niedziela, 12 grudnia 2021

Rozdział 28

 

Wiem, że krzyczałam, choć pewna jestem, że nie słyszałam własnego głosu...

To dziwne. Nie mam pojęcia, skąd we mnie się to wzięło, ale w sprawie krzyku miałam od ładnych paru lat jakąś blokadę. Nie potrafiłam tego robić. Nie potrafiłam wydać z siebie takiego prawdziwego, głośnego, kobiecego pisku, ba! Ja czasem nawet w przerażających, nagłych sytuacjach nie potrafiłam zareagować większą ilością decybeli. Zakląć na pełen głos? Zawołać kogoś? W porządku, ale pewna jestem, że przynajmniej od trzynastego roku życia ani razu tak naprawdę nie krzyczałam. Sama nie wiem, czy bardziej okazało się to nieprzyjemne, czy jednak w jakiś sposób wyzwalające...

Głupota. W takich chwilach myśleć o czymś takim?

Czas, gdy w oszałamiającym tempie płynęłam przez czarną pustkę, mógł być zarówno latami, jak i ledwie paroma sekundami. Gdy już jakimś sposobem wynurzyłam się na powierzchni rzeczywistości, tak zakręciło mi się w głowie, że aż upadłam. Dłoń, która wcześniej pociągnęła mnie za nadgarstek, wciągając w ten pieprzony mrok, nie zdołała mnie podtrzymać – praktycznie się jej wyślizgnęłam i padłam na kolana. Chwilę oddychałam głęboko z zamkniętymi kurczowo powiekami, jak wyciągnięta na brzeg rzeki ryba, próbując opanować mdłości.

Szlag. Najbardziej ze wszystkiego przerażało mnie to, że mogłam tam zwyczajnie puścić pawia...

Dłuższą chwilę zajęło mi zorientowanie się, że klęczę na wzorzystym, niemal zamkowym chodniku, rozwiniętym bezpośrednio na chropowatej betonowej wylewce. Światło wokół było przytłumione, dobiegało gdzieś z mojej prawej strony i migało, jakby dawały je płomienie wysokiego ognia...

Poderwałam się na równe nogi, błyskawicznie przemieniając się w wilka, gdy wyczułam obecność tajemniczego sprawcy zamieszania. Odskoczyłam od niego na ładne dwa metry i dopadłam do podłoża z wyszczerzonymi potwornie zębiskami, gotowa rzucić mu się do gardła, gdy tylko zrobi w moją stronę jeden niewłaściwy ruch...

Skamieniałam, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Bo przede mną stał Vuko.

Że co? – wykrztusiłam w myślach. Zaraz posłałam wokół wilkołaczą mentalną sondę i zaczęłam się poważnie niepokoić, nie wyczuwszy nikogo. Niby dobrze wiedziałam, że w środku dnia mało kto przybierał wilczą postać, nawet spośród tych, których pozostawiliśmy na straży najnowszej anomalii ze świecącymi krzaczkami, bo ktoś łatwo mógłby ich dostrzec, ale z jakiegoś powodu wydało mi się to niepokojące. Wszelkie prawa logiki przemawiały za tym, że nie powinnam się tym martwić, a jednak...

Uspokój się! – napomniał mnie chory wyvern. Uniósł obie dłonie w uspokajającym geście, pokazując ostentacyjnie, że nic w nich nie trzyma; w jego niebieskim oku błysnęła obawa. Czerwone zasłaniał mu kosmyk zmatowiałych włosów, kiedyś pewnie w kolorze czystego złota. Opatrunek na jego szyi był czysty, lecz wystająca spod niego skóra mieniła się krwawymi wybroczynami, niknącymi w dekolcie nieco za dużej białej koszulki.

Ostrożnie przemieniłam się w człowieka, sama nie wiedząc, dlaczego to robię. Coś kazało mi zaufać... Ciekawa jestem, kiedy ta moja łatwowierność się na mnie zemści. Ciekawe, że zawsze sądziłam, iż nikomu nie dowierzam i jestem przesadnie ostrożna.

Gdzie my jesteśmy? – spytałam, gdy już zęby stępiły mi się na tyle, by nie utrudniać mówienia. Odruchowo wciąż zaciskałam dłonie w pięści. Rozejrzałam się niepewnie...

O kurna – dodałam bezwiednie, zanim mężczyzna zdążył cokolwiek odpowiedzieć.

Miałam wrażenie, że to sen. To musiał być sen... Światło było słabe i faktycznie dawał je ogień, płonący w znajdującym się na delikatnym podwyższeniu betonowym korycie, ale było go przecież wystarczająco, bym mogła z całą pewnością określić kształt i rozmiar tego pomieszczenia, jednak z jakiegoś powodu... nie mogłam. Dobrze je widziałam, mogłam się na nim skupić, mogłam się wszystkiemu przyjrzeć do woli, ale w jakiś dziwny sposób umykało moim zdrowym zmysłom. O ile w ogóle posiadałam coś takiego jak zdrowe zmysły.

Sala była wysoka i pozbawiona okien. Kamienne sklepienie momentami wydawało mi się gładkie, by za chwilę formować się w potężne, ginące w mroku łuki i przypory. Ściany miały kolor ciemnego, być może pokrytego lekkim nalotem sadzy kamienia, lecz były gładkie i zdobiły je wymyślne symbole, wyrysowane farbą o kilka tonów jaśniejszą od tła... Równie dobrze to jednak mogły być kształty w zalegającym powierzchnię wiekowym brudzie, ukazujące prawdziwy kolor kamienia. Ścieżka, na której staliśmy – wąski, mający wszerz nie więcej niż półtora metra chodnik wyglądał trochę jak kanciaste koryto rzeki i wyłożono go dywanem. Podłoże po obu stronach tego naszego fragmentu bezpiecznej przestrzeni wznosiło się lekko, jak trybuny na niewielkim stadionie, i usłane było tysiącami przedmiotów. Większość z nich tonęła w mroku, nie byłam więc w stanie dokładnie ich ocenić, ale zdawało mi się, że zdecydowana ich część to dziecięce zabawki. Z jakiegoś powodu to sprawiło, że obleciał mnie jeszcze większy strach – sceneria miała w sobie coś tak nieznośnie obcego i przerażającego...

Chodnik po obu stronach ginął w mroku. Wydawało mi się, że dostrzegłam przeciwległe ściany prostokątnej sali, lecz równie dobrze mogło to być złudzeniem. Dobrze zaś widziałam przypominające zsypy lub rzygacze konstrukcje, umieszczone w równych odstępach na ścianach. Choć biegnące od nich kamienne rynny były puste i na niektórych widziałam pajęczyny, mieszające się z zaciekami wilgoci, wyczuwałam, że to tędy dostawały się zgromadzone wokół przedmioty...

Oszalałam – skwitowałam, w ostatniej chwili przed potarciem oczu przypominając sobie, że byłam w pełnym makijażu. Obojętnie, co się działo z moim zdrowiem psychicznym, jakoś nie chciałam wyglądać jak panda... W końcu musiałam jeszcze jakoś dostać się stąd do domu.

Chociaż, tak będąc całkiem szczerą, poważnie zaczynałam już wątpić, czy w ogóle się dzisiaj budziłam. Może wszystkie te wydarzenia to sny? Po tym, jak kolejny raz wylądowałam w opuszczonej bazie wojskowej, zaczęłam wreszcie śnić normalnie? Czy tam prawie normalnie...? Już wcześniej się nad tym zastanawiałam i beztrosko tę opcję odrzuciłam, ale w sumie...

Nie oszalałaś – powiedział Vuko, podchodząc bliżej. Już się nie obawiał – opuścił dłonie i schował je do kieszeni eleganckich jasnych dżinsów. Miałam wrażenie, że wyglądał lepiej niż poprzednim razem – nabrał trochę ciała, na ramionach zaczęły formować mu się mięśnie człowieka nawykłego do wysiłku fizycznego, ruchom brakowało chorowitej kanciastości... ale wciąż krzywił się boleśnie, ilekroć niechcący poruszył głową, i starał się trzymać sztywno wyprostowany.

Nie? – prychnęłam, za nic mając szacunek, który powinnam okazać komuś poważnie choremu i znacznie starszemu ode mnie. Rany, przecież nie rozmawiałam z nim pierwszy raz! – No to co jest grane? To ty wcisnąłeś mnie w tą iluzję?

W jaką...? – Zdziwiłam się, gdy okazało się, że nie załapał pytania. – Ach. Nie, ja cię z niej właśnie wyciągnąłem.

Tutaj? – Nieco zbyt zamaszystym gestem, doskonale zdradzającym, że zaczynam wpadać w panikę, objęłam wszystko wokół. – A znasz takie powiedzenie: „wpaść z deszczu pod rynnę”? Myślę, że to dobrze oddaje sytuację, wiesz?

Uspokój się! – ochrzanił mnie kolejny raz. – Posłuchaj, co się do ciebie mówi, na wszystkich bogów...! – Zmęczonym gestem potarł twarz.

Słucham. – Wzięłam się pod boki i czekałam w miarę grzecznie, jak odzyskiwał cierpliwość, udając, że wcale mnie nie nosi, żeby jak najszybciej zabrać się z tego absurdalnego miejsca i spróbować o nim zapomnieć. W powietrzu unosił się dziwaczny zapach, którego nie potrafiłam porównać z niczym, co znałam. Odrobinę kojarzył mi się z aromatem sztucznego futerka pluszowej zabawki...

Ja chyba naprawdę zwariowałam.

Ta anomalia, w którą wpadłaś, jest jakimś rodzajem krętodrogu – wyjaśnił, nie wyjaśniając właściwie nic. – Nie wiem, co lub kto ją spowodowało. Wydaje mi się, że to nie była celowo zastawiona pułapka, tylko coś, co powstało samo, ale nie mogę dać ci gwarancji. Masz szczęście, że wyczułem, co jest grane, bo nie wiem, czy byś się wydostała z tamtego mieszkania, zanim przyszłaby jego właścicielka, a wtedy mogłabyś mieć prawdziwie przesrane.

Zgubiłam się w momencie, gdy powiedziałeś „krętodrogu” – uświadomiłam go, gdy zrobił przerwę na oddech. – Pierwsze słyszę. Ale dzięki, jakoś nie miałam ochoty na użeranie się z policją i tłumaczenie, że wcale nie włamałam się komuś do domu. To mogłoby się okazać kłopotliwe...

Policja akurat byłaby twoim najmniejszym problemem. – Wyvern uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Wiesz, kim są Miniaturzyści?

Coś mi to powiedziało... To jedno zupełnie zwyczajne słowo poruszyło we mnie strunę, z której istnienia nie zdawałam sobie sprawy, lecz wrażenie zniknęło niestety na tyle szybko, że nie zdołałam w porę go pochwycić.

Pojęcia nie mam – powiedziałam więc, bezradnie potrząsając głową. Przez chwilę kusiło mnie, żeby przysiąść na pobliskim murku, ale zrobiło mi się nieprzyjemnie na myśl, że mogłabym zejść z tego nieco kiczowatego dywanu. Dodatkowy zmysł półdemona podpowiadał, że to beznadziejny pomysł... ale dlaczego?

To skomplikowane. – Wyvern zapatrzył się w jakiś punkt po mojej lewej stronie, ale choć podążyłam szybko za jego wzrokiem, nie udało mi się zorientować, co go tak zainteresowało. W sumie wszystko wokół było na swój przerażający sposób interesujące po równo. – Widziałaś domki w tamtym pokoju. Fascynowały cię, prawda? Czułaś od nich magię. Czułaś upośledzoną magię vurda, która cię przyciąga. Do ich stworzenia potrzebna jest magia. Właściwie Miniaturzyści zajmują się sztuką, ich magia nie ma żadnego użytecznego zastosowania, ale jako wykwalifikowani czarownicy potrafią być niebezpieczni. Zwłaszcza gdy ktoś znikąd pojawia się w ich mieszkaniu.

Świetnie. Teraz jeszcze będzie mi mówił o jakimś... vurdzie – skwitowałam, sama nie wiedząc, co jeszcze mogłabym powiedzieć. – To co z tym całym krętodrogiem?

To rodzaj iluzji lub zakrzywienia czasoprzestrzeni – wyjaśnił szybko, chyba zadowolony ze zmiany tematu. – Żeby go stworzyć, używa się magii run, wykorzystuje się to jako pułapkę. Osoba, która wpadła w krętodróg, zostaje uwięziona w niewielkim skrawku rzeczywistości, w którym nie działa pojęcie czasu. W którą stronę by nie poszła, zawsze wyląduje w tym samym miejscu. Są różne krętodrogi, mniejsze i większe, w niektórych następują dni i noce lub pory roku, ale to również jest złudzeniem. Zastawianie takich potrzasków było całkiem popularne w Drugim Świecie podczas wojen, bo wydostać ofiarę można jedynie z zewnątrz. Teraz się już ich nie używa, bo run zakazano setki lat temu.

To tego nie przypominało – zauważyłam. – Nie wróciłam do tego samego miejsca. Chyba bym się ucieszyła, gdyby tak było...

Bo mówiłem, że to nie krętodróg, tylko dzika anomalia, która zaczęła go przypominać – zaznaczył mentorskim tonem. – Ciężko mi to wyjaśnić komuś, kto z racji na swój gatunek nie jest w stanie wyczuwać magii w taki sposób, w jaki ja ją pojmuję. Chyba musisz mi uwierzyć na słowo, Proroku. – Uśmiech, jaki mi posłał, był dziwnie ciepły... jakbyśmy właśnie zaczęli dzielić jakąś tajemnicę, do której nikt prócz nas nie mógł mieć dostępu. Jakby to nas połączyło...

W sumie tych tajemnic i tak było już aż za wiele.

No dobra, dzika anomalia – powtórzyłam, zmuszając się do zaakceptowania tych koślawych wyjaśnień. – Znaczy że krętodróg powstaje celowo, a to przez przypadek?

Dokładnie! – Aż klasnął, tak się ucieszył z moich procesów myślowych. Napomniałam się w ostatnim momencie, zanim zaczęłam puchnąć z dumy, i zmusiłam, żeby go pogonić.

To nie wyjaśnia, gdzie jesteśmy teraz.

To? – Rozejrzał się wokół z głupim wyrazem twarzy. Sama nie wiedziałam, czy bardziej wygląda na zakłopotanego, czy takiego, który dopiero w tej chwili zorientował się, gdzie tak naprawdę się znajduje. – Cóż... Właściwie to jesteśmy nigdzie.

No toś mi pomógł – jęknęłam. Tym razem to ja ukryłam twarz w dłoniach. Zaczynałam się powoli trząść...

Chciałam do Ladona. Chciałam do mamy. Chciałam do taty.

I tak cholernie chciałam do wyverna z mojego snu...

To jest miejsce między światami – powiedział Vuko, chyba nie przejmując się zbytnio moim samopoczuciem. – Iluzja. Dodatkowa, niewielka rzeczywistość, stworzona z niespełnionych marzeń i snów. Emanacja śpiącego umysłu, w której można na krótką chwilę znaleźć materialne schronienie, gdy wie się, jak to zrobić.

Nic z tego nie rozumiem.

Nie dziwi mnie to. – Nagle posmutniał. Potrząsnął głową, odganiając jakąś natrętną myśl, i z sykiem uniósł dłoń do opatrunku. Aż się wzdrygnęłam, gdy w jego oczach błysnęły mi łzy bólu... Niemal poczułam jego cierpienie. – Kiedyś zrozumiesz.

To chyba twoja ulubiona odpowiedź – prychnęłam bez cienia wesołości. – A dostanę kiedyś jakieś konkrety?

Parę już ci dałem. To jest akurat jeden z tych, których nie powinienem zdradzać. Zresztą, sam chyba nie wiedziałbym, jak ci to wyjaśnić. – Bezradnie rozłożył ręce. – Najważniejsze, że znajdujemy się w nieprawdziwym świecie. W czymś przypominającym możliwą do kontrolowania anomalię. Sam cię do niej wprowadziłem, żeby zabrać z tamtego mieszkania, więc będę umiał swobodnie cię stąd wyprowadzić. Idziemy?

Nieco mnie ta nagła chęć działania zbiła z tropu, ale skinęłam mu milcząco głową. Pozwoliłam, żeby mnie wyminął i skierował się w stronę bardziej zacienionego końca sali. Choć próbowałam się od tego odwieść, wmawiając sobie, że niczego mi to nie przyniesie, z jakiegoś powodu nie umiałam się powstrzymać od zerkania wokół, po tonach zgromadzonych na wielkich hałdach przedmiotów...

W głowie mi się od tego kręciło.

Możesz mi odpowiedzieć na kilka pytań? – spytałam, chcąc wypełnić czymś zapadłą ciszę.

Nie mam pojęcia, czy Vuko zatrzymał się tak gwałtownie, że musiałam na niego wpaść, czy byłam po prostu tak pochłonięta podziwianiem widoków, że tego nie zauważyłam. Grunt, że rozpłaszczyłam mu się na plecach i o mało znowu nie wylądowałam na chodniku.

Uważaj! – syknął na mnie, groźnie mrużąc oczy. Nie wiem, czy dotyczyć to miało mojej niezdarności, czy dalszej części jego wypowiedzi, czyli kolejnej umoralniającej gadki. – Dziewczyno, mówiłem ci już, że nie mogę powiedzieć wszystkiego.

Sądzę, że to akurat możesz – odpyskowałam z zaciętością. Ciekawa jestem, kiedy to ja przestałam się go bać? Z jakiegoś powodu czułam, że nie mógł zrobić mi krzywdy. Zależało mu, żebym żyła... Zresztą nie poszedłby ze mną na herbatkę do jasnowidza jakiś czas temu ani nie ratował mnie teraz przed jakąś cholerną Miniaturzystką, gdyby miał na celu rzucenie mnie ostatecznie w zębatą paszczę jakiegoś nie wiadomo czego...

Chyba że to również byłoby związane z jego rzekomym darem jasnowidzenia? Może miałam zdechnąć w jakiś konkretny sposób? Kij wie. Grunt, że chyba mu ufałam, a pewnie nie powinnam.

Dłuższą chwilę mierzył mnie tymi dwubarwnymi oczami, pewnie zastanawiając się nad powodem, dla którego mógłby kazać mi się wypchać. Na moje szczęście ostatecznie żadnego nie znalazł i warknął:

Mów.

Kratery, anomalie i cała reszta – zaczęłam, podejmując wędrówkę, gdy tak po prostu okręcił się na pięcie i ponownie ruszył przed siebie. Musiałam prawie biec, żeby dotrzymać mu kroku, i szybko dostałam zadyszki. Może taki właśnie był jego cel... – Ty to zrobiłeś? I ty sprowadziłeś bladgory?

Bladgory to pewien nieudany eksperyment – przyznał ze skruchą w głosie. – Ale po kolei. Kratery to nie moja sprawka, to jeden z pretekstów, dla których pojawiłem się w tym mieście. Drugim, ważniejszym z nich jesteś ty, ale o tym już mówiłem, że rozmawiać nie będę, bo nie mogę. Anomalie są następstwem działalności kraterów, jeśli mogę to tak określić, ale nie wiem sam, o co w tym wszystkim chodzi. Nie odkryłem jeszcze istniejących między nimi zależności. Mnie samego to fascynuje, bo nigdy jeszcze nie spotkałem się z czymś takim.

A pomyśleć, że uważałam wyverny za wszechwiedzące. – Nie, nie potrafiłam się powstrzymać od wbicia mu szpili. Zamiast dziękować, że tak chętnie zaczął mi to tłumaczyć, ja musiałam jak zwykle być po prostu sobą...

Na szczęście nie wyglądał, jakby się przejął.

Nie jesteśmy wszechwiedzący, a ja mam zdecydowanie za mało lat na karku, by uważać, że pozjadałem wszystkie rozumy świata. – Znowu chciał wzruszyć ramionami, ale powstrzymał się w porę. Nie widziałam jego twarzy, by ocenić, czy to również sprawiło mu ból. – Wiem, że szukacie pomocy u moich braci. Być może dobrze robicie. Pozostanie jedynie mieć nadzieję, że przyślą tutaj kogoś... – Urwał wpół słowa. Dobrze widziałam, jak zacisnął dłonie w pięści. – Nieważne. Bladgory. Bladgory właściwie zaczęły ściągać tutaj do upośledzonej magii jak ćmy do światła, jak wiele innych Istot Drugiego Świata. Demony niskiego rzędu szybko wyczuwają takie zachwianie równowagi między światami. Chciałem zobaczyć, czy da się je jakoś wykorzystać, niestety tylko jeden chciał mnie słuchać, cała reszta szybko wyrwała się spod mocy zaklęcia i zaczęła się wam naprzykrzać.

Okej – powiedziałam ostrożnie – ale to nie wyjaśnia, o co chodziło z tą akcją z Klementyną. Nie mogłeś ze mną po prostu porozmawiać, jak ostatnimi razy? Po co ta cała szopka? Zagwarantowałeś dziewczynie traumę do końca życia, a nam całą masę kłopotów.

Tak musiało być – uciął tonem jasno wskazującym, że więcej niczego się nie dowiem. Miałam ochotę obrzucić go najgorszymi inwektywami, jakie tylko znałam, ale z trudem zdołałam je w sobie zdusić.

Dotarliśmy nareszcie do końca sali. Zdziwiłam się, gdy dostrzegłam, że ściana, do której doszliśmy, jest drewniana – zbita z niezbyt dokładnie wykonanych, spękanych ze starości desek. Wyglądała tak, jakby jeden niewysilony kopniak mógł wystarczyć, aby obrócić ją w drzazgi – uszczelniana w wielu miejscach, porozsychana, dziurawa nieraz tak bardzo, że w szczeliny zdołałabym wcisnąć całą rękę... W samym jej środku czekały na nas spore dwuskrzydłowe drzwi, przypominające nieco garażową bramę. Nie miały klamki, lecz ustąpiły z głośnym skrzypieniem, szorując po ziemi, gdy Vuko pchnął je dłonią. Zapraszającym gestem wskazał, abym szła przodem, ale nie dałam się tak łatwo.

Sprawdzasz, czy w środku nie ma niedźwiedzi? – spytałam przez zaciśnięte zęby.

Próbuję być dżentelmenem. – Wywrócił oczami. – Ale nie to nie.

Jako pierwszy przekroczył próg, nie patrząc nawet, czy drepczę za nim. Na szczęście nie zamierzałam zostawać z tyłu.

To musiał być jakiś magazyn. Drewniany, niski hangar mógł mieć jakieś pięć metrów szerokości i dwa wysokości, po obu jego stronach ciągnęły się rzędy dużych okien, składających się z lekko zmętniałych ze starości kwadratowych szyb w drewnianych ramach, tak wątłych i starych, że sprawiały wrażenie, jakby najlżejszy podmuch wiatru mógł je wyrwać. Wszędzie walały się jakieś cuda – stare motocykle i rowery, meble obciągnięte płachtami chroniącego przed kurzem materiału, większe przedmioty codziennego użytku... Szczerze mówiąc, kojarzyło mi się to z powiększonym stoiskiem każdego szanującego się handlarza starociami. Tudzież badziewiem, jak to zwykł nazywać mój tata. Przez sam środek magazynu wytyczono ścieżkę, którą wyvern poprowadził mnie bez wahania, zatrzymując się dopiero przy następnych drzwiach. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, nacisnął klamkę i niemal siłą wypchnął mnie...

Na cmentarz. Aż zakręciło mi się w głowie, gdy znalazłam się dokładnie tam, gdzie byłam jeszcze przed chwilą – na chodniku pod kamiennym składzikiem na tyłach sklepu ze zniczami. Jakaś kobieta zaklęła po męsku pod nosem, gdy omal nie znokautowaliśmy jej gwałtownie otartymi drzwiami, i w ostatnim momencie zdołała uskoczyć na błotnisty pas obok pokrzywionych płytek chodnikowych. Szybko zniknęła w ceglanym tunelu, jak dziesiątki innych kręcących się w pobliżu osób zapominając o nas niemal od razu po tym, jak zniknęliśmy jej z pola widzenia.

Odruchowo powędrowałam spojrzeniem w stronę dziwacznego jeziorka z trupich czaszek, czując jakimś dodatkowym zmysłem przyzywającą mnie do niego magię. W powietrzu było coś takiego... Pragnęłam jeszcze raz zanurzyć tam dłoń i sprawdzić, jaki ta woda ma zapach. Może wydzielała identyczny aromat jak kratery? Może miała z nimi jakiś związek? Odwróciłam się, nabierając powietrza, by spytać o to Vuko, ale...

No cóż. Drania tam nie było. Zaklęłam wściekle, przebijając dziesięciokrotnie niewidoczną już kobietę, i uderzyłam w złości pięścią w kamienną ścianę składziku, czego zaraz pożałowałam, czując ból stłuczonych kostek. Zaraz poczułam jeszcze większą niechęć do samej siebie – naprawdę tylko by mi do tego wszystkiego następnego gipsu brakowało... Oparłam się o ścianę i chwilę oddychałam głęboko, próbując się uspokoić, zanim zrobię cokolwiek więcej.

Tylko co takiego niby mogłam zrobić?

Wilkołaka nie było. Sama nie wiem dlaczego, ale w przypływie jakiejś irracjonalnej odwagi postanowiłam tam na niego poczekać. Minęło ładnych piętnaście minut, a nadal nie widziałam go w przewijającym się wokół tłumie, mogłam więc chyba uznać, że albo poszedł już dalej, albo zrezygnował z pościgu. Ewentualnie wlazł w anomalię za mną i teraz błądzi między mieszkaniami, nie mogąc się wydostać? To akurat nie brzmiało zbyt prawdopodobnie.

Co mogłam zrobić? Musiałam jak najszybciej dostać się do domu i dorwać gdzieś Ladona. Musiałam skrzyknąć stado i zmusić, by przyszło tu ze mną na nocny spacer. Chociaż ciekawa jestem, czy to będzie możliwe – zawsze przed świętami bram cmentarza nie zamykano przez całą dobę i nawet do północy kręciło się tu sporo osób...

Szlag. W środku miasta nie baliśmy się zmieniać skór, więc dlaczego teraz mielibyśmy zacząć? Lepiej przysporzyć mojej mamie paru nowych pacjentów, niż zbagatelizować taką sprawę.

Już bez oporów, wmawiając sobie, że nic tam nie ma, skierowałam się do ceglanego tunelu... i ponownie zamarłam na samej jego krawędzi. Był niski, ale dość krótki – widziałam doskonale jego wylot, potrzebowałabym ledwie paru kroków, żeby dostać się na drugą stronę... jednak pachniał stęchlizną, wilgocią i tym czymś, z czym można było spotkać się jedynie w podziemiach. Pachniał zupełnie jak ciągnące się pod miastem sztolnie i z jakiegoś powodu to sprawiło, że nie byłam w stanie wykonać ani jednego kroku więcej. Wyminęło mnie kilka osób, nie mających podobnych obaw, lecz ja...

Szlag. To też trzeba będzie sprawdzić.

Udając, że taki był mój zamiar, wycofałam się, weszłam na inny chodnik i obeszłam konstrukcję całkiem szerokim łukiem. Następną bramą wyszłam z terenu cmentarza i skierowałam się w stronę przedmieść. Gdy tylko domy jednorodzinne zaczęły ustępować miejsca polom, a droga straciła pobocze i przemieniła się w niezbyt szeroką podmiejską szosę, przemieniłam się w wilka i ruszyłam na przełaj przez zarośnięte zmumifikowanymi na zimę chwastami nieużytki i lasek. Miałam gdzieś, czy spotkam jakichś grzybiarzy. Szybko znalazłam się pod domkiem na odludziu, przemieniłam w człowieka, przeskoczyłam przez furtkę, gdy okazało się, że nie wzięłam kluczy, i dopadłam do drzwi. Załomotałam w nie otwartą dłonią, tak jak to zwykłam robić, stawiając pewnie wszystkich na nogi. Na podjeździe widziałam trzy samochody, musieli tam być.

Jezusie, Maryjo, co się stało?! – ochrzaniła mnie mama, w rekordowym tempie wpuszczając do środka. – Pali się?!

No prawie – przyznałam ostrożnie. Skopałam buty i porzuciłam je dosłownie na środku przedpokoju, ignorując wściekłe spojrzenie rodzicielki, wiercące mi dziurę w plecach. – Właśnie przytrafiło mi się coś bardzo dziwnego. Gdzie ten wygolony gamoń? Widziałam jego auto.

Jestem. – Ladon niemal zmaterializował się u mojego boku. Był przerażony – dawno go takim nie widziałam. Pobladły, z rozbieganym spojrzeniem i drżącymi dłońmi, najpierw przygarnął mnie do siebie, a następnie odsunął na długość ramion, szybko oceniając, czy jestem w jednym kawałku. – Co się stało?! Przez chwilę zupełnie cię nie czułem!

No tak. Aż się skrzywiłam. Chyba jednak trzeba było jednak do niego zadzwonić...

Wpadłam w jakąś popieprzoną anomalię – wyznałam, udając, że wcale nie usłyszałam, gdy mama warknęła mi zza pleców, bym przestała przeklinać, bo mi „Bozia język upierdoli”. Całkiem by to było zabawne, gdyby tylko było mi do śmiechu.

Jaką znowu...? – Brat był tak oszołomiony, że musiałam zastosować środki drastyczne: wyrwałam mu się, złapałam go za nadgarstek, zaciągnęłam na piętro do swojego pokoju i potrząsnęłam, żądając:

Ocknij się, to ważne!

Słucham cię przecież! – zdenerwował się, w jednej chwili przytomniejąc. Ha! Działa... A już miałam zacząć go poklepywać po policzkach. – Jaka znowu anomalia? O czym ty mówisz?

W ekspresowym tempie streściłam mu wydarzenia ostatniej godziny. Pominęłam sen i swoje dziwaczne samopoczucie, ale ze wszystkimi szczegółami opisałam obcego wilkołaka, wrażenia na cmentarzu, zielone drzewa, jeziorko z czaszkami i późniejsze błądzenie między domami. Urwałam dopiero gdy doszło do kwestii tego, jak się stamtąd wydostałam...

Kurna, i co ja mam mu powiedzieć? Szłam tu tyle czasu, a ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że powinnam wymyślić jakąś wiarygodną bajkę, wieńczącą tę pokręconą historię...

No i za tamtymi drzwiczkami warsztatu w kamienicy był znowu cmentarz – powiedziałam wreszcie, lecz głos miałam tak niepewny, że za cholerę bym sobie na jego miejscu nie uwierzyła.

Półdemon obserwował mnie sceptycznie z lekko przekrzywioną głową, kątem prawego oka. Milczał dłuższą chwilę, ale z jego twarzy można było czytać właściwie jak z otwartej książki. Nie do końca uwierzył w to sympatyczne, mocno zdawkowe zakończenie, ale zdołał powstrzymać się od zadawania pytań, z trudem zaakceptowawszy, że wolałam zachować tę kwestię dla siebie. Ciekawa jestem, czy reszta stada też tak zrobi... o ile w ogóle dam radę przed nimi ukryć tę część.

Szlag. Aż się wzdrygnęłam na myśl, że mieliby dowiedzieć się o Vuko. Tylko dlaczego...?

Nie wiem, co o tym myśleć – przyznał wreszcie, gdy już poważnie zaczęłam się niepokoić zapadłą ciszą. – Wydaje mi się, że dobrze by było iść tam i wszystko osobiście sprawdzić.

Też tak sądzę. Musimy szybko zadzwonić do reszty. Niech na razie zostawią chodniczek z roślinkami i przygotują się do nocnej wycieczki. – Już wyjmowałam telefon, gdy położył mi dłoń na ramieniu, powstrzymując przed odblokowaniem ekranu.

Zaczekaj – rozkazał. – Tam było coś jeszcze.

Ta. A ja myślałam, że mi odpuścił...?

Tam jeszcze był taki ceglany tunel – powiedziałam szybko to, co pierwsze przyszło mi na myśl. Zdenerwowanie ukryłam w wyrwaniu się z jego silnych palców i próbie znalezienia numeru Quillsa w książce adresowej. Specjalnie poświęciłam temu całą uwagę, udając, że wcale nie mam go na samym szczycie listy, w najczęściej wybieranych. – Chodziłam tam tysiące razy, a teraz z jakiegoś powodu nie mogłam. Zupełnie jakby coś tam siedziało. Ludzie nie mieli oporów, ale mam wrażenie... – Zamarłam na chwilę z palcem nad symbolem zielonej słuchawki. – Mam wrażenie, że tam się tworzy jakaś anomalia, jeśli jeszcze jej nie ma.

Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa, uświadomiłam sobie, jak są prawdziwe. Wcześniej z jakiegoś powodu na to nie wpadłam, a teraz... Jakie to było proste!

Możliwe – przyznał niechętnie, ale zaakceptował wreszcie moje wyjaśnienia. – Cóż... Teoretycznie jako czarny półdemon chyba powinnaś móc wyczuwać takie sprawy. Ale sprawdzimy to z resztą. Teraz będzie tam za dużo ludzi.

A co z wilkiem Cruxera?

Masz pewność, że był kimś od niego?

Umilkłam. Bo właściwie to... nie miałam.

To głupie – warknęłam wreszcie, ze złością potrząsając głową. – Niby kto inny to by mógł być? Zresztą to teraz chyba nie jest najważniejsze. Tak, trzeba będzie coś z nimi jak najszybciej zrobić, ale gdy całe miasto zamieni się w anomalię, problem sam się rozwiąże, nie?

Optymistycznie – burknął. Odsunął się, dając mi trochę przestrzeni.

Quills, gdy tylko usłyszał, co jest grane, wcale nie brzmiał na zachwyconego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz