim gestem wskazała na znak za naszym samochodem. – Towarzystwo, wysiadać!

Od kiedy przejmujesz się przepisami? Podmienili cię? – zaskamlałam. – Nie chce mi się iść taki kawał tylko po to, by...

Mogłabyś w końcu przestać? – Pani doktor miała taką minę, jakby zamierzała utopić mnie w studzience kanalizacyjnej. Nie dziwię się – przez całą drogę narzekałam na wszystko, na co tylko dało się narzekać.

Ladon, syneczku, masz bojowe zadanie. – Tata podszedł do swojego adoptowanego punkowca. Całkiem śmieszne, że przybrany synuś naprawdę zachowywał się jak jego ukochany pierworodny. I wyglądał też. Nikt by naszej rodzince nie zarzucił, że coś jest nie tak.

No? – Kochany synuś nachylił się do ojczulka z ciekawością.

Pilnuj swojej siostrzyczki, dobrze? Żeby znowu nam się nie zaczęła zachowywać jak trzoda.

Przecież ja się nie zachowuję jak trzoda! – zaprotestowałam na tyle ogniście, że połowa ludzi w pobliżu w razie czego zerknęła w moją stronę. – To znaczy... Zachowuję się, ale naprawdę umiem ugryźć się w język, gdy trzeba, więc wypraszam sobie.

Nie, nie umiesz – uświadomiła mama. – Ladon, miej na nią oko. Zaknebluj nawet, jeśli będziesz musiał.

Ta wizyta naprawdę ciekawie się zapowiada... – mruknął mój braciszek, złapał mnie za ramię i pociągnął za rodzicami, choć jak małe dziecko chciałam zaprzeć się nogami o krawężnik.

Okazało się, że naszym celem była pierwsza z dwóch klatek schodowych najbliższego różowego wieżowca. Wszyscy wjechali windą na szóste piętro; ja ruszyłam za nimi na pieszo, zasłaniając się chęcią podreperowania kondycji przed powrotem na treningi szermierki. Mało mnie te dobre chęci nie zabiły, jak się okazało – nie dość, że płuca niemal wyrzygałam już w okolicy piętra drugiego, to jeszcze potknęłam się i wyrąbałam na czwartym. Kurde, parę miesięcy nie mieszkam w bloku i już nie umiem się nim posługiwać.

Czekali na mnie. Mama zadzwoniła do drzwi; sąsiadka otworzyła przesadnie szybko, czego niestety nie zwykła robić, gdy pukało się do niej z prośbą o uciszenie dzieci. Uśmiechała się idiotycznie szeroko, choć było widać, że mina jej kwaśniała, gdy wzrokiem niechcący natrafiała na mnie.

Ojej, jak dawno się nie widzieliśmy! – zaczęła biadolić. Ciekawe, że nie tęskniła tak za nami, gdy nie miała w tym interesu. Teraz naprawdę wyglądała tak, jakby się przejmowała, a nie po cichu życzyła nam jak najgorzej. Podejrzane. – Co tam u was słychać?

Co u nas? Wszystko w porządeczku. A u was? Kranik nie cieknie? – syknęłam, nie mogąc się powstrzymać.

Zostałam zglanowana. Jak słowo daję – ten wygolony gamoń sprzedał mi kopa w kostkę, i to podkutym buciorem! Pisnęłam idiotycznie, odskoczyłam od niego, przykucnęłam i zaczęłam masować bolące miejsce z wyrzutem w oczach.

Auć. Przepraszam – jęknął cicho. – Trochę za mocno.

Jak to miło, że przynajmniej też poczułeś – burknęłam. Udając, że przejmuję się czystością mieszkania, zaczęłam rozsznurowywać trampki. Gdy nikt nie patrzył, rzuciłam jednym w bezczelnego półdemona.

W tym czasie arcyciekawa rozmowa toczyła się w najlepsze. Mama i sąsiadka wymieniły niezbędne uprzejmości, pochichotały chwilę, opowiedziały sobie dokładnie, jak to było po tym, jak wysiedlono nas z bloku, choć gołym okiem było widać, że i jedną, i drugą guzik to interesuje, i wreszcie ruszyły w głąb mieszkania.

Em... Przepraszam? – zawołałam nieśmiało. – Czy mogłabym sobie nalać wody? Bardzo mi się chce pić...

Sąsiadka obejrzała się na mnie z jakimś dziwnym wahaniem w oczach, lecz widząc, że faktycznie przypominam już zasuszonego kaktusa, machnęła dłonią w moją prawą stronę.

Tak, oczywiście. Tam jest kuchnia. Szklanki są w szafce nad zlewem.

Podziękowałam grzecznie, w myślach złożyłam pokłon temu czemuś, co sprawiło, że nie chciała iść ze mną – cokolwiek to było – i udałam się we właściwą stronę.

Nie, wcale nie chciało mi się pić. Chciałam na własne oczy zobaczyć legendarny komin. W moim bloku było coś podobnego, ale jakoś wymiary mi się nie zgadzały, więc warto zerknąć, może dowiem się czegoś nowego...

A kij. Mieszkanko przebudowano. Dostęp do komina mają w łazience. Szlag, nie mogę teraz iść na tak zwane siku, tak szybko nikt nie filtruje... Zawiedziona, zabrałam się do reszty towarzystwa.

Musiałam przyznać, że mieszkanie wygląda cokolwiek ciekawie. Może nieco zbyt mocno przypomina klub nocny, ale jest... oryginalnie. Ściany machnięto na głęboką, nieco wiśniową czerwień, podwieszany sufit elegancko podświetlały poukrywane paski z ledami...

Albo to były jarzeniówki. Dziwnie w sumie się to światło rozkładało. Jezu, proszę, żeby to nie były...

Nie no, grunt, że wreszcie mieszkali w otoczeniu, które można było nazwać ładnym. Poważnie nieco kojarzyło mi się z agencją towarzyską – głównie pewnie przez kolorystykę – ale było całkiem elegancko i ze smakiem. Z tego, co zaobserwowałam wcześniej, cechowali się gustem nieco wiejskim (tudzież wieśniackim) – doskonale pamiętałam żółto-niebieską ścianę w ich poprzednim salonie, porządną meblościankę z wystawionymi w charakterze dekoracji rodowymi kryształami, pomarańczową kanapę i żółty dywan w zielone wzorki. Ale jakoś tak nie liczyłam na to, że zmądrzeli. Mieszkanie wynajmowali, pewnie to właściciel je urządzał.

Niepewnie rozejrzałam się po dużym salonie i podeszłam do czarnej skórzanej kanapy, na której zostało dla mnie miejsce. Usadowiłam się obok Ladona; natychmiast sięgnęłam po czekający na ławie kawałek ciasta, żeby zająć czymś ręce. Błyskawicznie dołożyłam drugi, gdy okazało się, że jest naprawdę dobre. Mama rozmawiała z sąsiadką, tata udawał, że bardzo go to interesuje, sąsiad oglądał się tęsknym wzrokiem w stronę wyciszonego telewizora, starszy gówniarz bawił się tabletem wielkości swojej głowy, młodszy gówniarz zapitalał po pokoju z plastikową wywrotką na sznurku, wrzeszcząc coś w swoim języku. Ladon milczał. Oglądał telewizję. Chyba. Kij go tam wie.

Nudziłam się okropnie. Z początku próbowałam podsłuchiwać wzruszającą rozmowę o smutnej teściowej sąsiadki, mając nadzieję wyłowić w niej jakieś ciekawostki, z których potem mogłabym się śmiać w domowym zaciszu, ale sytuacja wyglądała mi na powalająco wręcz przeciętną. Ciasto mi się skończyło, głupio mi było tak szybko sięgnąć po następne. Popijałam herbatę, której nie chciałam, i co chwilę dosypywałam do niej kolejną łyżeczkę cukru dla zabicia smaku zielska.

I nie wiem, jak to możliwe, skoro nie działo się nic strasznego, ale od pewnego momentu po prostu zaczęłam się źle czuć.

Dziwne to było. Uczucie nienormalnego niepokoju pojawiło się nagle, zagnieździło skutecznie gdzieś w okolicy żołądka, jak natarczywe swędzenie, którego nie sposób podrapać. Poprawiłam kilkakrotnie pozycję, mając nadzieję, że to nieco pomoże, ale nie chciało odpuścić, a wręcz wzmacniało się z każdą chwilą. Mocniej zacisnęłam palce na szklance, skupiłam się na głębokim oddychaniu. Ladon patrzył na mnie z niepokojem kątem oka, ale nie chciał pytać przy ludziach.

Czułam się tak, jakby zaraz miało stać się coś strasznego. Jakbym musiała się po prostu schować, bo inaczej dosięgnie mnie jakieś nieszczęście...

Dyskretnie obejrzałam się w stronę okna. Nie zauważyłam, kiedy zniknęło słońce. Niebo zasnuwała gruba warstwa niemal granatowych chmur, zrobiło się prawie ciemno. Coś się szykowało. Być może zwykła wiosenna burza, a może...

Muszę wyjść na zewnątrz. Muszę, bo...

Dlaczego...?

Nieważne!

Mama? – Szturchnęłam lekko rodzicielkę, przerywając powalająco ciekawą rozmowę, czym zasłużyłam sobie na zdegustowane spojrzenie sąsiadki. – Muszę na chwilę iść do samochodu. Dasz kluczyki?

A po co musisz iść? – Zmarszczyła brwi, znacząco wskazała na ołowiane chmury. – Zaraz będzie lało...

Muszę. Wiesz... rzeźnia – wymówiłam tak cicho, by tylko ona zrozumiała. Rzeźnią zwykłam nazywać okres, bo podczas niego faktycznie czułam się jak – nie przymierzając – pechowa ofiara tej instytucji. – A zostawiłam torebkę...

O. Rozumiem. – Wcisnęła mi kluczyki w dłoń. – Leć szybko. Tu jest numer dwadzieścia sześć, jakby co.

Pamiętam. Zaraz będę – zapewniłam. Praktycznie zerwałam się z miejsca; wyszłam do przedpokoju zdecydowanie szybciej, niż wypadało.

Nawet nie sznurowałam butów. Wyskoczyłam na klatkę schodową, trzasnęłam nieelegancko drzwiami, puściłam się biegiem na dół.

Powietrza...!

Gdy wreszcie znalazłam się na dworze, niepokój na krótką chwilę odpuścił. Robiło mi się duszno od adrenaliny, mięśnie miałam napięte. Chciałam przemienić się w wilka. Chciałam puścić się biegiem przed siebie i uciekać jak najdalej...

A może wcale nie uciekać? Może mnie ciągnęło do serca burzy? Może...

Niczego już nie wiedziałam. W ciężkim powietrzu było coś dziwnego. Nie widziałam nikogo w pobliżu. Zerwał się silny wiatr, liście wielkiej wierzby płaczącej, rosnącej pod blokiem, zaszumiały zaskakująco głośno. Coś w piersi ścisnęło mi się boleśnie.

Jęknęłam, rzuciłam się biegiem, gdy pierwsze krople ciepłego, wręcz gorącego deszczu rozlały się idealnie okrągłymi plamami na chodniku. Niebo przecięła błyskawica, ziemia zadrżała od głębokiego pomruku...

Pociemniało mi przed oczami. Być może zatoczyłam się, być może o coś potknęłam – nie wiem. Rzeczywistość na sekundę dosłownie zniknęła. Nie było bloków, nie było twardego chodnika pod stopami, nie było ciepłego, pachnącego nienazwanym deszczu. Przez chwilę miałam wrażenie, że znajduję się zupełnie gdzie indziej...

Nocny las pachniał intensywnie i upajająco. Wśród wysmukłych sosen aleja starych, powykręcanych jak od reumatyzmu drzew nachylała się nisko nad ziemią, tworząc swoisty tunel. Pomiędzy nimi rosły gigantyczne, niesamowite kwiaty, jakich nie widziałam nigdy wcześniej – bajecznie kolorowe, o obłędnych kształtach... pulsujące barwnym światłem jakby w rytm powolnego oddechu czegoś wielkiego i potężnego. Być może samego świata. Teren musiał być podmokły; żaby kłóciły się z niepokojąco pogwizdującymi bagiennymi ptakami i pluskiem wody, mąconej przez uciekającą przed czymś sarnę. Ogromne, idealnie okrągłe oczy zwierzęcia lśniły przerażeniem.

Błysnęło. Ponownie zagrzmiało. Przewróciłam się jak długa na chodnik. Nie wiem, jak to możliwe, że u mojego boku pojawił się nagle Ladon. Musiał wyskoczyć z mieszkania tuż za mną, gdy tylko wyczuł, jak jest źle. Ostrożnie podniósł mnie z ziemi, ignorując, że całkiem już przemokłam od ciepłego oberwania chmury, powoli zaprowadził mnie na pobliską ławkę i posadził na niej, nie przejmując się lejącymi z nieba strugami wody. Gdy rozpłakałam się jak małe dziecko – ze strachu i bólu zakrwawionych przez upadek rąk, z których skórę zdarłam sobie niemal do łokci – usiadł po prostu obok, przytulił mnie mocno i trwał tak dłuższą chwilę, dopóki się nie uspokoiłam na tyle, by móc normalnie oddychać.

Było mi dobrze. Tak cholernie dobrze i bezpiecznie... Trzymałam go mocno, najmocniej, jak tylko mogłam, irracjonalnie bojąc się, że w każdej chwili mógłby zniknąć. Że mógł okazać się jedynie iluzją, bardzo realistycznym, ale jednak snem, za którym będę tęsknić latami. Marzeniem... Po prostu czymś nierealnym.

Kochałam go. Byłam jego częścią. Nie chciałam, by mnie puszczał. Już nigdy... Błagałam wręcz świat, bym mogła tak trwać przez wieki – wiecznie wciągać głęboko w płuca jego zapach, wiecznie rozkoszować się tym, jak delikatnie gładził mnie po ociekających deszczówką włosach. Tylko ręce tak strasznie mnie szczypały...

Nie wyrywałam się. Usiadłam trochę prościej, by nie upaprać wszystkiego dziwnie jasną krwią. Spojrzałam na niego. I patrzyłam przez dłuższy czas, bo w szarych oczach było coś takiego...

Nie wiem, co to było. Nie wiem, czy najmocniej ze wszystkiego, gdy tak drżałam i nie mogłam wykrztusić, co się w ogóle stało, nie chciał mnie... pocałować.

A ja chyba naprawdę chciałam, żeby to w tamtej chwili zrobił.

Nie wiem. Niczego już nie wiem.

Wiem, że niczego nie pragnęłam tak mocno, jak tego, by ktoś to powstrzymał. A jednocześnie... modliłam się, by wszystko potoczyło się tak, jak się zapowiadało.

Żeby tej natury półdemona, z której wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, nie dało się tak łatwo szukać...

To chore. To nierealne. To po prostu... Po prostu tak się nie robi.

Co się ze mną dzieje?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz