Chyba najlepszym podsumowaniem, jak czułam się od samego rana, było to, że chwilę przed wstaniem z łóżka zajmowałam się oglądaniem relacji z międzynarodowych targów trumien w Moskwie.
Poważnie – było źle. Poprzedniego dnia, naćpana adrenaliną i z poczuciem, że jeśli nie będę się ruszać, ktoś może zwyczajnie odgryźć mi ogon, nie czułam najmniejszej ochoty na szczególne użalanie się nad sobą. Wręcz nie miałam na nie czasu, bo wolałam spożytkować go na ucieczkę i ratowanie własnego tyłka, więc nie wiedziałam nawet, ile tak naprawdę przez swoją brawurową odwagę straciłam krwi i nie zastanawiałam się, jakie to może mieć dla mnie skutki. Owszem, kręciło mi się w głowie, miałam lekkie mdłości podczas podróży pociągiem i do tego wszystkiego byłam tak blada, że Ladon uparł się, by odprowadzić mnie do domu (choć mało się o ten przywilej nie pozabijał z Quillsem i Jaredem, którzy nieszczęśliwie mieli nadzieję na to samo), ale nie czułam jeszcze osłabienia. Zaś dzisiejszego ranka...
Kręciło mi się w głowie. Za każdym razem, gdy poruszyłam nią gwałtowniej, ściemniało mi się przed oczami. Nie miałam siły podnieść ręki po butelkę z wodą. Coś tak czułam, że najbardziej przydałaby mi się do tego wizyta u lekarza, ale co ja bym mu miała niby powiedzieć? Nie miałam żadnych widocznych obrażeń, na które mogłabym zrzucić winę. Potraktowane wilkołaczą śliną rany na moim gardle zagoiły się przecież, nie zostawiając po sobie najmniejszego śladu.
Mówić mamie, jaką to miałam przygodę, też nie zamierzałam. Tylko mi jej zawału brakowało... Już z nawiązką mi wystarczało to, że Ladon chyba nie do końca mi uwierzył, gdy zapewniałam go, że jeśli zostawi mnie samą w domu, to naprawdę nie umrę.
Ech, właściwie to sama w to nie wierzyłam. Bo czułam się właśnie tak, jakbym miała umrzeć.
A wiecie, co w tym wszystkim było najgorsze? Dodatkowo, jakbym nie miała wystarczająco dużo atrakcji z niedoborem krwi w organizmie, złapało mnie coś w rodzaju ostrego kryzysu poczucia własnej wartości, pomieszanego z wyjątkowo zaawansowanym kacem psychicznym. I jeszcze koszmary miałam w nocy. Ale to chyba nic dziwnego, skoro wczoraj tak dużo się wydarzyło, co nie? Ciężko mi było skupić się na czymkolwiek, gdy wciąż miałam przed oczami obrazy z poprzedniego dnia – idącego prosto na mnie płonącego bladgora, błąkanie się po ciemnej piwnicy w poszukiwaniu wyjścia, dziwne zachowanie obcej watahy, najprawdopodobniej sterowanej przez swojego przywódcę... W snach z wilgotnych podziemi nie mogłam się wydostać, bo nawet dziura w stropie, którą się tam dostałam, zniknęła, bladgor dorywał mnie i zabijał, a Cruxer jakimś sposobem włamywał się do naszych głów i narzucał posłuszeństwo. Pełna powtórka z rozrywki, okraszona dodatkowo paroma dowodami na to, że mój mózg ewidentnie ma w planach mnie wykończyć. Tylko po co?
Musiałam przyznać, że jestem ostatnio inna... a przynajmniej tak mi się zdawało. Byłam bardziej drażliwa, wybuchowa, złośliwsza i chwilami nielogiczna nawet dla siebie samej. Na samą myśl, że to mogły być zachowania czarnego półdemona, w którego miałam się zamienić całkowicie, jeśli nie zacznę się kontrolować, czułam coś w rodzaju budującego się powoli ataku paniki.
Nie chciałam tego. Ale jak miałam z tym walczyć? To nie była moja wina, że wciąż znajdowałam się w sytuacjach, w których ciężko było się nie denerwować. No bo jak miałam zachować spokój, gdy dwie wilczyce wykazują się kompletnym brakiem zdrowego rozsądku i rzucają się na bladgora bez wsparcia stada, a obcy Alfa próbuje rozerwać gardło mojemu bratu? Ta samokontrola była o wiele trudniejsza do utrzymania, niż się spodziewałam.
Właściwie jedynym, co mnie rano ucieszyło, było to, że ręka w gipsie jednak mnie nie boli. Gdyby jeszcze to miało dojść do moich zmartwień, podejrzewam, że po prostu rzuciłabym wszystko w cholerę i trzasnęła drzwiami. Lub oknem, którym bym wyskoczyła. Rzucając się z trzeciego piętra chyba można się już całkiem nieźle zabić, prawda?
Czułam, że moją jedyną receptą na tak fatalne samopoczucie byłaby gorąca kąpiel. Marzyłam o tym, by nalać sobie do wanny jakiegoś czekoladowego olejku, zalać to wodą, zapalić w łazience kilka świeczek i tak się zrelaksować w tej aurze – w cieple, ciszy i spokoju. Niestety miałam jakieś takie głupie wrażenie, że moje skrajnie niskie ciśnienie i gorąca woda nie zrozumieją się najlepiej, więc jedynym sposobem, na jaki wpadłam, by sobie jako tako pomóc, było odpalenie klimatyzacji i uwalenie się w salonie na podłodze w wilczej skórce.
Tak, wiem, klimatyzacji i gorącej wodzie jest do siebie dość daleko, no ale co poradzić...
Leżałam tak sobie, słuchałam kretyńskich przekomarzanek Collina i Brady'ego, którzy uparli się na patrolowanie ulic w środku dnia i przemykanie wśród bloków tak, by nikt ich nie zauważył uznali za całkiem niezłą zabawę, i obserwowałam szwendającego się wokół mnie Kota. W tym wcieleniu widział mnie po raz pierwszy i chyba sam do końca nie wiedział, czy mu się to podobało, czy jednak niekoniecznie. Znał dobrze mój zapach, lecz ewidentnie nie zgadzał mu się on z wyglądem. Na szczęście jednak zawsze należał do tych bezczelnych odważniaków, którzy zamiast umykać przed obcymi, pchają im się na kolana i zaglądają do wszystkich toreb.
Po jakichś dwóch godzinach, gdy zrobiło mi się nieco za zimno, zmusiłam się do wstania. Z piżamy przebrałam się w swój fajfusowaty dresik do chodzenia po domu, pomalowałam się, żeby trochę to ledwo zipiące poczucie własnej wartości podnieść, i odgrzałam sobie w mikrofalówce resztki pizzy, którą zamówiłam poprzedniego dnia, gdy byłam zbyt wykończona, by ugotować sobie coś normalnego. Nawet zalanie wrzątkiem makaronu błyskawicznego mnie wtedy przerosło, więc wydziabanie na telefonie treści zamówienia i odpowiedniego adresu i poczekanie, aż Ladon odbierze żarełko, było zdecydowanie prostsze. Specjalnie z tej okazji przekonywałam brata, by jeszcze chwilkę ze mną posiedział, aby wywalić go tuż po tym, jak zamknął drzwi za dostawcą...
Zasiadłam przy stole, nadal wyziębiona przez klimatyzację. Pizza była na tyle bezczelna, że postanowiła mnie tego dnia zawieść – cienkie ciasto, wczoraj przyjemnie chrupiące, dziś miało smak i konsystencję mocno nadwyrężonej przez życie podeszwy.
Gdy tak delektowałam się tą wspaniałością kulinarną, ktoś zadzwonił do drzwi. Zaklęłam w głos i opadłam bezwładnie na oparcie krzesła. Ja pierniczę, jak nie urok, to sraczka... Kompletnie nie miałam ochoty na Gabrysię z jej kolejnymi emo-dziwactwami.
Ale Gabrysia przecież nie używa dzwonka. Chociaż raz jej się zdarzyło...
Wstałam z miejsca, nieco zaintrygowana. Poszłam do drzwi, postanawiając sobie, że jeśli to będzie Quills z pretensjami odnośnie tego, że znowu wyciszyłam telefon i gdzieś go w domu zgubiłam, zamiast z niecierpliwością wyczekiwać na wiadomości od niego, koleś tego nie przeżyje...
Otworzyłam. I zastałam w progu Aurelię.
Przełykany akurat kawałek pomidora stanął mi w gardle.
– Nie spodziewałaś się mnie, co? – Perfekcyjna blondynka uśmiechnęła się lekko. Wprawdzie w dżinsach i niebieskiej bluzie od dresu wyglądała nieco normalniej niż w kwiecistej sukience rodem z ubiegłego stulecia, miała w sobie jednak coś takiego, że nawet nie patrząc jej w twarz wiedziałabym, że to ona. Złociste loki kaskadą opadały jej do połowy piersi; w chłodnych, błękitnych oczach widziałam pewnego rodzaju obawę i trochę niechęci, lecz choć doszukiwałam się jej dość uparcie, wrogości nie znalazłam. Zaciśnięte w pięści dłonie trzymała w kieszeniach, widocznie nie wiedząc, co powinna z nimi zrobić.
– Nie – odpowiedziałam po prostu, gdy już udało mi się przełknąć pomidora bez konieczności wcześniejszego uduszenia się nim. Nie widziałam sensu w tym, by się nad sprawą rozwodzić.
– Mogę wejść? – spytała, wykonując nieokreślony gest w stronę wnętrza mieszkania.
Alarmowa lampka w mojej głowie, która zapalała się za każdym razem, gdy wyczułam naruszenie mojego terytorium, błysnęła na czerwono. Zastąpiłam dziewczynie drogę, gdy tylko zrobiła pierwszy krok w moim kierunku.
– Zaraz, czegoś tu nie rozumiem – syknęłam, nie zdoławszy się powstrzymać od ostrzegawczego pokazania jej zębów, choć w ludzkim wydaniu – tępe i dodatkowo opancerzone aparatem ortodontycznym – nie mogły zrobić na niej dużego wrażenia. – Najpierw podpuszczasz Starszyznę, by mnie zabiła, a teraz tak po prostu zwalasz mi się na głowę? I oczekujesz, że wpuszczę cię do swojego własnego mieszkania? – Pod koniec wypowiedzi mój głos stał się histerycznie piskliwy, za co miałam ochotę kopnąć się w dolną część pleców, ale nie dałam po sobie poznać, że zrobiło to na mnie jakiekolwiek wrażenie.
– Chcę tylko porozmawiać. – Spróbowała mnie uspokoić, opuszczając wzrok i podnosząc dłonie w poddańczym geście. Problem tylko w tym, że ja nie chciałam się uspokajać.
– Porozmawiać, tak? – wycedziłam z przekąsem. – Czy ja mam to ubrać w inne słowa, żeby wreszcie do ciebie dotarło? Prawie przez ciebie umarłam, do cholery!
– I to właśnie chcę ci wytłumaczyć. Proszę cię, nie mam złych zamiarów.
Przyglądałam jej się dłuższą chwilę, nie mogąc zdecydować, co robić. Z jednej strony wyglądała mi na szczerą, ale...
Kurde, nie ufałam jej, i tyle. Chyba nic w tym dziwnego. Gdybym miała pod ręką Ladona lub kogokolwiek z mojej sfory, może i chciałabym z nią pogadać, ale tak? Jeśli postanowiłaby mnie zaatakować, podejrzewam, że nie miałabym z nią żadnych szans. Zwłaszcza tak osłabiona. Była cholernym białym półdemonem, który potrafił całkiem nieźle radzić sobie z magią – już raz przecież zastawiła pułapkę na mojego brata, choć ten uważał się za niekwestionowanego mistrza iluzji. Gdybyśmy walczyły w wilczych ciałach, wynik pewnie nie byłby przesądzony – uważałam, że przez nieustanne sprzeczki z chłopakami jestem dość niezła w wilczych przepychankach – ale tak? Związałaby mnie magią, zanim zdążyłabym się do końca przemienić.
Ale skoro chciała tylko porozmawiać...
Tylko tak mówiła, czy mogłam uwierzyć w jej dobre intencje i wysłuchać, z czym do mnie przyszła? Decyzja byłaby o wiele prostsza, gdybyśmy znajdowały się na bardziej neutralnym gruncie.
Chociaż... to przecież ona wcisnęła się na moje terytorium. I wciąż nie chciała spojrzeć mi w oczy, garbiła ramiona, mówiła uspokajającym tonem, jakby chciała okazać mi szacunek i uległość. Jakby naprawdę jej na tej rozmowie zależało, bo nie wątpię, że w każdej innej sytuacji by się do czegoś takiego nie zniżyła. W tych krótkich chwilach, gdy widziałam ją w akcji, sprawiała wrażenie przesadnie dumnej i zadufanej w sobie.
I czułam, że mnie nienawidzi. Nie odpuszczała sobie przecież możliwości przysłowiowego dosrania mi, gdy tylko nadarzała się dobra okazja. Umiała samymi słowami sprawić, że czułam się mała, nic niewarta...
A teraz stała przede mną i pokazywała swoje poddaństwo. To chyba normalne, że wygląda mi to podejrzanie.
– Wejdź – zadecydowałam wreszcie. Mój głos teraz przypominał już bardziej warknięcie. Niechętnie zrobiłam jej miejsce w progu, próbując zdusić instynkt krzyczący mi do wyimaginowanego myślowego ucha, że to bardzo kiepski pomysł. – Oby to było coś ważnego.
– Obawiam się, że to jest bardzo ważne. – Na moment nawiązała ze mną kontakt wzrokowy, lecz trwało to zaledwie ułamek sekundy. Wsunęła się do przedpokoju i schyliła, by zdjąć buty. Ustawiła je na wycieraczce tak równiutko, że pewnie nie miałabym zastrzeżeń nawet jakbym chciała użyć do sprawdzenia jej precyzji poziomicy.
W jednej chwili, gdy tak mogłam przyjrzeć jej się zupełnie bezkarnie, dość dobitnie odczułam to, że byłam w za dużym o co najmniej dwa rozmiary, podartym na tyłku dresie z ekstremalnie wypchanymi kolanami, w którym to podobno, jeśli wierzyć słowom rodziców, wyglądałam jak wyciągnięty z rowu menel. Jak dobrze, że jednak przyszło mi do głowy, żeby się pomalować... Głupio mi się to skojarzyło z ostatnią wizytą rodzinki z Warszawy.
– Zamieniam się w słuch – pogoniłam, gdy Aurelia się wyprostowała i dyskretnie strzeliła oczami dookoła. Nie miałam pojęcia, czy szukała zagrożenia, czy może była po prostu ciekawska.
– Możemy gdzieś usiąść? To dłuższy temat.
Wzruszyłam ramionami i bez słowa skierowałam się do kuchni. Choć normalnie należę do tych osób, które przy każdym stole mają swoje ulubione miejsce i nigdy nie siadają na innym, tym razem celowo wskazałam jej moje krzesło bliżej okna. Instynkt podpowiadał mi, że w ten sposób odcinałam jej drogę ucieczki, a ona, zgadzając się na to, tym bardziej upewni mnie w swoich „dobrych zamiarach”, choć nadal brzmiało mi to na kiepską bajkę.
Moje własne zachowania zaczynały mnie zastanawiać. Właściwie w chwili, gdy je sobie tak na dobre uświadomiłam – gdy dziewczyna mijała mnie w kuchni, ja nie spuszczałam z niej wzroku, a ona uparcie patrzyła gdzieś obok – na ramionach rozsypała mi się gęsia skórka. No bo czy ja właśnie tego nie powinnam się wystrzegać?
– Możesz opowiedzieć mi coś o półdemonach? – spytałam, zanim zdążyłam się nad tym na dobre zastanowić.
Sądząc po zaskoczeniu w jej błękitnych oczach, nie tego się po mnie spodziewała.
– Właściwie po to tu jestem – odpowiedziała po chwili, powoli i z rozmysłem wypowiadając każde słowo. Usiadła na wskazanym miejscu, tak bardzo starając się upłynnić własne ruchy, że aż w pewnym momencie zadrżały jej mięśnie. Położyła dłonie na blacie niewielkiego stołu, bym dokładnie je widziała. Podobało mi się to. – Ale nie poświęcę ci połowy życia, masz brata od tego.
– Ach, czyli nie przyszłaś tylko po to, by mi powiedzieć, jak strasznie ci przykro, że omal przez ciebie nie umarłam? – zaszydziłam, kolejny raz mając ochotę pokazać jej zęby. Coś zaczynało dławić mnie w gardle, choć sama jeszcze nie wiedziałam co. Złość? Chęć przemiany? Niepokój? A może to wszystko po trochu?
– Umówmy się: wiem, że postąpiłam źle. Nie powinnam tego robić. – Wreszcie nawiązała kontakt wzrokowy i lekko uniosła wargi. – Ale twoją przyjaciółką nigdy nie będę.
– Jak miło! – zakrzyknęłam teatralnie. – A już miałam spytać, czy zrobić ci herbaty.
– Przydałoby się. – Widząc, że nie zamierzam ruszyć się ze swojego miejsca, rozluźniła się nieco i przymknęła na moment oczy, oddychając głęboko. Próbowała się uspokoić. – Leah, musisz wiedzieć, że wszystkie półdemonice tak reagują na siebie nawzajem. Dopóki nie ustalimy hierarchii, przyjaciółkami nie będziemy. Wbrew pozorom, takim jak my jest znacznie bliżej do wilków niż prawdziwym wilkołakom.
– Ladon coś mi o tym wspominał – przyznałam. Odrobinę się uspokoiłam, gdy poniekąd potwierdziła, że wcale nie działo się ze mną coś wyjątkowo dziwnego. Ale oczywiście nie do końca, bo przecież ona nie była taka jak ja. – Co to właściwie oznacza? Mamy jakiś dodatkowy instynkt, czy...
– Można powiedzieć, że myślimy odrobinę inaczej. Nie jesteśmy ludźmi przemieniającymi się w wilki, tylko wilkami przemieniającymi się w ludzi.
Przez chwilę chciałam zbagatelizować jej słowa wybuchem sarkastycznego śmiechu – no bo umówmy się, że brzmiało to nieco melodramatycznie – ale widząc powagę na jej twarzy, zdołałam się jakoś powstrzymać.
Tak, dało mi to do myślenia... tylko że w pewien sposób wiadomość dotarła do mnie jedynie połowicznie, jakby odbiła się od zamkniętych drzwi podświadomości. Mózg zatrzasnął je nieco zbyt późno, więc jakiś tam okruch zdołał sporo namącić w moim wnętrzu, ale nie na tyle, bym od razu wszystko zrozumiała.
Wilki przemieniające się w ludzi? O co tu...?
Nogi tak sobie po prostu odmówiły mi posłuszeństwa. Zwaliłam się na krzesło i by zamaskować budujący się szok, sięgnęłam po talerz z resztką pizzy, choć niespecjalnie już miałam na nią ochotę.
Dziwne. Ja nie miałam ochoty na jedzenie? Przecież ja zajadałam wszystkie istniejące stany emocjonalne.
– Myślałam, że jesteśmy takimi sobie ciut groźniejszymi wilkołakami – wymamlałam, gdy już uznałam, że wypadałoby jednak coś powiedzieć.
– Nie mów, że tego nie czujesz. – Pokręciła głową z politowaniem i uśmiechnęła się do mnie jak do małego, wyjątkowo głupiego dziecka. – Nie mów, że nie czujesz zewu lasu. Że nie masz czasem ochoty rzucić tego wszystkiego i zniknąć gdzieś w zieleni, gdzie mogłabyś przynajmniej na jakiś czas zatracić człowieczeństwo. Że twoją reakcją na złość nie jest instynktowna chęć rzucenia się komuś do gardła. Że nie jesteś zestresowana dłuższym przebywaniem wśród ludzi. Że trwanie w wilczym wcieleniu nie jest dla ciebie terapią, gdy czujesz się tak źle, jakbyś miała oszaleć we własnym ciele. Że noc cię nie przywołuje i nie upaja...
– Przestań – przerwałam jej mało uprzejmie.
– Powiedz mi, że potrafiłabyś żyć bez swojej wilczej formy, a dam ci spokój – dokończyła o wiele ciszej i zamilkła na parę sekund. – Widzisz? Nie powiesz tego.
– Musiałabym skłamać – przyznałam.
– No właśnie. Jesteś półdemonem. Twoja więź z wewnętrznym wilkiem jest absolutna i praktycznie niezniszczalna. A już to, że jesteś czarnym półdemonem... – Zawiesiła głos, jakbym miała sama wpaść na to, jak miało brzmieć zakończenie zdania.
Nie wymyśliłam nic sensownego. Milczałam.
– Ach, Leah, przyszłam ci po prostu powiedzieć, że nie jesteś bezpieczna. – Zniecierpliwiła się wyraźnie i nieco zbyt energicznym gestem otarła niewidzialny pot z czoła. Chyba nie zauważyła, jak niewiele brakowało, bym przez to przemieniła się w wilka i skoczyła na nią nad stołem. Naprawdę miałam na to ochotę. Niestety w wąskiej, niedużej kuchni mogło to mieć tragiczny finał.
– O tym wiem nie od dzisiaj. Podobno jestem jedynym takim ewenementem na świecie. – Zaśmiałam się gorzko. – Bo inne czarne półdemony zabijacie z zimną krwią, gdy są ledwie kilkudniowymi dziećmi.
– Zabijacie? – Uniosła gwałtownie głowę. Pierwszy raz usłyszałam w jej głosie z trudem maskowaną złość.
– A kto niby zabił twojego brata? – wycedziłam, nachylając się nad blatem. Nie zdołałam powstrzymać się od tej prowokacji... Nie po tym, co chciała mi zrobić kilka miesięcy temu. Wiedziałam, że to był cios poniżej pasa, ale nie zdołałam w porę zamknąć ust na kłódkę.
– Nie mieszaj do tego mojego brata – warknęła. Kostki zaciśniętych w pięści dłoni aż jej pobielały. – To było dawno temu.
– Wiem, że jesteś do czegoś takiego zdolna. Dlaczego miałabym uwierzyć, że chcesz mi pomóc, że nic za tym nie stoi?
– Myślisz, że ja chciałam go zabić?! Miałam pięć lat, do cholery! – krzyknęła, zrywając się z miejsca. – Nie miałam na to wpływu! Jego nie zdołałam uratować, ale dla ciebie jeszcze nie jest za późno, idiotko! Bo ty możesz obronić się sama!
Warknęłam. Ale nie tak, jak warknąć mógłby człowiek – z mojego gardła wydobył się dźwięk, jakiego nigdy nie powstydziłabym się w wilczym wcieleniu. Dźwięk, na który Aurelia spięła się dodatkowo i opadła z powrotem na siedzenie, ponownie wbijając spojrzenie we własne palce. Chwilę jeszcze oddychała głęboko, próbując przywołać utracony spokój.
Dlaczego ja to właściwie powiedziałam? Gdy zobaczyłam przemykające przez jej twarz skrajne emocje – tę złość na siebie samą i z trudem dławioną rozpacz – złapały mnie wyrzuty sumienia. Chyba wypowiadając te słowa skrycie liczyłam, że przyzna się, iż zabiła swojego czarnego wilka z zimną krwią, przez co mogłabym dalej jej nienawidzić, a tak...
Zrobiło mi się jej szkoda.
– Wybacz – powiedziałam tak cicho, że było to ledwo słyszalne. – To dlatego tak chcesz mi pomóc, choć mnie nie cierpisz? Bo jego nie zdołałaś ochronić?
– Między innymi dlatego. – Głos jej drżał, ale powoli odzyskiwała panowanie nad sobą. – Po prostu... nie wierzę, że możesz być zła.
– Słodko. – Kolejny raz zaśmiałam się z całą swoją złośliwością. – Może nie znasz mnie wcale tak dobrze, jak ci się wydaje? Może wcale mnie nie znasz?
– Odpędź czarnego wilka, Leah – syknęła, niejako przywołując mnie do porządku. – Nie powinnaś tak się denerwować, bo wtedy jest ci do niego naprawdę blisko.
– Wiesz, jest takie powiedzenie o białym i czarnym wilku, które żyją w każdym z nas. – Zamyśliłam się na moment, poważniejąc. – Jeden z nich jest dobrem, a drugi złem. A wygrywa ten, którego karmisz, prawda? Myślę, że jestem w stanie zapanować nad siedzącym we mnie złym, czarnym wilkiem, nawet jeśli jest mi do niego o wiele bliżej niż do dobrego białego.
– Mylisz się. Nie wygrywa ten wilk, którego karmisz. – Zabrzmiała tak śmiertelnie poważnie, że w jednej sekundzie ponownie cała się spięłam. W jej oczach pojawiła się lodowata stanowczość, od której zrobiło mi się autentycznie zimno. Wiedziałam, że jest stuprocentowo pewna swoich słów. – Wygrywa ten wilk, którego głodzisz. Bo to dla niego jest sprawa życia i śmierci, czyż nie?
Coś w tym było, ale nie potrafiłam w tamtej chwili przyznać jej racji. Za bardzo mnie zmroziło.
– Dziewczyno, żyjesz tylko dlatego, że jesteś w tym beznadziejna – syknęła, już nie powstrzymując się od przybrania dominującej pozycji. – Przeżyłaś, bo Starszyzna nie dostrzegła w tobie zagrożenia. Dlatego tak ważne jest, żebyś nigdy nie uczyła się używać magii. Byś nigdy nie czerpała tej energii z anomalii, a nawet nie próbowała tego robić. Ważne, by nikt istotny w Drugim Świecie nie wiedział, czym jesteś...
– To nic trudnego – uspokoiłam ją. – Jestem wilkiem. Do magii nigdy mnie nie ciągnęło. Myślę, że przez krew wilkołaka i tak miałabym z nią trudności.
– Nie wątpię, że tobie udałoby się jakoś powstrzymać – osadziła mnie w miejscu, zanim zdążyłam nabrać niepotrzebnej nadziei. Po tym właśnie się zorientowałam, że na sam koniec szykowała dla mnie jakąś petardę, po której nie pozbieram się tak łatwo. – Problem w tym, że nie wszyscy będą chcieli to uszanować.
– Czyli co? Ktoś będzie na mnie polował? – Uniosłam sceptycznie brwi.
– Pewnie tak, w końcu jedyny czarny półdemon na świecie to nie lada kąsek dla poszukiwaczy przygód, ale nie do końca o to mi chodziło. – Skrzywiła się, jakby doskonale wiedziała, że to, co zaraz powie, niekoniecznie mi się spodoba. A wręcz wprawi mnie w szał. – Największym problemem jest tutaj twój ojciec.
Miała rację. To był dla mnie temat bolesny i drażliwy na tyle, że nie zamierzałam poruszać go z kimś obcym. Zaraz ponownie się zjeżyłam.
– Mojemu ojcu nic do tego, kim jestem. – Warknęłam bardziej jak zwierzę niż człowiek. – Nic mnie nie obchodzi ktoś, kogo obowiązki względem mnie ograniczały się do współudziału w procesie produkcji. On ma mnie w dupie, więc ja mam w dupie jego, obojętnie jaką szychą by nie był. Nie znam go i nie chcę znać.
– Ale ja go znam. I wiem, jak to prędzej czy później się skończy.
Przekrzywiłam pytająco głowę, zniecierpliwiona tym budowaniem napięcia. Chciałam, by wyłożyła mi wszystko jak najszybciej, zamiast bawić się w te podchody. I tak miałam już zepsuty dzień, więc dlaczego by nie zafundować mi od razu pełnej dawki i dać wolnego czasu do wieczora, bym miała kiedy się nad tym zastanowić i nie zawaliła przez to kolejnej nocy?
– Leah, to nie jest ktoś, kto da ci spokój, gdy wpadnie na twój trop. Być może już wpadł, tylko czeka na okazję, by jakoś cię wykorzystać. – Mówiła bardzo szybko, jakby nagle nie mogła się doczekać, aż wreszcie to z siebie wyrzuci. Było to niejako jak spełnienie moich marzeń z ostatnich kilku sekund. – Upomni się o ciebie. Upomni się i prawdopodobnie będzie chciał wychować cię po swojemu... a wtedy nie będziesz już w Drugim Świecie wygodna.
Milczałam przez jakiś czas.
– Czyli jednak jest szychą? – Jedyne pytanie, jakie nasunęło mi się na myśl po usłyszeniu tego wykładu, było wprost infantylne, ale myślę, że okazało się lepsze niż przeciąganie milczenia.
– Owszem, jest szychą. Ale lepiej, by Ladon ci o tym opowiedział.
– Obojętnie, jaką szychą by nie był, nie jest w stanie do niczego mnie zmusić. – Skrzyżowałam ramiona na piersi jak uparte dziecko. Właściwie to wszystko w głowie rozsypało mi się do tego stopnia, że potraktowałam to zapewnienie bardziej jak myślenie życzeniowe.
Bo się przestraszyłam. I to tak bardzo, że z ledwością powstrzymywałam się od dreszczy.
– Samej ciebie pewnie i nie. Ale jeśli będzie chciał posłużyć się Ladonem? – Idealnie wypielęgnowana brew Aurelii uniosła się pytająco. – Więź nie pozwoli ci go zostawić. Nawet jeśli będziesz chciała postąpić egoistycznie i porzucić brata... nie zdołasz. Bo to on jest twoim największym skarbem. Jest źródłem twojego dobrego samopoczucia, sił witalnych i szczęścia. Nie przeżyjesz bez niego. Już samo zerwanie więzi by cię zabiło.
– Świetnie. – Ukryłam twarz w dłoniach. – Więc co niby mam zrobić?
– Nie wiem. Chciałam cię jedynie ostrzec. Tylko twoja niewiedza i brak umiejętności magicznych ratują ci teraz skórę, więc... nie ucz się niczego, co wykraczałoby poza zdolności zwykłego wilkołaka. Po prostu tego nie rób... bo może twój ojciec również uzna cię za bezużyteczną i niewartą jego zainteresowania.
Milczałam, skupiając się na oddechu. Było cholernie blisko, bym się do tego wszystkiego rozpłakała. Mój świat, jako tako odbudowany po tym, jak okazało się, że jestem kimś więcej, niż zdawało mi się przez całe życie, po raz kolejny zawisł właściwie na włosku.
Bałam się. Nie chciałam znać swojego prawdziwego ojca. Nie chciałam mieć z nim niczego do czynienia... bo czułam, że inaczej mogłabym chcieć go zabić. Sama nie wiedziałam, że w głębi siebie żywię do niego tak ogromną złość, lecz gdy uczucia, jakie do tej pory tłumiłam, wreszcie wypłynęły na wierzch, aż zaczęły mnie dusić.
Chciałam go dorwać. Chciałam, by poczuł się tak jak ja – samotny, odrzucony, niepewny tego, co się z nim dzieje i kim w ogóle powinien się nazywać. Chciałam...
Na Boga, a do tej pory mogłabym przysiąc, że on nic mnie nie rusza. Że dopóki mam tatę, temat jakiegoś tam istniejącego nie wiadomo gdzie ojca – postaci pozbawionej zarówno twarzy, jak i imienia – nie będzie nic dla mnie znaczył. Być może wpierałam to sobie od zawsze tak mocno, że sama w to uwierzyłam, choć okazało się dalekie od prawdy. Ale kto by nie czuł złości na moim miejscu? Porzucił mnie i mamę. I podobno był okrutny dla Ladona. To chyba wystarczało, by nie darzyć go sympatią.
– Dobrze się czujesz?
Uniosłam głowę i stropiłam się lekko, odnalazłszy w oczach Aurelii troskę. Nie tego się spodziewałam.
– Dam radę – westchnęłam, gdy upewniłam się, że mi się nie przywidziało. – Po prostu... nie spodziewałam się tego. I nie mam na to ochoty, uwierz.
– Wierzę.
Przez krótką jak mgnienie chwilę miałam wrażenie, że połączyła nas jakaś nić porozumienia. Że może i się nie zaprzyjaźnimy, ale w jakiś sposób zawiązał się między nami pakt o nieagresji. Takie milczące porozumienie kobiet, z których jedna przeżyła piekło, a drugą dopiero miało to czekać. Dlatego spytałam:
– A skąd właściwie znasz Ladona?
– Chodziliśmy ze sobą. – Zachichotała lekko.
Okej. Wściekła byłam dopiero teraz.
Te trzy krótkie słowa zadziałały na mnie jak porażenie prądem. Zerwałam się z miejsca, przewracając krzesło.
– Że co? Byłaś jego dziewczyną?! – wykrztusiłam. Nie mogłam przypomnieć sobie, jak się oddychało. – Ty z nim...?!
– Tak. A co? – Zmarszczyła brwi i wycofała się na tyle, na ile pozwoliły jej rozmiary pomieszczenia. Oparła się plecami o kuchenny blat i spróbowała dyskretnie rozejrzeć na boki w poszukiwaniu drogi ucieczki, lecz wiedziała tak samo dobrze jak ja, że przy takim metrażu było to niemożliwe.
– Wynoś się – wycedziłam, palcem wskazując jej kierunek, który powinna obrać, by dostać się do drzwi.
– Ale o co... – Całkowicie zdezorientowana, zaczęła się jąkać.
– Masz na to pięć sekund, inaczej nie wydostaniesz się z tego mieszkania w jednym kawałku! – ryknęłam, zagłuszając jej słowa.
– Leah, ja naprawdę... – dukała słabo.
– Jeden...
– Proszę cię, uspokój się! Miałaś się nie denerwować, pamiętasz? – Zbliżyła się z wyciągniętymi dłońmi, czujna, lecz najwyraźniej całkowicie pozbawiona instynktu samozachowawczego.
– Dwa...
– Nie pozwól czarnemu wilkowi wygrać!
– Ja jestem tym czarnym wilkiem – warknęłam, szczerząc zęby. O ile było to możliwe, zdawało mi się, że mam ostrzejsze kły. – Trzy...
– Dlaczego tak się denerwujesz? Przecież mogłam być w związku z...
– Cztery! – znowu krzyczałam. – Wypieprzaj stąd!
Chyba wreszcie zorientowała się, że wcale nie żartowałam, bo rzuciła się do przedpokoju, nieopatrznie odwracając się do mnie plecami. Musiałam wbić sobie paznokcie we wnętrze dłoni, by nie rzucić się na nią, gdy miała najmniejsze szanse, ale chłodny rozsądek czarnego półdemona podpowiadał mi, że o wiele lepiej byłoby wygrać z nią w uczciwej walce. Teraz to byłaby po prostu egzekucja.
– Leah, ja naprawdę... – Zatrzymała się jeszcze raz w progu, widocznie wciąż mając nadzieję na to, że zdoła przemówić mi do zdrowego rozsądku.
Pech chciał, że ja już czegoś takiego nie miałam.
– Pięć, Aurelio – zanuciłam.
– Leah, co w tym złego? On mi się podoba, ja jemu... – Jej słowa przerodziły się w krzyk, gdy rzuciłam się jej do gardła.
Wypadła na klatkę schodową, przeszybowała te dwa metry z kawałkiem, jakie miała do dyspozycji, i z głuchym okrzykiem bólu wpadła w drzwi mieszkania naprzeciwko – a ja razem z nią. Stare drewno zatrzeszczało przejmująco, zawiasy skrzypnęły i całość ustąpiła, gdy futrynę dosłownie wysadziło ze ściany. Drzwi od mojego mieszkania trzasnęły gdzieś za nami, a przeciąg zdmuchnął chmurę betonowego pyłu prosto na nas.
Aurelia przemieniła się, zanim zdołałam odgryźć jej głowę. Kłapnęła mi zębami tuż przed nosem, wykręciła się zwinnie i rzuciła do ucieczki, korzystając z tego, że zebrało mi się na ogromne kichnięcie, którego nie zdołałam powstrzymać. Niemal natychmiast skoczyłam za nią, prawie spadając ze schodów – stopnie okazały się dla nas stanowczo za małe, tak więc niemal całą drogę na parter spędziłyśmy bardziej zsuwając się z nich, niż tak naprawdę biegnąc.
Biała wilczyca wypadła szeroko otwartymi drzwiami klatki schodowej na zewnątrz i popędziła na oślep przed siebie, nie zważając na to, że był środek dnia. Chciałam ruszyć za nią, lecz powstrzymałam się praktycznie w ostatnim momencie, hamując ostro na popękanej ze starości betonowej wylewce, miejscami zastępującej biegnący wzdłuż bloku chodniczek.
Jakimś niewyjaśnionym wysiłkiem woli zdołałam zmusić się do tego, by obrać zupełnie odwrotny kierunek. Kompletnie nie przejmując się tym, czy ktoś mógł mnie zobaczyć, rzuciłam się między blokami w kierunku górki.
W kierunku lasu.
Wszystko rozmywało mi się przed oczami, lecz sama już nie wiedziałam, czy ze złości, czy smutku. Ja już sama nie miałam pojęcia, o co tak naprawdę mi chodziło, do diabła!
Wpadłam w kojący chłód pomiędzy drzewami, zanurzyłam się w nim jak w gęstym błocie. Poddając się bliżej niewytłumaczalnemu impulsowi, skoczyłam na najbliższą sosnę o smukłym, młodym pniu i zanurzyłam w niej zębiska. Szarpnęłam, uderzyłam pazurami, aż na wszystkie strony poleciały odłamki kory. Drzewo przewróciło się z trzaskiem, niemalże ciągnąc za sobą kilka kolejnych.
Puściłam się biegiem – byle dalej, byle przed siebie.
O co chodziło? O zazdrość? Przecież użyła czasu przeszłego, prawda?
Ale potem – w tym stwierdzeniu, że on jej się podoba, a ona jemu – już nie.
Nie wiedziałam. Nie chciałam wiedzieć.
Uspokoiłam się dopiero gdy zaczął zapadać zmrok. Położyłam się wtedy na samym szczycie górki, wokół której zataczałam wcześniej kręgi, i zawyłam w stronę ciemniejącego szybko nieba, wkładając w to całą swoją złość, całą rozpacz, której nadal nie umiałam zdefiniować.
Gdy w końcu pojawiły się gwiazdy, a odcienie oranżu i błękitu ustąpiły miejsca głębokiemu granatowi, poczułam spokój. Opłynął mnie nagle jak prysznic lodowatej wody, pozwolił się skupić i pomyśleć jaśniej...
Aurelia miała rację, do cholery. To był mój Zew. A noc była jedyną porą, gdy czułam się prawdziwie wolna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz