poniedziałek, 14 lutego 2022

Rozdział 35

 

W domu praktycznie od razu położyłam się spać. Rodzicom wcisnęłam jakiś kit o przemożnym, zwalającym z nóg zmęczeniu, żeby wykręcić się z odbierania dzisiaj Kota. Poniekąd była to prawda, bo serio nie miałam siły nikogo tutaj przyjmować i zajmować się stęsknionym zwierzakiem, ale powodował mną głównie strach, jak zareagowałby na anomalię z drugim pokojem, czego rodzicom na razie postanowiłam nie mówić. Gdy tylko weszłam do mieszkania, zorientowałam się, że problem bynajmniej nie zniknął, co od razu odebrało mi resztki chęci do życia. Rozebrałam się, zostawiłam wszystkie rzeczy na podłodze w przedpokoju, skoczyłam szybko do łazienki i po prostu rzuciłam się na kanapo-tapczan, przeskakując przez jego krawędź. Czy raczej przewracając się... Niby mogłam zrobić te dwa kroki więcej i położyć się na nim jak człowiek, ale choćby myślenie o tym sprawiło mi tyle wysiłku, że dałam sobie spokój. Uklepałam odpowiednio stertę dekoracyjnych poduszek, owinęłam się kocem i zamknęłam oczy. Odpłynęłam tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy...

Obudziło mnie wycie.

Było mi cholernie ciężko się rozbudzić. Z trudem rozchyliłam powieki, początkowo zdenerwowana, że to może ktoś z mojej sfory, ale szybko przypomniało mi się, że już wieki temu Quills zabronił nam alarmowania się w taki sposób. Jaredowi długo suszył głowę, gdy tak wezwał mnie na zebranie w dniu, w którym dostaliśmy list Vuko odnoszący się do porwania Klementyny. Przekalkulowałam to swoim średnio przytomnym umysłem, wzruszyłam ramionami i przewróciłam się na drugi bok, no bo skoro nie był to nikt z naszych, to pewnie po prostu jakiś zwykły pies...

Zwierzę znowu zawyło, lecz urwało wpół tonu, skowycząc z bólu. Ponownie się skrzywiłam, no ale co miałam zrobić? Pewnie ktoś się zdenerwował i ciepnął w biedne psisko kapciem. Gdybym wiedziała kto, z przyjemnością bym go odwiedziła i wytłumaczyła, co o tym sądzę, ale w takiej sytuacji...

Praktycznie zawyłam z rozpaczy, gdy telefon zaczął mi wibrować jak głupi na szklanym blacie ławy. Odrzuciłam koc, sięgnęłam po urządzenie i ze złością przycisnęłam je do ucha, warcząc:

Oby to było coś ważnego!

Kurwa, gdzie ty jesteś?! – wydarł się na mnie Quills. – Jared cię wołał! Nie ma cię w domu, czy znowu uszu nie umyłaś?!

Że co?! – Oprzytomniałam w jednej chwili. Zerwałam się na równe nogi, dopadłam do drzwi balkonowych. Zaplątałam się w klamkę, ale wreszcie zdołałam je szeroko otworzyć, gestem tak zamaszystym, że z impetem rąbnęły w dosunięte do stołu krzesło. Nawet nie sprawdziłam, czy szyba to wytrzymała, tylko wyskoczyłam na zewnątrz na bosaka, nie rejestrując temperatury kafelków. Dopadłam do barierki, wychyliłam się na tyle, na ile pozwalała siatka antysamobójcza dla kota. Było zupełnie ciemno, nie widziałam między drzewami niczego konkretnego...

No to! – prychnął Alfa. – Gdzie jesteś?!

W domu, już wychodzę! – odkrzyknęłam. Już miałam się odwrócić i popędzić do przedpokoju, gdy wreszcie coś dostrzegłam...

Ciemność zafalowała, z głębszej plamy mroku wystrzelił ciemnobrązowy, niemal czarny kształt. Jared spróbował wyskoczyć na ulicę, lecz srebrnoszara strzała, do tej pory pewnie siedząca we wnęce pod jednym z balkonów, pomknęła w jego stronę i rzuciła mu się na grzbiet. Basior znowu zaskowyczał, pewnie był ranny, i aż ugiął się pod ciężarem napastnika.

O kuźwa! – wyrwało mi się do słuchawki. Quills zaraz zaczął krzyczeć, chcąc się dowiedzieć, co jest grane, ale rozłączyłam się bezceremonialnie. Wskoczyłam do mieszkania, zatrzasnęłam za sobą balkon i pobiegłam do drzwi wyjściowych. Nie kłopotałam się czymś tak prozaicznym, jak ubieranie się – zrobienie sobie obciachu przed sąsiadami po tym, jak wyskoczyłam na klatkę schodową w samej koszulce i majtkach, uważałam za zupełnie nieistotne, gdy szło o życie mojego wilczego brata. Zbiegłam na dół, tupiąc bosymi stopami, i wypadłam na zewnątrz, już w locie przemieniając się w wilka. Jak dobrze, że w nikogo w tym momencie nie wpadłam...

Nie miałam pojęcia, która jest godzina. Nie miałam pojęcia, czy ktoś mnie nie widział. I miałam to gdzieś. Lepiej chyba znaleźć podejrzany artykuł w porannej gazecie, niż musieć wybrać dobrą kieckę na pogrzeb.

Wściekłe myśli pozostałych wilków zaatakowały mnie z takim impetem, że gdybym nie była rozgorączkowana tym, co widziałam, z pewnością zaraz same wprawiłyby mnie w taki nastrój. Obiegłam blok w tempie ponaddźwiękowego odrzutowca, starając się jednocześnie wyłowić coś z mieszających ze sobą głosów watahy, ale szybko okazało się, że pogodzenie takich dwóch czynności, gdy jedna z nich oznacza grzebanie w totalnym chaosie, jest niemożliwe. Wsunęłam się gładko w mrok między drzewami od strony balkonów, zaraz dostrzegłam tam kotłowaninę wilczych kłaków...

Basior był naprawdę wielki. Ciężki, masywny, o nabiegłych krwią ślepiach i lśniących różowawą śliną kłach, sprawiał wrażenie, jakby naprawdę zamierzał Jareda zabić. Brązowy wilk, choć równie masywny, był od niego nieco mniejszy... i krwawił intensywnie z wielkiej rany na boku szyi. Ruszał się zbyt szybko, bym mogła stwierdzić to z całą pewnością, ale zdawało mi się, że przeciwnik wyrwał mu ogromny płat skóry ledwie milimetry od tętnicy szyjnej. Mało brakowało, a uśmierciłby go tam na miejscu... Pewnie tylko doświadczenie Jareda uratowało.

Wpadłam między nich jak torpeda. Dobrze wiedziałam, że nie powinnam tego robić, że w starciu z takim przeciwnikiem nie miałam żadnych szans, ale miałam nadzieję, że może uda mi się rozproszyć go wystarczająco, by Jared zdołał zareagować...

Choć wyczułam od niego zaskoczenie i trochę złości na moją lekkomyślność, plan się powiódł. Wielki wilk był z pewnością samcem, instynkt w pierwszym odruchu nie pozwolił mu zaatakować znacznie mniejszej i słabszej wilczycy, zarył więc pazurami w rozmiękłym trawniku, hamując swój impet. Jared wtedy odbił się od ziemi i w momencie, gdy usunęłam mu się sprzed nosa, runął na obcego całym swoim ciężarem. Przeważył go i wepchnął w pień najbliższego drzewa z takim impetem, że wilk aż zawył z bólu, na tyle, na ile starczyło mu gwałtownie wybitego z płuc powietrza.

Kurwa! – ryknął ktoś w eterze. – Jak ten za nim poszedł, mogą też być inni! Uważajcie!

Gdzieś we wspólnym umyśle mignęło mi echo bólu Geriego, a Freki zawył wściekle, zaślepiony ognistą wściekłością. Ktoś włączył się jeszcze do walki, lecz myśli sfory pędziły w takim tempie, że zupełnie gubiłam się nawet w tym, która pochodzi od kogo. To było jak próba zrozumienia czegoś z grających jednocześnie dziesięciu radioodbiorników, w czym każdy nadawał zupełnie inną stację z innym serwisem informacyjnym, a wszystkie dane dodatkowo wzajemnie się wykluczały. Jeśli nie śledziłam tego od początku, miałam praktycznie zerowe szanse, żeby cokolwiek wyłapać.

Co się dzieje?! – krzyknęłam bezradnie, ale wszyscy mnie zignorowali...

Pomóż! – No tak. Wszyscy oprócz Jareda.

Wyrwałam się ze stuporu i skoczyłam na obcego, póki jeszcze nie przypomniał sobie, jak się oddychało. Złapałam go zębiskami za gardło, Jared wskoczył mu na grzbiet i swoją masą zmusił, by padł na ziemię na nisko ugiętych łapach...

No i co dalej? – jęknęłam zdezorientowana, gdy warczący wściekle basior przestał się wyrywać, zorientowawszy się, że przegrał. Łypnął na mnie złym kącikiem oka, ale bał się zrobić cokolwiek więcej. W każdej chwili mogłam rozerwać mu gardło. Czułam smak jego krwi, nie zawahałabym się...

Na pewno? Wilcza natura walczyła we mnie z ludzką. Wilk chciał go zabić, bo napadł na mojego brata, okaleczył go, bo wszedł na nasze terytorium niepytany! Człowiek jednak przypominał bezlitośnie, że ani on, ani ja nie jestem zwierzęciem. Szlag, zabiłabym przecież człowieka, a nie przerośniętego psa...

Cholera, ale czy ja przypadkiem zwierząt nie żałowałam bardziej niż ludzi? Psa nigdy bym nie potraktowała w ten sposób!

No co dalej?! – pogoniłam nieco rozpaczliwie. Wpadałam już w paranoję i wydawało mi się, że słyszę stukot pazurów na asfalcie, zbliżających się do nas...

Nie wiem! – Jared położył uszy po sobie, trochę poluzował uścisk na karku pojmanego. – Cholera, no przecież go tutaj nie zabijemy...

Quills?! – zawył jednocześnie Embry. – Kurna, Quills, co my mamy z nimi zrobić?! Oni walczą na śmierć i życie!

Oni chcą nas zabić! – zdenerwował się Paul, ale też brzmiał na niepewnego. – Może powinniśmy odpowiedzieć im tym samym?

W żadnym razie! – przerwał mu gorączkowo Sam. – Nie możemy ich tutaj tak po prostu...

Nie wiem! – Quills z trudem przebił się ponad nasze głosy. – Nie zabijajcie ich, chyba że to okaże się całkowicie konieczne, rozumiecie? Macie ich unieszkodliwić!

Łatwo powiedzieć – zdenerwował się Szary. – Ich jest przynajmniej dwa razy więcej.

Ale co tu się dzieje?! – zaskamlałam bezradnie.

Sfora Cruxera nas odwiedziła – wycedził Jared. Ruszył lekko łbem, nasz jeniec zaskamlał, gdy podrażniło to krwawiące rany w jego karku i gardle. – Tym razem przyszli w komplecie.

Obiecywali nam to przecież, nie? – zdenerwował się Seth. – Mówiłem wam, ale wy jak zwykle...

Daj spokój, co? To chyba nie jest najlepsza pora na twoje „a nie mówiłem” – przerwała mu Kasia-Katarzyna. Zgrywała odważną, ale w jej myślach dominowała przede wszystkim panika. Jeśli dobrze zrozumiałam chaos w jej głowie, musiała się gdzieś przed momentem ukryć przed dwoma tropiącymi ją wilkami.

No to co my mamy...? – znowu zaczęłam.

O dziwo tym, który mi odpowiedział, był Ladon.

Macie go unieszkodliwić – wycedził przez zakrwawione kły. – Nie zabijajcie go, ale ma nam więcej nie przeszkadzać.

Basior chyba dobrze wiedział, co takiego chodziło nam po głowach. Albo prawidłowo odczytał spojrzenia, które sobie posłaliśmy? Cholera go tam wie. Grunt, że szarpnął się w ostatniej próbie oswobodzenia. Już prawie mu się udało, już wyślizgnął się z mojego chwytu, już miał się okręcić i zaatakować Jareda...

Chrup!

Cóż, Jared miał mniej skrupułów niż ja. I większe doświadczenie. Puścił wilka w ostatniej chwili, odsunął się, a następnie złapał go za tylną łapę. W jego proporcjonalnie silniejszych niż u wilka szczękach kość udowa pękła jak zapałka. Wilk zaskowyczał przeraźliwie, runął na ziemię, ślepia błysnęły mu szaleństwem. Szarpnął się z bólu i wściekłości, spróbował mnie złapać, ale odsunęłam się na bezpieczną odległość i jego zęby bezradnie zacisnęły się na pustce. Wolałam nie przyglądać mu się na tyle dokładnie, by stwierdzić, jak porządnie oberwał, ale z pewnością rana musiała być poważna – nie zdołał już wstać. Uniósł się tylko na przednich łapach, spróbował czołgać, ale szybko opadł z powrotem na kobierzec opadłych liści, skamląc cicho.

Jared nie czekał, aż zacznę lizać jego rany. Spojrzał na mnie szybko, oceniając, jak się trzymam, i popędził w sobie tylko znanym kierunku, dobrze wiedząc, że pójdę za nim. Szybko go dogoniłam, niemal przylgnęłam mu do boku.

Co się stało?! – wołałam ze złością, mając nadzieję, że ktoś okaże się na tyle kompetentny, by mi coś wyjaśnić.

Jak to co?! – Ladon ciężko dyszał po rozpłataniu boku jakiemuś innemu wilkowi. Zaniepokojony, czy gościa właśnie w ten sposób nie zabił, nie miał wiele cierpliwości do tłumaczenia mi czegokolwiek. – Byłem na patrolu z kilkoma innymi, zaatakowali nas. Resztę skutecznie wywabili z domów. Kilku udało nam się ostrzec w porę, ciebie dosłownie w ostatnim momencie. Nie wiem, gdzie są Gabrysia i Luna.

Jestem pod domem Luny – zaraportował zdyszany Lord. – Nie pali się żadne światło. Może jej nie ma?

Może ona ich do nas przyciągnęła? Od początku wydawała się podejrzana. Pojawiła się znikąd, nie chce powiedzieć, jak została wilkiem, a wszyscy zbyt mocno jej ufają – palnęłam, zanim zdołałam się powstrzymać. Choć dla mnie też źle to brzmiało...

Nie żartuj sobie – zdenerwował się Ahmed. – Może być w niebezpieczeństwie.

No wiem przecież!

Zapędzili nas do fabryki – zaraportował Ladon. – I zniknęli. Nie wiem, gdzie są. Wyślę magiczną sondę, ale trochę się boję, że poszli do czynnej części. Co wtedy?

Wtedy poczekajcie, aż wyjdą – odpowiedział szybko Quills. – Żadnych walk na oczach ludzi. W miarę możliwości oczywiście.

Do jakiej znowu fabryki...? – włączyłam się bezradnie.

Tej za twoim osiedlem – zdenerwował się Jared. – Właśnie tam biegniemy, nie?

Miałam nadzieję, że może do lasu...

Ta, jasne. Żeby rozbiegli nam się na większym terenie.

Chyba i tak lepiej by było, gdyby się rozbiegli, niż ganiać ich po tych ruinach. – Geri ledwo trzymał się na łapach. Jeśli dobrze się orientowałam, miał zdartą skórę niemal z całego grzbietu. Wilk, który go zaatakował, wcale nie zamierzał go oszczędzać... Freki wciąż wściekał się tuż obok, niespokojnie zerkając na brata. Obaj znajdowali się w opuszczonej, na wpół zawalonej fabrycznej hali, któryś z nich kątem oka widział kręcącego się nieopodal Ladona.

Faktycznie znałam to miejsce, choć jedynie z zewnątrz. To był kolejny punkt spacerów w moim dzieciństwie. Na wpół opuszczona fabryka maszyn górniczych, w czasach szalonego PRL-u zapewniająca miejsca pracy ogromnej części ludności miasta, już od dawna podupadła i spora jej część zmieniała się w porośniętą mchem ruinę, lecz nie kusiła urbeksiarzy, wciąż strzeżona i ogrodzona wysokim płotem. Chłopaki parokrotnie robili podchody do zwiedzania, ale za każdym razem musieliśmy rezygnować, gdy okazywało się, że umknięcie szwendającym się wokół cieciom jest praktycznie niewykonalne. Ponadto mieli tam kamery. Umyka mi, po co z takim zapałem strzegli miejsca, w którym naprawdę nie było już zupełnie nic wartościowego, ale pozostawało to faktem...

Jeny, jeśli ktoś obejrzy jutro monitoring, to się nieźle zdziwi – jęknęłam głupio. Naprawdę właśnie to wydało mi się największym problemem?

Jestem! Już jestem! – Luna wcięła się w nasz myślowy chaos. – Co tu się...?

Nie, ona nie może tu przyjść! – Ladon dosłownie stanął jak wryty. – Luna, wracaj, skądkolwiek przyszłaś, słyszysz?! Schowaj się gdzieś!

Ale dlaczego? – Dziewczyna nieźle się zdenerwowała. Zerknęła na towarzyszącego jej Lorda bezradnie, on po wilczemu wzruszył ramionami. – Wy z kimś walczycie?

No odkrycie stulecia – zażartował niebywale śmiesznie Paul. Za chwilę coś wielkiego zbiło go z łap i praktycznie wrzuciło do pobliskiego betonowego kanału. Uderzył się w głowę, zamroczyło go na chwilę wystarczającą, by obcy wilk zdołał wgryźć się w jego odsłonięty brzuch. Ktoś skoczył na pomoc, ale nie zrozumiałam już kto.

Nie zamierzam się chować – zdenerwowała się wilczyca. Rozpoznawszy z niemałym trudem, gdzie wszyscy się znajdowali, ruszyła w naszym kierunku, choć Lord próbował niezbyt śmiało zastąpić jej drogę. – Chcę walczyć razem z wami. Nie zostawię was...

Zostań! – huknął na nią Quills Głosem Alfy. Musiał przy tym drgnąć i zdradził swoją pozycję szukającemu go wilkowi.

Wilkowi z rudawą sierścią. To był Cruxer? Nie wiem. Albinos umknął zwinnie przez dziurę w ścianie z pomazanego graffiti żelazobetonu.

Zostań! – powtórzył nerwowo. – Ty kompletnie nie umiesz walczyć. To będzie pieprzone samobójstwo.

Nie chcę nigdzie...

Cisza! – Tym razem jego moc była tak silna, że nawet ja odruchowo stuliłam uszy do czaszki. – Nie zamierzamy dodatkowo się rozpraszać ratowaniem ciebie! Nie umiesz walczyć, nikt cię tego nie uczył, masz zostać w bezpiecznym miejscu! To nie pora na zgrywanie bohatera, rozumiesz?!

Rozumiała, choć skwitowała to wściekłym warczeniem. Choć przywódca nie stał bezpośrednio nad nią, brzuchem prawie szorowała po asfalcie wąskiej uliczki.

Wyskoczyliśmy z Jaredem na tory kolejowe za moim osiedlem, nie przejmując się specjalnie tym, czy coś może po nich jechać. Po lewej minęliśmy szkołę, do której chodziłam na treningi szermierki, i dość szeroką, kompletnie nudną asfaltową drogą skierowaliśmy się do majaczącej słabo na ciemnym horyzoncie fabryki. Po prawej mieliśmy naszą górkę, lecz tym razem obiegliśmy ją szerokim łukiem... choć zaraz zamajaczyło mi w głowie, czy może ktoś się tam na nas nie czai. Może to pułapka?

Fabryka jest naprawdę ogromna, choć obecnie działa może jedna czwarta. Cała reszta zamienia się stopniowo w cmentarzysko żelazobetonu, zarastające krzakami, samosiejkami brzóz i kolorowymi porostami. To miejsce jest wprost doskonałe, jeśli ktoś chciał nas zdezorientować i narobić niemałych kłopotów. Choć znajdowało się na naszym terenie, nie znaliśmy go wystarczająco dobrze, by przekuć to na swoją korzyść. A wszelkie konsekwencje nieostrożnych działań, takie jak uszkodzenie czegoś ważnego, nagranie się na kamery lub wepchnięcie na oczy niczego niespodziewającemu się śmiertelnikowi, poniesiemy właśnie my.

Czego oni od nas chcieli?!

Zatrzymaliśmy się przed wielką bramą, dostosowaną do obładowanych wyprodukowanym sprzętem ciężarówek. Bezradnie obeszliśmy ją, szukając sposobu, by przedostać się na drugą stronę, ale odstąpiliśmy, gdy zaczął na nas szczekać zakładowy pies, chyba za nic mający, że wielkością musiał dorównywać naszym głowom.

Embry gdzieś zawył z bólu, w naszych głowach ponownie się zakotłowało.

Tędy – warknął na mnie Jared i skoczył w ledwo widoczną ścieżkę, wiodącą wzdłuż ogrodzenia.

Fabrykę z trzech stron otacza rosnący za miastem las, lecz w niektórych miejscach znajduje się na tyle daleko od płotu, że dał odpowiednie pole do popisu wszędobylskim chwastom. Jako człowiek z pewnością miałabym niemałe problemy z pokonaniem sięgających mi nawet do ramion chaszczy, na szczęście jako wilk byłam o wiele bardziej na takie niedogodności odporna. I miałam znacznie wyższy próg bólu, nawet gdy zdrewniałe łodygi biły mnie po nosie i oczach. Wydłużonym kłusem pędziłam za wytyczającym drogę wilkiem, powoli denerwującym się tym, że nie jest w stanie poruszać się tutaj szybciej.

Dotarcie do zwieńczonego drutem kolczastym ogrodzenia z siatki, za którym rozciągała się opuszczona część fabryki, zajęło nam wieczność. A przynajmniej takie miałam wrażenie, bo w rzeczywistości minęło pewnie ledwie parę minut. Zawahałam się nad znalezieniem jakiegoś wygodnego przejścia, ale po drugiej stronie przeszkody szybko dojrzałam Szarego. Dwa basiory jak gdyby nigdy nic, zupełnie nie przejmując się już kamerami i całą resztą, rzuciły się na ogrodzenie i po prostu rozerwały siatkę zębami, kalecząc dziąsła. Wemknęłam się za nimi powstałą dziurą. Starszy wilk poprowadził nas w odpowiednią stronę, z niecierpliwości szczerząc szkarłatne zębiska. Te rany i tak miały się zagoić w parę chwil.

Co się dzieje?! – Właśnie ten moment wybrała sobie Gabrysia, by się zmaterializować w naszych głowach. – O co tu...

Siedź w domu i nigdzie nie wychodź! – huknęło kilka wilków jednocześnie.

O jeny, dobrze, ale co się... – spróbowała jeszcze raz, gdy ze wskazówkami pośpieszył Quills:

To był rozkaz!

Dobrze, dobrze... – Wnioskując z jej myśli, wycofała się lekko i wróciła pod swoją klatkę schodową. Zawahała się pod nią, niepewna, czy może przemienić się w człowieka, czy nie ominie jej wtedy coś ważnego. – Ale...

Właściwie to ona akurat może nam się przydać – przyznała niechętnie Kasia-Katarzyna.

Nie ma nawet takiej opcji! – spieniłam się. – Też nie umie walczyć!

Ale już lepiej niż Luna...

Ta, wszyscy są ode mnie lepsi – wycedziła Luna. – Dobrze wiedzieć, że jestem taka beznadziejna...

Umilkła, gdy wszyscy jak jeden mąż rozkazali jej się zamknąć.

Skulona, szłam ostrożnie obok wielkiej hałdy pokruszonego żelazobetonu. Czujnie strzygłam uszami, lecz wydawało mi się, że nie słyszę niczego groźnego. Jeśli ktoś faktycznie tutaj był, musiał całkiem nieźle się schować... a kryjówek było w okolicy pod dostatkiem. Tę część fabryki zaczęto parę lat temu rozbierać, wszędzie więc zalegały podobne górki, niektóre tak już porośnięte krzakami, że niemal ładnie wpisywały się w krajobraz. Szkielety pozbawionych okien budynków, w większości nie mających przynajmniej jednej ściany, wznosiły się trochę dalej. By do nich dotrzeć, musieliśmy przemknąć po tym praktycznie otwartym terenie...

No i właśnie. Byli tam.

Szary jako pierwszy usłyszał wrogów i zdążył szczeknąć basowo, by nas ostrzec, lecz my, zanim zdołaliśmy zareagować, już leżeliśmy wbici w pylisty beton. Dwa wilki skutecznie mnie unieruchomiły, silne zęby zacisnęły się na skórze mojego grzbietu i karku, sprawiając, że z bólu aż pociekły mi łzy. Kolejni już schodzili po niestabilnych hałdach, szczerząc kły i błyskając rozszerzonymi wściekłością ślepiami. Jared pisnął gdzieś po mojej prawej stronie, gdy któryś z wilkołaków podrażnił tę jego gigantyczną ranę.

Szary zwinnie wywinął się swoim oponentom i jednego z nich złapał kłami za szyję. Nie za skórę – on po prostu objął szczękami kark mniejszego samca, gotów zmiażdżyć mu kręgosłup. Szarpiąc wilkiem jak szmacianą lalką, obrócił się w naszą stronę i warcząc chrypliwie, wzrokiem rzucił wyzwanie trzymającym nas pozostałym.

Jego roszczenia były jasne: albo ich puścicie, albo ten chudzielec umrze.

No dalej! – krzyczał w myślach. – Zróbcie coś wreszcie!

Nie zabijaj go! – zdążyła jeszcze krzyknąć przenikliwie Luna. Umilkła, gdy wciąż towarzyszący jej Lord, zupełnie rozdarty, czy powinien ją chronić, czy raczej zostawić i do nas dołączyć, warknął jej nad grzbietem. – To jest... Boże, przecież to nieludzkie...

No co ty nie powiesz – mruknęła zmęczonym tonem Gabrysia. Nie przemieniła się w człowieka, lecz odszukawszy w swoim niezbyt dużym rozumku resztki zdrowego rozsądku, nie opuszczała niewielkiego ogródka obok bloku, w którym mieszkała.

Zabiję go! – wycedził Szary. Znowu potrząsnął wilkiem, szczeniak zaskowyczał ze strachu. Któryś z gniotących mnie basiorów drgnął niepewnie, ci trzymający Jareda już patrzyli po sobie z położonymi uszami i sztywnymi z napięcia ogonami. – Zabiję, jeśli będzie trzeba!

I co będziesz z tego miał? – zdenerwował się Collin. – Stracisz kartę przetargową, a oni nie ruszą się na centymetr. Cruxer ich przecież, kurwa, zahipnotyzował, nie są w stanie zwalczyć jego rozkazu.

Dlaczego oni mu się nie postawią?

Być może nie chcą. – Ladon zabrzmiał wyjątkowo ponuro, nawet jak na siebie. – Albo jest na tyle silny, że nie mogą.

No to co on ma niby zrobić?!

Szarpnęłam się w uścisku obcych, spróbowałam jednego z nich złapać za gniotącą mnie łapę, ale tak oberwałam w łeb, że aż zobaczyłam wszystkie gwiazdy. Na szczęście znowu udało mi się przeciwników zdezorientować. Szary kolejny raz wyszarpał szczeniaka, a następnie dosłownie rzucił nim w moich wrogów, jak kulą do kręgli. Jeden z wilków odruchowo odskoczył, drugi dzielnie został na posterunku, więc impet lecącego kolegi ściął go z łap. Zaplątali się w siebie nawzajem, wpadli w jakiś betonowy element, znajdujący się tuż za mną, ale już nie zwracałam na to uwagi – wreszcie wolna, zerwałam się z ziemi i jednocześnie z Lunatykiem rzuciłam się Jaredowi na pomoc. Wilki Cruxera odpowiedziały atakiem, lecz niechcący uwolniwszy trzeciego z nas, musiały ustąpić, bo roznieślibyśmy je na strzępy.

Zaczęli uciekać. Choć było ich łącznie więcej, wzięli nogi za pas, znowu zaczęli wspinać się na hałdy. Szary jednak nie zamierzał na to pozwolić – wyrwał za nimi, złapał jednego wilka, przygniótł go w biegu do ziemi. Przez chwilę drażnił się z nim jak kot z myszą – pozwolił, by wymsknął się z jego uścisku, odszedł na parę kroków, a następnie celnym uderzeniem szczęk w bok połamał mu żebra. Wilkołak zawył, pozostałe zawahały się, nie chcąc go zostawić, myśląc, że zaraz dorwiemy go również my i dokończymy dzieła, ale wtedy właśnie Jared odtrąbił sygnał do odwrotu. Odwróciliśmy się i spierdzieliliśmy w stronę najbliższego opuszczonego budynku, tam, gdzie siedzieć musiała cała reszta. My przecież nie chcieliśmy ich zabijać.

Kolejny raz przemknęło mi przez myśl zastanowienie, kim do cholery był Szary i jak to możliwe, że tak świetnie nad sobą panował. Gdzie nauczył się tak walczyć?!

Już w budynku zauważyłam betonowy kanał, do którego wcześniej obcy wepchnęli Paula. Szeroki rozbryzg krwi znaczył pokrytą śmieciami i zeschłymi liśćmi posadzkę, po której dresiarz kotłował się z dwoma innymi wilkami. Jeden z nich był kobietą, kojarzył mi się nieco z tą wysoką, smutną chłopczycą, tak nie pasującą do Arii i jej gromadki, drugi zaś był dużym samcem, utykającym na jedną łapę. Zupełnie się nas tam nie spodziewał – Jared dopadł go jednym susem, a Szary złapał za gardło. Wilk przewrócił się na grzbiet, Paul pochwycił jedną z jego wściekle wierzgających łap. Chrupnęło, samiec zawył i ugryzł w odpowiedzi brązowego wilka. Jared pisnął i odsunął się, tuląc ogon do siebie. Wilczyca tylko na to czekała – pojawiła się przy nim jak spod ziemi...

Ryknęła ze wściekłości, gdy wpadłam na nią. Ja też potrafiłam łamać kości zębami... Niestety okazji ku temu nie miałam, bo wystarczyło, że polała się krew, a już podała tyły. Zamiast ją gonić, podbiegłam do mojego niedoszłego amanta, zobaczyć, jak się sprawuje. Rana na gardle była ogromna i wciąż intensywnie krwawiła, dodatkowo miał problem z przeniesieniem ciężaru na lewą łapę.

Wyeliminowany – skwitował skrótowo Paul. Dałam sobie spokój z wypominaniem mu, jakiego to skomplikowanego słowa użył. – Idźcie dalej, dam sobie z nim radę.

Szary przytaknął bez zbędnych słów, pogonił mnie niecierpliwie i poprowadził w głąb budynku. Jared odprowadził nas sfrustrowanym spojrzeniem, ale nie miał już sił, by dotrzymać nam tempa.

Wielka sala, na którą wpadliśmy, była zupełnie cicha. Szary zatrzymał mnie w miejscu cichym warknięciem i poruszył uszami, próbując coś złowić, ale jedynymi dźwiękami wokół były nasze przyśpieszone oddechy i echo szamotaniny Paula. Czuliśmy tutaj obce wilki, lecz zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie mogły się znajdować. Bałam się choćby drgnąć, wiedząc, że jeden z nich może na mnie wyskoczyć w każdej chwili. Sierść stawała mi dęba wzdłuż całej długości kręgosłupa, ogon za nic nie dawał się przekonać, że to obciach, gdy tak majta między nogami, bo sprawia, że wyglądam, jakbym się bała.

Ja się nie bałam. Ja byłam kurewsko przerażona.

Jestem tutaj – syknął w moich myślach Ladon. – Nic ci się nie stanie, siostrzyczko. Pilnuję cię.

A może o braciszkach też byś pomyślał? – zapytał z przekąsem Seth. Jeśli dobrze rozumiałam jego rozbiegające się myśli, leżał w sali na piętrze z rozszarpanym brzuchem i czekał, aż ktoś łaskawie przyjdzie go załatać. Z upływu krwi już kręciło mu się w głowie.

Nie wszyscy naraz. Nie pchajcie się tak, proszę stanąć w kolejce...

Wzdrygnęłam się, gdy nagle któryś z cieni drgnął. Dopadłam do ziemi i zawarczałam z głębi gardła, gdy na środek pomieszczenia nieśpiesznie wyszedł Cruxer. Futro miał zmierzwione, ale nie widziałam u niego żadnej rany. Krew znacząca jeden z jego boków i gardło nie mogła należeć do niego. Ślepia mu płonęły, ale przede wszystkim wydawał się spokojny, co doprowadzało nas do jeszcze większego szału. Zatrzymał się w samym sercu wielkiej hali, w plamie światła księżyca, wpadającego przez sporą dziurę w ścianie, i rozejrzał się leniwie. Zupełnie jakby popatrzył właśnie po bałaganie zrobionym przez wyjątkowo krnąbrne i głupie dzieci...

No dobra, znudziły mi się już te podchody – powiedział głośno i wyraźnie, tak, by usłyszeli go wszyscy. – Quills, wyłaź! I walcz, jak na Prawdziwego Alfę przystało. To naprawdę żałosne i zabawne, gdy tak się chowasz po kątach, no ale ileż można...

Nie wychodź do niego! – zdenerwował się Embry, ale okazało się, że nasz przywódca miał inne plany.

Albinotyczny wilk wyszedł naprzeciw obcego Alfy. Równie dumnie jak on, równie nieśpiesznie, od niechcenia stawiając potężne łapy. Czerwone ślepia zalśniły, śnieżnobiałą sierść w wielu miejscach znaczyły rozbryzgi świeżej krwi. Wyglądał jak weteran, podczas gdy Cruxer sprawiał wrażenie kryjącego się wiecznie w centrum dowodzenia generała w wymuskanym mundurze, pole bitwy znającego jedynie ze zdjęć.

Ale to nie sprawiało, że był mniej straszny.

Chyba oszalałeś! – ryknął Brady, z ledwością powstrzymując się od ruchu. Marzył o tym, by doskoczyć do Alfy i przylgnąć do jego boku, chronić go nawet za cenę własnego życia. – Dlaczego to robisz?!

Zaufaj nam – mruknął Quills zaskakująco pogodnym głosem...

Zaraz. Nam?

Biały wilk zatrzymał się kilka kroków przed rudawym. Był od niego większy, przez co nawet nie rzucało się w oczy, że nie dorównuje mu ciężką posturą. Ponadto miał taki wyraz pyska, że absolutnie nigdy nie chciałabym, by kierował go w moją stronę. Powoli uniósł wargi, pokazując długie, splamione krwią kły.

Jestem – powiedział do wroga. I dodał niemal znudzonym tonem: – Jestem u siebie. A ty jesteś u mnie. Możesz mi powiedzieć dlaczego, skoro nikt ciebie tu nie zapraszał?

Ostrzegałem, że przyjdę, jeśli nie zrobicie czegoś z tymi bladgorami i anomaliami. A więc jestem. Jesteście tak nieudolni, że po prostu musiałem wkroczyć. Nie mogę pozwolić, by coś nadal krzywdziło moje stado. I tak dałem wam za dużo czasu.

I sądzisz, że ty z tymi anomaliami sobie poradzisz? – Quills zaśmiał się lekko. – Właściwie to chętnie bym to zobaczył... Skoro żadnemu z nas się nie udało, jakim cudem ty byś coś na to poradził, co?

Znalazłbym sposób. Pewnie znacznie szybciej niż wy. – Cruxer wyglądał na znudzonego. – Czy ty tego nie widzisz? Jestem w stanie was pokonać. Jestem w stanie również odszukać źródło tej szkodzącej nam mocy. I to tysiąc razy lepiej niż wy. Moje stado jest lepiej zorganizowane. Jest lepiej wyszkolone, silniejsze, większe... bardziej uległe. Jest gotowe zrobić dla mnie wszystko. Dla mnie i dla moich braci, którzy nie żyją przez was. Przez waszą nieudolność! – Kłapnął na albinosa zębami, wreszcie zdradzając jakieś emocje.

I uznałeś, że wojna z nami, wejście na nasze ziemie siłą, jest najlepszą metodą radzenia sobie z problemem? – Quills przekrzywił ciekawie łeb. – Fantastyczna opcja. Dla twojej wiadomości – sprawę przekazaliśmy wyvernom. Nie mamy gwarancji, że oni sobie z nią poradzą, a co dopiero wy. Prawda jest taka, że możecie tyle, co i my. Albo jeszcze mniej, bo zupełnie nic o sytuacji nie wiecie.

Skąd wiesz? – Rudy pochylił łeb, jakby po głowie chodziło mu, czy nie zaatakować wrogiego Alfy już teraz. – Jesteście tacy pewni siebie... Tylko że my nie ustąpimy. Chciałem z tobą porozmawiać. Chciałem jeszcze raz spróbować przekonać cię do tego, że nasza ingerencja jest nieunikniona. Chciałem dać ci szansę, żebyś ustąpił... ale widzę, że w ten sposób się nie dogadamy.

Przecież to jakiś psychol! – rozhisteryzowała się Luna. Ona i Lord byli już pod blokiem Gabrysi, w trójkę w skupieniu spoglądali na całą scenę naszymi oczami, przebierając łapami w miejscu, źli, że nie mogą też tutaj być.

On chce nas pozabijać? – szepnęła emosia. – Ale... dlaczego?

A żebym to ja wiedziała – prychnęłam, wywracając oczami. – Chcesz, to ich spytaj.

Zaraz przestałam być taka pewna siebie.

Cruxer musiał dać swoim jakiś znak, gdy na moment przestałam zwracać na niego uwagę. Wilki z jego sfory pojawiły się cicho i niepostrzeżenie, skacząc na nas ze wszystkich stron. Okręciłam się zwinnie, ale było ich znacznie więcej, niż mogłam zaakceptować. Nie miałam szans wygrać i wiedziałam, że jeśli się poddam, będzie bolało znacznie mniej, ale siedzący we mnie wilk nie dawał się namówić na kapitulację. Szarpnęłam się, ugryzłam kogoś ze wszystkich sił, obal nie odrywając mu łapy w tym miejscu, w którym jako człowiek miał nadgarstek; oberwałam potężnym ciosem w szczękę, boleśnie przygryzając sobie język. Uderzyłam łapą praktycznie na oślep, spróbowałam rozszarpać gołe ciało pazurami, ale zaraz silne szczęki złapały mnie za kark i dosłownie cisnęły mną o ziemię. Wybiło mi to z płuc całe powietrze, musiałam puścić innego wilka, którego sama nie wiem kiedy złapałam zębiskami za skórę na policzku uporczywie jak buldog. Nie mogłam oddychać, gdy któryś wilkołak zwyczajnie się na mnie położył. Krwawiłam z porządnej rany na prawym boku, choć umykało mi, kiedy niby się jej nabawiłam. Unieruchomili mnie całkiem skutecznie.

Nienawidzę swojej postury... Jakim cudem nie kibluję na samym dnie hierarchii, skoro jestem w tym tak beznadziejna?!

Szary walczył chwilę dłużej. Zezował na mnie, nie mogąc się zdecydować, czy ma przyjść mi z odsieczą, czy ratować własną skórę, wreszcie jednak obce wilki zmusiły go, by odstąpił. Wskoczył na jakiś kawał gruzu, zaczął się od nich opędzać jak od bandy próbujących go dziobnąć kurczaków.

Niedaleko zaskowyczał ktoś znajomy, w myślach rozbłysł mi ból łamanych kości.

Embry w tym samym momencie rozpłatał czyjeś gardło, raniąc mniejszego wilka niemal śmiertelnie.

Sam wahał się nad drobną wilczycą – przygniótł ją bokiem do popękanej ściany, ale nie wiedział, czy powinien potraktować ją brutalniej. Instynkt nie pozwalał mu okaleczyć samicy.

Jacob przewrócił się pod naporem dwóch napastników, niemal zniknął wśród nich. I tak był słaby, mocno krwawił z rozerwanego uda, ponadto miał chyba coś z kręgosłupem – każdy gwałtowniejszy ruch przypłacał kłującym bólem, promieniującym wzdłuż całego grzbietu.

Freki wściekle kłapał zębami na dwa zbliżające się wilki, próbując osłonić zakrwawionego Geriego, ale przeciwnicy szybko przypierali go do ściany. Geri udawał znacznie poważniej rannego niż w rzeczywistości, kuląc się bezradnie, ale gotował się do skoczenia na jednego z napastników, choć sam nie był pewien, czy aby na pewno w obecnym stanie mu się to uda.

Ahmed przewrócił się o jakąś nierówność w podłodze, pchnięty przez niewielkiego wilka, a następnie wpadł do sporej dziury, z której dłuższą chwilę nie mógł się wydostać. Wilk skubał go boleśnie po nosie i uszach, gdy próbował stamtąd wypełznąć.

Collin utknął między dwoma warczącymi basiorami, chyba kłócącymi się o to, który ostatecznie rozerwie go na strzępy.

Źle to wyglądało. Cholernie źle.

Kasia-Katarzyna przemknęła tuż przed moim nosem, za nią pędziły jeszcze trzy inne wilki, chyba samice. Poślizgnęła się na posadzce, z ledwością wyrobiła zakręt, i dopadła do ziemi, zanim z całym swoim impetem wpadła na dwie miażdżące się spojrzeniami Alfy. Wadery wykorzystały to, by skoczyć na nią z trzech stron i wbić się zębami w boki i ogon, jak upierdliwe pijawki. Znikąd pojawiła się kolejna i rzuciła się z zębami do jej gardła...

To była Aria. Aria, która chciała zabić.

W jednej chwili zobaczyłam czarno na białym to, co się miało stać. Wielka wilczyca dopadnie do mojej wilczej siostry, rozerwie jej tchawicę. Krew tryśnie na wszystkie strony, Kasia ugnie się i runie na ziemię, niezdolna do obrony. Ta rana będzie zbyt poważna, by zaleczyć ją śliną...

Nie wiem, skąd wzięłam w sobie nagle siłę, by zrzucić dwa o wiele większe wilki. Jednego z nich kopnęłam tylną łapą w pysk, odskoczył skowycząc, gdy ślepia zalała mu krew z czterech szarpanych ran, drugiego zaś po prostu ominęłam jak zbędną przeszkodę.

Nikt nie miał prawa szkodzić moim siostrom!

Aria już odwracała się w moją stronę. Już miała odpowiedzieć na cios, już otwierała szczęki...

Nie zdążyła. Wpadłam w nią jak czarny taran. Choć znacznie mniejsza, wywróciłam ją na grzbiet i bez chwili zbędnego zawahania zatopiłam zęby w odsłoniętym brzuchu. Ryknęła z bólu, szarpnęła się, ale nie puszczałam, nawet wtedy, gdy tryskająca krew zaczęła szczypać mnie w ślepia. Miałam wrażenie, że jej zapach i metaliczny smak jeszcze mocniej mnie nakręcają.

Ona była ofiarą. Ona była zagrożeniem, które należało zlikwidować!

Inna wilczyca spróbowała mnie złapać, ale cofnęła się, gdy szybko jak kobra uderzyłam ją zębami w pysk. Zaatakowałam jak Szary, jak prawdziwy wilk – sądząc po tym, jak zareagowała, musiałam przynajmniej mocno obić jej szczękę, a może nawet ją połamać. Trzecia nie zamierzała powtarzać manewru koleżanki – zostawiła Kasię-Katarzynę samą sobie, pozwoliła, bym dopadła do siostry, cała zakrwawiona, i tylko obeszła nas w pewnej odległości, oblizując się nerwowo.

Cruxer zawył i rzucił się w naszą stronę.

Był szybki. O wiele szybszy, niż mogłabym przypuszczać. Wymknął się obserwującemu mnie Quillsowi i jednym susem znalazł się tuż obok. Wystarczył mu jeden rzut oka na Arię, by nabrał pewności, że z takiej rany dziewczyna łatwo się nie wyliże – leżała na posadzce w powiększającej się kałuży krwi, w wielkiej dziurze na brzuchu połyskiwały wnętrzności. Nie ruszała się, szklistymi z bólu oczami wodząc po nas dzikim wzrokiem. Choć oszalała z pragnienia walki i odniesionych ran, rozumiała jeszcze, że jeśli chciała przeżyć, musiała trwać nieruchomo.

To wprawiło wrogiego Alfę w jeszcze większą wściekłość. Wyszczerzył zębiska i po prostu się na mnie rzucił.

To nic, że byłam od niego przynajmniej o połowę mniejsza i drugie tyle lżejsza. To nic, że byłam samicą. To nic, że na jego widok zaraz przypomniałam sobie o rozerwanym gardle i żałośnie skuliłam się ze strachu. To nic, że już miałam poddać się instynktowi i pokornie pokazać mu brzuch w poddańczym geście, ponad dumę ceniąc sobie własne życie... Po prostu nie dał mi na to czasu.

Wrażenie było takie, jakby wpadła na mnie betonowa ściana. Przeleciałam nad Kasią-Katarzyną, bezwładnie uderzyłam w posadzkę. Ogromne szczęki już, już miały złapać mnie za gardło...

Nie miałam szans. Najmniejszych.

Quills ryknął wściekle i pojawił się między nami w ostatniej chwili. Właśnie wtedy kolejny raz rzuciło mi się w oczy, że coś jest z nim nie tak – zaatakował Cruxera w zupełnie inny sposób, niż zrobiłby to w rzeczywistości. Jak wilk, a nie wilkołak. Złapał go mocno, przetoczyli się po posadzce, wzbijając kurz. Biały basior, oszalały ze wściekłości tak, że nie był w stanie jasno myśleć, zatopił kły w gardle rudego i szarpnął, rozrywając skórę.

Nie zabijaj go! Czekaj! – ryknął na niego Quills Głosem Alfy...

Zaraz.

Zerwałam się na równe łapy. I już umiałam przejrzeć iluzję.

To nie był Quills. To był mój ulubiony braciszek Ladon. On tylko udawał Quillsa. Zaraz ich motywy stały się dla mnie zupełnie jasne – musiał wpaść na to, dobrze wiedząc, że w razie walki, będzie miał znacznie większe szanse. Pewnie planowali, że unikną w ten sposób większej konfrontacji, bo gdy Cruxer wyzwie go na pojedynek Alf, po prostu zgniecie go magią.

Tak, tylko dlaczego ja nie wyczytałam tego wcześniej z ich myśli? Dlaczego nikt z nas tego nie wyczytał, tylko wszyscy, którzy jeszcze stali o własnych siłach, rzucili się w stronę zakrwawionego kłębka, by w panice zacząć odwodzić półdemona od planu zamienienia wroga w kupkę flaków?

Dość! – Quills również się wśród nas zmaterializował. Złapał Ladona po prostu za skórę na karku i odciągnął mało delikatnie od zakrwawionego Cruxera, niemal siłą stawiając obok mnie.

On chciał ją zabić! – wył Ladon, szarpiąc się w jego uścisku. – Chciał zabić moją siostrę...!

Jestem tutaj, nic mi nie jest! – krzyknęłam i szybko przylgnęłam do jego boku. Wtuliłam się w niego cała, zupełnie jakbym chciała stopić się z nim w jedno. Wepchnęłam mu głowę pod przednią łapę, praktycznie wlazłam pod niego, polizałam gorączkowo po pysku. – Jestem...!

Nie odpowiedział. Po prostu przycisnął się do mnie, pozwolił na moje pieszczoty, łypiąc jeszcze wściekle na podnoszącego się z trudem Cruxera.

Rudy basior potoczył po nas dzikim spojrzeniem, ale znajdował się w tej chwili w kropce. Jego stado nie bardzo wiedziało, jak go z tej kropki wyciągnąć, bo przez to, że całkiem go otoczyliśmy, nie mogło nawet zareagować. Jeden niewłaściwy ruch z ich strony, a Alfa zginąłby w mgnieniu oka.

Masz coś do powiedzenia? – wycedził Quills, szczerząc na niego zębiska. – Nadal chcesz walczyć? Jesteśmy u siebie, Cruxer. To nasze ziemie i nasze problemy. Ciebie nam tutaj do pełni szczęścia nie brakuje.

Nie mówił nic. Milczał, ale widziałam, że nie jest już w takim bojowym nastroju. Z gardła obficie lała mu się krew, stojąc starał się nie obciążać prawej łapy. Chyba faktycznie rozważał kapitulację.

Pozwolę ci odejść – syknął Quills, błyskając na niego czerwonymi ślepiami. – Ale Starszyzna o wszystkim się dowie.

Powoli skinął łbem. Przy sporej dawce dobrych chęci można to było uznać za zgodę.

Zbieraj swoich kolegów i więcej się tu nie pokazuj. Do świtu ma tu nie być nikogo z twojego stada, rozumiesz? Porzucone niedobitki zginą.

Nikt nie spytał, czy to dotyczyło też jego młodszego brata, który przecież przeprowadził się tutaj z rodzicami. Warunki były bardzo łaskawe, tylko kompletny dureń by z nich nie skorzystał. Cruxer odwrócił się ostrożnie, dał swoim sygnał, cała sfora zaczęła zbierać się do odejścia. Oglądali się co chwilę niepewnie, chyba nie mogąc uwierzyć w to, że żaden ze wściekłych gospodarzy nie zaatakuje w ostatnim momencie, gdy tylko stracą nas z oczu.

My też milczeliśmy, bo i nie było nic do powiedzenia. Lizanie ran miało nam zająć jeszcze dużo czasu. Jared, Geri i Seth byli w takim stanie, że długo wahaliśmy się nad tym, czy nie zawieźć ich do szpitala. Baliśmy się, bo wiedzieliśmy, że spowoduje to masę niewygodnych pytań. Kolejny raz musielibyśmy zrzucić winę na atak dzikich psów, co pewnie nie zabrzmi zbyt prawdopodobnie podczas przesłuchania na policji, a tego chyba nie zdołaliby uniknąć, gdyby nagle pojawili się w podobnym stanie na izbie przyjęć. Nam wszystkim po głowie zaraz zaczęło chodzić, jakie to może mieć konsekwencje. Gdyby nagle władze miasta zabrały się za tępienie wszystkich bezdomnych psów... mogłoby być nieciekawie. Mogłyby zginąć niewinne, niczego nieświadome zwierzęta.

No ale co takiego mogliśmy zrobić? Część obrażeń dało się zaleczyć wilczą śliną, choć po tym, jak już obejrzeliśmy się wszyscy nawzajem, mieliśmy pyski wyschnięte na wiór. Inne rany należało koniecznie zszyć. Jared miał na pewno złamaną rękę. Kilku innych zgłaszało dyskomfort w okolicy żeber. Jacob ledwo się ruszał z bólu kręgosłupa, choć solennie zapewniał nas, że samo mu to przejdzie. Bilans był wprost koszmarny.

A za kilka dni miał odwiedzić nas wyvern. Jak my się pokażemy w takim stanie? Jak zdołamy oprowadzić go po mieście, gdy ledwo trzymamy się na nogach? Co my powiemy naszym bliskim?

Kilkoro z nas wyszło z całej akcji niemal bez szwanku. Nie mówiłam nawet o Lordzie, Gabrysi i Lunie, którzy nie brali udziału w walce – po prostu okazało się, że część ran dało się niemal całkiem zaleczyć. Na przykład w moim przypadku skończyło się jedynie na krwi, bólu i przekleństwach. Następnego dnia miały mi się nieźle dawać we znaki wszystkie nabyte stłuczenia i siniaki, ale ogólnie na tle reszty stada było ze mną lepiej niż dobrze.

Ktoś z nas musiał stwarzać pozory. Ktoś musiał żyć normalnie, by nikt nie zorientował się, że z jakiegoś powodu zaniemogliśmy wszyscy jednocześnie. Ktoś musiał patrolować miasto, strzec anomalii i trzymać rękę na pulsie, w razie gdyby pojawiły się nowe.

Zapowiadały się pracowite dni...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz