czwartek, 30 września 2021

Rozdział 21

 

Czułam się... nierzeczywiście. Jak w ponurym, niemożliwym śnie, który zapada w pamięć tak mocno, że później przez wiele dni nie sposób się go pozbyć z własnych myśli.

I chyba byłam w tym świecie zupełnie sama.

Przesiąknięte wilgocią powietrze było lodowate, podobnie jak spękane stopnie żelbetonowego mostu, na którym siedziałam. Zamontowane na nim latarnie trzeszczały delikatnie na wietrze, podświetlając gęstą mgłę pomarańczowym blaskiem, a wszystko oprócz tego zdawało się nie istnieć. Choć nie wiem, jak to możliwe, skoro nie było jeszcze dziewiętnastej i miasto powinno tętnić życiem.

Tam byłam sama. W rozkosznej, spokojnej ciszy...

No, prawie sama.

Nie wołałam – wytknęłam bezlitośnie, usłyszawszy kroki i wyczuwszy obecność, której nie byłabym w stanie pomylić z żadną inną.

Twe słowa godzą wprost w moje serce. – Vuko bynajmniej nie brzmiał na urażonego. Prędzej rozbawionego. – Myślałem, że się ucieszysz.

Wybacz, ale w tej chwili cieszy mnie tylko samotność. – Na chwilę ukryłam twarz w dłoniach i nabrałam pełne płuca powietrza, pachnącego ożywczą mocą krateru.

Dlaczego nie dziwiła mnie jego obecność? Rany, przecież powinnam aż podskoczyć. Powinnam się bać, ekscytować, niecierpliwić... Powinnam cokolwiek. A jedynym, co czułam, było przemożne zmęczenie. Taka ponura, obezwładniająca niechęć...

Nie skrzywiłam się, gdy usiadł obok mnie. Kątem oka widziałam, jak sztywno się poruszał, dyskretnie więc obrzuciłam go wzrokiem, by przekonać się, że rana na gardle musiała powiększyć się od naszego ostatniego spotkania, choć miało miejsce przecież ledwie jakieś dwa tygodnie temu. Spod świeżego, białego bandaża wystawało kilka nabrzmiałych, czarnych żył i coś, co wyglądało jak paskudna oparzelina. Oczywiście nie zamierzałam tego komentować, zwłaszcza że doskonale widziałam zmęczenie i ból wykrzywiające jego przedwcześnie postarzałą twarz. Oddech miał ciężki i nierówny, czerwone oko lśniło chorobliwym blaskiem. Niebieskiego nie widziałam, gdy siedział odwrócony do mnie profilem.

Wyglądał bardzo źle. Blady, wymizerniały... Pomimo chłodu, miał na sobie jedynie eleganckie dżinsy z lekko zwężanymi nogawkami i gładką białą podkoszulkę, lecz nie sprawiał wrażenia, jakby było mu zimno. I nie miałam jakoś złudzeń co do tego, że mimo choroby, zgniótłby mnie jak robaka bez ruszania małym palcem. Widziałam już w końcu jakiś czas temu, że nie miał problemu z panowaniem nad ogniem, jak podobno każdy zdrowy wyvern. Pozostawało mi tylko domyślać się, co takiego jeszcze potrafił...

Nie wiedziałam zbyt dobrze, czym są wyverny, ale już nie raz mnie zapewniano, że to najpotężniejsze Istoty obu światów. Ktoś taki musiał potrafić burzyć cywilizacje jednym pstryknięciem... nawet jeśli według własnych słów umierał.

A ja z jakiegoś powodu ich lubiłam. Ba! Fascynowali mnie. I to tak, że aż coś mnie skręcało. Ci długowłosi, brodaci mężczyźni o posturach wojowników, przedwiecznych oczach i charakterach stałych bywalców szpitali dla obłąkanych mieli w sobie pewien specyficzny magnetyzm, coś, co przyciągało mnie jak światło ćmę. Coś, czemu nie umiałam się oprzeć... co chciałam poznać we wszystkich szczegółach. Tylko wciąż bałam się zapytać.

Boisz się? – Kolejny raz mężczyzna dał potwierdzenie temu, że albo jest świetnym psychologiem, albo znowu czyta mi w myślach. – Nie ma czego. Na niektóre pytania przecież mogę ci odpowiedzieć.

Dobrze, że wyszczególniłeś to „niektóre” – parsknęłam. – Kim wy tak właściwie jesteście, co?

Milczał tak długo, że niemal nabrałam pewności, iż to będzie właśnie tym pytaniem, na które odpowiadać nie mógł.

Wiesz, że właściwie sami łamiemy sobie nad tym głowy od milleniów? – Zaśmiał się sucho. – Jesteśmy Strażnikami. Tylko czego? Porządku na świecie? Granicy między światami? Nie wiemy. Widzisz, ta wiedza jest tak stara, że już dawno zaginęła. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile nasza rasa ma lat.

Strażnicy... – powtórzyłam cicho. – Gdzieś już słyszałam, że tak was nazywano. Ale nie pamiętam gdzie.

Bo to jest właśnie prawdziwa nazwa. Wyvernami nazwali nas ludzie. – Uśmiechnął się ponuro. – Chodź i co do tego nie wszyscy nasi historycy są zgodni. Zdecydowanie lepiej wytłumaczyłby ci to ktoś o wiele starszy ode mnie. I pewnie jeszcze będziesz mieć okazję go o to zapytać.

Znowu jakaś zagadka? – prychnęłam, wywracając oczami.

Nie tym razem. Ptaszki mi wyśpiewały, że wasza sprawa już trafiła do naszej Rady Starszych, jeśli mogę ją tak nazwać. A byle podlotek się nią nie zajmie, to mogę ci zagwarantować. Pewnie rozmawiamy ze sobą ostatni raz.

A to niby dlaczego? – Nagle się zdenerwowałam. – Skoro tak ci brakuje mojego towarzystwa, to może pojawiałbyś się łaskawie częściej i więcej mi tłumaczył, co? To wcale nie takie trudne, jak ci się wydaje!

Nie mogę. Kiedy to wreszcie zrozumiesz? – Skrzywił się. Pewnie potrząsnąłby głową ze zniecierpliwieniem, gdyby nie przeszkadzał mu w tym opatrunek. – Naprawdę chętnie bym ci to wytłumaczył. I to tak, żebyś mogła sobie wszystko zapisać i czytać do podusi, jak instrukcję. Tylko że to zachwiałoby całą strukturą wszechświata. – Zaklął w jakimś dziwnym, twardym języku. – I tak nie masz bladego pojęcia, o czym mówię. Uwierz mi na słowo, dobra? Nie mogę, i tyle. Już i tak ingeruję zbyt mocno, widując się z tobą. I tak porządek został zachwiany. Nie wolno tego pogorszyć, rozumiesz?

Oczywiście, że nie – warknęłam. Mimowolnie zacisnęłam dłonie w pięści. – Jestem twoim zdaniem częścią czegoś wielkiego. I mam bać się kogoś, kto ma na imię Ylnether, chociaż może sądzić inaczej. Podobnie jak wyverna, który pojawia się w moich dziwnych snach od ładnych paru miesięcy. W dodatku chyba jestem Prorokiem, ale ty sam tego nie wiesz. I tyle zasadniczo rozumiem. Czy tam nie rozumiem, ale trochę mniej.

Doprecyzuję, bo widzę, że ciężko u ciebie z tym łączeniem faktów. – Uśmiechnął się półgębkiem. W tej chwili wyglądał naprawdę młodo. – Jesteś nieoczekiwaną częścią czegoś wielkiego. Powinnaś bać się Innego imienia, jak wspominałem. Wiesz, to fragment Wielkiej Przepowiedni, gdybyś ją poczytała, to pewnie zrozumiałabyś ciut więcej, ale na razie lepiej, bym ci jej nie przytaczał. Z grubsza: powinnaś się bać Innego imienia, pod którym kryje się Prawdziwe imię Ylnether. Do wyverna ze snów lepiej, byś się w ogóle nie zbliżała... ale pewnie nie dasz rady. Sama zobaczysz. A Prorokiem... No cóż, nie wiem, czy już nim jesteś, czy dopiero będziesz. Jeśli nim jesteś, to mamy wybitnie przesrane, bo – że tak powiem – jest nas dwoje. A tego żadna przepowiednia nie zakładała.

Dzięki. Teraz to normalnie wiem wszystko. – Znowu ukryłam twarz w dłoniach. – A ten Prorok... to co takiego robi? Przewiduje przyszłość?

Nie do końca. – Znowu spoważniał. – Więcej powiedzieć ci nie mogę. Już i tak namieszałem.

Mówisz mi takie rzeczy... – Roześmiałam się z niedowierzaniem. – Nie wierzę. Opowiadasz mi jakieś bajki, przez które jestem w większej rozsypce, niż powinnam. A mam jeszcze robotę na dzisiaj.

To wspaniale! – Tym razem wyszczerzył się na całego, błyskając zaostrzonymi kłami, a oczy aż mu się zaświeciły. Poderwał się z miejsca zaskakująco żwawo jak na kogoś w tym stanie i wyciągnął w moją stronę dłoń w zachęcającym geście. – No, to do roboty! Wstawaj!

Kuźwa, człowieku! – Obrzuciłam długie, blade palce takim spojrzeniem, jakby mogły mnie w każdej chwili ugryźć. – Najpierw opowiadasz mi coś, co brzmi jak przerażająca bajka, raczysz jakimś niewesołym przepowiadaniem przyszłości, czy co to miało być, a teraz tak po prostu...

Przywyknij, póki nie zaczęło się jeszcze dziać nic o wiele gorszego.

Nie powiem, jakoś wybitnie optymistycznie to nie zabrzmiało.

Cudownie. – Ujęłam wreszcie lodowatą rękę i pozwoliłam, by podniósł mnie z zimnego schodka. Do ostatniej chwili spodziewałam się w związku z tym jakichś fajerwerków – teleportowania się na miejsce w snopie iskier? Rozbłysku energii? Sama nie wiem. Grunt, że nie stało się nic widowiskowego. Po prostu dźwignęłam się na nogi i stanęłam już o własnych siłach, czując przeszywające aż do szpiku kości, przesiąknięte wilgocią zimno. Gdy siedziałam praktycznie zwinięta w kulkę, nie dawało mi się aż tak we znaki.

Mówisz, że cudownie? To prowadź. – Wbrew własnym słowom, bez wahania ruszył przodem.

Ej, zaraz! A ty dokąd?! – Rzuciłam się naprzód i bezmyślnie złapałam go za ramię, by powstrzymać w miejscu. Cofnęłam dłoń tak szybko, jak tylko się dało, a i tak byłam wręcz pewna, że skończy się to dla mnie tragicznie, choć w spojrzeniu, jakie na mnie znowu skierował, nie było śladów złości.

Jak to dokąd? – spytał z rozbrajającą szczerością. – Idę z tobą.

Chyba kpisz. – Aż się cofnęłam. – Ty w ogóle masz pojęcie, co będę robić?

Rozmawiać z wariatem, który wariatem wcale nie jest. – Uniósł jedną brew, z uroczą niewinnością czekając na moją reakcję.

Ale... – Urwałam wpół słowa. Rany, czy on naprawdę musiał wszystko wiedzieć? Jakim cudem...? – Nieważne. Pośpiesz się.

Nagle tak ci śpieszno? – Podreptał ze mną, podśmiewając się sarkastycznie.

I zamknij się, muszę się skupić.

Niby na czym?

Tego, że zatrzymam się tak gwałtownie, że aż wlezie mi w plecy, akurat nie przewidział. Mało nie spierniczyłam się przez niego na sam dół mostu, ale i tak miałam z tego głupią satysfakcję.

Myślę nad tym, jakie temu człowiekowi zadać pytania – wyjaśniłam cierpliwie. – Widział mnie w raz w życiu, pewnie już nawet o tym nie pamięta. I może się okazać, że faktycznie jest tylko wiecznie pijanym, nieszkodliwym wariatem, tak jak mówiła Gabrysia.

Ufaj swoim przeczuciom. – Dźgnął mnie palcem w ramię. – A nawet jeśli tym razem się pomylisz... przynajmniej będę się dobrze bawić.

Wątpiłam, by ktoś w jego stanie mógł mieć siłę na cokolwiek, co zakrawało o miano „dobrej zabawy”, ale nie powiedziałam tego na głos. Po prostu westchnęłam ciężko, ostatni raz spojrzałam na moją samotnię i ruszyłam w stronę swojego osiedla, gdzie w bloku na obrzeżach nieświadomie czekał na mnie samotny pan Andrzej.

Nieświadomie czekał. Ależ to wymyśliłam, nie? Aż mnie samą podziw wziął, jak bardzo pozbawione sensu jest to stwierdzenie.

Nie czułam się dobrze. Po całym dniu chodzenia z przyjaciółką byłam całkowicie wypompowana z energii, a atrakcje, jakie spotkały nas w Łodzi na dobitkę, bynajmniej nie mogły nastroić mnie optymistycznie. Dobrze wiedziałam, że powinnam jak najszybciej powiedzieć o tym sforze, lecz po prostu nie mogłam się do tego na razie zmusić. Właśnie dlatego siedziałam na tym głupim moście – by się uspokoić, zebrać myśli i wreszcie obudzić głęboko uśpione pokłady odwagi. Powinnam przywdziać wilczą skórkę i przed zaplanowaną herbatką u wariata skrótowo przekazać reszcie, co takiego stało się dzisiejszego popołudnia... ale nie mogłam. Po prostu nie mogłam. Miałam wrażenie, że dzieje się za dużo, że świat jest za duży, za głośny, zbyt skomplikowany... niemożliwy do opanowania. Musiałam odpocząć.

Vuko bynajmniej mi w tym nie pomagał. Co sprawiło, że znowu się pojawił? Czego tak naprawdę chciał? Żartował sobie ze mnie, czy może powinnam doszukiwać się w jego słowach kropli prawdy? Byłam tak wszystkim zmęczona i zdezorientowana, że nie umiałam określić nawet tego, ku której opcji mocniej się skłaniam.

Wszystko po kolei. Najpierw pan Andrzej. Potem...

Ech, wcale nie chciałam tego potem. Aż dziwne, że tym razem wolałam nie planować najbliższej przyszłości. Zupełnie jakbym miała nadzieję, że problemy znikną, jeśli nie uwzględnię ich w grafiku.

Droga zajęła nam blisko pół godziny. Choć sama pokonałabym ją o wiele szybciej – po prostu przemieniłabym się w wilka i pomknęła opustoszałymi ze względu na pogodę ulicami – musiałam wciąż zwracać uwagę na wlokącego się za mną chorego wyverna. Szkoda mi go było. Pomimo tego, że mnie spowalniał i nie umiał mówić wprost, nie potrafiłam się na niego złościć, zwłaszcza gdy widziałam, z jakim entuzjazmem podchodzi do sprawy, na którą brakowało mu nawet sił. Powłóczył nogami, miał ciężki oddech, kilkukrotnie uniósł dłoń do rany na gardle, gdy myślał, że nie spoglądam w jego stronę. Niczego nie mówiłam, bo domyślałam się, że nie będzie zachwycony, gdy tak otwarcie zwrócę mu na to uwagę, ale wyglądał tak, jakby mógł się w każdej chwili przekręcić. Nie wiedziałam, czy wyverny chorują i ile mają siły – o ile są wytrzymalsze od ludzi – dlatego nie histeryzowałam, ale wciąż się martwiłam, że nastąpi taki moment, w którym po prostu się przewróci, a ja wpadnę w panikę, nie wiedząc, jak mu pomóc. Po pogotowie nie mogłabym chyba zadzwonić, bo i co bym im powiedziała? Że udziabał go wampir, ale ze względu na krew wyverna nie toleruje toksyny, co powoli go zabija? Wątpię, by mogli mu pomóc. Skoro Drugi Świat mu nie pomógł, to chyba żadna transfuzja krwi czy inne medyczne dziadostwo tym bardziej nic by nie poradziło, nawet gdyby ktoś uwierzył w ten przypadek.

Chciałam spytać, czy nie potrzebuje pomocy. Ale jednocześnie po prostu się bałam...

Tylko dlaczego przy wyvernach stawałam się nagle tak żywa i empatyczna, a dodatkowo tak cholernie tchórzliwa? Za nic nie umiałam sobie na to pytanie odpowiedzieć.

Gdy już znaleźliśmy się pod blokiem Gabrysi, postanowiłam zebrać się na odwagę.

Siadaj – rozkazałam, wskazując mu zabiedzoną ławeczkę pod klatką schodową.

Nic mi nie jest – wycedził. Powinnam się wzdrygnąć na widok kilku doskonale widocznych w ciemności płomieni, które musnęły odsłoniętą skórę jego przedramion, ale wyglądał już tak beznadziejnie, że jakoś nie umiałam się ich przestraszyć.

Kręcić to my, ale nie nas, jak to mówią – warknęłam i ponownie wyciągnęłam palec w stronę dawno nie odmalowanego siedziska z rozeschniętego drewna. – Parę minut nas nie zbawi. A ja jestem zbyt zmęczona, żeby zapierniczać z łopatą.

Aż tak źle wyglądam, że chcesz mnie zakopać? – spytał z niedowierzaniem i wybuchnął śmiechem.

Brzmisz też – uświadomiłam go bezlitośnie. – Poprzednio jakoś nie miałeś poczucia humoru. Siadaj, powiedziałam.

Nie kłócił się ze mną, co było chyba najlepszym dowodem tego, że był bliski krańca wytrzymałości. Usiadł sztywno, znowu uniósł dłoń do gardła, cofnął ją, krzywiąc się z bólu. Udałam, że spoglądam w inną stronę, gdy podniósł wzrok. Nie chciałam go zawstydzać. Nie chciałam, by czuł się tak bezbronny, jak był w rzeczywistości. Nie chciałam...

Sama nie wiem. Rozumiem tylko, że na jego miejscu nie chciałabym otrzymywać współczucia od kogoś, kogo mogłabym zabić samym spojrzeniem.

Trwaliśmy tak parę minut. Byłam cierpliwa, o wiele bardziej, niż przypuszczałam, że mogę. Gdy podniósł się i bez słowa podszedł do drzwi, nie przywitałam tego okrzykiem: „no nareszcie!”, tylko po prostu ruszyłam za nim, uważnie obserwując, czy się nie chwieje.

Chwiał się. Ale mniej niż przed chwilą. Chyba nie musiałam sadzać go z powrotem siłą. Przecież wystarczyło, by zdołał przejść po schodach, nie?

Drzwi na szczęście okazały się otwarte. Wspięliśmy się na piętro, na którym wcześniej widziałam pana Andrzeja. Zawahałam się na krótką chwilę, zanim nacisnęłam dzwonek, ale wypalające mi w plecach dziurę spojrzenie wyverna sprawiło, że jednak uniosłam dłoń i wdusiłam stary guziczek niemal do oporu. Niemałej siły trzeba było użyć, żeby urządzenie wydało dźwięk, serio.

Chyba nikogo nie ma – mruknęłam, gdy przez dłuższy czas nic się nie działo.

Słyszę go. – Wyvern zmrużył oczy. – Oddech. Bicie serca... My słyszymy wszystko, dziewczynko. Po prostu sprawdza, czy jesteś wytrwała.

Dobrze wiedzieć. – Tym razem zapukałam w tradycyjny sposób. – Może czuje irracjonalną niechęć do nowinek technologicznych?

Wątpię. Ale niech ci będzie.

Tym razem ja również dosłyszałam szuranie kroków. Po chwili szczęknęła zasuwka, zagrzechotał staromodny łańcuszek i drzwi uchyliły się na szerokość dłoni.

Nie chcę porozmawiać o Chrystusie – zapewnił znajomy starczy głos. Wodniste, błękitne oko łypnęło na nas naprawdę groźnie, niesamowicie kontrastując z widocznym poniżej różowym bamboszem z futerkiem.

Poważnie. Facet nosił różowe bambosze z futerkiem. Nawet nie wiecie, ile mnie kosztowało, żeby nie ryknąć śmiechem na całą klatkę schodową...

Dobry wieczór, panie Andrzeju – odezwałam się, uśmiechając tak uroczo i tak olśniewająco, jak tylko potrafiłam. A jak każda kobieta o jasnych włosach, umiem być czarująca, gdy tylko się postaram, i to tak, że każdemu zmiękłoby serce na mój widok. – Może mnie pan nie pamięta, ale widzieliśmy się jakiś czas temu, podczas burzy. Szłam po schodach z moją koleżanką i jej mamą, a pan powiedział coś takiego... – Zawahałam się na moment i obejrzałam na wyverna. Cholera, skubaniec za nic nie zamierzał mi pomagać, a minę miał dosłownie identyczną, jak słuchający mnie ostrożnie dziadek.

No? – pogonił właściciel mieszkania.

Mam wrażenie, że chciał pan o tym z kimś porozmawiać – wyrecytowałam wreszcie na jednym wydechu. – A ja bardzo chciałabym o tym posłuchać.

Maglował mnie tak wzrokiem przez dłuższą chwilę, by wreszcie burknąć coś niezrozumiałego pod nosem i ciepnąć drzwiami. Na szczęście nie zrobił tego na znak, iż temat uważa za skończony, tylko by zdjąć łańcuch i otworzyć je szerzej, zapraszając nas do środka.

Proszsz – mruknął, wykonując jakiś absurdalnie teatralny gest, kolidujący z niezbyt sympatycznym wyrazem twarzy.

Oprócz tego, że minę miał taką, jakby pragnął wyssać z nas dusze, pan Andrzej nie prezentował się szczególnie okazale, choć dość ciekawie. Był wysoki, chudy jak tyczka i wręcz zasuszony, na sobie miał gryzący się z bamboszami trzyczęściowy garnitur, a w żylastej ręce trzymał elegancką laseczkę z gałką w kształcie głowy orła. Nie wyglądał jak alkoholik i nie czułam od niego charakterystycznego zapaszku, ale z pewnością nie prezentował się jak ktoś zdrowy psychicznie, co sprawiło, że z miejsca nabrałam wątpliwości, ale przecież teraz nie mogłam się już cofnąć.

Przedstawicie mi się? – burknął wreszcie, gdy stłoczyliśmy się w ciasnym przedpokoju, przesiąkniętym smrodkiem kulek z naftaliny.

Jestem Leah, a to... – Zawahałam się z dłonią wyciągniętą w stronę Vuko.

Wolfgang – pośpieszył mi z pomocą wyvern. – Naprawdę tak mnie właśnie nazwano po urodzeniu – syknął niemal szeptem, gdy dziadek bez słowa odszedł w głąb mieszkania. Chyba nie mógł znieść mojej niezbyt inteligentnej miny.

Serio? – Zaczęłam nerwowo chichotać. – Zupełnie do ciebie nie pasuje...

No popatrz. Ciekawe, dlaczego zmieniłem imię? – Wywrócił oczami. – Mówiłem, że Vuko to Inne imię.

Jakbyś mi chociaż jeszcze raczył wytłumaczyć po drodze, o co chodzi z tymi Innymi imionami, a nie odesłać do przepowiedni, której podobno nikt nie zna w całości...

Idziecie, czy będziecie tam szeptać? – dobiegło z saloniku.

Posłałam wyvernowi jeszcze jedno wściekłe spojrzenie, którym zupełnie się nie przejął, i skierowałam się ciemnym korytarzykiem do odrobinę tylko jaśniejszego pokoju.

Serio, aż mi szczęka opadła. Facet albo naprawdę nie cierpiał nowinek technologicznych, albo nie miał tutaj w ogóle prądu – okazało się, że w stosunkowo dużym pomieszczeniu, którego centralne miejsce zajmował okazały czeczot i stary komplet wypoczynkowy z wytartego materiału, jedyne światło zapewniają świeczki w staromodnym złotym kandelabrze. Zapach wosku oblepiał śluzówkę nosa przyjemnym ciepłem, przyćmiewając tę cholerną naftalinę, od której w przedpokoju poważnie chciało mi się kichać. Wyglądało na to, że używał jej tylko w tamtejszej szafie.

Grzecznie usiadłam na szerokiej kanapie. Obicie było cholernie nieprzyjemne w dotyku, ale siedzisko okazało się nadzwyczaj wygodne, nie minął więc moment, jak zatonęłam w nim całkowicie. Szybko obrzuciłam spojrzeniem pyszniącą się w szklanej witrynie kolekcję porcelany i oprawione w pięknie zdobioną ramkę, czarno-białe ślubne zdjęcie. Przykro mi się zrobiło na widok uśmiechającej się z niego przepięknej dziewczyny o kręconych włosach. W mężczyźnie bez trudu rozpoznałam pana Andrzeja, piękność musiała więc być jego żoną... Zmarłą żoną, jak się domyślałam. Do ramki obok jej głowy przyklejono kilka misternie wykonanych serduszek z błyszczącej kamionki.

Poczułam ucisk w gardle, szybko więc odwróciłam wzrok. Nie ma dla mnie chyba nic gorszego niż tak brutalnie zakończona miłość. Chyba tylko te dwie kwestie – nieszczęśliwe zakochanie i cierpienie zwierząt – potrafią wzruszyć mnie do łez. Wolałam o tym nie myśleć.

Vuko usiadł ostrożnie obok mnie. Chwilę wiercił się, szukając pozycji, w której rany bolałyby go najmniej, lecz sądząc po wykrzywionej cierpieniem twarzy, nie było to wcale takie proste.

Co ci się stało, synek? – Głos pana Andrzeja sprawił, że jednocześnie skierowaliśmy na niego uwagę.

Mężczyzna usiadł w fotelu po drugiej stronie niskiego stolika o szklanym blacie. Nachylił się w naszą stronę, składając dłonie w piramidkę, a jego oczy zalśniły mocno w blasku świec.

Wyvern milczał chwilę, pewnie próbując sklecić sensowną wypowiedź, lecz gospodarz nie był tak cierpliwy... Czy może raczej wykazał się po prostu wyrozumiałością.

Dobra, nie chcesz, to nie mów – westchnął ciężko, poprawiając się na siedzeniu. Na moment spuścił wzrok na swoje dłonie. – Po prostu czuję od ciebie coś niewłaściwego na kilometr.

Uwierzyłby pan, gdybym powiedział, że ugryzł mnie wampir? – Vuko uśmiechnął się jednym kącikiem ust.

Ciebie? – Dziadek wybałuszył oczy i parsknął takim śmiechem, że aż musiał poklepać się po udzie. – A to dobre! Byłem pewien, że tacy jak ty im nie smakują!

Bo nie smakują. – Wyvern zmarszczył brwi. – Nie wiem, dlaczego on... Ale, kurwa, pan mi wierzy?

Przekleństwo w jego ustach wydawało mi się cokolwiek podejrzane. Jakoś mi nie pasowało, i tyle.

Wierzę, nie wierzę... Co za różnica? – Wariat wzruszył ramionami. – Nie wiem, czym jesteś. Podobnie jak twoja dziewczyna. Ale głupi nie jestem. Skoro mamy już tą apokalipsę, to chyba logiczne, że pojawiają się jej wysłannicy.

Właśnie. Ostatnio też pan wspominał o apokalipsie – powiedziałam szybko. – Co pan miał na myśli?

A wyraziłem się jakoś niejasno? Mówiąc „apokalipsa”, mam zasadniczo na myśli apokalipsę – burknął mało sympatycznie, lecz złagodniał po chwili, chyba dosłyszawszy, jak coś zabulgotało mi w gardle. – Ech, napijecie się czegoś? Ciastka leżą na stole, świeże są, częstujcie się.

Nie czekając na odpowiedź, żwawo poderwał się z miejsca i podreptał do kuchni, podpierając się laską. Nie wziął ze sobą świeczek.

Musi doskonale znać to mieszkanie – skwitowałam z podziwem, sięgając po pierniczki. – Ja mimo wszystko bałabym się, że w coś wlezę...

Żartujesz? – Vuko zmarszczył brwi bez śladu humoru. – Przecież on jest niewidomy.

Teraz to ja zmarszczyłam brwi. I też miałam nadzieję, że żartuje.

Niemożliwe – wydusiłam wreszcie, nachylając się mocniej w jego stronę. Szum czajnika elektrycznego zrujnował moją teorię co do braku prądu, ale za to znacznie ułatwił nam dyskretną rozmowę. – Przecież patrzy nam w oczy. I jakoś te świeczki zapalił, nie?

Są inne metody patrzenia – wyjaśnił, nie wyjaśniając właściwie niczego. – Grunt, że światła nie potrzebuje. To nie jest normalny człowiek.

Toś mnie pocieszył. Normalnie sama bym się nie zorientowała.

Wzruszył ramionami, co zaraz skwitował bolesnym syknięciem. Znowu uniósł dłoń do rany.

Bez obrazy, ale wyglądasz zupełnie jak długowłosy, nieogolony Breivik w ostatnim stadium białaczki – palnęłam, zanim zdążyłam się nad tym na dobre zastanowić.

Zakrztusił się ciastkiem i spojrzał na mnie z takim szokiem, że mało brakowało, a oczy by mu wyskoczyły z orbit. Miło, że udało mi się wprawić go w taki szok, jakiego on mi notorycznie przyprawiał... Zemsta jest słodka. Chociaż chyba nieładnie się mścić na kimś ciężko chorym.

Że co? – wykrztusił po dłuższej chwili, gdy już udało mu się zamknąć usta. Te dwubarwne oczy wyglądały tak komicznie bezradnie...

W sumie gdyby nie ta przedwcześnie zryta zmarszczkami skóra, chorobliwa bladość i wielki opatrunek, byłby całkiem przystojny. Może nie do końca przypominał Breivika, bo jak każdy wyvern był kimś, na kogo widok zaczęłabym się w normalnych warunkach rozpaczliwie ślinić, ale... no, trochę podobny był.

Nie wiedziałam, co o nim myśleć. Dlaczego ja mam taką obsesję na punkcie wyvernów? Lubiłam go, choć powinnam się bać, zniechęcać, słysząc kolejne zagadki, czy wręcz go nienawidzić przez to, jak w moim życiu mieszał. A ja czułam coraz większą sympatię, im dłużej siedzieliśmy obok siebie.

Pijcie, póki ciepła. – Naszą niesamowicie odkrywczą rozmowę przerwał pan Andrzej, stawiając na blacie stolika dwie szklanki w metalowych koszyczkach. Choć jeszcze niedawno skrzywiłabym się na zapach herbaty, tak dzisiaj – już drugi raz! – z przyjemnością sięgnęłam po napój. I nawet zrezygnowałam z cukru. Chyba właśnie to powinno być najlepszym wskazaniem, że dzieje się ze mną coś bardzo niedobrego.

Używa pan widzenia prekognicyjnego, mam rację? – spytał wyvern, przyjąwszy napój, ale nie unosząc go do ust.

Staruszek zamarł z wypełnioną cukrem łyżeczką w połowie drogi ze srebrnej cukiernicy do kubka z wielkim serduszkiem.

Skąd ty to wiesz, chłopcze? – spytał wreszcie, wbijając w gościa przenikliwy wzrok. Za nic nie chciało mi się wierzyć, że te przeszywające, świadome oczy mogą być ślepe.

Wiem zaskakująco dużo. – Vuko uśmiechnął się półgębkiem. Zwrócił się w moją stronę. – Widzenie prekognicyjne polega na wykorzystywaniu zdolności przewidywania przyszłości. Gdy zawodzą prawdziwe oczy, zdolny prekognita może za pomocą krótkich wizji jak najbliższej przyszłości zachowywać się jak zupełnie zdrowy człowiek. Bo wizje objawiają się jako widzialne obrazy. On po prostu za pomocą swojego daru przewiduje to, co stanie się za jedną milionową sekundy. Mózg nie dostrzega tej różnicy czasu, ma więc wrażenie, jakby w rzeczywistości nadal widział.

Ma to pewne ograniczenia – dodał starzec, wsypawszy wreszcie kopiastą łyżeczkę słodzika do rozpuszczalnej kawy. – Męczy. I szybko przyprawia o ból głowy. Ponadto wymaga skupienia, dlatego zrezygnowałem raczej z czytania książek i oglądania telewizji.

Czyli... – Wnioski, które mi się nasunęły, gdy tak klarownie mi wszystko wytłumaczyli (ach, jaka cudowna odmiana!), nasunęły się właściwie same. – Czyli pan nie jest wariatem, jak sądzą wszyscy wokół? Pan naprawdę widzi przyszłość? I sądzi, że nadejdzie koniec świata?

Z grubsza. – Nie przejmując się bliską wrzenia temperaturą napoju, zaczerpnął z głośnym siorbnięciem łyka kawki. Jak gdyby, kurde, nic. – Tak odległe wizje bywają niejasne i ciężko się je interpretuje. Ale tak, nie mam żadnych wątpliwości, że nadchodzi coś, co można określić apokalipsą. Wierzę jednak, że da się jej zapobiec. Problem tylko w tym, że nie umiem wam powiedzieć jak, dzieciaki.

Tym już zajmiemy się sami – uspokoiłam go, choć sama we własne słowa nie wierzyłam. – Tak właśnie myślałam. Wtedy, gdy widziałam pana na schodach... miałam jakieś przeczucie, że może pan mieć jednak trochę racji. Chociaż wszyscy inni sądzą, że...

Że jestem wariatem i alkoholikiem? – Uniósł jedną krzaczastą brew. – No już nie przebieraj tak w słowach, sama mnie tak przed chwilą nazwałaś.

Alkoholika sobie darowałam. – Ale mi się głupio zrobiło, to aż szkoda gadać... – Może pan powiedzieć nam coś więcej? Każdy szczegół jest dla nas pomocny.

Nawet nie wiem, co sami już wiecie. – Bezradnie rozłożył ramiona. – Takie wizje przychodzą same i w taki sposób, jak im się widzi. Nieraz widzę tylko urywki, z których ciężko cokolwiek więcej wywnioskować. Musiałbym wprowadzić się w głęboki trans, żeby powiedzieć coś sensowniejszego, a to wymaga czasu i sporego nakładu pracy.

Krótko obejrzałam się na Vuko, nim spytałam:

A czy mógłby to pan dla nas zrobić?

Milczał chwilę, jakby sam się zastanawiał, czy mu się to opłaca.

Mógłbym – powiedział ostrożnie. – Tak, mógłbym. Mnie też się koniec świata nie uśmiecha. Przyjdź za tydzień.

A coś więcej na teraz? – Vuko wszedł mi w słowo, gdy już miałam zacząć obiecywać, że na pewno się pokażę, i zabierać nogi za pas. – Wspominał pan o urywkach. Co pan widział?

Apokalipsę, a co? – prychnął pogardliwie. – Widziałem coś żywego w tunelach pod miastem. Widziałem zachwiania na pajęczynie rzeczywistości. Widziałem ingerencję kogoś, kto nazywał siebie Strażnikiem. Kogoś potężnego, kogo pewnie nawet nie powinno tutaj być. Widziałem płonące demony. Widziałem wielkie wilki i toczącą się między nimi wojnę. Wojnę, która może odciągnąć ich uwagę od najważniejszego. Nie dopuśćcie do niej, od tego zacznijcie.

Wojna z Cruxerem? Fakt, też sądziliśmy, że gorszego momentu nie mógł sobie wybrać. Ale jak mu to wytłumaczyć?

Tylko ciebie nie widziałem, dziwaku. – Dziadek skinął podbródkiem na Vuko. – I nie podoba mi się to. Ale widocznie nie byłeś taki istotny.

Byłam pewna, że wyvern się zapowietrzy, ale tylko skinął głową, pokornie przyjmując te słowa do wiadomości.

To wszystko? – spytałam niepewnie.

Na razie tak. Ale przyjdź za tydzień, dziewczynko, wtedy będę wiedział coś więcej. – Pierwszy raz zauważyłam na jego wąskich ustach ślad uśmiechu. – No, dopijajcie herbatę. Nie to, że was wyrzucam, ale... sami wiecie.

Jasne. – Dokończyłam niemal zimny napój dwoma łykami, pożegnałam się uprzejmie, życzyłam jasnowidzowi powodzenia i wraz z Vuko wyszłam na klatkę schodową na mocno trzęsących się nogach.

Jak we śnie zeszliśmy na sam dół, gdzie wydukałam wreszcie zmienionym głosem:

Nie widział cię w tamtych wizjach. Dlaczego?

Bo jestem trupem? – Wyvern uniósł jedną brew. – Albo dlatego, że sam jestem prekognitą. Nieszkolonym, ale jednak.

Nie drążyłam. Bo i po co? Miałam jakieś takie wrażenie – pewnie słuszne, sądząc po wyrazie jego twarzy – że to było jedno z tych pytań, na które nie zamierzał odpowiadać z większą ilością szczegółów, obojętnie jak ładnie bym go poprosiła. Wyszliśmy na zewnątrz, na chłodne nocne powietrze i wiszącą w nim nieruchomo mgłę.

Mam do ciebie prośbę, dziewczynko – powiedział Vuko poważnym i dziwnie cichym głosem, gdy drzwi klatki schodowej zamknęły się za nami z trzaskiem.

Prośbę? – Zmarszczyłam brwi. Jakoś nie mieściło mi się w głowie, że ktoś taki może mnie o coś... po prostu prosić.

Tak, prośbę – powtórzył cierpliwie. – Proszę cię, żebyś nigdy nie mówiła o mnie wyvernowi ze snu. Nawet jeśli przedstawi ci się Innym imieniem.

Kompletnie tego nie rozumiałam. Skinęłam bez słowa głową, powstrzymując setki cisnących się na usta pytań, i odprowadziłam go wzrokiem, dopóki nie zniknął w plamie mroku nieopodal.

Jakby nigdy go nie było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz