niedziela, 23 sierpnia 2020

Rozdział 37

Szkoła.

Boże, jakie to absurdalne... Całe wakacje uganiasz się w ciele gigantycznego wilka za stworami rodem z piekieł, a następnie czeka cię coś tak nieznośnie prozaicznego jak siedzenie w niewygodnej ławce i słuchanie o młodopolskich poetach, jakby wiedza o tym, jak myśleli i tworzyli, była najważniejszym elementem twojego życia.

To znaczy... tak właśnie mi się wydawało, więc uznawszy, że przez te zawirowania należy mi się jeszcze chwilka wolnego, przez trzy dni nie zwlekałam się z łóżka, symulując chorobę i rodzicom wmawiając, że jestem umierająca (i potem modląc się, by nie zobaczyli mnie gdzieś na zakupach). W końcu jednak przyszła ta pora, gdy musiałam przestać udawać przed samą sobą, że tak można, i uznałam, że muszę zacząć wywiązywać się z tego obowiązku, obojętnie jak przykry by nie był. Trzeba w końcu pokazywać się raz na jakiś czas na lekcjach, by nie wywalili mnie tak szybko, jak się na to zanosi... Od uroczystego rozpoczęcia roku szkolnego nie pojawiłam się ani razu, dumnie uznawszy, że na lekcjach organizacyjnych wcale nikt nie będzie za mną tęsknił. No, aż prawie w to uwierzyłam.

A więc pewnego smutnego, wyjątkowo jesiennego dnia wstałam z łóżka o siódmej w nocy i w lejącym jak z cebra deszczu powlokłam się krokiem skazańca na pobliski przystanek autobusowy, przeklinając, że nie wybrałam szkoły, do której dałoby się dostać pociągiem. Rozklekotany autobus, kopcący spalinami tak bardzo, że podczas każdego przyśpieszenia wręcz stawiał za sobą zasłonę dymną, zdecydowanie nie był tym, czego mi brakowało do szczęścia. Przez ciemnoszare chmury, równomiernie zakrywające niebo, było tak cholernie ciemno, że w większości mieszkań mijanych bloków widziałam palące się światła. Szlag, to dopiero pierwszy dzień takiej pogody przed pełnoprawną jesienią, a ja już mam jej tak dosyć, że aż mi się zbiera na mdłości.

No ale chyba najbardziej miałam dosyć autobusów. I jeżdżących nimi ludzi, którzy nie rozumieją, że warto byłoby się raz na jakiś czas przekąpać i nie walić przetrawioną wódką na kilka metrów.

Grzecznie zmieniłam w szkole buty, choć tak cholernie nie miałam siły się schylać, że mało się nad tym nie rozpłakałam. Niestety nie wiedziałam jeszcze, jakie tu są woźne – jeśli trafiłyby się podobne do tych z mojego gimnazjum, broniące czystości i porządku jakby od tego miało zależeć ich życie, zaraz by wyczaiły, że ciągną się ze mną mokre, błotniste ślady. Ciemna, ciasna szatnia, mieszcząca się w obszernej piwnicy budynku, była zdecydowanie nieatrakcyjna, więc postarałam się opuścić ją najszybciej jak się dało. Stamtąd skierowałam się do jeszcze gorszej łazienki, z której przysięgłam sobie nigdy w życiu nie korzystać, by skontrolować w lustrze, czy nie rozmazałam się zbytnio... no i zasadniczo przekonałam się, że w szkole luster nie ma. Uznawszy to za całkiem zabawne (zwłaszcza że pomieszczenie już nawet bez tego kojarzyło się z rzeźnią lub poprawczakiem, czego nie potrafiła złagodzić stojąca w kącie nie wiadomo po co palma w plastikowej doniczce), powlokłam się na lekcje, przyśpieszając odrobinkę, gdy zorientowałam się, że jest już jakieś dobre piętnaście minut po dzwonku.

Wparowałam na historię przemoczona i przerażona. Ja pierniczę, jak na jednym nauczycielu chciałam zrobić dobre wrażenie... Na szczęście musiałam mieć z przejęcia bardzo zabawną minę, bo na mój widok tylko parsknął śmiechem i kazał zająć wolne miejsce, gdy z trudem się uspokoił. W tej kujońskiej klasie wszyscy starali się usiąść jak najbliżej tablicy, mogłam więc spokojnie uciec do ostatniej ławki i skutecznie schować się za osobami o wiele wyższymi od siebie. Przewegetowałam do końca lekcji, nie potrafiąc zbytnio skupić się na wbrew pozorom ciekawym wykładzie. Taka pogoda miała niestety to do siebie, że usypiała mnie skutecznie pomimo brzęczących jarzeniówek, których miałam przecież bać się tak bardzo, by nie móc zmrużyć oka...

Niestety następna była matematyka, co z marszu popsuło mi humor jeszcze bardziej. Chyba wszyscy wiedzą, jaka to jestem wybitnie zdolna z tego przedmiotu. W gimnazjum udawało mi się zdawać z klasy do klasy jedynie dzięki temu, że nauczycielka nie potrafiła się oprzeć mojemu urokowi (a przede wszystkim leczyła się półdarmo u mojej mamy...), ale miałam jakieś takie nieprzyjemne wrażenie, że tutaj to nie przejdzie. Nie zdołam ubłagać naciąganej dwói na piękne oczka w szkole, która szczyci się, że jest trzecią najlepszą w województwie...

Rany, jakim cudem ja się tutaj dostałam?

Gdy zadzwonił dzwonek na przerwę, spakowałam się w miarę szybko i powlokłam do schodów. Wlazłam na piętro, odszukałam właściwą klasę i usiadłam na podłodze naprzeciwko wejścia, usiłując znaleźć jakieś pozytywy w otoczeniu. Niestety nawet ciepłe elektryczne światło z kutego żyrandola, tak inne od blasku jarzeniówek w normalnych szkołach, nie potrafiło naprawić mi humoru, choć dopiero co tak się z niego cieszyłam.

Ładnie? Ładnie. Tylko że w takie dni nic nie jest, kurde, ładne. Pojęcia nie mam, jak to działa, ale tak już bywa. Byle wytrzymać jeszcze sześć godzin...

Mało nie ryknęłam dzikim płaczem, gdy sobie uświadomiłam, ile to czasu.

Hejka!

Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo przestraszyłam się siadającej obok Zuzki. Wydarłam się jak obdzierana żywcem ze skóry i mało brakowało, a podskoczyłabym na tyle wysoko, by móc się uwiesić (tudzież powiesić, biorąc pod uwagę mój nastrój) kutego żyrandola nad naszymi głowami. Wyglądałoby to cokolwiek epicko, ale pewnie nie byłoby najmądrzejszym, co mogłabym zrobić.

No hej! – Zaśmiałam się tak kretyńsko, że aż mi się siebie szkoda zrobiło. Na szczęście udało mi się to zrobić na tyle szybko, by dziewczyna nie zdążyła zareagować na mój pokaz tchórzostwa. Jakimś cudem też skutecznie zamaskowałam, że serce chciało mi wyskoczyć z piersi jeszcze przez ładną minutę po fakcie.

Chociaż może gdybym dostała zawału, nie musiałabym się już tak męczyć? Wzięliby mnie do szpitala i miałabym szkołę z głowy na przynajmniej tydzień... albo i w ogóle na zawsze, gdyby nie zdążyli mnie dowieźć. Podobno zawał w tym wieku to niewesoła sprawa.

Dawno nie było cię w szkole – zauważyła Zuzka. – Już się bałam, że przeniosłaś się do innej. Wiesz, niektórzy tak robią w pierwszym tygodniu. Myślałam, że się bez ciebie na śmierć zanudzę. – Wykonała przesadną parodię omdlewania. – Co się działo?

A, chora byłam – odparłam z prostotą. Teoretycznie mogłabym powiedzieć jej prawdę, ale lepiej trzymać się jednej wersji wydarzeń, żeby się potem nie pogubić w tym, co komu naopowiadałam. – Działo się coś w miarę interesującego?

Kompletnie nic. – Wzruszyła ramionami i zaczęła grzebać w całkiem ładnym plecaku z czarnej imitacji skóry. – Wstawiłam tylko parę nowych rozdziałów na bloga, widziałaś? Szkoła jakoś sprzyja pisaniu o szkole.

W duchu ugryzłam się w język, zanim palnęłam coś nieprzyjemnego. Tak, widziałam to badziewie, czytałam nawet, nie zdoławszy się powstrzymać. W końcu co może być lepszego na przeczekanie nocnej burzy, niż nieudany blogasek, z którego można śmiać się w głos? Przemożna chęć poznania zakończenia tej niewydarzonej historii wciąż walczyła we mnie z pragnieniem zachowania zdrowia psychicznego. Zdrowie psychiczne przegrywało oczywiście z kretesem, bo i tak wątpiłam, by dużo mi go zostało.

Czytałam – przyznałam, gdy już zebrałam się na odwagę. Uśmiechnęłam się przy tym słodko, mając nadzieję, że jakoś pokryję tym fakt, że aż mnie swędziało do wybuchnięcia śmiechem, gdy przypomniałam sobie jeden z fragmentów. Jak rany, szesnastoletnie dziewice nie powinny brać się za sceny erotyczne...

Z doświadczenia wiedziałam, że i trzynastoletnie dziewice lubią się za to brać, niestety. Kto raz wszedł w najpopularniejszą „ksionszkę” na Wattpadzie, ten już nigdy nie pozostanie normalny.

Jak w ogóle podoba ci się całość? Obiecałaś mi recenzję, a nie widziałyśmy się od tego czasu. – Zuzka skrzyżowała ramiona na piersi i zaczęła majtać stopą, nie mogąc wytrzymać w wyczekiwaniu na moje następne słowa.

No i co ja mam niby zrobić? Nakłamałam już dzisiaj o wiele więcej, niż bym sobie życzyła, przez co czułam do siebie wystarczający niesmak, ale przecież nie mogłam jej uświadomić, że zdecydowana większość tego „opowiadanka” nadaje się do spuszczenia w kiblu razem z czytnikiem, na którym została wyświetlona, bo pewnie i tak zostawiła na nim nieusuwalne wirusy... Muszę doszukać się tam czegoś pozytywnego.

No przecież tam były fajne fragmenty... Dlaczego ja zawsze muszę pamiętać tylko to, co się nie zgadzało? I dlaczego, do jasnej cholery, nie napisałam jej opinii w komentarzu, gdy był na to czas?! Nie byłoby wtedy widać po mnie tego niesamowitego wysiłku w słodzeniu. I przede wszystkim nie miałabym oporów przed szczerością... Jakoś nigdy nie cackałam się z napisaniem komuś prawdziwej niepochlebnej opinii, ale walnąć ją tak prosto w oczy? W te niemal czarne oczka, w których błyska tyle nadziei, że zostanę fanką?

Dobrze prowadzisz dialogi – powiedziałam wreszcie, udając pozytywnie podjaraną tematem. – I postacie są bardzo wyraziste. Fajnie też, że nie unikasz tego wątku wilkołaków, bo często w powieściach tego typu pojawia się tylko wątek romantyczny i zero jakiejkolwiek fabuły wokół. Wiesz, u ciebie normalnie przemieniają się w te wilki, a nie tylko o tym gadają. I nie ma tych głupot z alfami, lunami, więzią mate i całą resztą, która pojawia się w dosłownie każdym opowiadanku z tej kategorii w internecie.

Naprawdę? Rany, to takie miłe, że komuś się podoba. – Złożyła dłonie w serduszko, co niemile skojarzyło mi się z Gabrysią. Na szczęście za chwilę poczęstowała mnie cukierkami, których szukała do tej pory.

Tylko czy ja w którymkolwiek momencie powiedziałam, że „dzieło” mi się podoba?

Ja też czytałam te twoje opowiadanka – powiedziała w pewnym momencie.

Powieści – podpowiedziałam, nie zdoławszy się powstrzymać. Serio, niech swoje nazywa choćby „opciami”, ale od moich niech się odstosunkuje...

Oj, no niech ci będzie. – Wywróciła oczami. – Strasznie fajne, serio. Tylko nie mogłabyś tych opisów skrócić?

Co ja poradzę, że to je najbardziej lubię pisać? – Roześmiałam się, bezradnie rozkładając ręce. – Tak, wiem, przesadzam z nimi. Ale to takie przyjemne...

Na następnej przerwie, gdy wykończona do granic możliwości i wściekła na cały świat wyszłam z klasy po matematyce, na której zostałam zmuszona do rozwiązania trzech zadań na tablicy, choć bladego pojęcia nie miałam, o co w nich w ogóle chodzi, postanowiłam udać się na rekonesans biblioteki. Miałam przecież rozejrzeć się po szkole i wywąchać wszystkie zakamarki, co nie? Tata już natrętnie dopytywał, kiedy się rozejrzę, więc nawet jakbym nie miała na to ochoty, czułam się poniekąd w obowiązku, by wybrać się na spacer. Ponadto Zuzka wspominała, że mają całkiem sporo „normalnych” książek, więc zamierzałam się temu przyjrzeć i samodzielnie ocenić. Oczywiście wypożyczać nic nie będę, nigdy nie umiałam czytać książek, które nie są moje, ale zerknąć nie zaszkodzi. A nuż rzuci mi się w oczy coś, co będzie trzeba uwzględnić podczas następnej wizyty w księgarni?

Biblioteka mieściła się na tak zwanym wysokim parterze. Przepchnęłam się przez głośny tłum ludzi i doszłam do mieszczących się w szczycie korytarza drzwi. Nacisnęłam klamkę i pchnęłam je do środka, krzywiąc się na skrzypienie zawiasów, tak głośne, że zagłuszyło na chwilę nawet jazgot podekscytowanego tłumu zalewającego każdy metr kwadratowy szkoły. Weszłam do pachnącego kurzem i starym papierem wnętrza, by zauważyć, że pierwsze z przechodnich pomieszczeń pozbawione jest okna. Pokój był raczej duży i ciemny, lecz panowała w nim tak niepowtarzalna atmosfera, że nie myślałam nawet wyciągnąć ręki do włącznika światła. Ściany całkowicie przykrywały regały wypełnione starymi książkami, lecz w wątłym świetle niewielkiej lampki na stojącym pośrodku kontuarze nie zdołałam odczytać ich tytułów. Tęga, siwowłosa bibliotekarka z okularami połówkami na nosie na chwilę uniosła na mnie wzrok i za moment wróciła do wypełniania kart staromodnego katalogu, uznawszy, że nie stanowię zagrożenia. Komputera to chyba nawet nie miała.

Przywitałam się cicho z kobietą i przeszłam dalej, nie interesując się zbytnio tym, czy było mi na pewno wolno. Jak spytam, to jeszcze mnie stąd przegoni... Grunt, to zgrywać na tyle pewną siebie, by wszyscy uznali, że masz największe prawo się tutaj znajdować i robić to, czym się akurat zajmujesz.

Faktycznie było tu trochę jak w starym magazynie. Ktoś machnął nieudolnie ściany żółtą farbą o wysokim połysku, częściowo zawadzając o staromodne przekręcane włączniki światła. Wszystkie regały stały pod ścianami niewielkich pomieszczeń, dzielących przestrzeń na konkretne działy. Tak zwane „książki do czytania” znajdowały się w ostatnim pokoju, niemal równie dużym jak pierwszy. Choć nadal było pochmurno i padał deszcz, największe jak do tej pory okno dawało wystarczająco dużo światła, bym ponownie zrezygnowała z szukania włącznika. W razie czego nie podnosiłam też głowy, by sprawdzić, czy aby na pewno nie wisiały nade mną jarzeniówki.

Chwilę przeglądałam regały, szczególną uwagę poświęcając półce z fantastyką. Z niejaką satysfakcją zauważyłam, że mam wszystkie zgromadzone na niej pozycje. Ktoś, kto uzupełnia tu zbiory, musi mieć niezły gust.

Naprzeciwko okna znajdowały się niskie drewniane drzwi, niezbyt dokładnie pomalowane na biało olejną farbą. Zamknięte na niepozorny metalowy haczyk, który zamontowano pewnie tylko po to, by nie otwierały się same, zaraz mnie zainteresowały. Pewnie mieścił się za nimi tylko schowek, ale aż mnie zaswędziało z ciekawości. Miałam w końcu zaglądać we wszystkie dziury, jeśli tylko jest taka możliwość, a gdy jej nie ma, usilnie jej szukać, prawda? Obiecałam to tacie przynajmniej dwadzieścia razy, licząc tylko wczoraj... Zawiodłabym jego oczekiwania, gdybym przeszła obok takiej okazji obojętnie.

Rzuciłam okiem za siebie, chcąc się upewnić, że nikt się nie kręci w pobliżu, i kierowana tą dziecinną ciekawością trąciłam palcem haczyk. Jak się domyślałam – stara klamka nie działała, więc gdy tylko je poruszyłam, samoistnie odskoczyły od framugi...

No i ponownie niemal dostałam zawału. Ale tym razem czułam się usprawiedliwiona.

Krzyknęłam, co błyskawicznie przeszło w skowyt, gdy rzuciłam się w tył tak gwałtownie, że za jednym zamachem wylądowałam na oknie w przeciwległym końcu pomieszczenia. Parapet z lastriko tak równomiernie pokrytego kurzem, że aż kusiło, by rysować w nim wzory palcem, wbił mi się w nerkę. Dopadłam na czterech łapach do ziemi, szczerząc wściekle kły, zamroczona krótkotrwałym bólem tak mocno, że przez moment nie wiedziałam, w którą stronę na dobrą sprawę powinnam się zwrócić. Ochłonęłam w ciągu kilku sekund, z niejakim trudem obróciłam się w nagle cholernie ciasnym pomieszczeniu i rzuciłam się ponownie na niewielkie drzwiczki w irracjonalnym pragnieniu zamknięcia ich z powrotem. Jakby to mogło w czymkolwiek pomóc...

Bladgor na moment stracił równowagę, gdy wpadłam na drewno z całym swoim impetem i ciężarem stu pięćdziesięciu kilogramów, lecz wystarczył mu jeden niewysilony ruch łapą, by drzwiczki wyważyć, a mnie posłać na regał po lewej stronie. Nie wiem, z czego zrobiono załadowane książkami półki, że to wytrzymały, ale nie zamierzałam tego w tamtym momencie sprawdzać. Zerwałam się, plącząc łapy i rysując śliski parkiet ostrymi pazurami, i runęłam do wyjścia, przewracając po drodze niewielki stolik z krzesłami, którego wcześniej nie zauważyłam.

Bibliotekarka uniosła wzrok znad katalogu, zainteresowana hałasem, pokręciła głową z politowaniem, zacmokała i wróciła do pracy, nie zwracając uwagi na wilka wielkości konia, który jednym susem przeleciał jej obok lady i niemal rozbił się na zamkniętych drzwiach na korytarz. Przestała interesować się światem...

A powinna.

Kompletnie nie wiedziałam, co robić. Byłam tak przerażona, że nie myślałam szczególnie racjonalnie, w ostatnim akcie desperacji więc niemal wyważyłam drzwi, z których klamką nie umiałam sobie poradzić, i nadal w wilczym ciele wyskoczyłam na zatłoczony korytarz, przewracając kilka osób, przed którymi nie zdołałam wyhamować. Tandetne lastriko, jakim wyłożono podłogi, okazało się wyjątkowo kiepskim podłożem do ucieczki na czterech łapach, pojechałam więc na nim kilka metrów, przewróciłam się i zerwałam z najwyższym trudem, gdy niemal wybiłam sobie kły o stojącą pod ścianą długą ławkę. W ślad za mną potoczyło się kilka wyjątkowo soczystych przekleństw, jakaś dziewczyna spróbowała mnie zatrzymać, ktoś wydarł się: „zabierzcie stąd tego psa”, nie widząc lub nie chcąc widzieć niczego dziwnego w tym, że kłębem sięgałam mu do ramienia. Wyrwałam się z chwytu za kark, słysząc za sobą huk na dobre już wyważanych drzwi. Uwaga wszystkich w jednej chwili skupiła się na ogromnym gorejącym kształcie, z trudem przepychającym przez zbyt ciasne przejście. Ktoś pisnął, parę osób rzuciło się do panicznej ucieczki, jakiś chłopak wyjął szybko telefon i włączył kamerę, zaśmiewając się do rozpuku, reszta jak sparaliżowana patrzyła na rozgrywającą się scenę.

Tak, to było tak cholernie groteskowe, że pewnie gdybym była człowiekiem, zaczęłabym się śmiać, zanim rzuciłam się w stronę stromych schodów prowadzących do wyjścia. Dopiero na nich przybrałam ludzką formę, zorientowawszy się, że są zbyt śliskie i biegną zbyt pionowo, bym mogła pokonać je jako wilk i nie rozbić się na dole.

Tylko czy ja mogę wybiec na zewnątrz? Wyprowadzić to coś do kolejnych ludzi? Przecież nikt nie może go zobaczyć!

Na dole schodów odbiłam gwałtownie w prawo, pokonałam zakręt, o mało nie wywracając się na śliskiej posadzce (dobrze wiedzieć, że to jednak z posadzką jest coś nie tak, a nie z moją wilczą formą) i wparowałam do pierwszego pomieszczenia, jakie się nawinęło, zamykając szczelnie za sobą drzwi. Usiłując stłumić ciężki oddech, zaczęłam cofać się w głąb zupełnie ciemnego pokoiku. Nie namacałam włącznika światła, a chciałam się schować tak szybko, jak było to tylko możliwe.

Z korytarza słyszałam już sapanie bladgora, węszącego w poszukiwaniu tropu. Uznawszy, że w małym składziku, do którego trafiłam, nie ma dobrej kryjówki, obszukałam szybko piwniczne regały w poszukiwaniu prowizorycznej broni. Nawet nie liczyłam na to, że w tak ciasnej przestrzeni uda mi się przemienić w wilka, więc przydałoby się cokolwiek... Zajrzałam do rozłożonych na półkach paczek. Młotek odrzuciłam praktycznie od razu – czymś tak śmiesznie małym mogłam bestię jedynie rozdrażnić. Sięgnęłam do podłużnego kartonowego pudła i odskoczyłam gwałtownie, przeklinając, gdy okazało się, że jest wypełnione zapasowymi świetlówkami. Dobrze wiedzieć, że jarzeniówki przerażają mnie nawet wtedy, gdy są wyłączone i poza źródłem zasilania...

Wbrew temu, na co liczyłam, bladgor wcale nie był tak tępy, na jakiego wyglądał. Zamiast rzucić się na drzwi w bezładnej furii, zręcznie obrócił klamkę, nie czyniąc przy tym większego hałasu. Zawiasy zaskrzypiały, do środka wpadła smuga palącego w nawykłe do ciemności oczy światła, przemieszanego z kłębem cuchnącego siarką dymu wypuszczonego z szerokich, żarzących się nozdrzy.

Krzyknęłam, gdy niewielki w gruncie rzeczy demon ruszył w moją stronę, chciwie wyciągając ostre pazury. Niemalże ludzkie dłonie rozchyliły się, zamierzając mnie pochwycić w okolicy pasa i przyciągnąć do rozciągniętego w czymś do złudzenia przypominającym uśmiech pyska. W ostatnim akcje desperacji sięgnęłam za siebie, chwyciłam wreszcie pierwsze, co wpadło mi w ręce, wzięłam zamach i przypierdzieliłam mu tym w łeb raz, a dobrze.

Błysnęło, z brzękiem na wszystkie strony posypało się szkło z potłuczonej jarzeniówki. Bladgor zakwiczał jak zraniony pies i zatoczył się na ścianę, usiłując powstrzymać krew zalewającą ślepia. Wykorzystałam moment – ciepnęłam w kąt pozostałości prowizorycznego miecza świetlnego i przeganiając obawy przed konsekwencjami, jakie może nieść za sobą wyprowadzenie stwora do miasta, rzuciłam się w stronę wyjścia, ponownie przemieniając się w wilka. Co jak co, ale poświęcać życia tu nie zamierzałam.

Jak czarna strzała obiegłam szkołę i w strugach lejącego się z nieba deszczu śmignęłam pomiędzy wysokie kamienice starego miasta. Po wąskich, niechlujnych schodkach zbiegłam do cuchnącego ściekami jeziorka, wpadłam na wyłożony zapuszczonym brukiem plac przed opuszczonym młynem.

Przypadłam do ziemi i zawarczałam potwornie, gdy gdzieś za mną rozległ się hałas. Na drżących łapach, brzuchem niemal szorując po poprzerastanych trawą kamieniach, doskoczyłam do od wieków przystawionej do dachu młyna drabiny o szerokich stopniach. Nie zastanawiając się wiele nad tym, czy po takim czasie mogłam liczyć na to, że utrzyma mój ciężar, jak pieprzona wiewiórka wbiegłam po niej na sam szczyt i przywarowałam na zarośniętych mchem dachówkach, z trudem usiłując zachować równowagę. Posunęłam się na tyle, by móc liczyć na to, że zasłaniają mnie ceglany komin i smukła wieża o gotyckim kształcie. Przylgnęłam grzbietem do zbitych ze spróchniałych desek drzwiczek, dopiero po chwili wpadając na to, że przecież mogłabym spróbować dostać się nimi do środka. Ostatni raz zerknęłam na drabinę, przez chwilę rozważając, czy może by jej za sobą nie wciągnąć, ale szybko z tego zrezygnowałam. Skoro okazała się na tyle solidna, by się pode mną nie zarwać, nie miałam szans jej dźwignąć. Naparłam łapą na drzwiczki i wskoczyłam do wypełnionego kurzem i pajęczynami wnętrza.

Chociaż powinnam raczej powiedzieć „wpełzłam”, a nie „wskoczyłam”.

Strych zawalony był tysiącem rozpadających się ze starości mebli. Uważając, by suche deski stropu nie trzeszczały zbyt głośno pod moimi łapami, przysunęłam się do niewielkiego, niemal całkiem zarośniętego kurzem okienka. Prawie szczękałam ostrymi zębiskami ze strachu, choć sama nie wiedziałam, czy bardziej boję się czyhającego na mnie kilkutonowego potwora z samego dna piekła, czy raczej czających się gdzieś w kątach pająków. Musiała ich tu być cała masa.

Wyjrzałam na zewnątrz, mając nadzieję, że jedynie mi się zdawało, że słyszę hałas. Niestety wilki rzadko miewają omamy słuchowe... Szyba była niemiłosiernie brudna, lecz na tyle przezroczysta, bym mogła przez nią zobaczyć, jak bladgor miota się po niewielkim placu przed młynem. Co jakiś czas potwór przyklękał na omszałych kamieniach i wąchał moje nagle urywające się w okolicy drabiny ślady, powarkując z frustracji. Widocznie nie mogło mu się pomieścić w głowie, że mogłabym znajdować się gdzieś ponad nim.

Szybko przekonałam się, że liczyć na to było z mojej strony naiwnością.

W pewnym momencie przypominający byczy łeb uniósł się nieznośnie powoli, wraz z kolejnym parsknięciem z jego nozdrzy posypała się garść iskier. Zdawało mi się, że zdołał przeniknąć kurz na pękniętej w połowie szybie i spojrzeć mi prosto w ślepia. Osadziło mnie to w miejscu do tego stopnia, że jedynie zjeżyłam się potwornie i zamarłam, skamieniała, niezdolna do ruszenia się i znalezienia kryjówki. Lub rzucenia się do dalszej ucieczki...

I wtedy właśnie to się stało. Choć nie było fanfar, fajerwerków i sypiącego się konfetti, zjawiło się moje zbawienie.

Biały wilk pojawił się jakby znikąd, lądując na szerokim karku. Warczał jak smok, błyskając lśniącymi zębiskami, i bez wahania zacisnął szczęki na łapie bladgora, którą ten próbował go złapać.

Tym wilkiem był mój braciszek Ladon. Samotny wilk w pojedynkę potrafiący pokonać bydlę rozmiarów dorosłego bladgora, podczas gdy moje jedenastoosobowe stado radziło sobie z podobnymi jak grupka dzieci we mgle.

Tylko że ja przecież nie mogłam pozwolić, by cokolwiek mu się stało, prawda? A ryzyko istniało zawsze.

Zerwałam się z miejsca i rzuciłam się w stronę krętych schodów. Nie przejmując się tym, że przecież mogły się pode mną całkowicie zawalić, starabaniłam się na sam dół i wyrwałam deski, którymi zabito wejście. Wyskoczyłam na zewnątrz i dopadłam do bladgora od przodu. Na szczęście był na tyle skupiony na rozrywającym mu ciało na strzępy Ladonie, że zauważył mnie dopiero wtedy, gdy zacisnęłam mu zębiska na gardle.

Tak, był mniejszy niż poprzednie. Mogłam całkiem wygodnie złapać go za krtań.

Co ty tutaj robisz?! – zawarczał na mnie Ladon, błyskając przekrwionymi ze wściekłości oczami. Oderwał się od grzbietu bladgora, gdy ten szarpnął się pod wpływem mojego ataku, i okrążał go właśnie, zjeżony potwornie. Śnieżnobiałe futro znaczyły perłowe rozbryzgi demonicznej krwi.

Nie chcesz wiedzieć – odpowiedziałam tylko. Dziwiłam się, że nie wyczuł wcześniej moich myśli.

Walka nie trwała właściwie długo. Bladgor nie był uzbrojony – nie miał matowego miecza emanującego aurą, od której miało się ochotę zwrócić własne flaki, ani płonącego bicza, którym dwa razy zostałam prawie zdekapitowana. Wystarczająco dobrze radził sobie własnymi łapami z niebezpiecznie zakrzywionymi szponami, z których każdy dłuższy był od mojej dłoni, żeby przez pewien czas dotrzymywać nam kroku...

Tylko że nas było dwoje.

Tak, radził sobie dobrze. Ale nie na tyle, by dać radę białemu wilkowi. Wilkowi, który na dobrą sprawę nie był nawet wściekły, tylko raczej zdeterminowany. Aż chyba wolę nie wiedzieć, jak mój braciszek zachowałby się, gdyby coś naprawdę zachwiało jego lekko flegmatyczną równowagą.

Chwilę patrzyłam na dogorywającego w drgawkach bladgora, zanim musiałam odwrócić łeb, bo zrobiło mi się niedobrze. Przez sekundę naprawdę myślałam, że zwymiotuję, odeszłam więc na kilka kroków. Chyba nie chciałam widzieć, jak zaraz przemieni się w kupkę pyłu.

Błagam, nawet nie mów, że sama go ścigałaś.

Nie obejrzałam się na Ladona. Nadal znajdował się zbyt blisko martwego demona, by miało to dla mnie być komfortowe.

Zaatakował mnie w szkole – powiedziałam po prostu. Zabrzmiało to tak cicho, że graniczyło z szeptem, choć przecież w mowie telepatycznej nie powinno to być możliwe. – Przecież nie pchałabym mu się sama pod nos.

Nie mogłam znieść ciszy, która po tym zapadła. Przemieniłam się w człowieka, wspięłam się po kilku schodkach do drzwi młyna i ciężko oparłam się czołem o ceglaną ścianę, gdzieś już mając wszystkie pająki świata. Istniało ryzyko, że jeśli zaraz nie usiądę, zwyczajnie padnę na twardy beton, gdy nogi odmówią mi posłuszeństwa.

Słyszałam jego ludzkie kroki, ale nie podniosłam głowy. Nie chciałam, by zobaczył, że jestem bliska płaczu.

Chciałam, by do mnie podszedł. By wziął mnie w ramiona, przygarnął do piersi, przytulił mocno i obiecał, że już wszystko będzie dobrze. Chciałam...

Chciałam, żeby mnie kochał. Ale nie tak, jak powinien kochać siostrę. I wiedziałam, że coraz mniej obchodzi mnie to, że tak nie powinno się nigdy stać. Nie powinno...

Ale czy to właśnie nie było naturalne dla półdemonów? To, że wśród ludzi uważa się coś za zło, nie oznacza, że dla innego gatunku nie jest czymś zwyczajnym, prawda? A ludźmi nie byliśmy na pewno, choć wychowaliśmy się i żyliśmy wśród nich. Gdyby wychowały nas półdemony, pewna jestem, że nie miałabym żadnych tego typu rozterek.

Ale nie wychowały mnie półdemony.

Dziękuję – szepnęłam w pewnym momencie, nie ufając własnemu głosowi.

Za co? – Brzmiał na autentycznie zaskoczonego.

Za to, że uratowałeś mi życie, kretynie – parsknęłam. A następnie rozryczałam się na całego.

Tak. Uratowałem – mruknął tak cicho, że nie byłam pewna, czy sobie tego jedynie nie uroiłam.

Proszę, zrób coś wreszcie...

Marzyłam o tym. Wiedziałam, że to złe, że nie powinnam tak, że to wręcz obrzydliwe, ale tak bardzo chciałam...

Wzdrygnęłam się, gdy chłodne palce odgarnęły mi przemoczone łzami włosy z twarzy. Warknęłam po wilczemu, gdy te same palce zmusiły mnie delikatnie, bym uniosła głowę i spojrzała w jasnoszare oczy.

Lecz mój protest zamarł w połowie, gdy poczułam jego wargi na swoich.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz