Czułam się beznadziejnie, ale to chyba nie powinno nikogo dziwić.
Choć nikt ze stada nie naciskał, bym wyjaśniła, dlaczego tak dopytywałam, czy słyszeli moją rozmowę z Vuko, nie dało się nie zauważyć, że cholernie ich to ciekawiło. Już pomijając tysiące bombardujących mnie ze wszystkich stron wścibskich myśli, zdecydowana ich większość po prostu nie mogła powstrzymać się od zezowania na mnie ukradkiem, gdy byli pewni, że tego nie zauważę.
Zauważałam za każdym pieprzonym razem. W końcu jednocześnie o tym myśleli, nie? Ciężko jest ukryć coś przed częścią jednego umysłu. To jak próby okłamania samego siebie. Chyba nie da się zataić przed samym sobą żadnych faktów. Można je wyprzeć, ale wiadomo, że to na dłuższą metę nie zadziała.
Nie byłam w nastroju na pogaduszki. Wciąż miałam przed oczami pozornie młodą, lecz pociętą zmarszczkami twarz chorego wyverna. W nosie wierciło mnie wspomnienie jego fascynującego zapachu, a błysku krwistoczerwonego oka nie byłam w stanie ot tak wyrzucić z głowy. Natrętnie rozpamiętywałam jego słowa, starając się uchwycić w nich choć odrobinę więcej sensu, lecz z każdą chwilą nabierałam coraz silniejszych wątpliwości, że... uroiłam je sobie.
Nikt tego nie słyszał. Nikt nie zauważył, byśmy ze sobą rozmawiali, choć przecież obserwowali nas z niewielkiej odległości. Czegoś takiego nie dało się przegapić, prawda? Więc wyjaśnienie musiało być takie, że zaczynało mi już odbijać na całego. Czułam, że jedyną osobą, która mogłaby udzielić mi jakichkolwiek odpowiedzi, jest Ladon, ale opanowywała mnie jakaś dziwna, bliżej niewyjaśniona niechęć, gdy myślałam o rozpoczęciu tego tematu. Raz, że zbyt wielu by to słyszało, a dwa... że w jakiś sposób ta rozmowa była dla mnie przeżyciem intymnym. Czymś, o czym wiedziałam, że skierowane jest tylko do mnie i nikt niepowołany nie powinien się do tego wtrącać, nawet jeśli tym kimś byłby mój półdemoniczny brat.
Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. W pewien więc sposób to, że wyvern zadbał, by inni nas nie słyszeli – by czas stanął na moment w miejscu – było dobre, prawda? Nie mogłam sobie wyobrazić, że kilkanaście innych osób miałoby na równi ze mną roztrząsać znaczenie Innych imion, tajemniczego Proroka i... Ylnethera, kimkolwiek był.
Owszem, z początku próbowali naciskać – w końcu z kilometra biło ode mnie zdenerwowanie i dezorientacja – ale spotkawszy się ze ścianą stanowczego oporu, odpuścili sobie. Domyślałam się, że jedynie na góra dwa dni, Quills w końcu nie mógł dopuścić do tego, by podobna sprawa pozostała bez echa, a Ladon by oszalał, gdyby nie dowiedział się w końcu, co się dzieje z jego małą siostrzyczką, ale dostałam odroczenie wyroku. Oznaczało to jedynie, że zostało mi darowane więcej czasu na wymyślenie jakichś sensownych kłamstw, ale zawsze to lepsze niż nic.
Po tym, jak odprowadziliśmy Klementynę do domu, wymogliśmy od niej obietnicę, że gdyby coś się działo, ma zwracać się z tym do nas, i oficjalnie zakończyliśmy dzisiejsze spotkanie, wszyscy rozeszli się do swoich spraw. Byliśmy wykończeni stresem, zdezorientowani i po prostu mieliśmy dosyć. Jako że miałam najbliżej, pierwsza zniknęłam z myślowego eteru i z ulgą weszłam do ciemnego, rozkosznie pustego i cichego mieszkania.
I raźnie oddałam się w ramiona tysięcy męczących mnie wątpliwości.
Miałam o czym myśleć przez najbliższą godzinę, na nowo raz po raz odtwarzając rozmowę i mając wrażenie, że za każdym razem rozumiem z niej jeszcze mniej, a gdy wreszcie zasnęłam, męczyły mnie koszmary senne w podobnym klimacie, więc nic dziwnego, że obudziłam się w nie najlepszym humorze.
Dzień zapowiadał się na szczególnie upalny. Choć nie było jeszcze dziesiątej, gdy ostatecznie zwlokłam się z łóżka, już czułam potrzebę zamknięcia się w salonie i odpalenia klimatyzacji na cały regulator. Domyślałam się, że skończy się to murowanym zapaleniem płuc – miałam takie szczęście, że praktycznie każdorazowe użycie tego urządzenia dłużej niż przez godzinę kończyło się dla mnie przeziębieniem – więc ograniczyłam się do miski lodów i uwalenia na kanapie w moim pokoju.
Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nie chciało mi się kolejny raz myśleć nad Vuko, poszukałam więc czegoś, czym mogłabym przynajmniej częściowo się od tego oderwać. Stanęło na uruchomieniu laptopa i znalezieniu na dnie internetu jakiegoś wyjątkowo badziewnego blogaska z opowiadankiem o Justinie Bieberze. Nie powiem, całkiem nieźle mnie wciągnęło, więc chociaż laptop przez panującą temperaturę powoli zaczynał mnie parzyć, przewijałam kolejne strony, nie mogąc oderwać się od wciągającej fabuły. Parę razy nawet udało mi się roześmiać, zwłaszcza gdy główna bohaterka „opcia” rozwodziła się nad wspaniałym wyglądem swego wybranka, co chwilę używając dokładnie tych samych sformułowań, przez co każdy rozdział wyglądał jak kopiuj-wklej poprzedniego...
Mój złomkowaty komputerek ma jednak to do siebie, że wypada raz na jakiś czas dać mu odpocząć. Nie dość, że lat ma bodajże tyle co ja, nadal działa na najlepszym systemie operacyjnym świata Windowsie Vista, jest ogromny i nieporęczny i od czasu, gdy to podczas mojego samodzielnego wymieniania w nim RAM-u nie dopilnowałam Kota, co skończyło się zgubieniem większości śrubek trzymających wentylator w kupie, teraz tak jakby nie zawsze chciał działać, to jeszcze lubił raz na jakiś czas zawiesić się na dłużej niż pół godziny, po czym poznawałam, że jest przepracowany. Od jakiegoś roku zabierałam się do kupna komputera stacjonarnego, ale tego badziewia było mi tak szkoda, że jeszcze się na to nie zdecydowałam. Ma w końcu bardzo dobry wyświetlacz... Co z tego, że w czasie od kliknięcia w dokument do momentu uruchomienia go można dwa razy zaparzyć kawę i zjeść ciastko.
No ale zrobiłam przerwę. Wyprostowałam zbolałe od siedzenia w jednej pozycji kości, poprawiłam się pod rozgrzanym laptopem i postanowiłam sprawdzić, co tam słychać w świecie. Odpaliłam na telefonie Facebooka, przejrzałam kilka podobno dowcipnych, lecz cokolwiek dennych postów i skupiłam się na dziwnym powiadomieniu, które natrętnie migało w górnym rogu strony, domagając się mojej uwagi. Szczerze mówiąc, to spodziewałam się, że to jakaś głupota – było już sporo po połowie sierpnia, więc na dniach mogłam spodziewać się dodania do czegoś w rodzaju grupowej konwersacji mojej nowej klasy, w której i tak nie zamierzałam uczestniczyć, bo kompletnie mnie takie rozrywki nie kręciły. Sięgnęłam po leżącą nieopodal paczkę czipsów, czekając, aż strona się załaduje...
No i zastałam coś, co sprawiło, że wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.
Zakrztusiłam się czipsem. Z wrażenia spierniczyłam laptopa na podłogę. Oblałam Kota trzymaną w wolnej dłoni kawą z lodami. No i pomyślałam, że odbiło mi jeszcze bardziej, niż do tej pory.
Gdy nieco ochłonęłam, pozbierałam komputer z paneli, z ulgą skonstatowawszy, że kompletnie nic mu się nie stało, i przetarłam Kota ręcznikiem papierowym. A następnie ponownie zasiadłam na kanapie, zaczerpnęłam większą garść czipsów, ignorując to, że jak na zawołanie stanęła mi przed oczami twarz mamy powtarzającej: „ale to rakotwórcze!”, i jeszcze raz wczytałam się w treść wiadomości. Musiałam trzy razy przebiec po niej wzrokiem, by upewnić się, że sens niekoniecznie poprawnych gramatycznie zdań na pewno do mnie dociera.
Że co proszę?
Przeczytałam jeszcze raz. I jeszcze raz. Gdy doszłam do pięciu, upewniłam się w obawie, że jednak oczy mnie nie mylą. Obojętnie, ile razy poskładałam widniejące na ekranie smartfona słowa w głowie, oznaczały dokładnie to samo.
Wyglądało na to, że moja upośledzona klasa z podstawówki organizuje dzisiaj spotkanie po latach. I wyglądało również na to, że zostałam na nie zaproszona.
Ryknęłam takim śmiechem, że aż poplułam się kawą, wylewając sobie jej ocalałą połowę na kolana.
Czujecie to? Oni mnie zapraszają. Ludzie, którzy przez lata znęcali się nade mną psychicznie i uważali mnie za na tyle głupią, że nie warto było się ze mną zadawać, nagle wyciągali do mnie rękę na zgodę. Przypomnieli sobie, że istnieję i że całkiem miło byłoby właściwie dowiedzieć się, co tam u mnie. Czy tylko dla mnie brzmi to jak kiepski dowcip? Niedoczekanie wasze, jeśli myślicie, że się tam pojawię!
Po chwili jednak zastanowiłam się.
Przez trzy lata gimnazjum zmieniłam się niewyobrażalnie. Nabrałam pewności siebie, wydoroślałam... Kij wie, co tam dokładnie się ze mną stało, ale grunt, że mogłam uchodzić za zupełnie inną osobę niż wtedy. Już się ich nie bałam, już nie przejmowałam się szkolnymi docinkami, żyłam własnym życiem, a nie opinią osób, na których w sumie i tak mi nie zależało. Byłam po tysiąckroć silniejsza, a wizja sprawdzenia, jak ta banda idiotów ewoluowała przez ten czas, zdała mi się nagle... kusząca. A choćby i po to, by się z nich pośmiać. Nawet jeśli będą chcieli nękać kogoś na przyjacielskiej pogadance, co zdawało mi się niedorzeczne, ja już nie byłam osobą, która tak po prostu by na to pozwoliła.
I co zrobić? Iść czy nie iść? Z jednej strony to kolejna metoda na zaprzepaszczenie jednego z ostatnich wolnych wakacyjnych dni, ale z drugiej... od święta można poudawać mniej aspołeczną, niż jest się w rzeczywistości.
Poza tym czułam taką irracjonalną, odrobinę żałosną chęć pokazania im wszystkim, jaka to jestem lepsza od nich, że aż mnie skręcało. Wiem, głupie to, ale chyba każdy kiedyś odczuł coś podobnego... Pragnęłam udowodnić osobom, które niegdyś się ze mnie naśmiewały, że tak naprawdę to ja powinnam naśmiewać się z nich.
Szlag. A może jestem po prostu próżna i chcę jedynie udowodnić coś samej sobie?
Nieważne. Obojętnie, co by to nie było, kusi jak jasna cholera. Idę. Może przy okazji zobaczę, jak ma się Klementyna, jeśli się pojawi po nocnych przygodach.
Miałam zdecydowanie mniej czasu, niż bym sobie życzyła, więc dźwignęłam się pośpiesznie i zajęłam szykowaniem. Pomalowałam się najlepiej jak umiałam i stanęłam przed szafą z odwiecznym kobiecym dylematem: co na siebie włożyć, by wszyscy mi zazdrościli mojej zajebistości? Ostatecznie zdecydowałam się na czarną plisowaną spódniczkę w białe kropeczki i srebrną bluzkę bez rękawów z wyszytym czarną nicią kształtem wyjącego wilka. Sama przed sobą musiałam przyznać, że wyglądam lepiej niż dobrze. Niech się głupie dresy, które tak się ze mnie naśmiewały, teraz ślinią z zachwytu. Może coś sobie uświadomią.
Wyszłam z domu, odetchnęłam dziwnie pachnącym już jesienią powietrzem. Według tego, co pisali, spotkanie miało odbyć się w budynku naszej podstawówki – ktoś z lepszych „absolwentów” urobił dyrekcję, by udostępniła nam jedną z klas i boks w szatni, gdyby ktoś chciał zostawić jakieś rzeczy – więc skierowałam się właśnie w tamtą stronę, mając ochotę uśmiechać się pod nosem z głupawą satysfakcją.
Czułam się trochę nierzeczywiście. Sytuacja, w której szłam z własnej woli na spotkanie z ludźmi, których nawet nie lubiłam, wydawała mi się tak oszałamiająco zabawna, że aż brzuch mnie bolał od wstrzymywania śmiechu. Ledwo chciało mi się w to wierzyć – z koszmaru ponurej nocy i przypominającej przerażającą zagadkę rozmowy z Vuko przejść do czegoś takiego. Czegoś tak prozaicznie normalnego, co mogło przydarzyć się każdemu, a i tak było ekscytujące... Czas, w którym panicznie bałam się każdego kolejnego dnia w szkole, minął bezpowrotnie już trzy lata temu, lecz ja nadal miałam wrażenie, jakby wszystko to wydarzyło się dosłownie wczoraj, a ogromna zmiana we mnie zaszła w ciągu ledwie paru godzin. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale wiedziałam, że to będzie dla mnie coś w rodzaju... terapii. Udowodnienia samej sobie, że tamto to już tylko wspomnienia, a teraz nie mam zupełnie się czego bać. Bo przecież to tylko ludzie. Mogli mówić, co chcą, mogli sobie obrażać mnie na milion sposobów, a i tak nie byli choćby w połowie tak przerażający, jak ugryziony przez wampira wyvern i jego zagadki.
I tajemnicze imię Ylnether, od którego przechodziły mnie ciarki strachu i fascynacji jednocześnie, ilekroć je sobie przypominałam.
Gdy wyszłam z osiedla i znalazłam się na szerokim chodniku, prowadzącym wzdłuż będącego niegdyś stadionem placu targowego niemal prosto pod budynek podstawówki, natknęłam się na kogoś, na kogo raczej nie spodziewałam się natykać. Nie spodziewałam, ale też tak potwornie nie chciałam, że aż mnie zabolało, gdy go zobaczyłam...
– Elo, Leah! – zawołał Paul, robiąc gigantycznego balona z gumy do żucia. Przez chwilę miałam nadzieję, że pęknie mu w najmniej spodziewanym momencie i oblepi całą twarz, przez co wpierniczy się pod akurat przejeżdżające auto.
– Cześć. – Zmusiłam się do uśmiechu i zgrzytnęłam zębami tak, że tym razem naprawdę mnie zabolało. Jeszcze mi do szczęścia dentysty brakuje...
– Ciebie Quills też w to wrobił? – kontynuował wilkołak, doskonale widząc i w głębokim poważaniu mając, że nie mam najmniejszej ochoty na rozmawianie z nim.
– W co mnie wrobił? – Chociaż zdążyłam odejść już na kilka kroków, zatrzymałam się i obejrzałam na niego.
– No w te całe patrole – wytłumaczył takim tonem, jakby uważał mnie za wyjątkowo głupią. Pewnie uważał. Wykonał przy tym bliżej nieokreślony gest dłonią, chcąc wskazać coś, czego wskazać się z definicji nie dało.
– Jakie znowu patrole? – Powoli zaczynało mnie to intrygować, więc nawet obróciłam się do niego cała. Szok, jeszcze ktoś pomyśli, że chcę się z nim zintegrować...
– To ty nie wiesz? – Wytrzeszczył oczy tak bardzo, że mało mu nie wypadły z łysej głowy.
Ja pierdykam...
– Skoro pytam, to chyba znaczy, że, kurde, nie wiem. – Byłam bliska, by wziąć sprawy w swoje ręce i wkopać go pod to auto, skoro gumą jak na złość wciąż nie chciał się zalepić.
– No bo wczoraj, jak se poszłaś, szefo nam kazał zrobić w dzień trochę patroli, żeby znaleźć te pozostałe bladgory i w ogóle – wytłumaczył uczenie. – Tylko nie czaję, dlaczego tobie o tym nie powiedział. Przecież mógł zadzwonić, czy coś.
– Może doszedł do słusznego wniosku, że jestem ostatnio przepracowana i potrzebuję odpoczynku – mruknęłam pod nosem i wywróciłam drastycznie oczami.
– Że co?
– Jajco. Też nie czaję.
Wzruszyłam ramionami, uznawszy, że nie dowiem się więcej niczego ciekawego, i podjęłam wędrówkę, bojąc się, że jeśli dłużej będę udawać taką przyjazną, to zwyczajnie się spóźnię. Przestałam zwracać na chłopaka uwagę, choć z niewiadomych przyczyn ruszył za mną jak wierny pies, ciamkając gumą tak, że było go chyba słychać po drugiej stronie ulicy. Zaczęło mnie to ciekawić dopiero jakoś w połowie drogi.
– A właściwie to dlaczego ty za mną leziesz? – spytałam, posyłając mu spojrzenie typu „odwal się od mojej strefy osobistej”. Jakbym w sumie nie miała takiego spojrzenia w dziewięćdziesięciu procentach przypadków...
– No bo dostałem tą dzielnię do patrolu – burknął, po czym poznałam, że również zachwycony nie jest.
– To się z kimś wymień – zasugerowałam, parskając mało uprzejmie.
– Jakbym mógł...
Odprowadził mnie właściwie pod same drzwi szkoły, choć przez cały ten czas starałam się go wyprzedzić na tyle, by nikt nie pomyślał, że idziemy razem. Jezu, jeszcze ktoś dojdzie do wniosku, że przyszłam tu z nim dla przyjemności, albo że to mój chłopak, brrr...
Poszłam do szatni tylko po to, by już w boksie przypomnieć sobie, że przecież nie mam czego tam zostawić, i powlokłam się na tak zwany stary korytarz. Dyrekcja wygospodarowała nam akurat tę salę na piętrze, która niegdyś należała do nas, co wydało mi się całkiem uroczym zbiegiem okoliczności. Po drodze zerknęłam ciekawie przez szczeble kraty oddzielającej użyteczną część szkoły od tej spalonej, próbując się zorientować, czy może nie ruszyły jakieś prace nad doprowadzeniem opuszczonych korytarzy do jako takiego porządku, ale nie dostrzegłam żadnej istotnej zmiany. Ślady spalenizny już dawno temu zamalowano jasnożółtą farbą, lecz nikt nie kwapił się, by z tego korzystać.
Weszłam do klasy numer 2 i obrzuciłam ją ciekawym wzrokiem. Choć niegdyś zielona, obecnie straszyła żółtą barwą podobną do tej z korytarza, z którą mocno gryzły się brązowe ramki obrazków w stylu głębokiego PRL-u. Niestety było ich całkiem sporo, więc gdziekolwiek się nie obejrzałam, jeden z nich natrętnie musiał wpychać mi się na oczy. Skrzywiłam się demonstracyjnie i postanowiłam skupić na ustawionych w okrąg krzesłach i kręcących się w pobliżu osobach.
Nie wszyscy już się pojawili, lecz tych, którzy na mnie czekali, poznałam od razu. Nikt nie zmienił się na tyle, bym miała z tym większe problemy. Przywitałam się, udałam, że bardzo mi miło, i usiadłam w radosnym kółeczku, mając nadzieję, że nie wyglądam na tak znudzoną, jak się czułam.
Od razu dosiadła się do mnie Ola, moja przyjaciółka z czasów przed Klementyną. Ta nadpobudliwa brunetka była kimś, kto jedynie cudem uniknął mojej roli kozła ofiarnego, z powodu swojego ciężkiego charakteru i sporych trudności w nauce w ostatniej chwili załapując się na indywidualne nauczanie. Ludzie nigdy jej nie lubili, a ja sama również musiałam przyznać, że dziewczyna jest nieco dziwna – wtedy była strasznie dziecinna, potwornie głośna i zdrowo nadpobudliwa, do tego ubierała się w rzeczy, które obecnie biły rekordy wśród młodych kobiet w wieku 1+, co już samo w sobie zwracało uwagę z kilometr – ale z jakiegoś powodu zawsze ją lubiłam. Może dlatego, że umiała mnie tą swoją energią skutecznie zarazić? Nie mam pojęcia. Teraz wyglądała zupełne inaczej – kiepskie jakościowo różowe bluzeczki w błękitne motylki i skafandrowe kurtki do kolan zamieniła na podarte czarne spodenki obwieszone łańcuchami i za dużą koszulkę z logiem Bring Me The Horizon. Charakterystyczny makijaż, charakterystyczne uczesanie i charakterystyczny piercing wskazywały na to, że ewidentnie zrobiła z siebie emo.
– Siema, jak ja cię dawno nie widziałam! – wykrzyknęła na mój widok i ścisnęła mnie mocno, zanim zdążyłam zaprotestować i wykpić się jakąś klującą chorobą, najlepiej śmiertelną, która zniechęciłaby ją do dotykania mnie już do końca świata.
– No cześć. – Wyszczerzyłam się szeroko i z braku innych możliwości odwzajemniłam uścisk. – Co tam u ciebie słychać? Jakoś nam się ten kontakt urwał po podstawówce.
Prawda była taka, że urwał się znacznie wcześniej przez to, że nie miałyśmy już lekcji razem, a jej pieprznięci rodzice nie uznawali czegoś takiego, jak spotykanie się z koleżankami po lekcjach, no ale lepiej przecież udać głupią. I tak staruszkowie niezbyt mnie lubili, uparcie twierdząc, że demoralizuję ich dziecko tym zachęcaniem do wychodzenia na podwórko raz w tygodniu po szkole, więc nie ma sensu zaczynać tematu.
– Strasznie się dużo u mnie zmieniło, wiesz? – zaczęła trajkotać, co jakoś niemiło skojarzyło mi się z Gabrysią. – Przede wszystkim reszcie już mówiłam, ale tobie nie. Jestem bi. – Zrobiła śmiertelnie poważną minę.
Przez parę sekund autentycznie nie wiedziałam, o co jej chodzi.
– A, znaczy się, że lubisz i chłopców, i dziewczynki? – palnęłam wreszcie, gdy mnie olśniło.
– Tak, dokładnie. I tobie nic do tego.
Zamurowało mnie.
– A dlaczego miałoby mi coś do tego być? – jęknęłam. – Przecież to twoja sprawa, kto ci się podoba. Nikogo tym nie krzywdzisz, prawda?
– No tak, ale ludzie zwykle tak dziwnie reagują... – Teatralnym gestem otarła czoło z niewidzialnego potu i zrobiła minę, jakby zamierzała w najbliższym czasie tak dla zasady zemdleć.
No, jeśli wszystkim mówisz to w taki sposób, to ja się nie dziwię, żeś doczekała się paru dziwnych reakcji...
– Ludzie to ludzie – westchnęłam. – Im nie podoba się nic, co jest inne. Ja też im się nigdy nie podobałam, sama pamiętasz.
– A też jesteś bi? – Cała jej uwaga skupiła się na mnie, a ja aż się zakrztusiłam tą nagłą zmianą nastroju. Odzwyczaiłam się od rozmawiania z nią, cholera...
– Nie, ja lubię tylko facetów – powiedziałam. – Ale nie jestem normalna.
– A, o to ci chodzi! – Roześmiała się perliście i odgarnęła znerwicowanym gestem wchodzącą w oczy grzywkę. – Już myślałam... Ech, nieważne.
– Słuchaj, a znasz może taką jedną Gabrysię? – palnęłam, nie mogąc się powstrzymać. I tak coś czułam, że temat należało czym prędzej utopić i zakopać.
Spoważniała i przyglądała mi się dłuższą chwilę. Widocznie usiłowała sobie coś przypomnieć – jej procesy myślowe były równie dobrze widoczne, jak gdybym miała podgląd na obracające się w jej głowie trybiki.
– Mówisz o takiej grubej metalówie, co ma uczulenie na mydło? – spytała wreszcie ostrożnie.
– Raczej emo niż metalówie. Mniej więcej mojego wzrostu, tęga, ubiera się jak satanistka i dobrze rysuje.
– Jezu, chodziłam z nią do klasy. – Opadła bezsilnie na oparcie krzesła, jakbym właśnie zmuszała ją do przywołania bardzo niewygodnych wspomnień. – Nikt jej tam nie lubił, więc przeniosła się do innej szkoły. Ona jest jakaś nienormalna...
– Przeniosła się do mojej klasy. – Odchrząknęłam znacząco.
– Współczuję. – Miała autentyczny smutek w oczach. – Domyślam się, że bardzo cię polubiła?
– Aż za bardzo.
W razie czego nie mówiłam, że jestem w lekkim szoku, że się nie przyjaźnią. Miały całkiem sporo cech wspólnych... Widocznie na tyle dużo, by się odpychać, zamiast przyciągać.
Chwilę jeszcze wymieniałyśmy się informacjami, co tam u której słychać – do jakich szkół się dostałyśmy, czym się teraz interesujemy i jakiej muzyki słuchamy – aż Olę zagadała Gosia, której niegdyś nigdy nie posądziłabym o sympatię względem naszego klasowego ewenementu. Rozejrzałam się po wszystkich, rozpoznając kilka kolejnych twarzy; ludzie stopniowo się schodzili, witali serdecznie, krzyczeli zdecydowanie za dużo i raczej mną nie interesowali...
Do czasu. Czasem tym okazał się moment, w którym dosiadł się do mnie wysoki, dobrze zbudowany chłopak w eleganckich musztardowych bojówkach i granatowej podkoszulce z nadrukiem z popularnej parę lat wcześniej kreskówki, na której chyba wszyscy się wychowaliśmy. Blondyn o niebieskich oczach i całkiem sympatycznym uśmiechu nie kojarzył mi się z nikim konkretnym i był pierwszą osobą, co do której nie miałam pojęcia, kim też mogła być.
– Elo – przywitał się.
Dopiero gdy się odezwał, zorientowałam się, że to przecież Łukasz. Ten Łukasz, który zagwarantował mi traumę do końca życia, nie wiedząc, że tak naprawdę igra z dzikim zwierzęciem, które mogło odgryźć mu pusty łeb w okolicy kolan...
Dlaczego właściwie wszyscy dresiarze muszą się witać tym debilnym „elo”? Co to w ogóle oznacza? I dlaczego on nie jest dresiarzem, skoro powinien, bo kiedyś był i nawet tak się przywitał?
– No hej – odparłam uprzejmie, udając, że szukam czegoś w torebce. To było coś w rodzaju mojego nerwowego odruchu, którego za żadne skarby nie umiałam się wyzbyć.
– Co tam u ciebie słychać? – kontynuował beztrosko, nie przejmując się tym, że zamarłam z oniemiałym wyrazem twarzy. Bagnet jakoś tak sam wskoczył mi w rękę, ledwo się powstrzymałam, żeby go nie wyciągnąć.
– U mnie gra gitara. Tylko co cię to interesuje? – warknęłam, zanim ugryzłam się w język. Z mojego gardła wydobyło się coś, co do złudzenia przypominało wilczy charkot, a całe męczarnie związane z opanowaniem wewnętrznego wilka w okresie, gdy chłopak znęcał się nade mną psychicznie, stanęły mi przed oczami, żywe aż do przesady.
– Jak to co mnie to interesuje? – Zamarł na chwilę. – Nie możemy po prostu pogadać? Myślałem, że po to tu jesteśmy.
Zmierzyłam go oceniającym spojrzeniem, a siedzący we mnie czarny półdemon powoli zaczynał się budzić. Nagle rozbudzona złość sprawiła, że w ciągu ułamka sekundy zauważyłam aż do przesady wiele szczegółów – między innymi jego pozornie swobodną, ale dziwnie czujną jak na człowieka pozę. Wydało mi się to podejrzane, ale nie miałam ochoty tego roztrząsać.
– Słuchaj, bez obrazy, ale chyba mam prawo się zdziwić – powiedziałam powoli, próbując się uspokoić. Jeśli dalej tak pójdzie, zacznę rozważać, czy zrobić z niego gulasz, czy lepiej usmażyć na cebulce. Powinnam się cieszyć przecież, że ewidentnie znormalniał.
– Nie rozumiem cię, poważnie. – Rozłożył ręce w przepraszającym geście. – Wiem, że kiedyś się nam nie układało, ale przecież oboje jesteśmy już zupełnie innymi ludźmi.
– E? – wypowiedziałam się.
Na szczęście (a może niestety) od kontynuowania tego dialogu uratowała mnie Klementyna.
– Leah, możemy porozmawiać? – Pojawiła się niespodziewanie pomiędzy nami, blada i niewyspana. Tak naprawdę nawet nie spodziewałam się, że da radę pojawić się na takim spotkaniu po tym, co spotkało ją dzisiejszej nocy.
– Co się stało? – Podniosłam się szybko z miejsca, rzuciłam torebkę na krzesło i odciągnęłam dziewczynę pod parapet z taniego lastriko. Szybko rozejrzałam się po sali, czy przypadkiem nie wzbudzamy zbyt wielkiego zainteresowania, lecz wyglądało na to, że wszyscy pozostali również zbijają się już w mniejsze grupki i odchodzą w różne strony, chcąc mieć więcej przestrzeni i spokoju podczas rozmów, więc nikt nie zwrócił na nas uwagi. – Jak się czujesz? – spytałam ostrożnie.
– Chyba w porządku, ale... – Urwała w połowie i na chwilę przymknęła oczy, próbując się uspokoić. Moim zdaniem nic nie było z nią w porządku. Wyglądała na poważnie chorą i wręcz przerażoną. Jakim cudem nikt oprócz mnie się tym nie zainteresował? Chyba że dopiero co weszła... – Proponowaliście mi wczoraj, że powiecie coś więcej.
– Tak, obiecaliśmy, że opowiemy ci, o co chodzi, jeśli będziesz chciała wiedzieć – potwierdziłam ostrożnie. – I tak widziałaś za dużo, byśmy mieli zapewniać cię, że to nieprawda, więc...
– Za dużo? Widziałam, jak gigantyczne wilki walczą z jakimś nie wiadomo czym, a potem przemieniają się w ludzi! – przerwała mi nieco zbyt głośno. – Widziałam, że to ty jesteś tym czarnym wilkiem!
– Ciszej! – ofuknęłam ją niedelikatnie. – Trochę kiepski moment sobie znalazłaś.
– A jaki będzie lepszy? – Skrzyżowała ramiona na piersi.
– Taki, w którym nikt nie będzie was słyszał – rozległo się za naszymi placami.
Odwróciłam się tak gwałtownie, że mało się nie przewróciłam. Poczułam rozlewający się szeroko na moich plecach ognisty dreszcz. Mało brakowało, bym przemieniła się ze strachu...
– A ty co? – warknęłam na przysłuchującego nam się Łukasza.
– Mój ojciec jest wilkołakiem. – Chłopak wzruszył szerokimi ramionami. – Wiem trochę.
– O Boże... – Klementyna złapała się za głowę i oparła się plecami o ścianę, by nie upaść. – Dobra. Nie dzisiaj. – Zanim zdążyłam ją podtrzymać i powiedzieć coś uspokajającego, poderwała się i zdecydowanym krokiem podeszła do najbliższej grupki. Nie mogłam jej gonić, bo co niby bym powiedziała?
– Świetnie – warknęłam i westchnęłam ciężko.
Łukasz nic nie powiedział. O tyle dla niego lepiej...
Usiadłam ponownie na starożytnym szkolnym krzesełku i postarałam się wczuć w trajkotanie Oli. Skupiałam się co jakiś czas na różnych grupkach, wypytywałam kiedyś nielubiące mnie osoby o to, co było u nich słychać, udowadniałam sobie samej, że po dawnej nieśmiałej mnie nie pozostał już żaden ślad, złowiłam nawet kilka ewidentnie zainteresowanych spojrzeń ze strony chłopaków, ale nie umiałam już cieszyć się tym spotkaniem. Choć próbowałam się od tego powstrzymać, zaczęłam roztrząsać, jak mam niebawem wytłumaczyć wszystko Klementynie tak, by nie przyprawić jej o zawał. Kusiło mnie również, by spytać, czy może ona jedna słyszała moją rozmowę z Vuko, ale wolałam na razie nie zaczynać tego tematu. Była chwiejna i rozdygotana, i bez tego ledwo trzymała się w kupie.
Atmosfera stopniowo się rozluźniała. Oli znudziło się zabawianie mnie konwersacją, więc skupiła się na swoim telefonie, a ja wdałam się w nawet interesujący dialog odnośnie dziwnych stron internetowych z Gosią i Kasią, chociaż z tą pierwszą nigdy się bardziej nie zadawałam. Coraz częściej zerkałam dyskretnie na zegarek, chcąc skontrolować, ile zostało jeszcze czasu do rozejścia się do domów i pozałamywać się, dlaczego tak dużo.
– Patrzcie, ale dym! – zawołała w pewnym momencie stojąca nieopodal okna Nina.
Wszyscy zainteresowali się na chwilę, lecz temat nie okazał się na tyle ciekawy, by poświęcić mu całą uwagę. Tylko ja podniosłam się ze swojego miejsca i ciekawie przyjrzałam bijącym w niebo czarnym kłębom, jakbym próbowała coś z nich wyczytać. Być może receptę na święty spokój. Chmura sadzy unosiła się na wysokości biblioteki i stołówki, lecz wydawało mi się, że znajduje się w sporym oddaleniu od szkoły, pewnie ulicę dalej.
– Jak na mój gust, to ktoś opony pali – zbagatelizowałam. Przez otwarte okna wpadało trochę duszącego smrodu topiącego się sztucznego tworzywa. Wprawdzie nie wiedziałam, czy jarane opony dałyby aż tak spektakularny efekt, ale co innego to mogło być?
– A ktoś to jeszcze robi? – zdziwiła się Nina.
– Co? Czy ktoś robi jeszcze opony? – Nie załapałam w pierwszej chwili.
Skwitowałyśmy tę uczoną rozmowę wybuchem śmiechu i dialog jakoś tak umarł śmiercią naturalną. Ona gdzieś sobie poszła, a ja oparłam łokcie na chłodnym parapecie, pociągniętym białą olejną farbą. Wlepiłam wzrok w szaro-niebieski budynek szkoły. Dym chwilowo stał się prawie niewidoczny, więc przestałam się nim przejmować.
Postarałam się zebrać myśli. Gdzieś na samym dnie zalęgła mi się garść nowych obaw. Reakcja Klementyny – to, że choć utrzymywała, że jest inaczej, wyglądała na taką, co wcale nie trzyma się dobrze – zaczynała mnie niepokoić. Bałam się, że będą z tego jeszcze jakieś kłopoty. Wcale by mnie to nie zdziwiło, w końcu w ciągu ledwie paru godzin cały świat, jaki znała, rozpadł jej się na kawałki, a chyba nikt nie jest w stanie skwitować tego wzruszeniem ramion i przejść do normalności, ale... to była dodatkowa przeszkoda w moim dążeniu do świętego spokoju. Kolejne, co należało załatwić jak najszybciej, a nie wiedziałam zupełnie jak.
– O czym tak myślisz? – Łukasz ponownie postanowił się do mnie przyczepić.
– Właściwie o niczym – westchnęłam.
– To witaj w klubie. – Oparł się obok mnie i zamarł w bliźniaczo podobnej pozycji. – Tak dobrze kiedyś znałem tych ludzi, a teraz wydaje mi się, że są zupełnie obcy – wygłosił.
Podmienili go, czy co?
– Też mam takie wrażenie. Ale właściwie to tylko Olę naprawdę znałam – odparłam. – Dlatego to aż tak bardzo mnie nie dziwi. Martwi mnie Klementyna – wyznałam, zanim na dobre zastanowiłam się nad tym.
A zresztą... skoro wiedział o wilkołakach, bo pochodził z wilczej rodziny, to co mógł złego zrobić?
– Jak rozumiem, dowiedziała się w jakiś sposób o magii i teraz zastanawiasz się, jak jej to wytłumaczyć? – Chłopak uniósł pytająco jedną brew. – Niechcący coś podsłuchałem.
– Tak z grubsza. – Wzruszyłam ramionami.
Milczał przez chwilę, wciąż trwając obok.
– Wtedy, gdy tak się kłóciliśmy... – zaczął ostrożnie, gdy już nabrałam nadziei, że da mi spokój. – Miałaś niecałe trzynaście lat. To chyba wtedy dowiaduje się, że jest się wilkołakiem, co nie? To dlatego tak reagowałaś?
– Normalni ludzie dowiadują się gdy mają czternaście – sprostowałam. – Ja dowiedziałam się wcześniej i tak trochę... nie panowałam nad sobą. Reagowałam tak, bo bałam się, że rozszarpię ci gardło, a ta chęć przerażała mnie bardziej niż twoje docinki.
Umilkł na jakiś czas, lecz po tym wyznaniu w jego oczach pojawiło się coś nowego. Coś, czego się nie spodziewałam – zrozumienie i poczucie winy.
– Przepraszam cię. Już od jakiegoś czasu chciałem przeprosić, ale bałem się, jak zareagujesz. Jako dziecko... – Skrzywił się nagle. – Po prostu bardzo nie układało mi się z ojcem i chyba w taki sposób to odreagowywałem.
– Dobra, to już przeszłość. – Ponownie zapatrzyłam się na świat za oknem. – Każde z nas miało wtedy swoje problemy i pech chciał, że dodatkowo nie przypadliśmy sobie do gustu.
Pojęcia nie mam, skąd wzięło się we mnie takie zrozumienie, choć jeszcze wczoraj dałabym sobie rękę uciąć, że jak go ponownie spotkam, to już nie będę bawić się w uprzejmości, tylko ochoczo zabiorę do realizacji wszystkich tych krwawych planów, jakie zdążyłam wymyślić przez lata. A tu... Zamiast znajomego młodocianego dresika, wulgarnego i gwałtownego, miałam przed sobą chłopaka, którego z pewnością bym polubiła, gdybyśmy poznali się w innych okolicznościach. To w jakiś sposób sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej. Chyba nawet byłam idiotycznie zła, że ta stała rzecz z mojej przeszłości, której byłam stuprocentowo pewna, obojętnie co by się nie stało, również okazała się być czymś zupełnie innym.
Łukasz nie był zdziecinniałym łobuzem. Nie był Sebą w ortalionowym dresie z dowcipów. Był kimś inteligentnym, spokojnym i dojrzalszym niż cała reszta, zbierająca się właśnie pod tablicą i wydająca dźwięki rodem z głębokiego buszu, co zdawało się wszystkich bardzo cieszyć.
Tak, znęcający się nade mną chłopak był złym wspomnieniem. Ale stabilnym. A mi brakowało chyba stabilności właśnie. Odkąd dowiedziałam się, że nie jestem nawet zwyczajnym wilkołakiem, jak myślałam przez szesnaście lat swojego życia, to za stabilnością w jakiejkolwiek postaci cholernie tęskniłam.
Przez ogólny gwar i moje przemyślenia przebił się nagle dźwięk dzwonka.
– Co to, do cholery? – zdenerwował się ktoś. – Nawet w wakacje nas na lekcje wołają? Przerwa się skończyła?
Dowcip przeleciał z gwizdem, bo trzykrotnie urywany sygnał bynajmniej nie był tym znajomym, który zbierał nas na kolejne czterdzieści pięć minut męczarni.
– Dym – przypomniała usłużnie Nina.
– Ale serio? Coś się pali? – jęknęła Ola.
– Lepiej stąd chodźmy, co? – zaproponowała Magda.
Wszyscy wielką chmarą rzucili się najpierw do okna, by sprawdzić, czy dym nadal tam jest, a następnie skoczyli w stronę drzwi, przekrzykując się nawzajem, doszedłszy do wniosku, że jednak wypadałoby się ewakuować.
Choć sytuacja wyglądała mi na zbyt absurdalną, by mogła być prawdziwa, podążyłam za nimi. Byłam po prostu pewna, że zaraz zbierzemy się na boisku i będziemy zgodnie śmiać z tego, jak spanikowaliśmy...
Tylko że korytarz, na który wynurzyłam się za spanikowanym tłumem, zalany był siwym dymem o duszącym zapachu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz