niedziela, 31 maja 2020

Rozdział 27

Ósma rano. W sobotę.

Czujecie to? Musiałam odkleić się od łóżka o ósmej rano (tudzież w nocy, jeśli odpowiednio spojrzeć na temat) w sobotę, bo Quills zażyczył sobie zorganizować wilcze spotkanie na dworcu o godzinie dziewiątej. Serio, jak mi powiedział o tym poprzedniego dnia wieczorem, to mu pierdzielnęłam takim śmiechem, że mało nie ogłuchł. Naprawdę myślałam, że to tylko taki sobie niewinny, mało śmieszny żarcik...

Okej, no bo pomijając już to, że nikt normalny nie wstaje w wakacje o tej godzinie, to jak on zamierzał przemieniać się w wilka na dworcu w biały dzień? Jestem pewna, że któreś z nas ma umysłowego pierdolca. Czasem tylko naprawdę ciężko mi rozpoznać, które konkretnie.

No ale co poradzić? Alfa powiedział, Alfa rozkazał. Może jeszcze gdyby wstawiła się za mną reszta stada, mogłabym coś utargować, lecz przy takim ujęciu sprawy znajdowałam się na z góry przegranej pozycji. Nawet w ludzkiej skórze nieraz zdarza mi się poddać pod siłą jego władczego spojrzenia, zwłaszcza że koleś ma w końcu prawie dwa metry wzrostu i całkiem nieźle wyćwiczoną sylwetkę, co sprawia, że w razie sprzeciwu mógłby mnie na zebranie po prostu zanieść bez specjalnego wysiłku, więc lepiej było ustąpić, by dodatkowo nie przemienić się w miejską atrakcję tygodnia. Smutne to trochę, ale prawdziwe. Czyli wyszło ostatecznie na to, że musiałam jednak dźwignąć się z łóżka o tej nieludzkiej porze, wyszykować się i ruszyć na miasto, choć miałam wrażenie, że słonko jeszcze nawet tak na dobrą sprawę nie wstało. Kuźwa, poranna rosa z trawników też nie wyparowała, o czym przekonałam się, gdy spóźniona dobre pół godziny postanowiłam wykorzystać skrót przez osiedlowy trawnik i pomoczyłam sobie trampki niemal na wylot.

No... tak, jasne – bo jak to było do przewidzenia, o ósmej wyłączyłam dzwoniący mi nad uchem budzik i poszłam spać dalej, co poskutkowało tym, że nie miałam czasu choćby na chodzenie chodnikami czy zjedzenie śniadania. Postanowiłam, że kupię sobie jakieś byle co w spożywczym po drodze. Takie właśnie są moje fenomenalne poranki.

Na dworzec zaszłam w stanie niezbyt przytomnym, ziewając tak szeroko, że aż mnie coś w zawiasach szczęki bolało. W jednej ręce trzymałam nadgryzioną mini pizzę i zjedzonego do połowy jagodnika (całkiem to ciekawe, że w połączeniu były jeszcze smaczniejsze), a w drugiej jakiś toksyczny napój w intensywnie zielonym kolorze, bo wyobraźcie sobie, że w żadnym z trzech sklepów, które odwiedziłam, nie mieli wody mineralnej w małych butelkach. Wstyd i hańba.

Wyglądasz jak żywa definicja wyrażenia „obraz nędzy i rozpaczy” – przywitał mnie Embry, śmiejąc się do rozpuku.

Ty też, jakbyś chciał wiedzieć, i to nie tylko dzisiaj – wymamlałam z pełnymi ustami, posyłając mu spojrzenie obiecujące śmierć w mękach na przynajmniej pięć sposobów. – Nie wyspałam się przez was, kretyni. A nie pamiętam już, kiedy ostatni raz nie wyspałam się w wakacje. Chyba nigdy.

Ach, no jak mi cię szkoda! – wykrzyknął Quills, zdejmując okulary przeciwsłoneczne wyćwiczonym gestem, który podpatrzył w pewnym dość słynnym amerykańskim serialu kryminalnym.

Jejciu, Leiczku, co ci jest? Jesteś chora? – Gabrysia zmaterializowała się u mojego boku, jakby dosłownie wyrosła spod ziemi. – Bo wyglądasz, jakbyś...

Jestem śpiąca – ucięłam ze zniecierpliwieniem. Aż byłam w szoku, że udało mi się odpowiedzieć w miarę uprzejmie, bo zwykle w podobnym stanie nie wychodzi mi to za dobrze. – Rany, odwalcie się od mojego wyglądu, co? Lepiej powiedzcie mi, dlaczego spotykamy się o tak dziwnej godzinie?

Bo o dziesiątej mamy pociąg – odparł albinos z rozbrajającą prostotą.

Na kij ci pociąg? Złoty jest? – Nie zrozumiałam. Naprawdę o tej godzinie nie nadaję się do niczego.

Dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że coś mi w związku z naszą grupką lekko nie grało...

Po pierwsze: w cieniu rozpadającej się wiaty na peronie stał śmiertelnie znudzony Ladon. Po drugie: z Collinem gadał w najlepsze jakiś długowłosy blondas, który wyglądał niemal jak jego starszy brat, choć doskonale przecież wiedziałam, że chłopak starszego brata nie ma. Typek wydawał mi się jakiś taki znajomy, ale za cholerę nie mogłam skojarzyć, gdzie widziałam go wcześniej.

Pociąg do Łodzi. – W tym czasie Alfa postanowił zdawkowo odpowiedzieć na moje pytanie.

Aha, a co tu jest grane? – Oprzytomniałam w jednej chwili i spojrzałam na niego z wyrzutem.

Ladona pewnie znasz. – Wyszczerzył się tak złośliwie, jak to tylko on potrafi. – A ten drugi to Geri.

Geri pomachał mi ze swojego miejsca z uprzejmym uśmiechem.

Mało brakło, a upuściłabym ten cholerny napój. To był Geri? Beta Aresa? Co on tu niby robił, do jasnej ciasnej?!

Dzisiaj zaprosiła nas do siebie wataha z Łodzi – tłumaczył Quills, widząc moją średnio rozgarniętą minę. – Ladon i Geri obiecali grzecznie udawać, że należą do tego stada, by nie było nas tak żałośnie mało.

Ej, ja już mówiłem, że należę do tego stada – zaprotestował Geri. – Ten okres przejściowy już mi się znudził.

Okej... – W razie czego cofnęłam się kilka kroków, jakbym nie mogła się zdecydować, czy powinnam wierzyć w to wszystko, czy raczej z góry założyć, że mnie wkręcają. – A wataha z Łodzi nas zaprosiła, bo...?

Bo to u nich ta nasza dziwna aura zamordowała kilka wilkołaków. Chyba że już o tym zapomniałaś.

Nie zapomniałam! – zdenerwowałam się. – Ale czego oni od nas chcą w związku z tym? Wziąć na dywanik, żebyśmy tej aurze wytłumaczyli, że to nieładnie tak się bawić?

Z grubsza o to może właśnie chodzić – potwierdził Embry.

Ja sam nie wiem, co jest grane – przyznał albinos. – Też nie mam ochoty na integracje z obcymi wilkołakami na ich terenie, ale nie znalazłem w zasadzie żadnego powodu, żeby się z tego wykręcić. A sytuacja jest, jaka jest. To na naszym terytorium pokazało się coś, co im zaszkodziło, więc chyba normalne, że chcą się czegoś dowiedzieć.

Gdyby chcieli się tylko czegoś dowiedzieć, nie kombinowaliby tak, żeby wszystko rozegrało się na ich ziemi – syknął bardzo optymistycznie Ladon.

Koleś, chyba już ustaliliśmy, że masz manię prześladowczą. – Jared wywrócił oczami, opierając się bezsilnie o słupek podtrzymujący drewniany daszek. Ciekawa byłam, czy widział czającego się na niego gołębia, chowającego wśród zagłębień więźby. – Pojęcia nie mam, gdzie ty się wychowałeś, ale w tym świecie nie wszyscy ciągle knują, jak tu innych zamordować.

Zasada ograniczonego zaufania sprawdza się akurat zawsze – syknął półdemon, ucinając dyskusję.

Westchnęłam ciężko i bez słowa usiadłam na tandetnej ławce, z niewiadomych przyczyn pomalowanej na najbardziej syfiasty odcień niebieskiego, jaki tylko mógł istnieć. Pojęcia nie mam, do czego niby to miało pasować – może do tego szpetnego żelbetowego mostu nad peronami? Lub do barw spółki PKP Intercity? Kij wie, bo nawet im kolorek średnio grał z logiem, ale nigdy nie wnikałam.

Jakoś tak dziwnie mi się robiło na myśl o wizycie w Łodzi. Bywałam tam dość często, gdy mnie i moją mamę napadało na kupowanie ciuchów – jakoś zawsze wolałyśmy tamtejsze galerie handlowe od tej znajdującej się w naszym mieście, bo były zwyczajnie większe i nie trafiało się tam na aż tylu znajomych, którzy koniecznie chcieli wiedzieć, co i po co robimy i czy nie mogłybyśmy robić tego razem z nimi. Poza tym nasłuchałam się dużo o czasach, jak to moi rodzice tam studiowali, a część mojej rodziny się tam wyprowadziła, więc nie mogłam tak po prostu powiedzieć, bym miasta nie znała. Znałam, i to całkiem nieźle. Podobało mi się nawet... Tylko że właśnie przez to, że je znałam, dobrze wiedziałam, czego spodziewać się po tamtejszej tak zwanej młodzieży. Podejrzewam, że gorzej niż tutaj nie będzie, bo to by już biło wszelkie skale prawdopodobieństwa, ale jaką mam gwarancję, że tamtejsza wataha nie składa się z samych takich Paulów? Miałam przy sobie za mało bagnetów na to, by czuć się pewnie.

Podniosłam się dopiero gdy na peron zajechał lśniący nowością elektryczny zespół trakcyjny ED160. W niczym nie przypominał tego śmiesznego składu gruchotów, jakim swego czasu jechałam do rodzinki do Warszawy. Drzwi otwierane przyciskiem, czyste fotele, unoszący się w wagonach zapaszek płynu do mycia podłóg... Zdecydowanie brakowało mu tej specyficznej atmosfery, która przyciągała mnie do kolei, w końcu gdzie ją znaleźć w bezprzedziałowym wagonie, który bardziej niż pociąg przypomina wnętrze autobusu lub samolotu? Nie lubię wagonów bezprzedziałowych. Jedyne takie, dla których mogę zrobić wyjątek, to te w klasycznych EN57.

Nie no, Europa – skomentował Brady, jako pierwszy wpychając się do właściwego wagonu.

Okna się nie otwierają – zauważył od razu Paul. – Jak ja mam tu niby jarać?

Zakaz palenia jest, głąbie – burknęłam pod nosem, zajmując pierwsze z brzegu miejsce przy oknie. Obok siebie zaraz wciągnęłam lekko zdezorientowanego tym nagłym ruchem Ladona, bo już widziałam, że Gabrysia ostrzy sobie pazury na moje towarzystwo.

A w kiblu się nie da? – dopytywał dresiarz z niegasnącą nadzieją, gdy już upewnił się, że naklejki z przekreślonym papierosem nie da się odlepić od ściany tak, by dało się oszukiwać, że jej tam nie było.

Są czujki pożarowe – zawołałam za nim, gdy zniknął na moment w kwadratowym korytarzyku.

Jebs! Nieumiejętnie otworzył przesuwne drzwi do toalety.

No i co? Będzie jakiś alarm? – zawołał już ze środka.

Tak. I pociąg zatrzyma się awaryjnie – dodałam do przesady głośno. – Nawet taki komunikat tu puszczają, w razie gdybyś nie zrozumiał za pierwszym razem.

Tak naprawdę awaryjne zatrzymanie pociągu w konsekwencji alarmu pożarowego było zwyczajną bujdą, bo choć alarm wyświetlał się maszyniście na pulpicie, sprzęt sam hamować nie zaczynał, ale miałam z wkręcania dresiarza taki zaciesz, że po prostu nie mogłam sobie odmówić dalszych żarcików.

Jebs! Zatrzasnął drzwi równie umiejętnie.

No to elo, ziomki, ja wysiadam – burknął z prawdziwą rozpaczą w głosie.

Pa pa! – Odwróciłam się na fotelu i pomachałam mu ze słodkim uśmiechem, udając, że ocieram łzy. Sklął mnie tylko pod nosem i zajął jedno z wolnych miejsc, krzyżując ramiona na piersi.

Okazało się, że kochany wujcio Quills kupił nam wszystkim bilety. Grzecznie przyjęłam swój, w razie czego nie mówiąc mu, że mam całoroczny, i pomodliłam się, by żaden upierdliwy konduktor nie przyczepił się tego, że nie miałam do niego legitymacji, a następnie zajęłam się podziwianiem przesuwającego za oknem świata, opierając na ramieniu Ladona. Gabrysia przez parę chwil usiłowała przekonać mojego brata wzrokiem, że jest niewskazane, by zajmował to akurat miejsce, ale gdy się jej to nie udało, wzruszyła ramionami i klapnęła sobie obok lekko przerażonego tym faktem Jacoba.

Pojęcia nie mam, kiedy udało mi się zasnąć, ale nawet mnie to specjalnie nie zdziwiło. Jednym uchem słuchałam toczących się w wagonie rozmów, głównie sprowadzających do tłumaczenia Geriemu, jak ma się sytuacja, by przynajmniej trochę się w niej orientował, zanim rzucimy go na pożarcie obcemu stadu, ale nie wyciągałam z nich żadnych wniosków, pozwalając myślom płynąć luźno. W pewnym momencie przyśniło mi się, że ruszyliśmy na eksplorację kolejnej opuszczonej fabryki, ale wygonił nas z niej facet w pomarańczowo-czerwonej kufajce i stadko potarganych psów, które wyglądały mi na kiepską mieszankę owczarka niemieckiego z pudlem.

Wysiedliśmy z pociągu na stacji Łódź Widzew i zebraliśmy się w kółko na peronie wokół Quillsa, który szybko odpalił nawigację w telefonie. Dłuższą chwilę nie mógł poradzić sobie ze znalezieniem okienka, w które powinno się wpisać pożądany adres, postanowiłam więc skorzystać z okazji i spytałam:

Gdzie oni właściwie będą na nas czekać?

Podobno zadekowali się w opuszczonej fabryce – odpowiedział Collin, a mi od razu stanął przed oczami facio w kufajce ze snu. – Całkiem niezłe miejsce, widziałem zdjęcie. Ale ja tam bym się bał, że wynajmą firmę ochroniarską, takie coś nie stoi długo niczyje.

Nic długo nie stoi niczyje – westchnęłam z jakimś dziwnym rozrzewnieniem w głosie. – Pewnie zaraz jakiś prywaciarz kupi to i przerobi na apartamenty dla burżujów. A jakoś konkretniej? Gdzie to jest?

Kuźwa, nie mogę znaleźć tego adresu – parsknął ze złością Quills, schował telefon do kieszeni z taką miną, jakby zamierzał napluć wcześniej na ekran, i wyczarował nie wiadomo skąd wygnieciony plan miasta. Po prostu w jednym momencie miał puste dłonie, a w następnym już ściskał mapę pokreśloną wyblakłymi z upływu lat kolorami.

Wszyscy nachyliliśmy się ciekawie nad poplamionym czymś tłustym papierem. Choć dobrze orientowałam się w mapach, tym razem postanowiłam przekazać pałeczkę chłopakom – nadal zaspana, nie miałam po prostu siły na odpowiednie wysilanie szarych komórek.

No i pech chciał, że tym samym stworzyłam z siebie doskonały cel dla Gabrysi.

Leiczku, słuchaj, bo ja ci chyba jeszcze nie opowiadałam! – zawołała, łapiąc mnie za ramię i odciągając od grupy gestem tak gwałtownym, że mało się nie przewróciłam.

Jezu... – wyrwało mi się. – O czym mi znowu nie opowiadałaś?

No o ostatniej imprezce na cmentarzu ci nie opowiadałam.

Dłuższą chwilę zajęło mi wykoncypowanie, że coś mi tu nie gra.

A ty przypadkiem tej ostatniej imprezki nie ominęłaś, bo przemieniłaś się w wilka podczas pełni? – wysnułam delikatne przypuszczenie, mając cichą nadzieję, że zniechęcę ją tym do podjęcia tematu.

Ta, jasne. W jej przypadku przecież podobne zabiegi wywoływały efekt odwrotny do zamierzonego. Kiedy ja się tego nauczę, do cholery?

No niby tak, ale ty masz pojęcie, jakie tam się superaśne rzeczy działy? Robcio mi o wszystkim opowiedział.

Czy ja się przesłyszałam? Robcio?! Co tu się odjaniepawliło...? Gdy przypomniałam sobie emosia Roberta, którego poznałam niestety jakiś czas temu, i dołożyłam sobie w myślach do niego napis „to jest Robcio”, ryknęłam takim śmiechem, że aż musiałam usiąść.

Kurna, dlaczego znowu nam zepsułaś Leę? – objechał Gabrysię Embry, zaraz znajdując się obok nas. – Leah, wstawaj, nie ma teraz czasu na pierdoły, mamy problem.

I co, ja mam go za was rozwiązać? – spytałam, siląc się na powagę, ale długo nie wytrzymałam. Robcio... Ja pierniczę...

Nikt ci nie każe nic rozwiązywać. Po prostu weź się pospiesz, bo mamy tam jakieś czterdzieści minut tramwajem.

Cała wesołość przeszła mi jak ręką odjął.

Wysiedliście nie na tej stacji, mam rację? – wycedziłam. Powinnam podziękować losowi, że już siedziałam, bo chyba bym padła na beton i nie mogła dłuższą chwilę wstać.

Tak jakoś wyszło. Trzeba było na Fabryczną jechać. – Beta w zakłopotaniu podrapał się po głowie, burząc jeszcze bardziej panujący wśród czarnych loczków przysłowiowy rozpierdziel. – Idziesz, czy nie?

Czy ja już może mówiłam, że ich wszystkich nienawidzę?

Okazało się, że na właściwy przystanek tramwajowy wale nie mieliśmy tak blisko, jak to się mogło wydawać, a tramwaj, który na niego zajechał, zapraszając nas do swego wnętrza piskiem przerdzewiałego mechanizmu z trudem ruszającego z miejsca harmonijkowe drzwiczki, wyglądał tak, że zastanowiliśmy się przynajmniej dwa razy, czy nie lepiej dalej też iść na pieszo, zanim do niego weszliśmy. Właściwie to wyglądało jak typowy łódzki tramwaj – rdza sypiąca się z boków, okna grożące wypadnięciem z ram na każdej nierówności, wydrapane na każdym kroku (również w szybach) nazwy wychwalające lub obrażające kluby sportowe... Żadna anomalia, jak na to miasto. Powinnam przywyknąć, zwłaszcza po tym, co czasem działo się na kolei, ale i tak jakoś dziwnie się poczułam, gdy wdrapywałam się na pokład po przesadnie stromych schodkach.

Kiedy odjazd? Zdążę testament spisać? – pisnęła Gabrysia, zanim złapałam ją za nadgarstek i wciągnęłam za sobą.

Coś się tej naszej emosi dowcip wyostrza, nie?

Droga minęła bez większych komplikacji oprócz tego, że podczas końcowego pieszego odcinka dwa razy wpierdzieliłabym się pod autobus – raz przez przypadek, a raz specjalnie, gdy Gabrysia weszła w swoim monologu w etap zachwalania fizycznych aspektów nowego lawerboja, choć swoją drogą ciekawiło mnie, jakim cudem mój braciszek tak szybko poszedł w odstawkę. Starałam się w miarę możliwości nie skupiać na tym, jak to wszyscy grali mi na nerwach, tylko rozkoszować się urokami okolicy i przyjemnym ciepłem jeszcze w miarę znośnego słonka. Zapowiadało się, że bliżej południa zrobi się już nieco zbyt gorąco, ale póki co nie czułam jeszcze potrzeby chowania się w plamach cienia.

Łódź ma to do siebie, że w gruncie rzeczy mi się podoba – w końcu trudno, żeby tak nie było, skoro w przynajmniej połowie składa się z kamienic, i to naprawdę ładnych, nieraz o misternie rzeźbionych elewacjach. Wąskie uliczki między nimi mają w sobie taką specyficzną atmosferę, jakiej nie uświadczy się w żadnym innym mieście, co umiałam docenić... Tylko dlaczego to wszystko było tak strasznie zaniedbane? Dlaczego w tych ładnych kamieniczkach musiał mieszkać sam przysłowiowy element? Dlaczego pomiędzy pięknie odnowionymi budynkami czaiły się zabite dechami okna kolejnych melin, w których pobliżu strach było się kręcić, by przypadkiem nie dostać w zęby? To miasto jest naprawdę aż tak biedne? Wątpiłam, by było tu z kwestiami finansowymi gorzej niż u nas, a jednak niemal na każdym kroku dało się to zauważyć. Chwilami zastanawiałam się, czy dla rady miejskiej naprawdę najpilniejszym wydatkiem jest ocieplenie i pomalowanie na jaskrawe kolory kolejnych bloków (i to któryś raz z rzędu), zamiast poświęcenia choć chwili uwagi umierającym zabytkom. Przecież ogromna większość tych kamienic musiała być przynajmniej w jakimś procencie dziewiętnastowieczna...

Ech, ale co mi po tym, że tak sobie ponarzekam? Nikt od tego nie zmądrzeje, tylko mi się ciśnienie podniesie.

Naszym celem było coś w rodzaju osobnej dzielnicy składającej się z wysokich, ceglanych fabryk, z których całe miasto słynęło. Okolica wydawała mi się aż przesadnie spokojna i wręcz lekko klaustrofobiczna, ale nie umiałam powiedzieć, czy zależało to od tego, że budynki stały faktycznie blisko siebie, czy raczej miała wpływ na mnie sama świadomość, że jest to teren obcej watahy, która mogła sobie ostrzyć na nas ząbki za każdym rogiem. W razie czego nie rozglądałam się jakoś przesadnie, udając, że wszystko jest w jak największym porządku.

Trafiliśmy do fabryki, która już z daleka wyglądała na opuszczoną. Kompleks ustawionych w nierówny prostokąt przynajmniej sześciopiętrowych budynków ktoś całkiem niedawno musiał odnowić, co poznałam po intensywnej, soczystej wręcz barwie cegieł i jeszcze nie wszędzie potłuczonych oknach z nalepkami producenta na ramach, ale całość z pewnością porzucono zaraz po tym, jak się nią zainteresowano. Składającą się z noszących ślady brutalnej przemocy metalowych paneli bramę zdobiło krzywe graffiti głoszące: „Widzew robi herbatę na wodzie po pierogach”.

Gdy tylko pojawiliśmy się na wysokości zmasakrowanej czymś ciężkim furtki, z gruzowiska znajdującego się tuż za ogrodzeniem wyłonił się niski chłopak o wątłej budowie i jasnych, nieco smutnych oczach Ugryzionego. Skulił się nieco, gdy zaskoczony jego nagłym pojawieniem się Ladon zrobił swoją sztuczkę z wyciągnięciem nie wiadomo skąd noża kukri, lecz usilnie próbował nie pokazać po sobie strachu, patrząc nam prosto w oczy. Wyszedł naprzód, zezując na wysokiego punkowca.

Cześć – rzucił krótko, oceniwszy szybkim spojrzeniem każde z nas. – Chodźcie za mną, wszyscy już czekają.

Quills ruszył przodem, odważnie przeskakując nad pogiętą furtką. Rzucił tylko przez ramię ostrzegawcze spojrzenie Ladonowi. Nie wiem, jak to możliwe, że tak łatwo porozumieli się bez słów, dopiero co stanowiąc coś w rodzaju swoich zapiekłych wrogów, ale z jakiegoś powodu to podziałało. Półdemon schował nóż, ale tak, by móc równie szybko po niego sięgnąć, i ustawił się na samym końcu naszego pochodu. Nawet Embry musiał przełknąć na moment swoją dumę i przyznać, że to było najlepsze rozwiązanie. Chciał tego czy nie – mój brat czuł z nas najwięcej i reagował najszybciej.

Potłuczonym oknem na niskim parterze weszliśmy do wnętrza budynku. Przeszliśmy na jego drugą stronę i niskimi drzwiami wydostaliśmy się na prostokątny plac w samym centrum fabryki. Szybko oceniłam wzrokiem okolicę – elegancka, całkiem sympatyczna kostka brukowa pod nogami, parę zabitych dechami okien; po naszej prawej stronie znajdował się ściśle przytulony do fabryki niższy budynek o dużych, łukowato sklepionych oknach. Opierała się o niego porośnięta dzikim winem drewniana wiata, przez co mocno kojarzył mi się ze starymi zabudowaniami stacyjnymi.

Cholera, Leah, tobie się wszystko z koleją kojarzy...

W każdym razie – nie wyglądało mi to na najlepsze miejsce do prowadzenia ewentualnej walki. I ani trochę mi się to nie podobało...

Na samym środku placu czekała na nas miejscowa wataha. Podążając bez słowa skargi za resztą, poszłam w jej kierunku, starając się zbyt ostentacyjnie nie patrzeć po oknach zwieszających się nad nami budynków. Moja paranoiczna natura kazała mi przypuszczać, że w każdym z nich mógł czaić się jakiś wróg. Niestety nie posiadałam odpowiednio dużo zdrowego rozsądku, by mógł mi podpowiedzieć, co powinnam z tymi domysłami zrobić, wolałam więc trzymać się blisko najsilniejszych wilków. I mojego braciszka, który był chyba kimś w rodzaju naszego Terminatora.

Nasza Wunderwaffe, he he...

Zamknij się, Leah.

Czego się spodziewałam? No w zasadzie tego, co widywałam nieraz na szkolnych korytarzach. I właśnie to otrzymałam. Wataha okazała się dość różnorodna, ale łączyło ich w zasadzie jedno: żadne nie wyglądało tak, że mogłabym na jego widok w bardziej sprzyjających okolicznościach pomyśleć, że możemy się zaprzyjaźnić. Przedstawiciele płci męskiej dzielili się na dwie niemal równe części i co do jednej z nich nie byłam taka znowu pewna, czy nie zasługuje sobie na szybkie wymyślenie jakiejś chwytliwej nazwy dla trzeciej płci. Płodności dosłownie wszystkich tych gostków zagrażały rurki jajognioty, do złudzenia wyglądające na damskie, włosy lśniły w zalewającym plac słońcu prawie kilkucentymetrową warstwą żelu, kilku miało nawet apaszki na szyjach.

Znaczy... Nie powiem, całkiem przyjemnie było poprzyglądać się dobrze zbudowanym mężczyznom, którzy mieli na sobie ubrania nie pozostawiające zbyt dużego pola do popisu wyobraźni, ale nawet nie mogłam się skupić na tych apetycznych kształtach, gdy widziałam je jednocześnie z tymi idealnie, nieskazitelnie wręcz gładkimi buziuniami, jakie przystałyby raczej dwunastolatkom, a nie gościom, którzy przerastali mnie o dwie głowy. Kurde.

Druga połowa chłopaków musiała po prostu mieć na imię Sebastian. Za to dziewczyny, a było ich sześć, wyglądały jak swoje siostry syjamskie: wszystkie ubrane na czarno-biało, zgodnie z obowiązującą modą (obowiązującą w zeszłym sezonie, tak swoją drogą, ale może się czepiam), i miały bez wyjątku nijakie czarne włosy sięgające gdzieś do połowy pleców. Tylko jedna wyróżniała się na tyle, że z początku jej nawet nie zauważyłam – wysoka, chuda jak tyczka ciemna blondynka w na oko męskich ciuchach, w której prawie czarnych oczach czaiło się takie znudzenie sytuacją, że mogłam być pewna, iż nie dotrwa choćby do połowy naszych rozmów i po prostu zaśnie. Nie umiałam powiedzieć, czy była Ugryzioną – pewnie tak, bo coś te tęczówki były za ciemne jak na Pełnokrwistego wilkołaka – ale z całą pewnością mogłam określić, że jej mentalnym zwierzęciem jest niechcący życia buldog. A szkoda, bo dość ładna była. Gdyby tylko coś ze sobą zrobiła...

Ludności było prawie trzydzieści sztuk. Nas trzynaścioro. Ślicznie się to zapowiada, prawda?

Na powitanie wyszedł nam Alfa, na którego widok aż się mimowolnie skuliłam. Gościu chyba połowę życia spędził na siłowni – choć był stosunkowo niski, takiego naszego Brady'ego zmiażdżyłby chyba jednym łapskiem, bo dłonią to się już tego nie dało nazwać. Po naszym osiłku zostałaby mokra plama, a ten pewnie nawet by tego nie zauważył.

Nasz mikry przewodnik szybko ewakuował się gdzieś na tyły swojego stada, nie chcąc wchodzić w drogę silniejszym wilkom. Ja w razie czego również przesunęłam się trochę na bok, bo zupełnie nie śpieszyło mi się do oberwania testosteronem, a wirowało go w powietrzu tyle, że niemal się już dusiłam.

Quills wystąpił naprzód, Embry i Jared trzymali się krok za nim, jak ochroniarze. Ladon, choć wrażenie z pewnością wywarłby na obcych odpowiednie, wciąż trzymał się tyłów. Wyszukiwał niespodzianek i największą uwagę poświęcał mojemu bezpieczeństwu, jak mogłam się domyślać. Geri zajął miejsce na prowadzeniu naszej pozostałej grupki – z pewnością mógłby z Embrym i Jaredem konkurować o miano Bety Quillsa, lecz nie czuł się jeszcze wśród nas na tyle pewnie, by próbować z czymkolwiek odważniejszym. Na szczęście reszta miała na tyle zdrowego rozsądku, że przynajmniej na to mu pozwolili.

Siema. – Jako pierwszy odezwał się obcy Alfa. – Jestem Konrad, ale mówcie mi Cruxer.

Cruxer? Czy to nie znaczyło „niezwyciężony”, czy jakoś tak? Boże, jestem noga z angielskiego... Czasem to wilkołacze zamiłowanie do ksywek mnie wykańcza.

I dlaczego on musi mieć takie samo imię, jak Quills? Tylko mi niepotrzebny zamęt w narrację wprowadzi.

Gabrysia zacisnęła mi palce na ramieniu tak mocno, że aż niemal wydarłam się z bólu, co niejako wyrwało mnie z zamyślenia. Kij wie, czy nie zrobiła tego właśnie z powodu mojego nieobecnego spojrzenia, bo na szczególnie przestraszoną mi nie wyglądała.

Dobra, czegokolwiek nie oznaczało „cruxer” w języku angielskim, kojarzyło mi się z czymś od zwyciężania. A nazwać się tak, oznaczało mieć odrobineczkę zawyżone ego, jak by to powiedział ktoś mocniej obracający się w kręgach psychologicznych. Gościu miał się za o wiele fajniejszego, niż wyglądał, i w dodatku nadużywał odżywek wysokobiałkowych. Tak właśnie wyglądało moje pierwsze wrażenie.

Quills. – Albinos, nawet nie zdejmując okularów przeciwsłonecznych, co przez tą ociekającą inteligencją gromadkę mogło być uznane za dość nieuprzejme, uścisnął mocno wyciągniętą dłoń. Napakowany dresiarz i wysoki metalowiec wyglądali jakby przypieczętowywali tymczasowy pakt o nieagresji. – Można wiedzieć, skąd to nieoczekiwane zaproszenie?

Proponuję, żebyśmy gdzieś usiedli i pogadali – westchnął Cruxer, przekonawszy się już, że żadne z nas nie padnie mu do stóp, by oddać hołd. Trochę mnie dziwiło, że potrafił wyrażać się za pomocą zwrotów innych niż „ale urwał” i „Widzew pany”. To drugie miał nawet napisane na koszulce.

A co macie do zaproponowania? – Quills w gruncie rzeczy sprawiał wrażenie o wiele bardziej wyluzowanego niż on. Całkiem to było odważne, zważywszy na to, że było ich przynajmniej dwa razy więcej...

Wyremontowaliśmy sobie ten budynek gospodarczy. – Wielki chłopak wskazał niedbałym gestem w stronę kojarzącej się z kolejową przybudówki. – Może coś zjemy, napijemy się? Trochę gęsta tu atmosfera.

Sam uniósł brwi w grymasie mówiącym: „i on się dziwi?”, ale nie powiedział nic głośno. Skierowaliśmy się do budynku o wielkich oknach, z ulgą schodząc z coraz mocniej przypiekającego słońca.

Gdy znalazłam się bliżej, budyneczek wydał mi się jeszcze sympatyczniejszy. Ogromne okna zajmowały praktycznie całą ścianę, ciągnąc się od wysokości moich kolan, aż do sufitu. Do pomalowanego białą farbą wnętrza nie wpadało jednak wiele światła, gdyż skutecznie blokował je daszek i dzikie wino. Aż mi się tam prosiło, żeby urządzić grilla w przyjemnej atmosferze... Szkoda tylko, że atmosferze sporo brakowało do przyjemnej.

Do budynku wchodziło się przez jedno z okien, które dało się otworzyć z zewnątrz. Gdy czekałam na swoją kolej, by znaleźć się w przyjemnie chłodnym miejscu, zaczepiła mnie jedna z dziewczyn.

Hejka! – Trąciła mnie łokciem pod żebro, tylko cudem nie trafiając akurat w rękę w gipsie. Chyba nieco by ją zabolało, tyle w ten gest włożyła energii. – Jak na ciebie mówią?

Jestem Leah – odpowiedziałam, siląc się na uprzejmość. Jak każda wilczyca, najmocniej konkurowałam przecież z innymi samicami, ciężko mi więc było udawać jej przyjaciółkę, skoro jeszcze sobie nie ustaliłyśmy hierarchii. Z facetami jakoś nigdy nie miałam tego problemu. – Tak mam na imię i tak na mnie wołają. Jakoś sobie na ksywkę nigdy nie zasłużyłam. – Wzruszyłam ramionami. Nigdy mną to szczególnie nie zaprzątało.

Ja jestem Aria. – Choć w gruncie rzeczy była miła, nie dało się nie zauważyć tej przesadnej pewności siebie w jej spojrzeniu. Ona już uważała się za dominującą, co odezwało się nieprzyjemną szpilą gdzieś na wysokości mojego mostka. W jednej chwili niczego nie zapragnęłam tak mocno, jak rzucić się jej do gardła. – Jesteście tylko we dwie w stadzie? Współczuję.

Przyzwyczaiłam się. Nigdy mi to nie przeszkadzało. – Kolejny raz wzruszyłam ramionami. Ledwo powstrzymałam się od dodania, że o wiele przyjemniej mi się żyło, gdy ta druga pozostawała jeszcze człowiekiem, ale udało mi się w porę ugryźć w język. Przed obcymi lepiej nie pokazywać, że zdarzają nam się wewnętrzne tarcia.

Aria zaśmiała się dziwnie, przez co mogłam zauważyć, że ma w dziąśle kolczyk na wysokości górnych jedynek. Miał taki kształt i kolor, że gdybym nie wiedziała wcześniej, że takie się nosi, uznałabym go za bród na zębie.

No w sumie tak, jak nie masz więcej dziewczyn w stadku, to nie wiesz, jak to jest. – Poklepała mnie niby przyjacielsko po ramieniu.

Musiałam zacisnąć dłonie w pięści i przełknąć ślinę, by na nią nie zawarczeć. Przeszedł mnie pierwszy ognisty dreszcz, zwiastujący zbliżającą się wielkimi krokami przemianę. Miałam wrażenie, że wilk w moim wnętrzu kręci się niecierpliwie i drapie pazurami w ścianki swojego więzienia, błagając, by go wypuścić... Chciałam skoczyć jej do gardła, przydusić ją do ziemi i zmusić, by pokazała mi uległość. Jak to jest, że tak z góry założyła, że jest ode mnie lepsza? Jakim cudem...

Jebs! Tym razem to nie były drzwi od kibla w pociągu, tylko Ladon, który jakimś cudem potknął się na prostej drodze i wpadł na mnie z takim impetem, że mało nie wylądowałam w szybie. Szybko złapał mnie za ramiona, postawił do pionu, otrzepał z niewidzialnego kurzu i przeprosił, ale choć trwało to parę sekund, chwila złości minęła.

Do diabła, ten kretyn zrobił to specjalnie!

Miałam się nie denerwować, tak? A skoro mam się tutaj za dominującą waderę, laska może mi nadmuchać.

Ale czy byłam tą dominującą waderą? Kij wie. Była ode mnie wyższa, więc i jako wilk okazałaby się większa i silniejsza... ale nie mogła być Alfą z urodzenia. Do tego musiałaby być młodszą siostrą Aresa, któremu uwiesiła się na ramieniu i cmoknęła go głośno w policzek, chichocząc jak pomylona.

Ach, czyli dominująca parka. Ona nie jest dominującą waderą, tylko Luną stada. Zagwarantowała sobie pozycję tym, że Alfa poczuł do niej miętę, a nie tym, że miała umiejętności i predyspozycje do tego, by rządzić. Jakoś mi się nagle śmiać z niej zachciało.

W środku budynku znajdowało się metalowe palenisko, które dało się również w razie potrzeby wynieść na zewnątrz, a wokół niego ułożono drewniane skrzynki i kilka ławek, by było gdzie wygodnie usiąść. Cholera, zdecydowanie nam by się coś takiego przydało... Aż zaczęłam im zazdrościć. Spotkania mojej watahy zawsze miały jakąś taką nieznośną aurę prowizorki, a tutaj? W każdych warunkach dało się pogadać. Nie trzeba było moknąć na deszczu, marznąć na mrozie czy kulić się na silnym wietrze. Można było wejść sobie do budyneczku, napalić w piecyku i mieć cieplutko i przyjemnie niezależnie od pogody na zewnątrz. Nasze obsrane przez gołębie dworcowe ławeczki i polanka na górce nijak się do tego miały.

Poczęstowaliśmy się kanapkami z koszyka, który przyniosła jedna z dziewczyn. Alkoholu o dziwo nie było, ale miałam wrażenie, że i tak żadne z nas by po niego nie sięgnęło. W tych warunkach wszyscy chcieli mieć sprawną głowę.

Możemy przejść do rzeczy, skoro jest już tak przyjemnie? – odezwał się w pewnym momencie Ladon. Jako jedyny nie usiadł, woląc oprzeć się o ścianę ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Nie próbował też ukrywać wrogości, choć zupełnie nie rozumiałam, dlaczego tak się zachowywał. Jak na razie przecież wataha Cruxera nie dała nam żadnego powodu, byśmy mieli aż tak na nich uważać... Chyba że półdemon jak zwykle dostrzegał więcej niż my.

Pisałem już w raporcie, w czym rzecz. – Cruxer nieco wyprostował się na swoim siedzisku i zwrócił się do Quillsa, choć widać było gołym okiem, że mój brat budzi w nim niepokój. – Troje moich zginęło w ataku jakiegoś chuj wie czego, co przyszło ewidentnie z waszych ziem. To chyba normalne, że chcemy się dowiedzieć, co jest grane. Nie wiemy, co to takiego, jak z tym walczyć...

Obawiamy się, że my sami jeszcze nie jesteśmy niczego pewni. – Quills bezradnie rozłożył ramiona. – Gdybyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia, chętnie podzielilibyśmy się z wami tą wiadomością. Jedyne, co jest pewne, to że w naszym mieście pojawiły się bladgory. Naprzykrzają się nam od jakiegoś czasu.

Bladgory? – Cruxer uniósł jedną brew i szybko wymienił spojrzenia z wysokim lalusiem, który chyba był jego Betą. – To ciekawe. A skąd by się tam niby wzięły? I dlaczego miałyby was atakować?

Quills obejrzał się za to na Ladona. Najwidoczniej sam nie był pewien, ile powinien powiedzieć...

Zrobiło mi się trochę zimno, gdy to uświadomiło mi, że niejako oddał w ten sposób półdemonowi pełną inicjatywę. To mój brat miał zadecydować, co jest dla nas najistotniejsze i ile możemy zdradzić. Alfa ustąpił mu miejsca, niech to szlag! Ogromny wysiłek kosztowało mnie zachowanie pokerowej twarzy.

Cruxer z kolei wyglądał na jeszcze mniej pewnego siebie, gdy gostek, na którego zerkał z takim lękiem, dostał wolną rękę, by z nim rozmawiać w imieniu Alfy. Sama już nie wiedziałam, czy powinnam uznać to za nasze zwycięstwo, czy raczej wstęp do spektakularnej porażki.

Pod miastem wydrążone są tunele – odezwał się Ladon. – Nie mamy jeszcze pewności, lecz sądząc po tym, jaka panuje w nich atmosfera, może gdzieś w nich znajdować się przejście między światami. Dodatkowo na terenie miasta powstało kilka skupisk upośledzonej magii; niektóre z nich wystarczająco mocno oddziałują na rzeczywistość, by było się czego obawiać. Przypuszczamy też, że za przynajmniej częścią tych działań może stać ktoś jeszcze. A mówiąc „ktoś jeszcze”, mam na myśli zbuntowanego wyverna, gdyż osobiście nie znam niczego, co byłoby w stanie kontrolować takie ilości magii. Być może to również on wydaje rozkazy bladgorom.

Cruxerowi szczęka niemal opadła na kolana po tej przemowie.

Sam widzisz. – Quills uśmiechnął się uprzejmie. – Jest nam niezmiernie przykro z powodu waszych braci. Ale nie jesteśmy w stanie na tę chwilę zrobić nic więcej. Pracujemy nad tym cały czas, ale nie zdziałamy nic, dopóki nie zabijemy wszystkich bladgorów.

Mam nadzieję, że nie przyszły tutaj za wami? – Tym razem odezwał się obcy Beta.

A kto to może wiedzieć? Gdybyśmy wiedzieli, gdzie się akurat znajdują, nasze statystyki byłyby nieco lepsze. – Ladon zaśmiał się sucho.

No dobrze, ale jak wy zamierzacie sobie z tym poradzić? – Cruxer prychnął mało sympatycznie. – Jest was trzynaścioro. Trzynaścioro na stado bladgorów, magiczne anomalie i prawdopodobnie zbuntowanego wyverna. Czy tylko dla mnie brzmi to absurdalnie?

Planujemy zwrócić się do wyvernów o pomoc, lecz do tego czasu musimy sami wiedzieć, co takiego będą musieli posprzątać. – Albinos wciąż zachowywał stoicki spokój. – A od tego mamy swoje mocne strony.

Ciekawe jakie. – Cruxer chyba sam doskonale widział, że zachował się jak dziecko, ale udało mu się zamaskować zmieszanie złością. Całe jego stado powoli zaczynało się denerwować, co mnie osobiście niezbyt się podobało. – Nie próbujcie mnie wkręcać, że w trzynastkę poradzicie sobie z bladgorami! Zwłaszcza że macie tu dwóch Ugryzionych, z tego co widzę.

Dwóch? Gabrysia mocno rzucała się w oczy z niebieskimi oczami, ale jakich znowu...?

Ach.

Skąd takie przypuszczenia, bym był Ugryzionym? – Ladon parsknął bardzo nieprzyjemnym śmiechem, od którego aż ścierpła mi skóra.

Masz szare oczy, do cholery! – Cruxer splunął pogardliwie. – Pojęcia nie mam, dlaczego się w ogóle wypowiadasz, Omego.

Naprawdę nie zdziwiłabym się, gdyby Ladon postanowił w tamtym momencie zafundować mu korekcję plastyczną rysów twarzy. Nazwanie kogoś Omegą, nawet jeśli zajmował najniższą pozycję w stadzie, było czymś na kształt najgorszej obelgi.

Jestem tą mocną stroną, potężny Alfo – wycedził Ladon, szczerząc zęby, jakby chciał na chłopaka warknąć. – Jestem półdemonem. Znam się na tym.

Przez całą obcą watahę jakby przeszedł prąd. Jakiś chłopak zerwał się z miejsca, ktoś zaklął głośno. Beta chyba nie wiedział, co powinien powiedzieć...

Tylko Cruxer opanował się błyskawicznie.

Dobrze, tylko co wam po jednym półdemonie? – parsknął. – Jak to zwiększa wasze szanse?

Po dwóch półdemonach – poprawił go Quills, uśmiechając się jednym kącikiem ust. – Mamy też czarnego.

Który nic nie umie – prychnęłam pod nosem, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Aria posłała mi o wiele mniej sympatyczne spojrzenie niż na początku, obnażając zęby z idiotycznym kolczykiem. Warknęła z głębi gardła, jakby zamierzała powiedzieć: „zamknij się, Alfy rozmawiają”.

Nie opuściłam wzroku. Nie zareagowałam na zaczepkę. Nie będziesz mi się tutaj rządzić, laska. Chyba jeszcze nie załapałaś, kto tym czarnym półdemonem jest...

Przestańmy się wreszcie przepychać! – Do rozmowy wciął się nagle Sam. – To nie czas i miejsce na udowadnianie sobie, kto tu rządzi. Wydaje mi się, że spotkaliśmy się w innym celu.

Chcieliśmy dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. I czy możemy pomóc. – Cruxer przeciągnął się leniwie na swoim miejscu. – Jest nas więcej. Jestem Pełnokrwistym Alfą. Mamy dla was propozycję...

Byłam całkiem ciekawa, co to mogła być za propozycja, tylko że właśnie w tamtym momencie Ladon uniósł gwałtownie dłoń, nakazując nam wszystkim ciszę. Minę miał przy tym tak poważną, że nawet wataha Cruxera posłuchała bez szemrania.

Wy też to czujecie? – wycedził półdemon, gdy już upewnił się, że cała uwaga skupiła się na nim.

Co niby? – zdenerwowała się Aria. – Wkręcasz nas, półdemonie?

Nie, zaraz! – Kurde, to tam było. Ten delikatny zapaszek nienazwanego, kropla dziwnej aury, z której teoretycznie powinnam potrafić czerpać energię... – Ja też to czuję! Tylko...

Nie dokończyłam. Drzwi prowadzące do dalszej części fabryki otworzyły się z hukiem, a do pomieszczenia wbiegł zdyszany na oko piętnastoletni chłopak, niemal potykając się w progu.

Szefie! – wydarł się, ignorując to, że Embry i Jared niemal się na niego rzucili. Przecież miało nie być nikogo więcej! Takie są zasady wilkołaczych spotkań – ukrycie członka stada lub pozostawienie go w charakterze tylnej straży, gdy drugie stado o tym nie wie, to jedna z najgorszych zniewag. – Coś tu idzie, ja pieprzę!

Te słowa sprawiły, że nie zdołałam należycie skupić się na złości z okazji maskowania przed nami dodatkowych czujek, tylko zdwoiłam czujność. On też czuł...?

Co znowu?! – Cruxer zerwał się z miejsca i aż podskoczył, gdy w fabrycznej hali za ścianą rozległ się potężny huk.

Coś... Nie wiem, co to jest! – Chłopak, jak na mój gust, wyglądał tak, jakby miał już pełne spodnie. – Jakiś płonący byk, czy chuj wie co... Kurwa, chcecie, to se sprawdźcie, ja nie będę tego więcej oglądał! – Nie ociągając się, skoczył w stronę uchylonego okna.

Bladgor! – ryknął Ladon, jakimś cudem przekrzykując chaos.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz