niedziela, 23 sierpnia 2020

Rozdział 36

Wszyscy pewnie myślicie, że wybrałam się do szkoły z poziomem, bo zależy mi na stopniach. Że jakimś niewytłumaczalnym cudem nawróciłam się na dobrą drogę i doszłam do wniosku, że dobrze by było, gdybym jednak wykazała większe zainteresowanie swoją edukacją, że zaczęłam uznawać naukę za swój obowiązek, jak to powinien robić każdy szanujący się człowiek w moim wieku. Że przestraszyłam się swojej nieodpowiedzialności i nareszcie dostrzegłam, że pójście do liceum to okazja w sam raz, by coś ze sobą zrobić. Ba! Może wreszcie dojrzałam na tyle, by porzucić ten idiotyczny pomysł z pójściem do pracy, do jakiej jako kobieta się nie nadawałam, i zamarzyłam nagle, by wybrać się na ambitne studia, na których mój podobno spory intelekt by się nie zmarnował... No i myślicie przede wszystkim, że dobrze myślicie, bo takimi priorytetami właśnie powinien kierować się każdy zdrowy na ciele i umyśle młody człowiek, w tym zapewne również wy czy teraz, czy kiedyś tak się zachowywaliście.

A guzik prawda.

Nadal nie zależy mi na chwalebnie wysokich stopniach i świadectwie z biało-czerwonym paskiem, w tej kwestii nic się nie zmieniło i zmieniać nie zamierzało. Wciąż uważam, że najlepszą metodą na wytrzymanie lekcji jest czytanie książki pod ławką, a oceny wystarczające, by zdawać z klasy do klasy, jak najbardziej mnie satysfakcjonują. Ciągle jestem zdania, że mam zbyt wiele zainteresowań na to, by marnować czas na wkuwanie rzeczy, jakie nigdy mi się do niczego nie przydadzą. Na co mi w końcu umiejętność wyliczania funkcji kwadratowej i wyryta na pamięć pod odgórnie podyktowany schemat interpretacja wiersza, jakiego nigdy bym z własnej woli nie przeczytała, bo zwyczajnie nie przepadam za poezją, skoro w tym czasie mogę szlifować się w pisaniu, by kiedyś wydać książkę? Po co mi znajomość imion, nazwisk i dat urodzin i śmierci wszystkich ważniejszych uczestników powstań podczas zaborów, skoro zamiast tego mogę czytać książkę o historii kolei w Europie?

Odpowiedź brzmi: do niczego mi to niepotrzebne. Jedynie po to, by zdać maturę i mieć to na świstku papieru, w razie gdyby kiedyś zachciało mi się iść na studia, co planowałam i tak w zbyt odległej przyszłości, by miało mi teraz zaprzątać głowę. Najpierw zdobędę uprawnienia maszynisty i stabilną pracę, a dopiero potem zastanowię się, co jeszcze mogłabym ze sobą zrobić. I do tego celu będę dążyć, nie zaśmiecając sobie po drodze głowy rzeczami, które są zwyczajnie do realizacji mojego planu zbędne.

No więc nie, nie wybrałam najlepszej szkoły w mieście po to, by się w niej uczyć. Padło na nią z dwóch dość ciekawych, lecz jak dla mnie niezwykle istotnych powodów. Po pierwsze: znajduje się na starówce, więc wagary będę mogła spędzać w eleganckiej kawiarni, zamiast na niewygodnej ławce przed jakimś blokiem, a po drugie: jest po prostu wielkim, starym budynkiem o wyglądzie i historii tak nieprzeciętnych, że zwyczajnie nie mogłam oprzeć się przyciąganiu, jakie do niej odczuwałam. Moja uwielbiająca wszystko, co wiekowe cząstka nie byłaby w stanie przejść obok czegoś takiego obojętnie i nie zajrzeć w przynajmniej parę kątów, a pójście tam w charakterze ucznia było chyba najlepszym pretekstem, by w te kąty się wciskać, nie?

Mój tata niegdyś chodził do tego molocha, a i na dniach otwartych kręciłam się tam więcej niż wypadało, wiedziałam więc co nieco, zanim się tam wybrałam. Wszystko zaczęło się ładnych kilkaset lat temu (było ich bodajże czterysta, choć nie pamiętałam nigdy dokładnie), kiedy to pewien dość kasiasty okoliczny szlachcic postanowił zrezygnować ze swojej wiejskiej posiadłości i wyprowadzić się do miasta. Kupił już wtedy stary budynek dawnej klasztornej szkoły i sąsiadujący z nim gotycki pałacyk i przebudował tak, by jemu pasowało. Twór pozostawał w jego rodzinie do początków dziewiętnastego wieku, aż to któryś z potomków szlachcica przegrał w karty praktycznie całą rodzinną fortunę i zmuszony był oddać budynek miastu. Niemal natychmiast upomnieli się o niego zakonnicy, niegdysiejsi właściciele szkoły klasztornej – a przede wszystkim barokowego kościoła, który stanowił z tą szkołą kompleks połączonych budynków – i przywłaszczyli sobie całość, ponownie otwierając tam placówkę edukacyjną. Niestety okazało się, że i oni nie mają wcale tak dużo pieniędzy, jak by sobie życzyli, więc choć wnętrze niekoniecznie już nadawało się na to, by pomieścić uczniów, nie zmienili w nim kompletnie nic. Około pierwszej wojny światowej szkoła została nieco zniszczona, co głównie dotyczyło gotyckiego pałacyku, po drugiej zaś ponownie stała się na krótką chwilę niczyja i przeszła w ręce państwa z tego powodu, że kościół przestał być traktowany jak coś, czemu można powierzyć tak ważną sprawę jak edukacja. Tylko że... no właśnie po drugiej wojnie światowej pieniędzy okazało się być jeszcze mniej, więc gotycką część postanowiono zamknąć. Do dwutysięcznego roku zdarzały się jeszcze pojedyncze epizody, gdy to budynek na krótki czas otwierano – a to pojawiał się wyż demograficzny i uczniowie przestali się mieścić, a to jego część wygospodarowano na bardzo krótko na siedzibę rady miasta, a to ktoś wpadł na to, by otworzyć tam miejski teatr – lecz nic z tego na dłuższą metę się nie udało, sprawiło jedynie, że piękny budynek nie zniszczał zupełnie. Do teraz stoi z oknami na parterze zabitymi deskami, czekając chyba na lepsze czasy.

Obie części są naprawdę piękne. Dawna klasztorna szkoła jest przysadzistym, barokowym budynkiem o elewacji malowanej na kolor kości słoniowej, wielkich dzielonych oknach i wysokim strychu krytym czerwoną dachówką. W samym centrum eleganckiej, często odnawianej ściany frontowej cieszy oko duży zegar słoneczny, a nad dwuskrzydłowymi drzwiami wejściowymi zwiesza się portyk podtrzymywany prostymi kolumnami. Za głównym budynkiem znajduje się niewielkie prostokątne podwórko, a za nim dwupiętrowy gmach dawnego internatu, w którym obecnie mieszczą się muzeum i gabinety administracji. Za to gotycki pałacyk...

No, właściwie to nie do końca przypomina pałacyk, choć wszyscy go tak nazywają, tylko neogotycką kamienicę. Czerwona cegła pięknie komponuje się z wysokimi, łukowato sklepionymi oknami i wieżyczkami zakończonymi niszczejącymi kopulastymi dachami. Całość od zawsze kojarzyła mi się z czymś na kształt Hogwartu. Wiedziałam, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię w tym roku szkolnym, będzie odnalezienie sposobu, jak przedostać się tam i zwiedzić wnętrze. Z opowieści taty, który to uczył się tutaj i trafił szczęśliwie na jeden z tych etapów, gdy budynek był otwarty, wiedziałam, że w środku mieści się między innymi wielka, przypominająca naprawdę dużą salę teatralną aula. Widziałam ją na starych koloryzowanych zdjęciach w szkolnym muzeum i od razu wiedziałam, że to właśnie będzie moje ulubione miejsce w okolicy. Miała wielkie okna, które można było zasłonić ciężkimi zasłonami z czarnego aksamitu, i pomalowane na krwistą czerwień ściany. Scena, choć niewielka, została oprawiona łukiem rzeźbionym w fantastyczne wzory, a znajdujące się na stosunkowo niewielkim spadku siedzenia zrobiono z ciemnego drewna i wyściełano czerwonym pluszem (a przynajmniej kiedyś tak było). Na niewielkim balkonie nigdy nie było niczego ciekawego, lecz wydawał się interesujący już przez samo to, że tam był. Kojarzyłam, że do tego miejsca, nigdy nie mającego być integralną częścią szkoły, można było dostać się jedynie z zewnątrz lub przez rozległy strych, łączący wąziutkim korytarzykiem opuszczony budynek z tym używanym. Domyślałam się, że to właśnie moja jedyna opcja przejścia tam – drzwi do zewnętrznej klatki schodowej były metalowe i zaryglowane porządnymi stalowymi sztachetami, z którymi nawet Embry by sobie nie poradził.

Druga aula, również imponujących rozmiarów, znajduje się w używanym budynku i ją już widziałam na oczy na dniach otwartych. Również jest piękna i ciekawa, choć już nie tak fascynująca przez to, że można dostać się do niej bez żadnego problemu. Mieści się na ostatnim piętrze szkoły, również przypomina teatralną salę swoją wielkością i też ma piękne, ogromne okna, lecz jej ściany pomalowano na ciemny oliwkowy kolor i urozmaicono bielonymi płaskorzeźbami, przypominającymi zdobione kolumny. Z utrzymanego w podobnym stylu sufitu zwiesza się kuty żyrandol, tak stary i wręcz archaiczny, że o wiele bardziej na miejscu byłyby w nim częściowo nadtopione świece, niż nie zawsze działające w komplecie świetlówki, które wkręcono pewnie dlatego, że były tańsze od ładniejszych żarówek. Każda obowiązkowo ma inny kształt i świeci na inny kolor, jakby nie dało się kupić przynajmniej takich od jednego kompletu.

Szkolne korytarze przypominają właściwie wystrojem elegancję tych reprezentacyjnych części: wysokie, malowane na biało, z wielkimi oknami i kutymi żyrandolami zamiast standardowych jarzeniówek. Szkoda tylko, że jeśli chodzi o całą resztę, historyczność chętnie już przeplata się z kiczem rodzaju „tańczący PRL”. Klasy w zdecydowanej większości utknęły w szalonych latach osiemdziesiątych, gdy to podstawą była lakierowana meblościanka, a żadna z brzęczących jarzeniówek nie może świecić na taki sam kolor, o czym jakoś tak nie mogłam przez cały czas przestać myśleć, ale w skrytości ducha liczyłam, że przynajmniej sprawi, iż nie będzie mi się chciało spać na lekcjach. Drewnopodobna boazeria na ścianach najwyższego korytarza jest tak szpetna, że ciężko dłużej zatrzymać na niej wzrok, a mniejszy budynek, w którym kiedyś był internat, ma podłogi wyłożone najbrzydszymi brązowymi kafelkami, jakie w życiu widziałam. Już z daleka da się wyczaić, że większość z nich musiała kiedyś się poodklejać i potłuc, lecz architekci nadal mieli nadzieję, że jeśli je złożyć, posklejać i przykitrać z powrotem, to nikt tego nie zauważy.

Do biblioteki nie udało mi się jeszcze dostać, lecz z opowieści taty wiedziałam, że składa się z kilku niezbyt dużych przechodnich pomieszczeń, ciemnych i przypominających raczej magazyn, lecz ma swój urok.

Ogólnie to podobało mi się, nawet mimo tych niedociągnięć we wnętrzach. Wszędzie panowała taka atmosfera, że czasem nawet mi chciało się uczyć...

Nie no, żartuję oczywiście. W każdym razie, lepszej szkoły bym nie znalazła, zwłaszcza w mieście, w którym podstawą jest odrapana tysiąclatka. Może jedynie moje wymarzone technikum kolejowe lepiej bym przyjęła, choć i w tej opcji dostrzegałam pewne wady. Mianowicie to, że w technikum nie mogłabym tak sobie wagarować, bo jednak nieco by mi na nim zależało. Ale skoro najbliższe jest w Warszawie, to chyba nie ma co gdybać...

Niestety jeśli chodzi o ludzi... No, tu było raczej tak, jak się tego spodziewałam. Trzydzieści cztery rozwrzeszczane dziewczyny i pięciu chłopaków, w czym co do czterech miałam poważne wątpliwości, wyglądali mi na takich samych, jak w innych szkołach na całym świecie. Ale może od początku.

Jak zwykle na samym otwarciu ceremonii rozpoczęcia roku szkolnego, przed którą to trzęsłam się i rozważałam samobójstwo już na trzy tygodnie wcześniej, czekał na nas wielce emocjonujący apel, na którym wątki z historii szkoły przeplatały się bogato z przewidywalnym narodowym bólem dupska o tragedię drugiej wojny światowej, który moim zdaniem lepiej by było zastąpić radością, że już tego nie ma. Gdy nawet najodporniejsi z nas zdołali dorobić się poważnej depresji, łaskawie pozwolono nam iść do klas, wcześniej z przydługiej listy wyczytawszy, w jakich pomieszczeniach powinniśmy się zebrać. Byłam nieco przerażona, gdy uświadomiłam sobie, że ta pełna aula to jedynie pierwsze klasy (kurde, przecież już ta hołota ledwie się mieściła w budynku, a co będzie, gdy dojdą pozostałe roczniki?), ale udawałam, że trzymam się dzielnie. Odstrojona w jedną ze swoich najelegantszych czarnych sukienek (do założenia białej w obliczu takiej tragedii nie zdołałam się zmusić), rozglądałam się po zgromadzonym motłochu, mimowolnie doszukując się w nim znajomych twarzy, ale też jakiejś oryginalności, która zwróciłaby moją uwagę. Jak na złość, wszyscy wyglądali i zachowywali się niemalże jednakowo, co było zresztą dość łatwe do przewidzenia. Jakiej ja oryginalności oczekuję po ludziach w moim wieku? I to mieszkających w tym mieście?

Nie chcąc się dłużej załamywać i wpędzać w pesymistyczne rozważania rodzaju „tak jak w gimnazjum i podstawówce, tutaj też nie znajdę nikogo, z kim dałoby się dogadać”, skierowałam się do schodów. Gdy już zdołałam się po nich przebić na niższe piętro, podeszłam do grupy zgromadzonej pod drzwiami właściwej klasy, obrzucając wszystkich jeszcze bardziej oceniającym wzrokiem.

Cholera, jak na razie widziałam tu jedynie trzy typy osobowości: zaniedbane kujońskie szare myszki pokroju Agaty, rozwrzeszczane plastiki wpychające przekleństwa jako przecinki i lalusiów, którzy godzinę układają sobie zaczes i wciskają się w rurki jajognioty, by potem móc zadawać szyku na szkolnych korytarzach. Ale może jestem zbyt surowa?

Nauczyciel się spóźniał, więc stanęłam przed niepokojącą koniecznością, od której aż przewróciło mi się coś w żołądku: głupio było dalej tak sterczeć, powinnam więc podejść do kogoś i zagadać, żeby nie mieli mnie za tak aspołeczną i gburowatą, jaka jestem w rzeczywistości. Zaciskając zęby i próbując nastawić się optymistycznie (lub zaciskając zęby i próbując wmówić sobie, że powinnam nastawić się optymistycznie, jeśli mam być szczera), zdecydowanym krokiem podeszłam do najbliższej rozchichotanej grupki. Zanim do nich dotarłam, jeszcze przynajmniej trzy razy zastanowiłam się, czy aby na pewno mi się opłaca, i ze dwa razy sprawdziłam, czy nie przyszedł do mnie jakiś sms, na który musiałabym natychmiast odpisać, ale, jak zwykle w chwilach, gdy chętnie bym jakąś przyjęła, żadna tragedia nie zamierzała się w najbliższym czasie wydarzyć. Gdzie są te wszystkie cholerne bladgory, gdy ich akurat potrzebuję?

A może sobie odpuścić...?

Cholera no, gdybym nie wykorzystała tego, że nauczyciel nie zamierza pojawić się w tym roku, to wyszłabym na odludka, chama i prostaka. Lepiej niech jak najdłużej myślą, że wcale taka nie jestem, nie...?

Okazało się, że przynajmniej z doborem partnerów do rozmowy nie trafiłam najgorzej, bo dziewczyny też dopiero się poznawały.

Hej, ale ten nauczyciel się spóźnia, nie? He he he... – Tak jest, to właśnie ja i moje imponujące zdolności zagajania rozmowy. Nie drążcie, proszę... Najważniejsze, że nie spytałam, czy też chodzą do tej szkoły, prawda?

No nie? – Niska blondynka na szczęście uznała, że rzucony przeze mnie temat jest wprost bajecznie ciekawy, tak się zaangażowała. – Coś strasznego. I to jeszcze pierwszego dnia. Mam nadzieję, że na lekcje nie będzie się tak spóźniał.

Widziałam, że dyrektor go po coś zawołał. Mamy dzięki temu trochę czasu, więc może się poznajmy? – zaproponowała brunetka.

Byłam jej po prostu dozgonnie wdzięczna, że wzięła na siebie ciężar zainicjowania rozmowy. Przedstawiłyśmy się sobie.

Maja była raczej niska i tęga, miała jasne jak słoma włosy o konsystencji niezbyt zadbanego puchu i kolczyki w kształcie czerwonych różyczek w uszach. Było w niej coś takiego, że chętnie się na nią patrzyło, jakiś specyficzny typ urody, który sprawiał, że może nie nazwałabym jej pięknością, lecz umiała przyciągnąć spojrzenie. Wrażenie niestety psuł w jej przypadku bardzo niski, jeszcze niższy od mojego głos, całkowicie pozbawiony kobiecego wdzięku, i typowo męski sposób bycia, na który nie dało się nie zwrócić uwagi. Gosia okazała się jej zupełnym przeciwieństwem – jeszcze niższa ode mnie brunetka o zaraźliwym śmiechu i energii, lekko pomalowana, o zdecydowanych, energicznych gestach, sprawiała wrażenie takiej, która mogła ucieszyć się ze wszystkiego. Kalina za to nie przypominała już żadnej z nich. Wysoka, o nawet ładnej figurze i jasnych włosach, od razu skojarzyła mi się z Agatą. Miała na sobie kiepsko dobraną koszulę, której zdecydowanie przydałoby się żelazko, i czarne spodnie; wciąż kuliła się tak, jakby wstydziła się swoich kształtów i wzrostu, choć nie sprawiała wrażenia nieśmiałej. Miała głos i mimikę kobiety bardzo atrakcyjnej, lecz ciasny kucyk spinający wołające o szampon włosy nie mógł się chyba zdecydować, czy ma być wysoki, czy niski, co wyglądało wprost makabrycznie i kojarzyło mi się ze sklepową z mięsnego.

Ogólnie dziewczyny wydawały się w porządku. W przeciwieństwie do tych, z którymi chodziłam do klasy w gimnazjum, rozumiały więcej niż co drugie słowo i sprawiały wrażenie zainteresowanych rozmową. W niczym nie przypominały rozwrzeszczanych plastików, co już było dla mnie ogromnym plusem...

Ale czy ja przypadkiem nie wolę plastików od bezbarwnych szarych myszek? Sama już nie wiem.

Po krótkiej gadce-szmatce o tym, do jakich szkół chodziłyśmy i dlaczego wybrałyśmy tę jako następną (Gosia miała tyle do przekazania, że wybawiła mnie od opowiedzenia swojej historii, za co również byłam jej poniekąd wdzięczna, bo obawiałam się, że to odrobinę za duża sensacja jak na pierwsze pięć minut znajomości), zapadła chwila ciszy. Nauczyciela wciąż nie było widać, więc doszedłszy do wniosku, że nadal chcę się czegoś o nich dowiedzieć – tym razem czegoś ciekawszego niż typowe „jak tam w szkole” – zagaiłam:

A czym się interesujecie?

Właściwie to nie wiem, czego się spodziewałam. Przez tych parę lat powinnam się już nauczyć, że tego pytania się zwyczajnie w towarzystwie w moim wieku nie zadaje, bo następuje po nim chwila konsternacji tak gęstej, że można by po niej jeździć rowerem. Co za błąd... Cóż mną powodowało? Chyba nie spodziewałam się, że do szkoły z poziomem pójdą ludzie ciut inteligentniejsi niż zwyczajna przeciętność?

Ech, nie wiem – wykręciła się Maja. Reszta przytaknęła jej tak, jakby były jednym organizmem.

No co robicie w wolnym czasie? – drążyłam beznadziejnie, mając cień nadziei, że wystarczy po prostu inaczej sformułować pytanie i jakoś to pójdzie.

A, o to idzie! – Gosia faktycznie sprawiała wrażenie takiej, co nie zajarzyła za pierwszym razem. – Ja spotykam się z moimi psiapsi. Fajne laseczki, na pewno je poznasz, bo chodzą do nas do mat-fizu. Wiesz, wybywamy gdzieś na miasto, na imprezkę jakąś, na zakupy... różnie, zależy na co akurat mamy ochotę.

Rany, ja ostatnio w ogóle nie mam czasu na zainteresowania, mam za dużo nauki. Wiesz, jak to wychodzi. – Kalina machnęła dłonią, zaśmiewając się z tego niesamowicie ambitnego wyznania niemal do rozpuku.

Nie, nie wiedziałam, o co chodzi. Ale w razie czego nie mówiłam jej na głos, co sądzę o takich ludziach, bo istniało ryzyko, że nie zostanie to uznane za szczególnie grzeczne.

No a ja oglądam filmy – dodała Maja.

Filmy, mówisz? – podchwyciłam, wyłapawszy, że może tutaj kryje się jakieś ostatnie ziarnko tej mojej kretyńskiej nadziei, że jakoś się z nimi dogadam. Guzik mnie interesuje kinematografia, aktualnie żyję nawet bez telewizora i kompletnie nie znam się na tej tematyce, nad „ruchome obrazki” zawsze przedkładając książki – bo dzięki książkom przecież mogłam wyobrażać sobie wszystko po swojemu, a nie podporządkowywać się czyjejś wizji – no ale może coś w tym jest... Wreszcie ktoś powiedział cokolwiek sensownego, nie zniechęcajmy jej. Tak od razu. – A jakie najbardziej lubisz?

Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Oglądam po prostu to, co akurat leci w telewizji.

Ach. Przez chwilę autentycznie odczułam pokusę, by unieść poddańczo ręce i wycofać się, krzycząc: „to ja przepraszam, przepraszam!”. Serio liczyłam, że ona interesuje się filmami, a nie po prostu lampi się całymi dniami w telewizor? Jeszcze się nie nauczyłaś, Leah, ty mózgu?

O gust muzyczny wolałam nawet nie pytać, choć planowałam. Istniało ryzyko, że tego bym już zwyczajnie nie przeżyła. I tak przewidywałam, że sporo czasu zajmie mi pozbieranie się po tym pełnym wrażeń dniu...

Dziewczyny szybko wdały się w kolejną niezobowiązującą rozmowę. Poszło o to, z jakich przedmiotów są dobre i co zamierzają robić po zdaniu matury, w czym Kalina, nadal śmiejąc się uroczo, tym swoim pięknym, zmysłowym głosem nijak nie pasującym do odstraszającej fizjonomii zapewniła, że ona pewnie i tak matury nie zda, więc wyląduje na kasie w sklepie. W razie czego nie mówiłam, że do właśnie tej roli moim zdaniem nadawała się wprost fenomenalnie i żeby koniecznie wybrała masarnię i zaczęła malować się na niebiesko.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu kolejnej ofiary, woląc się wycofać, zanim której przyjdzie do głowy spytać o moje plany. Podejrzewam, że już by mnie tak nie lubiły, gdyby się dowiedziały, że zamierzam iść na kolej, skoro im marzyło się prawo, anglistyka i politologia.

Tym razem padło na stojącą nieco na uboczu dziewczynę zawzięcie robiącą coś na telefonie. Była odrobinę tęga, miała bardzo długie, lekko rudawe włosy i strasznie męską twarz, zupełnie pozbawioną jakichkolwiek oznak kobiecości, lecz jako jedyna nie należała jeszcze do żadnej z tworzących się grupek wzajemnej adoracji, więc zbliżyłam się do niej zdecydowanym krokiem. Otworzyłam już nawet usta, by się przywitać, ale ona wtedy, bezbłędnie to wyczuwając, posłała mi spojrzenie z rodzaju „zrobisz to, a zginiesz”.

Jak można się łatwo domyślić, to tylko dodatkowo mnie sprowokowało. Wyszczerzyłam się szeroko, nie przejmując prezentacją aparatu na zębach, i podlazłam do niej nonszalancko, jakbyśmy znały się od tysiąca lat.

No cześć, jestem Leah, a ty? – zarzuciłam tekstem, wyciągając w jej stronę dłoń.

Widziałam, że miała wielką ochotę kazać mi spadać na drzewo, ale ze względu na niewielki tłum zdołała się powstrzymać od wytłumaczenia, co powinnam sobie z tą ręką zrobić. Uścisnęła ją niechętnie i burknęła:

Kinga. Ale mów mi Kangur.

Skąd taka ksywka? – drążyłam, nadal nie zamierzając się zrażać.

Już sama nie pamiętam. – Widząc, że łatwo się mnie nie pozbędzie, schowała wreszcie telefon do kieszeni i w końcu na mnie spojrzała. Miała intensywnie brązowe oczy, przez co zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam przed sobą wilkołaka czystej krwi, ale nie widać było, by to samo ją we mnie zainteresowało, więc uznałam to za przypadek. – Ty też masz dziwne imię. Bo to imię?

Moi rodzice mają rozmach. Brata nazwali Ladon. – Wywróciłam oczami. – Tak do ciebie podeszłam, bo robię eksperyment społeczno-psychologiczny.

Że co robisz? – Zmarszczyła brwi, przez co jasno już utwierdziłam się w przekonaniu, że ma mnie za kompletną wariatkę.

Nie przejęłam się tym. Sama się za taką mam, odkąd tylko się dowiedziałam, co to słowo oznacza. Wprawdzie do pełnego obrazu brakowało mi jeszcze przynajmniej pięciu dodatkowych kotów, ale to zamierzałam w końcu nadrobić w ciągu najbliższych lat.

Eksperyment – powtórzyłam cierpliwie. – Sprawdzam, czy dla społeczeństwa tej szkoły jest jeszcze jakaś nadzieja, czy ludziom takim jak ja grozi już wyginięcie.

To znaczy jakim? – Wbrew sobie zaczynała się mną interesować.

Powiem ci jakim, gdy ty mi zdradzisz, co robisz w wolnym czasie. – Uśmiechnęłam się – mam nadzieję – tajemniczo.

Co robię? – Zastanowiła się chwilę. – Ze znajomymi się lubię spotykać. Kumpel mnie wciągnął w motocykle. Chciałabym w przyszłości mieć swój i na jakieś rajdy jeździć, czy coś.

Gratuluję, zdałaś! – Jeszcze raz uścisnęłam jej dłoń. – Jak na razie, jako jedyna. To uszanowanko i powodzenia życzę! – Pomachałam jej żartobliwie i odeszłam z powrotem do swoich nowych niewydarzonych koleżanek.

Ty jesteś jakaś, kurwa, pojebana – skwitowała Kangur, kręcąc głową z niedowierzaniem.

Też tak czasem uważam.

Doszedłszy do wniosku, że integracja z ludźmi nigdy jednak nie będzie moją mocną stroną, ale w sumie nie jest mi z tym aż tak bardzo źle, oparłam się o futrynę zamkniętych drzwi do klasy i spróbowałam skupić na rozmowie nowych, mocno nijakich koleżanek. Na szczęście temat był tak trywialny, że musiałabym być głupia, żeby za nim nie nadążyć, więc jakoś to poszło.

Wychowawca raczył się pojawić jakieś trzydzieści minut po czasie. Wysoki, atrakcyjny mimo zaawansowanego wieku mężczyzna o lekko za długich, lecz elegancko ułożonych siwych włosach i surowym wyrazie twarzy wyglądał na takiego, który nie spoufala się zbytnio z uczniami, lecz można na niego liczyć – tak po prostu zawsze wyobrażałam sobie solidnego, uczciwego nauczyciela. Chętnie zwróciłam na niego uwagę i przygotowałam się do wejścia do klasy, gdy obracał klucz w zamku.

Nie sprawiał wrażenia miłego wujka, ale może to i lepiej? Jeśli nie spróbuje zaprzyjaźnić się z nowymi wychowankami, zaoszczędzi sobie sporo rozczarowań. I raczej zachowa na dłużej zdrowie psychiczne, bo dla mnie już za późno.

Co masz taką kwaśną minę? – spytał, jakimś cudem wychwytując moją nagłą zmianę nastroju.

Minęło parę sekund, zanim załapałam, że odezwał się właśnie do mnie.

Tak się załamuję – westchnęłam żałośnie.

A z czym ci tak źle?

Z grubsza ze społeczeństwem – wyjaśniłam, krzywiąc się jak przy ataku niestrawności. – To dłuższa historia.

Chyba wiem, co masz na myśli. Black Sabbath to chyba nikt tutaj nie słucha. – Z porozumiewawczym uśmiechem wskazał na szeroką skórzaną bransoletkę z logiem zespołu, którą założyłam na prawą rękę, by się nie denerwować zbytnio, że nie poznaję jej po tym, jak poprzedniego dnia zdjęli mi gips.

Rany. Złoty człowiek. Dzięki niemu może jakoś zdołam przeżyć najbliższe trzy lata? I może nawet zacznę się nieco uczyć historii? On chyba jest od tego przedmiotu, jeśli dobrze kojarzę...

Choć weszłam do klasy jako pierwsza, zupełnie się zawiesiłam, jak przyszło do wyboru miejsca do siedzenia. Gdy zorientowałam się, że jako jedyna jeszcze stoję, zostało mi już tylko jedno wolne krzesełko – jak na złość znajdowało się akurat obok jednego z tych chłopaków, co do których płci miałam lekkie wątpliwości. Udając, że bardzo mi miło, przedstawiłam mu się grzecznie i przestałam zwracać na niego uwagę, uznawszy, że w jego mniemaniu zalotne spojrzenia, jakie mi posyłał, najlepiej będzie ignorować. Coś tak czułam, że jeśli będę mu się dłużej przyglądać, nabawię się wrzodów żołądka... Na szczęście po jakimś czasie, gdy się łaskawie skapnął, że jestem na jego wdzięki zupełnie obojętna, zajął się rozmową z siedzącym w ławce za nami fagasem, który wyglądał jak jego nieco szerszy brat bliźniak.

Boże, dlaczego oni po prostu nie mogą być gejami? Geje są sympatyczni, koleżeńscy, ciepli i pełni energii. Lubię gejów. Nie lubię tych młotków, co wyglądają i zachowują się nieadekwatnie do swojej płci i orientacji, a próbują mnie podrywać...

Nauczyciel okazał się na tyle konkretny, że pogadanka trwała aż śmiesznie krótko. Otrzymaliśmy elegancko wydrukowane plany lekcji (zrobiłam zdjęcie telefonem, pewna, że swój zgubię tak szybko, jak to tylko możliwe), wysłuchaliśmy śmiertelnie nudnego regulaminu szkoły (w czym wychowawca sam nie ukrywał, że nie jest zachwycony tym, że co roku musi go czytać) i już po piętnastu minutach mogliśmy rozejść się do domów. Zerwałam się z krzesła chyba jako pierwsza i popędziłam do drzwi, starając się nie rzucać szczególnie w oczy nowym koleżankom i kolegom, którzy knuli właśnie integracyjną imprezę. Już myślałam, że mi się udało, gdy na schodach dorwała mnie jakaś dziewczyna.

To była jedna z tych, które raczej niechętnie dołączały do grupek i nie wyglądały na bardzo zachwycone toczonymi rozmowami. Raczej niska, szczupła, lecz o okrągłej twarzy, niemal czarnych oczach i przefarbowanych na podobny kolor włosach, miała dość mocny makijaż, nieprzyjemnie kojarzący mi się z emosiami z gangu Gabrysi. Wykonała go wprawdzie o wiele umiejętniej niż moja ukochana przyjaciółka, przez co nie wyglądała w nim śmiesznie, ponadto nie kojarzyłam jej z pamiętnej imprezy na cmentarzu, ale wolałam jednak mieć się w razie czego na baczności. Wątpiłam, by była emo, wydawała się na to o wiele zbyt energiczna i uśmiechnięta, ale kij ją tam wie. Chyba już miałam okazję przekonać się dzisiaj, że nie wszystko idzie tu po mojej myśli. Postanowiłam poczekać na rozwój wydarzeń, zamiast od razu uciekać z krzykiem, ale już w razie czego zacisnęłam palce na telefonie, bym mogła go w pewnym momencie wyciągnąć z torebki, z przerażeniem przeczytać godzinę i pobiec w panice na autobus, który rzekomo miał mi za moment uciec.

Tak jest, ta nieszczęsna szkoła mieści się w jednym z nielicznych miejsc w mieście, do których nie da się dostać pociągiem. Pech...

Hej, zaczekaj! – Dziewczyna krzyknęła za mną, najwyraźniej nie mogąc nadążyć.

Zwolniłam z niejaką ulgą. Już i tak niemal dostawałam zawału...

Cześć! – Dopadła do mnie wreszcie i zaczęła natychmiast trajkotać. – Tak zwróciłam na ciebie uwagę, bo wyglądasz na jedyną normalną w tym towarzystwie. No i chciałam zagadać.

No nie da się ukryć, że to towarzystwo jest wybitnie nietrafione – mruknęłam, uśmiechając się lekko. Może jakbyśmy nawiązały tę znajomość jakąś godzinę temu, byłabym nieco bardziej optymistycznie nastawiona, ale teraz nie umiałam się zdobyć na wykrzesanie z siebie entuzjazmu.

Jestem Zuzka. – Uścisnęła mi dłoń i zarzuciła idiotycznie grzywką.

Leah – westchnęłam. Właściwie to dobrze byłoby mieć przynajmniej jedną koleżankę, żeby przez następne trzy lata nie zmarnować wszystkich przerw na samotne czytanie książki w kącie...

Ale czy samotne czytanie książki w kącie nie jest przypadkiem tym, co mi najbardziej odpowiada?

Nie mam siły się ogarnąć i udawać szczęśliwej. Co robić?

O rany, nazywasz się jak bohaterka mojego opowiadania! To moje ulubione imię – powiedziała, aż podskakując z entuzjazmu.

No dobra, ogarnęłam się. W głowie zapaliła mi się lampka.

Piszesz coś? – spytałam szybko, bojąc się, że zaraz zmieni temat.

Tak, piszę opowiadania. Publikuję je na blogu i na Wattpadzie. Jak chcesz, to mogę dać ci link.

Chętnie! – Jezu, to cud? Jak to możliwe, że w tym hałaśliwym motłochu znalazłam kogoś wartościowego? – Ja też piszę, ale bardziej powieści niż opowiadania.

Znaczy to moje to też taka powieść, ale tak się przecież mówi, nie? Opowiadanie.

Postanowiłam nie zabijać jej entuzjazmu wspomnieniem, że krew mnie zalewa, gdy ktoś nazywa długie twory literackie z rozdziałami i wielowątkową fabułą „opowiadaniami” tylko dlatego, że nie są wydane w formie książki. Powiem jej to przy innej okazji, jak już najpierw w trochę mniej brutalny sposób zorientuje się, że bywam w paru kwestiach przewrażliwiona...

Ja to nazywam powieściami – powiedziałam więc tylko, nadal się uśmiechając. Dla niej mogłam się na to zdobyć nawet bez bólu w policzkach. – Też publikuję w internecie. Daj mi link do swojej strony, to się tam do ciebie odezwę.

Nie wiedziałam, że kiedyś spotkam kogoś takiego. – Wyrywając kartkę z notatnika i bazgrząc na niej zadziwiająco długi adres bloga, wyglądała tak, jakby zamierzała zaraz zacząć skakać i klaskać.

To było dziwne. Przed momentem pewna byłam, że tej klasy już nic nie uratuje, a tu co? Taki promyczek słonka podczas istnej burzy byle czego? Przecież nawet jeśli to jej „opowiadanie” okaże się badziewne, już wiedziałam, że zwyczajnie nie mogłam jej nie polubić. Była tak optymistyczna, że nie wyobrażałam sobie się do niej nie uśmiechać. Nadal próbowałam nie robić sobie zbytniej nadziei, ale przy niej było to cholernie trudne. Czasem po prostu wiesz, że spotkałeś kogoś fajnego, zanim tę osobę na dobre poznasz.

A o czym piszesz? – spytałam, chowając zapisaną karteczkę do portmonetki, by jej nie zgubić. Portmonetkę miałam różową z brokatem, co musiało pewnie wyglądać zabawnie w kontraście do bransoletki z Black Sabbath, ale na szczęście nie zwróciła na to uwagi.

Lubię fantastykę. I romanse paranormalne. I horrory – wyliczała. – Zaczęłam od takiej trochę młodzieżówki, ale nie wykluczam, że kiedyś napiszę horror. Wiesz, lubię wampiry, wilkołaki... takie klimaty. Zwłaszcza chyba wilkołaki.

No tak, pasjonatka wilkołaków musiała polubić wilkołaka, co nie?

Nie, tego jej jednak nie powiem...

Ja też kocham fantastykę. Sama najchętniej piszę postapokalipsę, lubię wątki kolei i blokowisk, ale raczej też wszędzie, gdzie się da, wciskam wilkołaki – odpowiedziałam entuzjastycznie.

Ja jeszcze lubię robić takie muzyczne triki, ale to zresztą sama zobaczysz. – Puściła mi oczko. – Nawet jak nie będziesz dzisiaj czytać, to się odezwij, bo ja też chcę do ciebie zajrzeć.

Na pewno dzisiaj wpadnę i dam ci znać, co o tym myślę – zapewniłam.

Na pobliski przystanek podjeżdżał akurat autobus, pożegnała się więc ze mną szybko i odbiegła, machając jeszcze przez plecy.

Nie wierzyłam, że w początek roku szkolnego można czuć się tak dobrze... Uznawszy, że potrzebne mi jest trochę świeżego powietrza, postanowiłam pójść do domu pieszo, choć miałam do przejścia niemal całe miasto. Myślę, że do domku na odludziu byłoby stąd nieco bliżej, ale biedny Kot czekał przecież na obiad, więc nie mogłam go tak zawieść.

No i nie mogłam się doczekać, aż zasiądę do laptopa i wpiszę w wyszukiwarkę adres z karteczki...

Znaczy tak, na to już w ogóle się nie nastawiałam i nie miałam z tym większego problemu. Czytam bardzo dużo blogów i tworów z Wattpada i wiem doskonale, że zasadniczo całkiem łatwo można się w nich poruszać według niewygasającego schematu. Na dziesięć może tylko jedno okazuje się naprawdę dobre, pięć można spokojnie wywalić do kosza, dwa wydrukować, by dało się to spalić z mściwym śmiechem, a pozostałe dwa mają kijowy język i dobrą fabułę lub odwrotnie. A kategoria z pobliża wilkołaków bywa już w ogóle kompletnie śmieciowa... No ale zobaczymy.

Jakoś wróciłam do mieszkania. Ciepnęłam elegancką sukienkę w kąt i przebrałam się w swój ukochany powyciągany dresik z dziurą na tyłku. Odpaliłam laptopa; w czasie, gdy się namyślał, ugotowałam sobie obiad (miałam taką ochotę na spaghetti z mięsem mielonym własnej produkcji, że nawet jakoś zdołałam pokonać lenia), zjadłam jak najszybciej i zasiadłam wreszcie do internetu. Mięśnie nóg bolały mnie, że hej, aż się zastanawiałam, czy by jednak nie przeprosić się z komunikacją miejską, lecz miałam ważniejsze sprawy na głowie niż użalanie się nad sobą. Napisałam do Zuzki na Wattpadzie, by wiedziała, że ja to ja, i odpaliłam bloga – jakoś zawsze wolałam bloggera, jeśli szło o czytanie. Głównie dlatego, że rzadziej się zacinał i miał opcję justowania tekstu.

No i... Ech, moje szczęście chyba popełniło pewien falstart. Chociaż nie powiem, bym nie bawiła się od pewnego momentu doskonale.

Szablon był bardzo ładny – brązowy, stylizowany na stare drewno, rzeźbione w motyw wyjących wilków. Opowiadanie zaś potrafiłabym streścić w jednym akapicie...

Była sobie pewna zupełnie zwyczajna szesnastolatka (Leah swoją drogą). W jej szkole pewnego dnia pojawił się bardzo tajemniczy chłopak, który okazał się być jej zaginionym starszym bratem i przy okazji wilkołakiem, którym ona się również okazała (ach, ta wcale nieoklepana fabuła, co nie? Chociaż grunt, że to nie był jej mate...). Braciszek namawia ją na ucieczkę od znęcającego się nad nią ojczyma (to również wcale nie jest oklepane) i zabiera ją do szkoły dla młodych wilkołaków (nadzwyczajny zwrot akcji, doprawdy. Nie spodziewałabym się. Ale to też lepsze niż jakaś wioska w lesie). No i do tego momentu ogólnie było nawet spoko. Zuzka może nie pisała wybitnie dobrym językiem i trochę za mocno śpieszyła się z akcją, ale myślę, że o ile dobrze umiem rozpoznać mankamenty z pierwszego zakresu, tak w tej drugiej kwestii mogę być lekko niesprawiedliwa, skoro sama potrafię opisywać przyrodę na kilka stron A4 i upieram się przy tym, że to fajne. Całkiem przyjemnie mi się to czytało i przymykałam oko na parę niedociągnięć, bo dziewczyna sama wspominała, że to jej pierwszy twór tego typu i wie, że nie jest doskonały. Postanowiłam dopiero po przeczytaniu całości zostawić jej dłuższy komentarz... no ale. Niestety okazało się, że nauczycielami w tej szkole dla wilkołaków są bardzo przystojne, zarąbiście pociągające i niezwykle krwiożercze wampiry, przy okazji członkowie Łan Dajrekszyn. Z jednym z nich główna bohaterka wkrótce wdała się w romans, który choć był nazywany romansem, polegał na tym, że została uprowadzona, przywiązana do łóżka i wykorzystywana seksualnie na wszelkie możliwe sposoby, co jej się strasznie podobało.

To były te „muzyczne triki”?

Dalej nie czytałam, ponieważ na skutek ataku śmiechu po kolejnej wyjątkowo debilnej scenie erotycznej wyrwałam z laptopa kabel zasilacza, a nie byłam aż tak spragniona wrażeń, by uruchamiać to drugi raz. Właściwie to chętnie bym się dowiedziała, jakie to jeszcze niesamowite przygody czekają naszych bohaterów, ale zdecydowanie bardziej ceniłam swoje zdrowie psychiczne...

Zuzka prosiła o recenzję, a ja bezmyślnie dałam jej kilka gwiazdek na Wattpadzie, przez co nie będzie się dało ukryć, że czytałam. No i co ja jej teraz powiem...?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz