– Co niby znaleźli? – zainteresowałam się.
To znaczy... Wytężyłam wszystkie swoje nadwątlone przez Gabrysię siły, by wykazać się jakimkolwiek zainteresowaniem, ale tak naprawdę nie byłam w stanie przegonić sprzed oczu rozkosznie kuszącego obrazu ciepłego łóżka. Marzyłam, by zakopać się wreszcie w pościeli i zasnąć, ukołysana spokojnym oddechem śpiącego w sąsiednim pokoju Ladona. Marzyłam właściwie o wszystkim, co mogło przynieść mi choć odrobinę poczucia bezpieczeństwa, bo dziwaczna pogoda powoli zaczynała mnie dobijać. Zrywający się nienaturalnie nagle wiatr z każdą chwilą wydawał mi się cieplejszy, a zapach, jaki ze sobą niósł, był aż nadto znajomy. Sama aura wieczoru wywoływała we mnie nieprzyjemny niepokój, od którego chciałam uciec najszybciej, jak to było możliwe. Wątpiłam, by zamknięcie się w czterech ścianach domu rodziców mogło przynieść coś więcej niż złudne wrażenie spokoju, ale nie zmieniało to faktu, że ciągnęło mnie do tego wręcz nie do wytrzymania.
Szlag. Napiłam się jeszcze. Jak to możliwe, że natrafiam na takie kontrasty? W jednej chwili bawię się na najgorszej, najżałośniejszej i wypełnionej najgłupszymi ludźmi imprezie w swoim życiu, a w następnej znajduję się w samym centrum zawieruchy na odległość cuchnącej niebezpieczną magią. Poczucie, że coś nie gra, dodatkowo wzmacniało to, że na dobrą sprawę odkąd wyszłam z mieszkania emosi, nie spotkałam zupełnie nikogo oprócz Quillsa. Zdawało mi się, że nie jest wcale jeszcze tak późno, by miejskie ulice tak całkowicie się wyludniły...
Wiedziałam, w jakich sytuacjach tak się działo. Gdy racjonalne, niewierzące w żadne przesądy społeczeństwo podświadomie ulegało podszeptom głęboko ukrytego instynktu i chroniło się gdzieś, czując, że pozostawanie na zewnątrz nie będzie najrozsądniejszą opcją. Ale weź kogokolwiek zmuś, żeby się do takich przeczuć przyznał...
Wypiłam piwo do końca, chwilę obracałam butelkę w palcach i wreszcie wrzuciłam do jaskrawo kolorowego śmietnika, stojącego obok ławki. Dźwięk okazał się tak głośny, że aż się wzdrygnęłam.
– Byli z Ladonem za miastem, w miejscu, które im wyszło, gdy narysowali z już odkrytych kraterów trójkąt – wyjaśnił Alfa. – Rozmawialiśmy o tym wczoraj. Przeczesali las w miejscu, gdzie znalazł się wierzchołek, i chyba coś im z tego przyszło, ale niewiele zrozumiałem przez telefon. Kiepski tam mają zasięg.
No tak. Pokonani przez technologię. Westchnęłam boleśnie.
– A o bladgorach może coś wspominali? – spytałam ze zrezygnowaniem.
– Na razie żadnego nie znaleźli, choć możliwe, że jest tam jakiś trop. Ladon poszedł przyjrzeć mu się z bliska, a Collin się odłączył, żeby nas zawiadomić. W tym podejrzanym miejscu nie złapali sieci wcale. – Albinos wzruszył ramionami, widocznie nie dostrzegając w tym fakcie niczego istotnego, ale mi zapaliła się w głowie ostrzegawcza lampka, choć nie potrafiłam powiedzieć dlaczego. Przecież to normalne, że w lesie czasem nie ma zasięgu... prawda?
– I tyle? Zwołują całe stado, bo coś im się wydaje? – W rzeczywistości wcale nie zabrzmiałam tak sceptycznie, jak planowałam.
– Collin jeszcze chciał nam coś pokazać. Podobno niezwiązane z akcją, ale nam się spodoba i w ogóle. – Albinos nie wyglądał tak, jakby potrafił w choć niewielkim stopniu podzielić zdanie członka stada, obojętnie, co by tam dla nas szykował. – Jak dla mnie to idiotyzm, w dodatku strata czasu, ale podobno jest po drodze i zajmie tylko chwilę.
– Pewnie, chodźmy. Przecież żadne z nas nie ma niczego lepszego do roboty, co nie? – zakrzyknęłam entuzjastycznie. – No dalej, ruszajmy! To nie tak, że wolałabym w tym czasie spać snem sprawiedliwego, wcale.
I nie to, że nagle zaczęłam się cholernie martwić o Ladona.
– Nie zaszkodzi tego sprawdzić, cokolwiek to jest – powiedział chłopak, zmuszając mnie do podniesienia się z ławki i ruszenia na widoczny w przerwach w żywopłocie przystanek autobusowy. Trochę mnie to zdziwiło, bo przecież nie mieszkamy w mieście na tyle cywilizowanym, by móc liczyć na coś takiego jak linie nocne, ale nie odzywałam się.
A przynajmniej nie odzywałam się w tym temacie, bo standardowego narzekania przecież nie mogłam sobie odpuścić.
– Tylko dlaczego jedziemy tam w środku nocy? – smęciłam, wlokąc się noga za nogą po nierównym chodniku.
– Bo taka jest okazja. Zobaczymy.
Ależ to mi wszystko wyjaśniło. Naraz tyle spraw się wyklarowało...
Moje zdziwienie, gdy na przystanek po paru minutach zajechał rozklekotany autobus, można chyba porównać do tego, jakie opanowuje człowieka po znalezieniu w cieście stuzłotowego banknotu – z jednej strony mało się nie udusiłeś i zepsuło ci to dobry posiłek, ale z drugiej jest to tak piękne, że aż przecież niemożliwe. Byłam po prostu pewna, że po dwudziestej drugiej nic już tutaj nie jeździ, a tu co? Jakoś dotelepaliśmy się tym złomem do centrum, gdzie przez chwilę miałam nadzieję, że ruszymy w stronę peronów, lecz niestety Alfa prowadził mnie ewidentnie na syfny dworzec autobusowy, znajdujący się po drugiej stronie ulicy. Czekała tam na nas wygnieciona od przerwanego snu reszta stada, zaskakująco mało radosna i rozmowna. Już razem władowaliśmy się do przeżartego rdzą malutkiego busika, który jechał podobno we właściwym kierunku, zajmując w nim niemal wszystkie miejsca, czym zasłużyliśmy sobie na kipiącą nienawiść armii wracających z jakiejś niekoniecznie legalnej pracy czerwonych na twarzach Ukraińców, którzy musieli przez nas przez większość trasy stać.
Okazało się, że jedynym działaniem, jakie wywiera na mnie alkohol, jest blokada choroby lokomocyjnej. Całkiem to miłe, nie powiem... Nie trzeba łykać żadnego aviomarinu i trzymać potem oczu na zapałkach – znacznie wygodniej jest się po prostu nachlać.
Jeśli dobrze zrozumiałam chłopaków, udawaliśmy się w okolicę, gdzie działkę miał mój dziadek. Szczerze wątpiłam, byśmy mogli go tam spotkać o tej porze roku, ale dzięki temu, że przez parę miesięcy zawsze tam siedzi, znam pobliskie lasy bardzo dobrze. Napawało mnie to pewną otuchą – nigdy wcześniej nie wyczułam w nich niczego nadzwyczajnego, więc zawsze stwarzało to możliwość, że wszystko okaże się fałszywym alarmem... ale mnie samej ciężko było w to uwierzyć. Już z samą nocą coś było mocno nie tak, więc wcale bym się nie zdziwiła, gdyby coś zaczaiło się na ścieżkach, po których spacerowałam z rodziną jako dziecko.
Wysiedliśmy na zapuszczonym, cuchnącym starym moczem przystanku na ruchliwej drodze w środku lasu. Mieliśmy doskonały widok na podkreślane reflektorami przejeżdżających samochodów koleiny w rozpuszczającym się podczas każdego upału asfalcie i bijącą po oczach nowoczesną stację benzynową znanej patriotycznej firmy, obok której zupełnie już niepatriotycznie przycupnęła budka z kebabem, o dziwo nadal czynna. Przy maleńkim stoliku z plastikowymi krzesłami przycupnął ogromny brodaty mężczyzna, zapewne kierowca zaparkowanej na parkingu na stacji ciężarówki, walczący z wiatrem tworzonym przez przejeżdżające samochody, który uparcie próbował ukraść mu paczkę serwetek. Wyglądało to cokolwiek bajecznie, aczkolwiek nie było widokiem szczególnie rzadkim. Pamiętam doskonale, jak parokrotnie stołowałam się tutaj, gdy na działce było na obiad coś niezjadliwego, jak na przykład kluski na parze ze śmietaną i truskawkami, na które mam alergię, ale nikogo to nigdy nie obchodziło... Oj, zjadło się tych kebabów i hot dogów w życiu. Szkoda tylko, że potem cała rodzina była na mnie o to obrażona, choć nigdy nie zrozumiałam do końca, o co im właściwie chodzi. Jak dla mnie, to rodzinne obiady powinny być robione tak, by smakować każdemu, a jeśli już komuś nie smakują, to chyba wypadałoby to uszanować, a nie oczekiwać, że i tak zje wszystko ze smakiem i podziękuje. A potem rozdrapie sobie całe ręce, gdy mu wyskoczy wysypka. Rany, moja rodzina to czasami jest jakaś taka niereformowalna, a zwłaszcza ciocia z wujkiem...
Poza tym chrzanić już wysypkę i truskawki. Truskawki są przynajmniej smaczne. Ale jak, do jasnej ciasnej, można jeść kluski na parze ze słodką śmietaną...? Na samą myśl poczułam podejrzany niepokój w żołądku.
Po blisko dziesięciu minutach czekania, aż ktoś się zlituje i nas przepuści, Quills wparował taranem na szosę, narażając się na potraktowanie klaksonem przez hamującego niemal z piskiem opon tira. Gdy upewniliśmy się, że aby na pewno tą akcję przeżył, czym prędzej podreptaliśmy za nim, wiedząc, że podobna okazja może się szybko nie powtórzyć. Pod jasno oświetlonym budynkiem stacji czekał na nas okutany od stóp do głów w moro Collin. Miał tak cholernie dumny wyraz twarzy, że z marszu mnie to zaniepokoiło.
– I co? Prowadź nad to jezioro, ja tam po ciemku nie trafię – zaordynował Alfa, gdy już zaopatrzyłam się w barze w kubek gorącej czekolady i łaskawie pozwoliłam na kontynuowanie działań.
– To zaraz, najpierw wam pokażę to fajne coś. – Gościu uśmiechnął się tajemniczo i ruszył w stronę niemal ginącej w mroku leśnej drogi.
– Byle szybko, bo ja tu marznę – jęknęłam. A właściwie wysepleniłam, bo poparzyłam sobie tą czekoladą język jak marzenie.
– Czy ty musisz wiecznie narzekać? – zdenerwował się Paul.
– A czy ty musisz tu być? – odparowałam mu w podobnym tonie i postanowiłam więcej nie zwracać na niego uwagi. Zamiast tego spytałam: – Ladon na pewno nie ma nic przeciwko, że nie pójdziemy prosto do niego?
– I tak nie wie, o której przyjeżdżacie. – Collin wzruszył ramionami i wysforował się na przód.
Świetnie. Czyli, jednym słowem – gdyby wiedział, to by się obraził. Nie to, że zaraz wyczyta wszystko z naszych myśli i wtedy zrobi z nami, co mu się tylko zamarzy.
W bezpośrednim sąsiedztwie stacji, odgrodzony od niej jedynie niezbyt ładnym ogrodzeniem z pordzewiałej siatki, znajduje się na wpół opuszczony ośrodek wczasowy. Właściwie to nic szczególnego – ot kilka betonowych domków, przypominających bezładnie rozrzucone po lesie klocki, w sporej większości już opuszczonych i pozbawionych nawet dachów i okien. Do tego dochodziła nieco rozwalająca się, ale wciąż możliwa do reanimacji socjalistyczna stołówka z wyklejonym kolorowymi literami na jednym z okien napisem „bilard” (z tego, co wiem, stołu bilardowego nie ma tam już od przynajmniej dwudziestu lat), przypominający więzienie budynek administracyjny, w którym rezydował cieć i właściciel terenu jednocześnie, parę budynków gospodarczych z wyjątkowo szpetnej białej cegły i rdzewiejąca na potęgę wysoka, podobna do peronowej wiata, pod którą mieści się poprzerastany chwastami parking. Wszystko to, chronione kończącą żywot bramą z metalowych prętów, które niegdyś pewnie były pomalowane na czerwono, lecz obecnie straszyły swoistą różowością wpadającą lekko w biel, od kiedy pamiętam było w dość koszmarnym stanie, choć niektóre z domków podobno nadal się wynajmuje, a i bywają tu całe wycieczki, choć pewnie śpią w namiotach. Rozbierać tego, co opuszczone, pewnie się nie opłaca, dlatego wszyscy jak na razie czekają, aż budynki zawalą się w cholerę z własnej inicjatywy, ale wiem, że część z nich przynajmniej jakiś czas temu była nawet na sprzedaż, i to za grosze.
Zdziwiłam się nieco, gdy Collin jak gdyby nigdy nic otworzył kluczem ledwo dychającą furtkę i zaprosił nas na teren ośrodka. Jeszcze bardziej się zdziwiłam, gdy podprowadził nas do jednego z tych domków, które wyglądały na opuszczone, lecz tutaj przez mętne ze starości okna sączyło się światło. I słychać było przede wszystkim muzykę.
– Wymyśliliśmy to razem ze starszym, ale powiedział, że możecie tu przyjeżdżać – wyjaśnił chłopak, zachęcającym gestem wskazując rozpadające się, nieco nadjedzone przez pleśń drzwi z dykty obłożonej marszczącą się drewnopodobną okleiną. – On i tak nie będzie miał za bardzo czasu z tego korzystać. A ja pomyślałem, że skoro dworzec coraz częściej odpada, możemy robić większe zebrania tutaj. Niby trochę daleko, ale gdyby tę odległość pokonać na czterech łapach...
Polazłam przodem, bo zaczęło mnie to fascynować.
Budyneczek miał tylko jedno pomieszczenie i zawaloną gruzem mikroskopijną łazienkę, w której zaskakująco dobrze zachowała się muszla klozetowa, widoczna natychmiast po przekroczeniu progu. Udając, że wcale mnie nie ciekawi, poszłam dalej, w kierunku światła. Nieco przestraszona, przywitałam się z kręcącym po wnętrzu wysokim mężczyzną, który wyglądał mi na ojca Collina, i rozejrzałam się ciekawie. Trzy ściany pokrywało niezbyt estetyczne graffiti, w większości przypadków zachwalające lub obrażające znane kluby sportowe, lecz jedna z nich, ta naprzeciwko wejścia, została pomalowana na biało. Pod sufitem podwieszono projektor, który rzucał na nią kadr z zatrzymanego filmu, muzyka zaś sączyła się z ustawionych w rogach głośników. Pomimo tego, że okno wyglądało na takie, którego lepiej nie ruszać, by nie wypadło z zawiasów, nie czułam w środku wilgoci.
– Ładnie – ocenił Quills. – Tylko nie macie wrażenia, że dresy to rozkradną?
– W tym tygodniu wstawiamy normalne drzwi – pospieszył z wyjaśnieniami tata Collina. – A właściciel ośrodka obiecał mieć na to oko. Jak chcecie korzystać, to proszę bardzo.
Podeszłam do jedynej pomalowanej ściany i przyjrzałam jej się z ciekawością. Dopiero teraz zauważyłam, że nie została wykończona idealnie – ktokolwiek to robił, oszczędził niewielki rysunek składający się z samych czarnych kształtów siedzącej przy stoliku pary.
Przejechałam ostrożnie palcami po czarnej farbie. Gdy patrzyłam na obrazek, miałam jakieś dziwaczne, nieuchwytne skojarzenia...
Albo odbija mi już do reszty.
– Wszystko to bardzo piękne, ale my nie mamy przypadkiem czegoś do zrobienia? – spytałam mało delikatnie. – Chciałabym jeszcze dzisiaj iść spać.
– Może w razie czego zostanę tu jeszcze trochę? – odezwał się ojciec Collina. – Wiecie, w razie gdyby... coś wam się, nie daj Boże, stało.
Zrobiło mi się go szkoda, podobnie jak wszystkich naszych rodziców. Współczułam im, bo wiedziałam, co przeżywają – jak martwią się, że ich dzieci znikają na całe noce, by walczyć z czymś, co bez problemu może je zabić... Nigdy nie chciałabym znaleźć się na ich miejscu. To, że przemieniało się co drugie pokolenie, miało sporo niezaprzeczalnych minusów.
Chociaż zaraz, moment. Byli jedni rodzice, których nie żałowałam: staruszkowie Jareda. Oni w sumie i tak mieli go gdzieś. Nie zaszkodziłoby im, gdyby raz na jakiś się o syna pomartwili.
Zdecydowanie wolałabym posiedzieć tam choć odrobinę dłużej (choćby dlatego, że było tam znacznie cieplej niż na zewnątrz, gdzie mimo gorącego wiatru palce chyba zamierzały mi poodpadać), ale wiedziałam, że nie możemy dłużej zwlekać. Opuściliśmy teren ciemnego ośrodka i już na leśnej drodze przemieniliśmy się w wilki.
– No wreszcie! – ochrzanił nas od razu Ladon. Kamień dosłownie spadł mi z serca, gdy wyczułam, że nic mu nie jest. – Niech mi tylko któryś spróbuje powiedzieć, że były korki, to go własnoręcznie... – Jego dalsze słowa zastąpiło wyobrażenie, jak każde z nas po kolei wywleka na lewą stronę i wiesza na wyjątkowo starym drzewie o sękatych gałęziach.
Potruchtaliśmy w kierunku jeziora, zostawiając za sobą hałas dobiegający z ruchliwej szosy. Odruchowo jeżyłam sierść wzdłuż całego kręgosłupa i nie potrafiłam zmusić uszu, by odkleiły mi się od czaszki. Wciąż nie opuszczało mnie poczucie, że coś jest nie tak. Las był czysty i zadbany, pomiędzy smukłymi pniami wysokich sosen nie rosło wiele krzaków, co sprawiało, że właściwie nie było się gdzie ukryć, ale i tak miałam wrażenie, że w każdej większej plamie mroku coś się na mnie czai. Zniszczony płot zaniedbanego ośrodka i niknące po naszej prawej stronie zawalone dachy budynków w jego całkowicie opuszczonej części również nie nastrajały optymistycznie i sprawiały, że nie mogłam się powstrzymać od nieustannego zezowania w ich stronę. Choć było prawdopodobne, że jeśli w ogóle coś na nas wyskoczy, to właśnie stamtąd, wzrok wciąż uciekał mi w stronę idealnego lasu. Zbyt idealnego...
Było po prostu za cicho. Gdy jednostajny szum przejeżdżających samochodów zaniknął stopniowo, otoczyła nas zupełna cisza, niezmącona nawet delikatnym szumem wiatru w igłach drzew lub odgłosami aktywności nocnych zwierząt, których powinno być tu pełno. Jedynymi dźwiękami, jakie do mnie docierały, było dudnienie naszych łap o unoszącą się na korzeniach ściółkę.
Początkowo tylko ja to zauważałam, a reszta wilków była zupełnie spokojna. Zwykle podnosiło mnie to na duchu, lecz nie tym razem – zamiast mnie uspokoić, moje nerwy zaczęły się udzielać całej reszcie, jak nigdy dotąd.
– Hej, Leah, co jest? – Tak jest, nie minęło dużo czasu, jak Jared postanowił się do mnie przyczepić. Jego myślowy głos zabrzmiał nienaturalnie głośno; skuliłam się odruchowo, zupełnie jakbym się bała, że ściągnie na nas uwagę tego czegoś, co mogło czaić się w pobliżu...
A może faktycznie się bałam?
– Nic – warknęłam, pragnąc ukryć własne emocje. Do setki nachodzących mnie niewesołych myśli dochodziło dodatkowo to, że kompletnie nie miałam ochoty na spoufalanie się z nim. Jak tylko poczuje się bezpieczniej, znowu zacznie naruszać granice mojej strefy osobistej, doskonale to wiedziałam. A sądząc po tym, jaki był zdecydowany, nawet czekający na niego gdzieś niedaleko Ladon nie był w stanie podziałać odstraszająco.
– No przecież widzę, że jesteś zdenerwowana. – Warknął lekko i zastąpił mi drogę, przez co mało brakowało, bym się potknęła i na niego wpadła. – Co się dzieje?
– Dopiero co byłam na imprezie urodzinowej Gabrysi. To nie jest wystarczający powód, żeby być zdenerwowaną? – wkurzyłam się, pokazując mu wyszczerzone kły na znak, że nie jestem w nastroju do rozmów. – Właśnie, a dlaczego nie ma z nami Gabrysi? – zainteresowałam się nagle, rozglądając z obawą, zupełnie jakby podchmielona emosia miała wyskoczyć zaraz z krzaków, by mnie utulić.
– Nic jej nie mówiłem o akcji – wyjaśnił Quills. – W takim stanie tylko by nam przeszkadzała.
Kilka wilków zaśmiało się bez skrępowania, gdy uraczył nas paroma ze swoich wspomnień.
– Mówisz tak, jakby normalnie wcale tego nie robiła – burknęłam, ale widząc, że nikt nie zamierza dołączyć się do mojego narzekania, wywróciłam ślepiami i podjęłam wędrówkę. Dogoniłam stado kilkoma niewysilonymi susami.
Pomiędzy drzewami majaczył już srebrzysty w blasku księżyca brzeg jeziora. Wielki zbiornik wodny, w ciepłe dni będący jedną z nielicznych atrakcji w okolicy, normalnie ściągał do siebie setki małych dzieci i opalonych na pomarańczowo Januszów, lecz w nocy wyglądał dość upiornie. Kilka liściastych drzew rosnących na brzegu wyciągało łyse już gałęzie w stronę nieruchomego lustra wody, rzucając na nie plamy cienia wyglądające zupełnie jak dziury. Dziury w rzeczywistości, pochłaniające wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu...
– Niemiłe skojarzenie. Ale to przecież nie może być kolejny krater – zdenerwował się Seth.
– I nie jest, chociaż można powiedzieć, że wcale nie ma stąd daleko... – mruknął Ladon. – Ale sami musicie to wszystko zobaczyć. Obawiam się, że mamy dodatkowe kłopoty.
– Nie brzmi to dobrze – jęknęłam, odruchowo podkulając ogon. – I co dalej?
Quills i Collin podeszli do zamkniętego na głucho drewnianego budynku, w którym mieścił się bar i wypożyczalnia sprzętu wędkarskiego. Spore okna chroniły solidne rolety antywłamaniowe, z którymi może i byśmy sobie poradzili, lecz uczynilibyśmy przy tym tyle hałasu, że z pewnością byłoby to słyszalne na tyle daleko, by kogoś mogło zainteresować. Na szerokich wrotach wymalowano radosne logo przedstawiające uśmiechnięte słoneczko w ciemnych okularach, które musiało popełnić jakieś dziecko, tak niewprawne się okazało. Jakoś mi to nie pasowało do tej ponurej scenerii.
– Co mamy teraz robić? – powtórzyłam niecierpliwie, głównie po to, by zamaskować, że nawet w wilczym ciele zaczynam trząść się z zimna. Marzyłam o kolejnej gorącej czekoladzie, i to do tego stopnia, że gotowa byłam się po nią wrócić.
– Musimy dostać się na tamtą wyspę. – Collin wskazał nosem na czarny punkt, majaczący w sporym oddaleniu na załomie brzegu. Jezioro ma podłużny, wąski, bardzo nieregularny kształt, więc nie byłam w stanie określić, jak długo potrwa spacer w tamto miejsce, lecz pewna byłam, że w wilczych skórach zajmie nam to najwyżej parę minut.
– Okej. I co dalej? – pogoniłam.
Gdy chłopak przemienił się w człowieka, już wiedziałam, że mi się to nie spodoba.
– Trzeba tam przepłynąć – powiedział, nie oglądając się na mnie.
– Nie umiem pływać – przypomniałam usłużnie, podchodząc do reszty stada w miarę swobodnym krokiem. Ludzkie oczy okazały się tak beznadziejne, że ta moja pozorna nonszalancja skończyła się stosunkowo szybko, gdy potknęłam się o jakiś korzeń i wyrąbałam na piaszczystą glebę.
– Ale wiosłem machać chyba potrafisz? – Embry spojrzał na mnie z politowaniem, wyjmując z plecaka nożyce do cięcia metalu, pilnik i łom. Jakim cudem on je tam upakował? I jak tu przyniósł, skoro nie zauważyłam, by trzymał cokolwiek w pysku?
– Potrafię, tylko skąd my weźmiemy wiosła? – smęciłam. – I co wy, do cholery, robicie?!
Wilkołak właśnie zabierał się za przecinanie kłódki wieńczącej szerokie drzwi ze słoneczkiem.
– Jak to co? Pożyczamy kajaki – odparł z prostotą.
– Ale... ale... – Zacięłam się.
– Zostawimy należność na ladzie – uspokoił mnie Sam.
To znaczy... Spróbował mnie uspokoić, ale nie wyszło mu to śpiewająco ze względu na głupawy uśmieszek, którego nie zdołał powstrzymać.
– Pochrzaniło was – ocenił dobitnie Paul. Chyba pierwszy raz w życiu musiałam się z nim zgodzić.
– Nie możemy tam przejść brzegiem? – zapiszczałam żałośnie, zaglądając do ciemnego wnętrza połączonej z barem wypożyczalni. Jakoś tak nie miałam najmniejszej ochoty na wchodzenie do środka, rozważając, czy nie opłaca mi się odwrócić i zwiać z krzykiem, póki jest jeszcze na to pora.
– Nie wiem, czy zrozumiałaś za pierwszym razem, ale musimy dostać się na wyspę. – Quills aż do przesady podkreślił ostatnie słowo. – A na wyspę z reguły nie da się dostać brzegiem.
– Ale ja mam hydrofobię! – wykrztusiłam wreszcie.
Wszyscy obejrzeli się na mnie jak na komendę.
– Co ona ma? To jest zakaźne? – spytał idiotycznie Paul, marszcząc brwi.
– Mam hydrofobię, boję się zbiorników wodnych – przetłumaczyłam, w razie czego cofając się kilka kroków.
– A wody w wannie się też boisz? He he... – Dresiarz najwyraźniej wyczaił dobry moment, by mi dosrać. A raczej to tym razem ja mu dostarczyłam odpowiedniej pożywki... – To jak ty się myjesz? Chyba że się nie myjesz?
– Wanna nie jest zbiornikiem wodnym – wycedziłam. – Ale i tak nie zanurzę się w niej razem z głową. Do parku wodnego też nie pójdę.
– To co, chcesz tutaj zostać jako czujka? – Brady uniósł sceptycznie jedną brew.
– Nie – warknęłam. – A wy nie mogliście chociaż wypożyczyć tego wszystkiego legalnie?
W ostatnim momencie złapałam rzucony przez Embry'ego odblaskowy, pomarańczowy kapok. Pasował Paulowi do butów.
– Jakbyśmy mogli, to chyba byśmy tak zrobili, nie? – Collin posłał mi spojrzenie, w którym wyjątkowo czytelnie zawarł, co o mnie myślał.
– A cholera was wie – burknęłam, próbując rozgryźć, jak reguluje się paski tego niemożebnie niewygodnego wdzianka. Kurde, przecież jak to założę, to utopię się prędzej niż bez tego...
Gdy już wreszcie się wystroiłam, przyjęłam od Collina wiosło i patrzyłam, jak pozostali wyciągają resztę sprzętu na brzeg. Jakimś cudem udało nam się zapakować bez ofiar w ludziach, choć początkowo zaczynałam się drzeć, gdy tylko kajak lekko się zakołysał. Jako najlżejsza, musiałam usiąść na przedzie, przez co zupełnie nie wiedziałam, co robi reszta. Poniekąd odczuwałam też pewną ulgę, że nie ma z nami Gabrysi – doceniałam zarówno ciszę, jak i świadomość, że pod jej ciężarem plastikowa łódeczka pewnie by zatonęła.
Rozgarniając czarną wodę, ruszyliśmy w stronę węższej części jeziora.
Było w tej wycieczce w ciemnościach coś niesamowitego, czego nie umiałam nie docenić. W tafli odbijało się czarne nocne niebo, upstrzone miliardami lśniących gwiazd, doskonale widocznych dzięki temu, że w promieniu wielu kilometrów wokół nas nie było żadnego miasta. W pewnym momencie przepływaliśmy czymś, co wyglądało jak tunel, utworzony wśród gałęzi podtopionych starych wierzb, niegdyś stanowiących pewnie linię brzegową. Pomiędzy nimi snuły się pasma mgły o zapachu czegoś nienazwanego i dziwacznym, przypominającym fosforyzującą zieleń kolorze, który dostrzegałam jedynie wtedy, gdy patrzyłam na nią kątem oka. Wiedziałam, że z pewnością nie jest naturalna, lecz bałam się mącić pozorną ciszę wygłaszaniem spostrzeżeń na głos. Sądząc po minach wilkołaków, wszyscy byli tego równie świadomi, jak ja. Z którejś z suchych gałęzi poderwał się nocny ptak, wydając kilka wysokich treli, gdzieś niedaleko słyszałam gromadkę rozmawiających ze sobą żab. Oprócz tego jedynymi dźwiękami, jakie do nas docierały, były nasze oddechy i cichy plusk wioseł mącących oprócz tego idealną wodę.
Dodatkowo serce waliło mi tak mocno, że pewnie siedzący za mną w kajaku Brady i Embry musieli dodawać to do nocnego repertuaru. Nie było szans, żeby tego nie słyszeli. Na szczęście, pomimo tego, że woda lała mi się po rękach i wsiąkała w ubrania pod cienką skórzaną kurtką, od wysiłku fizycznego nareszcie zrobiło mi się ciepło.
Dopłynęliśmy do porośniętej drzewami wysepki. Ciężko mi było w ciemności ocenić jej rozmiary, lecz byłam pewna, że musi przybierać kształt kilku nieregularnych pagórków, na których zadomowiło się całkiem sporo wysmukłych sosen. Ladon czekał na błotnistym brzegu, machając do nas telefonem z włączonym ekranem, byśmy na pewno go zauważyli. Gdy zbliżyliśmy się na bezpieczną odległość, ci odważniejsi i mający na nogach lepsze buty zajęli się wytaszczeniem kajaków z pozarastanej nenufarami wody i zabezpieczeniem ich na brzegu. Z ulgą zrzuciłam z siebie kapok i walnęłam go na resztę sprzętu, mając nadzieję, że to był ostatni raz w życiu, gdy musiałam coś takiego nosić.
O tym, że trzeba było jeszcze jakoś wrócić, starałam się nie myśleć.
Czułam się... obok wszystkiego. Jeszcze raz spojrzałam na świecące jasno gwiazdy. Zdawało mi się, że zawieszone są tak nisko, że mogłabym w każdej chwili wyciągnąć rękę i ich dotknąć. Odetchnęłam lekko wilgotnym powietrzem, przemieniłam się w wilka i zagłębiłam się między niskie krzewy, zarastające drogę, podążając za resztą stada.
Miałam wrażenie, jakby to był portal do innego świata. Krzaki kończyły się raptownie jak ucięte nożem po kilku metrach, mogłam więc wyprostować się i otworzyć szerzej ślepia, które zaciskałam do tej pory kurczowo, bojąc się sterczących na wszystkie strony ostrych gałązek. Wyspa od wewnątrz wydawała się naprawdę duża, tak jak myślałam – stworzona z kilku bezładnie rozrzuconych, w większości dość stromych pagórków, porośniętych wysokimi sosnami. Ziemię zasłał złoty dywan jesiennych liści.
I to właśnie uruchomiło w mojej głowie system alarmowy. Bo choć wytężyłam w ciemnościach świetny wilczy wzrok i bardzo dokładnie przeszukałam nim otoczenie, nie znalazłam żadnego liściastego drzewa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz