No i tak to się zwykle kończy, gdy Leah wybierze się gdzieś w celach towarzyskich. Zawsze krew, pożoga i wszystkie nieszczęścia świata ruszą wraz z nią w radosnym korowodzie, gotowe zaatakować, gdy najmniej się tego spodziewa. Ach, jakaż się przez to wyróżniona czuję... Nie każdy na świecie ma szansę zostać tak dostrzeżonym przez władcę naszego życia – Wielkiego Pecha.
Cudownie.
Tłum pobiegł przodem. Ja sama kręciłam się jeszcze chwilę po korytarzu, usiłując rozpoznać, skąd napływa dym, choć instynkt samozachowawczy bił mi na alarm tak mocno, że byłam pewna, iż zaraz podniesie się ze swojego stanowiska za pulpitem mojego systemu wczesnego ostrzegania i po prostu skopie mi bez pardonu tyłek, bym wreszcie wzięła nogi za pas. Coś jednak sprawiało, że nie mogłam tak po prostu się ruszyć. To coś podpowiadało mi, że to nie musi być wcale zwykły pożar... bo w moim życiu nie ma ostatnio czegoś takiego jak zbiegi okoliczności.
Bladgor? Tutaj? W środku dnia? Oj, mój Pech chyba mocno ostatnio przegina. Brzmi niedorzecznie, ale co to mogło być innego?
Dłuższą chwilę nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. Zamarłam na samym środku pustego już korytarza i wczułam się po prostu w siebie, mając nadzieję, że...
Że co? Że zdołam w jakiś magiczny sposób uruchomić ten cały półdemoniczny instynkt i wyczuć, co jest grane? Zabawne. Do tej pory nie udawało mi się tym sterować, więc dlaczego teraz miałoby?
Mimo wszystko jednak coś trzymało mnie w miejscu. Rozglądałam się wokół – patrzyłam po żółtych ścianach, którym już dawno przydałoby się lekkie odświeżenie, po starych drewnianych oknach, tak zniszczonych, że niewielkim problemem było wyjąć je z zawiasów i gdzieś schować (czego w dawnych czasach nie omieszkaliśmy robić), po pokrytym delikatnymi zaciekami suficie i plastikowych obudowach jarzeniowych lamp, w których czaiły się kupki martwych much. Szukałam czegokolwiek, co by mi do tego obrazka nie pasowało, węsząc w przesiąkniętym smrodkiem dymu powietrzu... i nie widziałam nic.
Ostrożnie podeszłam do sklepiku, mieszczącego się tuż obok schodów i przegrodzonego kratą przejścia do spalonej części szkoły. Przypominająca kiosk budka powstała z drewnopodobnej dykty, którą ktoś pomalował na niepasujący kompletnie do niczego ciemnozielony kolor, i szkła, zabezpieczonego niezbyt elegancką kratą. Półki, jak zawsze w wakacje, były zupełnie puste. I, jak można się było tego domyślić, tam również nie znalazłam żadnej podpowiedzi.
Chwilę mierzyłam wzrokiem korytarz za kratą. Szarpnęłam badziewnymi prętami na próbę, aż zadzwonił łańcuch z kłódką, spinający prowizoryczną furtkę, lecz wyglądało na to, że tam się nie dostanę. Wzruszyłam ramionami i postanowiłam pogodzić się z tym, że chyba należałoby zacząć spierniczać...
Dym już serio mnie dusił. Ile mi tu zeszło?
Na schodach zderzyłam się z wysoką kobietą w garsonce. Złapała mnie za ramiona w ostatniej chwili, zanim runęłam na wyślizgane stopnie z lastriko, i przytrzymała w miejscu, mierząc rozbieganym ze strachu spojrzeniem. Gdy już upewniła się, że jestem prawdziwa, krzyknęła na mnie:
– A co ty tutaj jeszcze robisz?! Nie słyszałaś alarmu?!
– Myślałam, że to jakieś testy – palnęłam, bo nie znalazłam innego wyjaśnienia. Dopiero gdy moje słowa przebrzmiały, zorientowałam się, jak idiotycznie brzmiały. Testy ze sztucznym dymem, tak? Mądrze, Leah.
– Jakie znowu testy?! – W jej wysokim głosie pojawiły się pierwsze zaczątki histerii. – Już na dwór! Został tam ktoś jeszcze?
– Nie, tylko ja – zapewniłam uprzejmie.
– To idź już stąd! – Zamaszystym gestem wskazała odpowiedni kierunek, jakbym go nie znała.
Ten mój słodziutki senek o spotkaniach towarzyskich i podbudowywaniu poczucia własnej wartości chyba właśnie zmienia się w koszmar.
Najbliższe wyjście ewakuacyjne – to piętro niżej, które zwykle służyło jako składzik wiader, mopów i wszystkiego tego, co nie było zbytnio potrzebne – okazało się jak zwykle zamknięte. Czego ja się spodziewałam? Już za moich czasów nie otwierano go nawet z okazji corocznych ćwiczeń pożarowych, a ja liczyłam, że podczas autentycznego pożaru komuś uda się znaleźć klucz? Oj, głupia ja. Mało się nie roześmiałam, tak mi było mnie żal. Przecież woźne, które powinny to przejście otworzyć, spierdzieliły na pewno jako pierwsze...
Oto Leah, jedyny czarny półdemon na świecie, i kroczący za nią w pełnej chwale Pech. Pokłony, fanfary, konfetti – wiwatujcie, ludzie, wiwatujcie!
Ruszyłam ciemnym korytarzem, powoli zaczynając krztusić się z nadmiaru dymu. Zawsze wydawało mi się to jakąś bujdą – choć wiedziałam, że tak się dzieje, bo w końcu filmów o pożarach naoglądałam się w życiu całkiem sporo, miałam jakieś takie idiotyczne przeświadczenie, że mnie takie coś nie będzie dotyczyć. Że choć wszyscy zaczną się krztusić i dusić, ja jakimś sposobem zaczerpnę tchu i nie będę mieć najmniejszego problemu z odnalezieniem wyjścia... a tu dupa. Okazało się, że moje przypuszczenia są – za przeproszeniem – gówno warte i dym naprawdę drapie w gardle na tyle mocno, że można się nim zakrztusić. Teraz nie było go jeszcze tak dużo, bym miała przez to większe problemy, ale dostałam pewien przedsmak.
Dziewczyny kłębiły się przy schodkach na zewnątrz, przekrzykując nawzajem. Któraś roześmiała się nerwowo; miałam wrażenie, że bardziej niż pragnienie przeżycia powoduje nimi chęć zrobienia jak najlepszych foci na fejsbunia, by potem móc chwalić się przed znajomymi. W końcu to przecież niesamowita przygoda.
– Tutaj jesteś! – Ola pojawiła się jakby znikąd, łapiąc mnie za ramię i strasząc śmiertelnie. – Już myślałam, że coś ci się stało!
– Jestem cała – zapewniłam, próbując doszukać się w tłumie Klementyny, ale nie zdołałam jej nigdzie dostrzec. Wyglądało na to, że wyskoczyła razem z pierwszą falą na zewnątrz. Biegła gdzieś na przedzie, więc chyba nie miałam co się o nią martwić...
– Spotkałaś gdzieś Kleo? – Emilia dopadła do mnie jednym susem z przerażeniem w oczach. – Nie widziałam jej nigdzie, nie ma jej na zewnątrz...
A może jednak jest się o co martwić.
– Jak to? Może już uciekła? – Spróbowałam przekonać samą siebie, ale lodowate kleszcze paniki złapały mnie na dobre, aż prawie zaczęłam się dusić.
– Powiedziała, że pójdzie jeszcze po kurtkę i...
Nie czekałam na dalsze wyjaśnienia. Nie myśląc wiele, rzuciłam się w stronę pobliskich schodów do szatni, ignorując to, że reszta zaczęła mnie wołać.
Nie było jeszcze tragedii, prawda? Widziałam sporo dymu, ale nigdzie nie dostrzegłam ognia. Pewnie miałam trochę czasu. To wcale nie jest tak heroiczne, jak się wydaje...
Jezu, a od zawsze uczciwie przysięgałam, że najbardziej na świecie zależy mi na moim Kocie i własnym tyłku.
Wskoczyłam do zadymionej szatni i rozejrzałam się w popłochu. Wbiegłam do właściwego boksu, niemal wpadając w stojącą jak słup soli Klementynę. Miała nieobecne spojrzenie, którym natrętnie wgapiała się w puste wieszaki przed sobą, jakby czekała, aż coś się na nich pojawi, co obudziło we mnie nic innego, jak palącą złość.
– Na co ty czekasz?! – wydarłam się na nią, bezceremonialnie łapiąc za ramię i potrząsając mało delikatnie. – Rusz się!
Wyglądała tak, jakbym obudziła ją akurat z głębokiego snu. Obejrzała się na mnie nieprzytomnie, marszcząc idealnie wyrównane brwi.
– Leah? – spytała tak, jakby się mnie tam nie spodziewała. – Przyszłam po kurtkę. Już idę.
– A miałaś w ogóle jakąś ze sobą? – warknęłam i szarpnęłam ją w stronę wyjścia, nie czekając na odpowiedź. Przecież doskonale widziałam, że nie było tu ani pół kurtki.
Już miałam się ucieszyć, że łatwo mi poszło, gdy zatrzymała się gwałtownie, zapierając tak skutecznie, że o mało mnie nie przewróciła. Kolejny raz przeklęłam swoją wagę i wzrost.
– Co jest?! – ofuknęłam ją wściekle, gdy już odzyskałam równowagę. Dymu było coraz więcej, a moje serce chyba obrało sobie za cel pobicie rekordu trzystu uderzeń na minutę, bo waliło mi jak oszalałe. W dodatku gdzieś w okolicy krtani, więc chyba miałam prawo się zdenerwować.
– To przez was, prawda? – spytała dziewczyna zaskakująco przytomnie, wyrywając ze złością rękę z mojej dłoni.
– Co przez nas? – Oniemiałam na chwilę i cofnęłam się lekko, widząc wściekłość w jej jasnych oczach.
– Ten pożar – wycedziła, nachylając się w moją stronę. – Jakieś pieprzone wilkołaki, gigantyczne, palące się byki... i pożary, tak? – wyliczyła głosem zduszonym przez dławiące ją emocje. Chyba sama się wahała, czy powinna rozpłakać się z zagubienia, czy jednak mnie uderzyć, uznając, że to wszystko moja wina. – Powiedz mi wreszcie, co się tutaj dzieje?!
– Budynek się pali, jakbyś nie zauważyła, a my nadal w nim jesteśmy! – krzyknęłam, ignorując odmalowujący się na jej twarzy szok. Gdzieś już miałam jakąkolwiek delikatność. – To się tutaj dzieje!
Wyglądała tak, jakby w tym momencie wreszcie sobie uświadomiła, co jest grane. Nagle pobladła, w obronnym geście przycisnęła torebkę do piersi i rzuciła się w stronę schodów, zanim zdążyłam zareagować. Gdy mijała mnie w szalonym pędzie, zdążyłam usłyszeć, że powtarza natrętnie coś, co brzmiało jak „nie zdążę, nie zdążę”.
No i tyle byłoby z szalonej wdzięczności, że właśnie uratowałam jej skórę.
Skoczyłam za nią do wyłożonego szpitalnymi, białymi płytkami przedsionka. Nadal nie chciało mi się w to wszystko wierzyć, ale odczułam dziwną potrzebę szybszego poruszania nogami...
Zanim zorientowałam się, co jest grane, Klementyna krzyknęła rozdzierająco. Nie zastanawiając się wiele, rzuciłam się w jej stronę, w locie przybierając postać wilka. Miałam gdzieś, czy ktokolwiek mnie zauważy – w jej głosie pobrzmiewały panika i prośba o ratunek, których nie byłam w stanie zignorować.
Okazało się, że ogień jest tuż obok. Wybiegając na strome schodki przed budynkiem poczułam jego wręcz bolesne gorąco. Płonęły biblioteka i znajdujący się pod nią sekretariat. Klementynie na szczęście nic się nie stało – okazało się, że po prostu wpadła w panikę na widok buchających tak blisko płomieni i pozornie skamieniała, musiałam więc ponownie przemienić się w człowieka i kolejny raz mocno ją popchnąć, by zechciała wziąć nogi za pas. Znów ignorując, że mogłaby mi podziękować albo przynajmniej obejrzeć się i sprawdzić, co ze mną, puściła się biegiem byle dalej, dziwnie niezdarna i sztywna. Nieopodal czekała na nią przerażona grupka koleżanek, nie zamierzająca ruszyć w kierunku pobliskiego przystanku autobusowego, dopóki dziewczyna się nie znajdzie.
Szkoda, że żadna z nich nie zechciała mi pomóc w ratowaniu swojej przyjaciółki... A gdyby to w szatni się paliło? Jak zwykle Leę wszyscy mają w szeroko pojętym gdzieś.
Ulicę dalej słyszałam już przybliżającą się szybko syrenę wozu straży pożarnej, uznałam więc, że powinnam usunąć się z placu boju i z pewnej odległości przekonać, co tak naprawdę jest grane. Wciąż nie mogłam odpędzić przeczucia, że coś jest z tym pożarem nie tak, że to wcale nie był przypadek...
Ale jeśli nie przypadek, to co? Chyba jednak wolałabym, żeby w grę wchodził tu wyciek gazu... O ile w tej ruderze w ogóle jest jakiekolwiek przyłącze.
Wytoczyłam się na szeroki, pokrzywiony korzeniami starych kasztanowców chodnik i rozejrzałam po znajomych twarzach. Ludzie zbili się w paniczne, szepczące kółka, pospiesznym krokiem odchodzące na bezpieczną odległość, lecz wciąż popatrujące na strzelające wysoko płomienie z ciekawością w oczach. Tragedie mają to do siebie, że ściągają wszystkich jak magnes... Każdy przecież chciałby teraz dowiedzieć się czegoś ciekawego, nie tylko ja.
Czy to sprawka kilku znudzonych dresów z okolicy, czy raczej czegoś, o czym tylko ja mogłam tu wiedzieć?
Zawibrował mój telefon, oznajmiając przyjście nowej wiadomości. Wyjęłam go z torebki i wczytałam się w przysłane przez Ladona słowa. Krótkie zdanie brzmiało: „Tym razem to nie ja”.
– Co tu się, urwał, dzieje? – rozległo się za mną.
Odwróciłam się gwałtownie, mało nie uderzając stojącego z rozdziawionymi ustami Paula głową w brodę.
– Chyba nie dopilnowałeś swojego terenu. – Zaśmiałam się złośliwie, gdy ochłonęłam.
– Dopilnowałem! – zaprotestował, wygrażając mi pięścią. Mięśnie miał jak komar pięty, więc szczególnie imponująco to nie wyglądało. Rączka wrażenie robiła niewiele większe niż moja, czyli żadne...
Już miałam mu o tym powiedzieć, gdy złapał mnie za ramię i odciągnął na pewną odległość, wciskając w dość szeroką, lecz rzadko uczęszczaną uliczkę między garażami.
– Miałem już to coś, co wyglądało jak nieduży bladgor, ale twój brachol mi go wykurzył! – zwierzył mi się ze złością, gdy wreszcie raczył się zatrzymać.
– Że co? – Zacięłam się, z ulgą odchodząc od niego na kilka kroków. Z nerwów kopnęłam niewielki kamień, który potoczył się niemal bezgłośnie po pylistej drodze.
Zajarzyłam dopiero po dłuższej chwili. A to podła menda! A ja byłam gotowa uwierzyć w tego smsa! Nie przyszło mi nawet do głowy, że braciszek nie wiedziałby o pożarze, gdyby nie było go akurat w pobliżu. Podły drań...
– No normalnie! – Dresiarz ekscytował się w najlepsze, za nic mając moje wewnętrzne rozterki. – Zastąpił mi drogę, walnął jakimś, kurna, tekstem i pobiegł w piździec. Dogonić jako człowiek nie mogłem, a przemienić się w wilka nie dało rady, bo nie umiem w iluzje, a w pobliżu kręciły się jakieś typki.
– Dobra, stało się – westchnęłam. Nie mogłam już doczekać się zachodu słońca i wilczego spotkania, gdy to sprawami zajmie się ktoś bardziej kompetentny ode mnie, nie każący mi więcej używać mózgu do jakichś skomplikowanych rzeczy. Mój mózg miał ostatnio dosyć. Jak nigdy potrzebowałam wskazywania palcem właściwych rozwiązań. Bardzo lubię wskazywanie palcem. I pisanie wytycznych od czytelnych myślniczków. Wtedy przynajmniej nie idzie się pogubić...
– Może zajrzymy jeszcze do tej szopy obok szkoły, co? – Paul wskazał na opuszczoną drewnianą „kamienicę”, wznoszącą się smętnie nad jednym z boisk. Spomiędzy sczerniałych, pokrzywionych ze starości desek wyglądały pędy bluszczu i młode drzewka. Byłam pewna, że większość drewna rozpuszcza się już w maziowate, czarne próchno, a całość stoi jedynie dzięki grawitacji.
– Myślisz, że to coś będzie tam siedzieć? – Skrzywiłam się sceptycznie. – To może się zawalić w cholerę w każdym momencie. Zwłaszcza gdy coś obok się tak jakby pali.
– Sprawdzić nie zaszkodzi. Lepiej wykurzyć szkaradę, jeśli twój brachol nie zrobił tego zbyt dokładnie.
– Auf dem Lande, auf dem Meer, Lauert das Verterben, die Kreatur muss sterben!1 – zafałszowałam, snując się smętnie za wilkołakiem.
– Że co? – Obejrzał się na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Miałam już poważnie dosyć, że w kółko się tak pytał.
– W tych spodniach nie zrozumiesz.
Dopiero w ostatnim momencie zauważyłam, że jedna z rynien przy garażach oklejona jest odblaskowymi naklejkami układającymi się w napis: „Uwaga! Nie dotykać! Wysokie napięcie!”. Ciekawe...
A jeszcze ciekawsze jest to, ile niepotrzebnych rzeczy może zauważyć człowiek, gdy próbuje odwlec w czasie nieuniknione.
Nigdy nie wchodziłam do tego budynku. Nigdy też nie kręciłam się w jego pobliżu – nawet moja zafascynowana urbeksem dusza widziała w nim coś potencjalnie niebezpiecznego, czym nie należało ryzykować, bo może się to bardzo kiepsko skończyć. Nie pałałam szczególnym optymizmem, gdy razem z dresiarzem omijałam zastawiające wąską ulicę wozy straży pożarnej. Zakrztusiłam się gryzącym, częściowo zdławionym wodą i pianą gaśniczą dymem, i weszłam na ogrodzony powyginaną, rdzewiejącą siatką teren. Stanęłam przed dużymi, przypominającymi bramę drzwiami, zamkniętymi na powoli przegrywającą z czasem kłódkę, i zawahałam się pod bacznym spojrzeniem pozarastanych kurzem krzywych okien. Powyginane ramy sprawiały makabryczne wrażenie, a elewacja jakby zapadała się w połowie, co raczej nie wróżyło, że belki nośne mają się najlepiej. Aż dziw, że poprzecinane szprosami szyby nie popękały od ogromnych przecież naprężeń...
Nie, nie miałam ochoty tam wchodzić. Budynek fascynował mnie od wczesnego dzieciństwa, ale wyglądał na siedlisko pająków wielkości średnio odkarmionego psa.
Paul chwilę siłował się z kłódką, lecz nie udało mu się zerwać jej bez specjalistycznych narzędzi Embry'ego. Zrezygnowany zabrał się za jedną z desek w ścianie. Męczył ją dłuższy czas, aż wreszcie zdołał obluzować na tyle, by utworzyło się dość wygodne przejście. Udało mu się zwinnie wślizgnąć do ciemnego środka i zniknął mi z oczu. Ja miałam trochę większe problemy, gdyż najbardziej ze wszystkiego starałam się nie pobrudzić eleganckich ubrań. A kiecka raczej nie pomaga w podobnych akcjach. Dlaczego ja nie mogę chodzić w spodniach?
Zdziwiłam się tym, jak ściana jest cienka – zdawało się, że budynek wykonano z samych desek, nie ocieplając go wcale. Wyprostowałam się ostrożnie i rozejrzałam wokół. Zastałam obraz kompletnego zniszczenia – ewidentnie niegdyś wnętrze zostało podzielone na piętra, lecz obecnie wszystkie zawaliły się i zaległy na samym dole plątaniną zmurszałego drewna, na odległość wydzielającą duszący zapach starości, grzyba i pleśni. Trudno było nawet powiedzieć, co tu kiedyś mogło się mieścić, czy były tu mieszkania, czy raczej pomieszczenia typowo gospodarcze. Dziury pomiędzy deskami ścian były tak duże, że do środka dostawało się na tyle promieni słonecznych, byśmy nie musieli używać latarek, choć okna były tak brudne, że sporo im brakowało do tego, by ktoś mógł je nazwać przezroczystymi.
– Raczej nic tu po nas – odezwałam się niepewnie, niecierpliwie szukając w torebce chusteczek higienicznych. Jako osoba uczulona na dosłownie wszystko, powinnam zawsze mieć jakieś przy sobie, a tu wyglądało na to, że akurat dzisiaj musiałam zapomnieć. Szkoda, że były mi dość mocno potrzebne, bo upieprzone czarną mazią dłonie aż wołały, by w coś je wytrzeć.
Chyba żeby wykorzystać tę śliczną bluzę Paula? Obciachowemu napisowi głoszącemu bajecznie zrozumiałe „Prosto” chyba i tak by to nie zaszkodziło...
– Pewnie masz rację – mruknął nieco zawiedziony Paul. Kopnął jakąś deskę, nie przejmując się tym, że mógł w ten sposób poruszyć całe pobojowisko. Ciągle rozglądał się wokół, mając nadzieję dostrzec coś ciekawego pomimo tego, że ewidentnie nic tutaj nie było.
Aż podskoczyliśmy, gdy gdzieś niedaleko rozległo się wilcze wycie. Wymieniliśmy niepewne spojrzenia i jednocześnie rzuciliśmy się w stronę dziury, którą dostaliśmy się do środka. Zaklinowaliśmy się na chwilę, bo nie udało nam się dogadać, kto przechodzi przez nią jako pierwszy, i wypadliśmy z impetem na zewnątrz, mrużąc oczy w ostrym świetle słońca. Szybko rzuciłam okiem wokoło, by upewnić się, że nie ma w pobliżu żywej duszy, i przemieniłam się w wilka, nie czekając dłużej.
– Że też ja nie mogę jak normalna nastolatka mieć takich przyziemnych, zwyczajnych zmartwień, jak nauczenie się na sprawdzian z polskiego – pomyślałam jeszcze, zanim dostosowałam się do kontaktu ze wspólnym umysłem.
– Przecież ty się nie uczysz – zauważył odkrywczo Seth.
– Mamy problem – przywitał się z resztą Paul, gdy już stanął obok mnie na czterech łapach.
– Jaki znowu problem? – Quills nie brzmiał tak, jakby był w nastroju na jakiekolwiek utrudnienia. Ale kto z nas był?
– Mój brat chyba znowu zabawił się w szalonego piromana – powiadomiłam dzielnie niezbyt chętne ku temu towarzystwo.
Na chwilę zapadła kompletna cisza. Miała konsystencję kisielu, do którego ktoś dolał za mało wody.
– Co masz na myśli? – padło w końcu.
– My też w tej sprawie – odezwał się cicho Brady. – Dlatego wołaliśmy.
– Mam na myśli prawdopodobnie to, co właśnie powiedziałam – wycedziłam, łapiąc torebkę w zęby i kierując się w stronę dziury w płocie. Zawahałam się w ostatniej chwili, zanim nią przeszłam. Cholera, był środek dnia, wszędzie kręcili się ludzie, dodatkowo przywabieni pożarem. Trzeba było zatrzymać się tutaj, jeśli chciało się zostać w wilczym ciele.
Pośrodku zawalonego wszelkim śmieciem podwórka, na pełnym słońcu, radośnie przypiekającym moje czarne futro. Taaa...
– A co tym razem braciszek podpalił? Altankę w ogrodzie? – spytał ironicznie Jared.
Czy oni dzisiaj wyjątkowo wolno jarzą, czy to ja jestem przez te wszystkie przygody przewrażliwiona?
– Nie, moją podstawówkę – wyjaśniłam powoli. – Spojrzyj w niebo, jeśli umiesz, ten dymek pewnie widać z paru kilometrów.
Znowu zapadła cisza.
– Właśnie po to wołaliśmy – przypomniał uprzejmie Brady.
– I jeszcze, cham jeden, twierdzi, że nie ma z tym nic wspólnego – kontynuowałam, dając dojść do głosu siedzącej we mnie złości.
– Bo może nie ma? – zasugerował delikatnie Quills. – Może... nie wiem... – Na siłę szukał usprawiedliwienia.
Wysłałam mu wspomnienie przychodzącego idealnie w porę smsa, ale nie zamierzał się stropić.
– Może po prostu też jest w pobliżu i wszystko widział? – Albinos spróbował ostatni raz, ale już bez większego przekonania.
– Tak, jest gdzieś tutaj – wtrącił się Paul. – Tylko że sorry, ale muszę Leę tym razem wziąć w obronę, co nie? Byłem tu na patrolu, widziałem gościa. Ścigał bladgora, mało go nie wprowadził prosto na mnie. Zastąpił mi drogę, gdy chciałem się przyłączyć, walnął tekstem jakimś o niewchodzeniu w paradę, cokolwiek to znaczy, i pobiegł se w cholerę. Był tak zajarany tą akcją, że wcale bym się nie zdziwił, jakby podpalił tą budę tak sobie dla zmyły, żebym się odczepił.
– Leah, mam wrażenie, że powinniśmy uciąć sobie pogawędkę z twoim bratem – warknął Sam.
– O rany no, wiem, tylko jak ja mam go przy tym nie udusić? – jęknęłam. Wyglądało na to, że musiałam przestać się certolić i wprost zapytać pewnego półdemona, o co mu chodzi. Byłam na niego naprawdę wściekła...
Ale przeszło mi jak ręką odjął, gdy usłyszałam jego głos. Nie umiałam się na niego złościć, obojętnie, co by się nie działo.
– Są tu wszyscy?
Odpowiedziało mu kilka warknięć i przekleństw, lecz wcale nie sprawiał wrażenia zdziwionego.
– To dobrze – oznajmił. – Bo upolowałem nam kolejnego bladgora. Były drobne komplikacje, no ale – jak to się mówi – cel uświęca środki.
– Komplikacje? Koleś, puściłeś z dymem pół budy! – zdenerwował się Brady. – Widziałem to na własne oczy! Zresztą chyba tylko ślepy by ten dymek przegapił...!
– To jakieś twoje hobby? – parsknął Jared. – Jedni lubią czytać książki, inni interesują się sportem, jeszcze inni grają w gry komputerowe, a ty sobie palisz szkoły.
– Różne rzeczy można palić. – Ladon postanowił wszystko obrócić w żart. – Chyba lepiej to niż trawę? Na zdrowie mi wyjdzie.
– O Boże... – Sam chyba ostatecznie się załamał.
– Pełne sprawozdanie. Teraz – wycedził Quills. Byłam pewna, że właśnie szczerzył ostre zębiska, które najchętniej wbiłby krnąbrnemu półdemonowi w luźną skórę na karku i szarpnął mocno.
– A co tu dużo mówić? – Mój brat spoważniał i wreszcie przestał mi się kojarzyć z zadowolonym ze swojej roboty psychopatą. – Patrolowałem swój teren, aż natknąłem się na trop. Wydał mi się przesadnie świeży, więc poszedłem nim i natknąłem się na to bydlę niedaleko linii kolejowej. Zaczął uciekać, więc go goniłem. Chciałem go zabić jedynie za pomocą magii, więc Paul jedynie by mi przeszkadzał. Wlazł mi raz na linię strzału, dlatego tak się zdenerwowałem. Koło szkoły zgubiłem na moment trop, straciłem demona z zasięgu wzroku, więc kręciłem się chwilę bez celu. Coś mnie ciągnęło do środka, postanowiłem zajrzeć. W jakiś sposób skitrał się na klatce schodowej obok biblioteki. Miałem wrażenie, że nikt tamtędy nie chodzi, było trochę kurzu na schodach. – W myślach przywołał obraz faktycznie nieużywanego starego wejścia do biblioteki. Nie wiedziałam, dlaczego pewnego dnia zamknięto je na głucho, a drzwi od środka zastawiono regałem, by nikogo nie kusiły, ale fakty pozostawały faktami. Przejście od tamtego czasu było odcięte. – Przestraszyłem się go, pojawił się w miejscu, w którym w ogóle nie powinno go być, bo zwyczajnie by się nie zmieścił. Pierwszy pocisk faktycznie trochę źle wycelowałem.
– Trochę źle wycelował? – Jared aż się zakrztusił.
– A jeśli straż pożarna go tam znajdzie? – zmartwił się Seth. – Chyba takie zwłoki mogłyby kogoś zainteresować...
– Rozpadł się w pył, jak poprzednie – uspokoił go półdemon. – Ale to nie wszystko.
Wszyscy nastawili myślowych uszu na ciąg dalszy.
– Jezu, co jeszcze? – jęknął Embry, o dziwo nie wykazując swojego zwyczajnego entuzjazmu.
– Inny ślad prowadzi za miasto, a ja słyszałem parę ciekawych rzeczy o miejscowości nieopodal. Wydaje mi się, że wysyp ludzi z urojeniami i paroma innymi zaburzeniami psychicznymi, którzy jak jeden mąż widzieli dokładnie to samo, może was nieco zainteresować. – Umilkł, pewnie dla zbudowania lepszego napięcia. Już przeczuwałam, że czeka nas jakaś petarda.
– Co takiego widzieli? – pogonił go Quills. Gdyby stał obok, pewnie zobaczyłabym, jak rozbłysły mu ślepia.
– W dużym skrócie: dziwny las. Coś, co jak dla mnie może być jedynie skupiskiem upośledzonej magii. Waszą magiczną anomalią, jak to nazywacie. Myślę, że warto by to zobaczyć.
– Gdzie to było? – zainteresował się Sam.
– Jeśli dobrze pamiętam, miejscowość nazywa się Zimna Woda.
– Kurna, to wcale nie jest żadne „pobliże” – zdenerwował się Collin. – To jakieś dwie godziny jazdy stąd...
– Moja ciocia tam mieszka – wtrąciłam. – To znaczy... nasza ciocia. Nigdy nie miałam z nią zbyt dobrego kontaktu, ale w pierwszej klasie gimnazjum wylądowałam u niej za karę. Bo złamałam sobie nadgarstek na nosie dresiarza, który potargał mnie za włosy, a mama uznała, że to było nieeleganckie. Tylko nie pamiętam, czy ta ciocia była nienormalna. Raczej była, ale moje ciocie już tak mają.
– Właśnie mama mi to wszystko powiedziała – odparł Ladon. – Bo ciocia do niej dzwoniła, że potrzebna jest pilna wizyta dla jakichś trzech czwartych jej sąsiadów.
– A od kiedy to mama odbiera telefon...?
– Żadne ciocie nie mają teraz większego znaczenia – ofuknął mnie Quills. – Trzeba tam jechać i przekonać się, o co chodzi.
– Może tam będzie kolejny bladgor? – Seth ewidentnie zasmakował w walce, bo już się oblizywał z ekscytacji.
– To pewnie zbyt daleko na bladgory – osadził go w miejscu Alfa. – Ale nie zmienia to faktu, że koniecznie musimy wybrać się tam w ciągu najbliższych dni.
– Szkoda tylko, że w ciągu tych najbliższych dni jest rozpoczęcie roku szkolnego – przypomniał Paul. – Nie wszyscy mają najdłuższe wakacje w życiu, szefie.
– Kuźwa. – Albinos zmełł kilka wielopiętrowych przekleństw. – To nam nieco komplikuje sprawę...
– Szkoła sporo spraw komplikuje – burknęłam, ale zignorowali mnie zgodnie.
– Proponuję, byśmy wybrali się tam jakoś pod koniec pierwszego tygodnia września. Gdy wszyscy zrobią już w szkole dobre wrażenie i będą mogli ją olać z czystym sumieniem. Co wy na to?
Odpowiedział mu chór potaknięć – część tryskających entuzjazmem, część jasno wskazujących na to, że ich właściciele właśnie zastanawiali się, w jak głębokiej norze muszą się schować, by mieć święty spokój do końca życia.
– To skoro ustalone, zmiatajcie – byle dalej od tego pożaru. Podejrzanie tam wyglądacie, a pewnie policja będzie chciała przeszukać teren.
Brzmiało to całkiem mądrze, przemieniłam się więc w człowieka, pożegnawszy z resztą jakoś tak bez przekonania. Rzucając Paulowi niechętne spojrzenie, ruszyłam w stronę domu, starając się ominąć przygasający pożar jak najszerszym łukiem.
Już nie miałam ochoty na żadne urlopy, odpoczynek ani towarzyskie spotkania po latach. Zaczęłam myśleć o Klementynie, która najwyraźniej była w kompletnym szoku, i o słowach Vuko, które wciąż natrętnie słyszałam w swojej głowie.
Kazał zawołać, gdy będę go potrzebowała. Ale czy powinnam to zrobić?
1Rammstein – Waidmanns Heil
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz