poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 14

Rano obudziłam się w takim nastroju, że najchętniej bym kogoś zabiła. Nie wiem, ile spałam, mając przed sobą perspektywę tego wyjazdu – godzinę? Mniej? Zdrzemnąć udało mi się dopiero nad ranem, gdy już byłam tak wykończona ogólnym zamartwianiem się, że nie mogłam dłużej utrzymać oczu otwartych. Gdy zadzwonił budzik (o dziwo nie mój, chociaż byłam pewna, że go ustawiałam), przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. I nie wiedziałam, czy chcę się tego dowiadywać.

Gdy już odważyłam się wstać i zacząć szukać ubrania, leżąca na sąsiednim łóżku emo pierwszy raz od tych kilku dni okazała mi zainteresowanie. Może i cieszyłabym się nieco bardziej, gdyby którekolwiek ze słów i emocji, którymi mnie poczęstowała, było pozytywne, ale gdy spotkałam się z falą nienawiści z powodu obudzenia o tak barbarzyńskiej porze, jaką była godzina 5:30, nie raczyłam nawet zwrócić na nią uwagi. Kurde, jakbym miała wybór, to też spałabym jeszcze jakieś sześć godzin, tak? Wstawanie w środku nocy jakoś nie sprawiało mi przyjemności, zwłaszcza gdy mam wolne. Poza tym... przypomnę łaskawie, że to nie mój budzik, do cholery, zadzwonił!

Znalezienie miejsca, w którym mogłabym pomalować się jak człowiek, nastręczyło mi tyle trudności, że w efekcie opóźniłam się z szykowaniem blisko pół godziny. W życiu nie przypuszczałabym, że w jasnym świetle jarzeniówek można nie widzieć się w lusterku, ale tak właśnie było. Latałam jak głupia z kosmetyczką po korytarzu, próbując znaleźć choć skrawek blasku, który by się do czegoś nadawał, wreszcie zostałam przy stoliku naprzeciwko pokoju pielęgniarek. Owszem, udało się, ale czy można z tym było wyjść do ludzi, do dzisiaj nie jestem pewna.

Gdy rodzice przyjechali i zorientowali się, że jestem jeszcze w przysłowiowym rosole, jakoś stracili chęć do życia. Robiłam, co mogłam, by spakować się w ciągu minuty, nawet zrezygnowałam z układania wszystkiego i ciepnęłam rzeczy do torby jak leci, ale nie udało mi się tym rozluźnić atmosfery. Winszując mamie, która mnie do tego zmusiła, jak najgorzej, rozdałam kwiatki lekarzom i pielęgniarkom, większości mając ochotę życzyć, by się nimi udławili, i mogłam nareszcie wyjść na wolność.

Nie wiem, jakim cudem zdołałam dojechać do domu, spakować się na wyjazd i dotrzeć na dworzec w pół godziny, ale byłam z siebie naprawdę dumna, że mi się to udało. Miałam nawet czas, by kupić miejscówkę w kasie, a nie u konduktora. Większość konduktorów zachowuje się dość nieprzyjemnie, gdy zachęca się ich do wykonywania jakiejkolwiek pracy, więc wolałam sobie tego oszczędzić.

Jak już kiedyś wspominałam, budynek głównego dworca trwał w remoncie od dobrego roku. Do tej pory aż żal ściskał, gdy się na niego patrzyło: farba łuszczyła się z elewacji całymi płatami, a wnętrze straszyło kafelkami w kolorze ciepłej sraczki na podłogach, odrapanymi ławkami w kolorze niebieskim, które z pewnością pamiętały jeszcze czasy samych początków istnienia poczekalni, i śpiącymi po kątach bezdomnymi. O sklepie w pobliżu można było sobie tylko pomarzyć, a o tym, by były otwarte przynajmniej dwie z pięciu kas, nikt jeszcze nie słyszał. Pod walącą się wiatę na peronie strach było wejść – obawiać można było się zarówno odpadających desek, jak i zmasowanego ostrzału gniazdującej pod nią watahy gołębi. Tak, remont był bardzo potrzebny... tylko że dzięki niemu kupno biletu stało się dla mnie nie lada wyzwaniem.

Kasy na czas przeciągających się w wieczność prac przeniesiono do niezwykle sympatycznego kontenerowego baraku, stojącego w samym środku pola błota, rozjeżdżonego kołami pojazdów roboczych. Jego klaustrofobiczna maleńkość z brzęczącą na suficie pojedynczą jarzeniówką i tłumami wylewającymi się aż na chodnik przyprawiała mnie o palpitacje serca. W połączeniu z dwoma wyłożonymi powyginanymi płytkami peronami i korodującym na potęgę mostem ponad nimi, z pewnością przyprawiało to o dziki atak śmiechu każdego, kto był tu jedynie przejazdem. I o płacz tych, którzy musieli z tego korzystać.

Czyli na przykład mnie.

Serio nie pojedziecie ze mną? – skamlałam smętnie.

Przecież mówiłam ci, że nie możemy. Mamy pracę – tłumaczyła cierpliwie mama, pomagając mi wyciągnąć z bagażnika walizkę na kółkach.

No to nie możecie jednego dnia wolnego wziąć? Macie córkę po operacji, to chyba jest ważniejsze niż jakaś tam praca...?

Jakbyśmy mogli wziąć wolne, to byśmy wzięli wolne, prawda? – uciął tata. – Poradzisz sobie. My pomożemy ci wejść do pociągu, a ciocia z wujkiem z niego wyjść. Jakby coś cię bolało, to przecież nie musisz daleko chodzić.

Jak jeszcze chwilę im się przyglądałam, to doszłam do wniosku, że całkiem możliwe, iż nie chodziło tu o żadną pracę, a o to, że zwyczajnie nie chcieli się z ciocią i wujkiem widzieć. O ile tata miał wobec nich jako takie zobowiązania, bo wujek jest jego kuzynem, o tyle mama tej rodzinki po prostu nie cierpiała i nie miała żadnego powodu, by traktować ich przychylniej. Wizyt od zawsze unikali jak mogli, bo za każdym razem miały one dokładnie taki sam przebieg: ciocia się mądrowała, uświadamiała nam, jacy to jesteśmy beznadziejni i nieobeznani z życiem, a następnie dowalała coś, co nieuchronnie kończyło się wielką awanturą z trzaskaniem drzwiami i wyjeżdżaniem w pośpiechu. Ja też wolałabym uniknąć spotkania, jako że po prostu nie trawiłam zarówno cioci, jak i przybranych kuzynek, ale co tu poradzić? Decyzja została podjęta za mnie. Mama i tata zwyczajnie posłużyli się mną jako środkiem do odbębnienia obowiązku względem niechcianej części rodziny i dzięki temu mieli czyste sumienie. O tak, ja ich doskonale rozumiałam, pewnie zrobiłabym tak samo na ich miejscu, ale... no mogli mnie chociaż odwieźć, no.

Chociaż... w sumie to gdyby ciocia i wujek zobaczyli ich przez okno, byliby gotowi zatrzymać na przysłowiowej herbatce siłą. Ale to i tak podejrzane, że hipochondryczni staruszkowie gotowi byli puścić mnie samą w takim stanie.

Powlokłam się smętnie do barako-kasy, pozwalając, by podejrzanie radośni rodzice dreptali za mną, przerzucając się jakimiś wątpliwej jakości żarcikami. Pewnie się tak cieszyli, że będą mnie mieć tyle czasu z głowy. Nie trzeba będzie dziecku obiadu gotować, nie będzie jęczało, że nie chce iść do szkoły... Same plusy przecież.

Kolejka była całkiem spora. Stałam w niej dobrych piętnaście minut, co chwilę popatrując na zegarek w telefonie, czy przypadkiem nie spóźnię się przez to na pociąg. Miałam jakieś takie dziecinne wrażenie, że jakbym dopuściła do tego, żeby mi zwiał, to wyjazd zostanie darowany... Dopchałam się wreszcie do okienka, wręczyłam bilet roczny otyłej kobiecie, bardzo niezadowolonej z tego, że spory ruch oderwał ją od rozwiązywania krzyżówki, i podyktowałam miejscówkę, którą bym sobie życzyła. Kobieta zerknęła na mnie dziwnie, popatrzyła na rozłożony na blacie stolika, poplamiony czymś czerwonym rozkład jazdy, przewróciła kilka jego stron, choć tabelkę z właściwym pociągiem widziałam nawet ze swojego miejsca, i zapowiedziała wreszcie:

Tu nie ma pierwszej klasy.

Jak to nie ma pierwszej klasy? – Portfel prawie wypadł mi z rąk.

No normalnie – wyjaśniła. – Tylko druga.

Obejrzałam się błagalnie na rodziców, licząc, że może dzięki temu się nade mną ulitują i pozwolą zostać w domu, ale udali, że nie wiedzą, o co mi chodzi.

To drukować czy nie? – burknęła kasjerka, znaczącym gestem wskazując zmaltretowaną książeczkę z „Jolkami”.

Drukować...

Nienawidziłam jeździć drugą klasą. I to jeszcze pociągiem z przedziałami. Zawsze miałam takie szczęście, że przysiadał się do mnie jakiś śmierdziel lub w wagonie znajdowała się nagle połowa przedszkola. Pociągi regionalne to inna sprawa, bo w nich prawie zawsze jest pusto, ale druga klasa w dalekobieżnych w mojej obecności zawsze wyglądała jak na tych słynnych zdjęciach z PRL-u, gdzie na korytarzach w wagonach panował taki tłok, że nie było gdzie szpilki wcisnąć. Może ściągałam pecha. Nie praktykowałam ładowania się do drugiej klasy od czasu pewnego pamiętnego powrotu z zawodów, gdy to jeden z biegających po wagonie dzieciaków zaczął dosłownie jeść moją szpadę, leżącą na siedzeniu obok.

Jestem pewna, że to będzie najgorsza podróż w moim życiu – zapowiedziałam rodzicom.

Przestań być taką pesymistką, przecież jeszcze nie wiesz, jak będzie – wkurzyła się mama.

Właduj się do przedziału konduktorskiego i przywiąż do fotela – poradził tata.

Niestety do przyjazdu pociągu było jeszcze tyle czasu, że pomimo dobrych chęci, nie zdołałam się na niego spóźnić. Gdy już wreszcie wtoczył się na peron (choć byłam pewna, że pordzewiała do niemożliwości EU07 prędzej się wykolei), posłałam rodzicom ostatnie spojrzenie, którym postarałam się dokładnie zobrazować, co myślę o tym wszystkim, i dowlokłam się do drzwi właściwego wagonu. Okazało się, że nie jestem w stanie ich sama otworzyć, więc musiałam przeprosić ich jeszcze na kilka minut.

Znaleźć przedział i nie zabić nikogo walizką było dość trudno, ale grunt, że się udało. Byłam bardzo ciekawa, czy mogę właściwie tak sobie jechać z biletem rocznym na pierwszą klasę i miejscówką w drugiej – w regionalnych nikogo to nie obchodziło, ale kto wie... Jeszcze raz zerknęłam, które miejsce otrzymałam (o dziwo było przy oknie) i otworzyłam drzwi właściwego przedziału.

W środku zastałam już całą rodzinną scenkę. Dwa na oko dwuletnie gówniaki chyba nie załapały, że w ogóle się pojawiłam, ale ich rodzice owszem. Facet był ździebko straszny, bo nie miał zębów i wyglądał na upośledzonego co najmniej w stopniu umiarkowanym, kobieta za to siedziała sobie na moim miejscu i pozwalała wyglądać przez okno trzymanej na kolanach dziewczynce.

W razie czego jeszcze raz sprawdziłam ten cholerny bilet. Nie, dobrze przeczytałam. Kurde...

To pani miejsce? – spytała mamusia, widząc, że rozglądam się za czymś. – A nie chciałaby się pani może zamienić?

No szlag mnie lekko trafił.

Wolałabym nie. – Uśmiechnęłam się, żeby nie zabrzmieć jak ostatni cham, ale stanowczości w głosie łagodzić nie zamierzałam.

Ale widzi pani – dziecko...

Przepraszam, ale jadę daleko i zależy mi na miejscu przy oknie.

Ta jak się nie zapowietrzyła!

Dziecku pani nie ustąpi?! – Aż podniosła się na fotelu, jakby zamierzała gówniarzem we mnie rzucić.

Zależy mi na tym miejscu – wycedziłam jeszcze raz, zaciskając palce na rączce walizki, by nie korciło mnie tak mocno, żeby zmienić się w wilka i kobietę po prostu zagryźć. Jak sobie to wyobraziłam, to aż mi się nieco milej zrobiło.

Ty gówniaro! – wydarła się na cały wagon. – Nie widzisz, że ja z dzieckiem jadę?! Dziecko musi wyglądać przez okno, bo...

Proszę pani – przerwałam jej nieco głośniej niż wypadało. – Gdyby nie zależało mi na miejscu przy oknie, to nie kupowałabym biletu na miejsce przy oknie. Pani również radzę się nad tym na przyszłość zastanowić. I nad obyciem towarzyskim również, bo z tym, jak widzę, dość słabo.

Burknęła coś, wielce oburzona, i przesiadła się wreszcie na swój fotel. Dopiero wtedy zauważyłam, że oprócz tych ludzi w przedziale jest jeszcze jeden facet. Tak go przytłoczyli, że biedak zupełnie przestał rzucać się w oczy.

Zajęłam swoje miejsce, założyłam słuchawki i zamierzałam rodzinkę ignorować. Na samym początku myślałam, że nawet mi się to uda – dzieciaki dostały po telefonie komórkowym z głupią grą do zabawy (dźwięku w urządzeniach oczywiście nikt nie zamierzał wyłączać) i zajęły się nimi na jakiś czas... a konkretnie osiem minut. Po upływie tej chwili chłopczyk zaczął coś kombinować, przez co wyłączył sobie grę i ryknął dzikim płaczem, a dziewczynka uznała, że jest głodna. Gdy krzycząc coś z pełnymi ustami zajęła się wsmarowywaniem bułki w fotel, szlag trafił mnie ponownie, tylko tym razem na całego. Ciepnęłam swoje rzeczy z powrotem do torby, złapałam walizkę i uciekłam na korytarz czym prędzej, mając głęboko tam, gdzie słońce nie dociera, że powinnam jak najmniej chodzić.

Ojej, już pani wysiada? Przecież mówiła pani, że tak daleko jedzie – zdziwiła się mamusia, zanim zdążyłam zasunąć za sobą drzwi przedziału.

Nie wysiadam, tylko zmieniam miejsce pobytu, bo niektórych tu widocznie nie obchodzi, że mogliby komukolwiek swoim zachowaniem przeszkadzać – warknęłam i walnęłam drzwiami tak solidnie, że aż ludzie stojący na drugim końcu korytarza obejrzeli się w moją stronę.

Rzuciłam walizkę na podłogę i rozsiadłam się na niej wygodnie. Ze słuchaniem muzyczki i wyglądaniem przez okienko mogłam się pożegnać, wyciągnęłam więc książkę. Po jakimś czasie zauważyłam, że mężczyzna, który siedział razem z nami w przedziale, również wyszedł na zewnątrz.

Pan też odpadł? – spytałam ze śmiechem.

Przecież to coś strasznego było – jęknął, kręcąc głową z niedowierzaniem. Dzieciaki słychać było stąd całkiem donośnie.

Jakiś czas później, gdy rozmawiając sobie sympatycznie dowiedziałam się, że koleś jest maszynistą i wypytałam go chyba o całe życie zawodowe, na horyzoncie pojawił się zaspany konduktor. Gdy sprawdzał nasze bilety, minę miał dość dziwną. Przyglądał się im dłuższy czas, jakby zastanawiając się, co tutaj nie gra, i wreszcie spytał, zrozumiawszy i tak zaskakująco szybko, patrząc po tym, jak wyglądał:

Ale państwo wiedzą, że mają miejscówki?

Wiemy, ale morderstwo w afekcie jest niestety karalne – palnęłam.

Konduktor zmarszczył brwi, jeszcze raz zerknął na miejscówki, zajrzał do właściwego przedziału... i oddał nam druczki ze współczuciem w oczach.

W gruncie rzeczy podróż minęła mi całkiem przyjemnie. Wysiadłam na stacji Warszawa Centralna i rozejrzałam się w tłumie. Teoretycznie ciocia i wujek powinni tu na mnie czekać, by pomóc mi wysiąść, ale coś tak czułam, że jakby o mnie zapomnieli, to wcale nie byłoby mi z tego powodu przykro. Z tego, co zapowiadali, za pół godziny odjeżdżał pociąg, którym mogłabym sobie spokojnie wrócić do domku i mieć całą imprezkę z głowy...

Ech, niestety. Zauważyłam ich na ruchomych schodach, gdzie próbowali wyminąć jakąś obładowaną torbami kobietę i machali do mnie jak głupi, krzycząc coś, co w ogólnym hałasie było niezrozumiałe. Ta, i teraz weź się do nich przyznaj, gdy wszędzie dookoła taki tłum...

No jak się teraz te pociągi spóźniają! – wykrzyknęła na powitanie ciocia, nie zamierzając iść w ślady wujka i choćby dać mi całusa w policzek. Bo po co? Jeszcze by się inteligencją zaraziła... Ale w sumie to i dobrze, nienawidzę obmacywania. – Ja nie wiem, co oni teraz na tej kolei wyczyniają! Co widzę, że jakiś pociąg stoi, to ci wszyscy motorniczy tylko z nogami na kierownicy i nic nie robią, zamiast jechać!

Ale przecież to, czy można jechać, nie zależy od maszynisty – zaczęłam cichutko. Już tego nieszczęsnego „motorniczego” postanowiłam pominąć. „Kierownicę” tym bardziej. Także to, że pociąg przybył dwie minuty przed czasem.

Jak nie od maszynisty? To od kogo niby? Jak samochód staje na środku ulicy, choć nic przed nim nie ma, to nie wina kierowcy? Oj, dziecko, ty jeszcze sporo o życiu nie wiesz.

Przewróciłam tylko oczami, wręczyłam wujkowi walizkę i posnułam się smętnie do wyjścia, całkowicie wyłączając na barwne kazanie o mojej niedojrzałości. Pierwsza minuta, a ja już miałam dosyć.

Dobrze, że do nas przyjechałaś – mówił w tym samym czasie wujek, w głębokim poważaniu mając to, że wchodzi żonie w słowo. – Akurat będziesz pierwszą osobą, która zobaczy nasze mieszkanie.

Przeprowadziliście się? A to nowość. – Ziewnęłam. Na szczęście, tak jak przypuszczałam, żadne z nich mnie nie słuchało. Oni uznają tylko monologi.

Miałam prawo uznać ich przeprowadzki za codzienność. Odwiedzałam rodzinkę przynajmniej raz w roku, a jeszcze nigdy nie byłam więcej niż raz w jednym mieszkaniu. Sama nie wiem, co o tym myśleć,to jakieś hobby? Niewiedza, co zrobić z nadmiarem pieniędzy? Wszystkie ich mieszkania wyglądały dokładnie tak samo: znajdowały się na ostatnich piętrach w drogich apartamentowcach, były białe i sterylnie czyste, wypełnione bibelotami przypominającymi coś wyciągniętego ze śmietnika i meblami od znanych projektantów, które same w sobie musiały być warte więcej niż zajmowany lokal. U nich zawsze wszystko było idealnie czyste, wybłyszczone tak, by przypominało lustro, i raczej niedotykalne, by nie zostały przypadkiem ślady paluchów. Jak się odważyło, to ciocia miała taką minę, jakby chciała urąbać winne palce tasakiem... Jestem pewna, że przynajmniej raz w tygodniu robią we wszystkich pomieszczeniach test białej rękawiczki.

Samochód, czekający w pobliżu budynku dworca, również nie przypominał czegoś, czym można z czystym sumieniem jeździć. Gdybym ja taki miała, z pewnością postawiłabym go w pudełku w garażu, by przypadkiem się nie zakurzył... o ile bym go nie sprzedała, by kupić sobie inny, który przy okazji jest szałowy. I ładny.

Apartamentowiec, pod który podjechaliśmy, był wielki – i to tak, że przypominał jeden z tych nowoczesnych biurowców, które to próbują zrobić z tego miasta europejską stolicę, ale niezbyt dobrze im idzie. Cały został wyłożony szkłem: lekko niebieskawym i tak czyściutkim, że aż się skrzyło, gdy padały na nie promienie co jakiś czas wychodzącego zza chmur słońca. Przed wejściem – czyli rozsuwanymi szklanymi drzwiami z portiernią tuż obok – rosło kilka rachitycznych drzewek, zajmujących idealnie wykrojone z chodnika kwadratowe przestrzenie. Byłam pewna, że każda gałąź, która tylko nieśmiało wychyliła się poza ten surowy obręb, zostawała natychmiast bezlitośnie urąbana. Portier w dziwnym, przypominającym hotelowy stroju wyglądał na takiego, co żadnej roślince by nie przepuścił...

Wjechaliśmy windą na szóste piętro (jak na nich to było całkiem nisko) i eleganckim korytarzem ruszyliśmy do właściwych drzwi. Poznałam je z daleka – nie było przecież na nich nawet drobinki kurzu, a zamki otwierały się bezszelestnie. W dodatku były chyba antywłamaniowe. Zostałam wpuszczona do mieszkania, grzecznie zdjęłam buty na wycieraczce (tak czystej, że aż miałam poczucie winy, gdy je tam stawiałam) i weszłam trochę głębiej, poganiana przez podekscytowanego wujka.

Chodź, chodź, zobacz! – Dumnie stanął tuż za mną.

Przyznam, że nie było źle, choć ja takie mieszkanie z panoramicznym oknem z pewnością spożytkowałabym lepiej. Skórzane kanapy wyglądały na okropnie niewygodne, a czarnej, błyszczącej ławy i równie szpetnej komody wolałam w razie czego nie dotykać. Kilka bibelotów, w większości białych i przypominających coś rozjechanego przez pociąg, starało się uczynić surową atmosferę mniej surową, choć jak dla mnie jedynie wszystko pogarszały. Sporym zaskoczeniem był jednak prezentujący się na samym środku fortepian. Z tego, co wiedziałam, żadne z nich nie potrafiło grać i nie zamierzało brać się za odkrywanie talentu muzycznego, więc całkiem łatwo domyślić się, że to jedynie dla szpanu... Ciekawy sposób na zapełnienie braków w meblach, choć kłóciłabym się, czy wybitnie funkcjonalny.

Gospodarze wpatrywali się we mnie wyczekująco. Pytanie nie padło, ale doskonale czułam presję, wykrztusiłam więc:

Ładnie tu. – Czytaj: „paskudnie, że aż łzy z oczu wyciska”. No po prostu nie wierzę, że zostałam podpuszczona do tak perfidnego kłamstwa.

Z głębi w gruncie rzeczy dość małego mieszkania wynurzyły się moje kuzynki: Magda i Agata. Przełknęłam rodzący się w gardle krzyk rozpaczy i spróbowałam przywitać z nimi tak, by nie było po mnie od razu widać, jak bardzo nie mam na to ochoty.

Magda – a właściwie Madzia – była w moim wieku, choć przypominała zarówno wyglądem, jak i zachowaniem tak zwaną pannę z trasy. Jeszcze niedawno była plastikiem, jakiś rok temu jednak nastąpiła jej magiczna metamorfoza, gdy to z dnia na dzień przerzuciła się na gotyk. I to nie taki gotyk w stylu mroku, koronek, ostrej muzyki do delikatnego kobiecego śpiewu... Nie – ona przerzuciła się na gotyk czarny, bezlitosny, brzmiący szczękaniem łańcuchów i krzykami torturowanych. Madzia nagle stała się mroczna, poważna, trochę milcząca i zwyczajnie wredna. Całą jej garderobę zastąpiły ubrania w odcieniu mrocznej czerni (poważnie, to nie była zwykła czerń – to była mroczna czerń), a pokój z białego stał się nagle... no, czarny właśnie. Tylko że moim zdaniem nadal się nieco na tym gotyku nie znała... i trochę zbaczała w klimaty BDSM, co wychodziło ździebko niesmacznie. No bo jak można być gotką i zamiast normalnych mieć glany na złotej koturnie? Taką właśnie maszkarę widziałam przed chwilą w przedpokoju, a podejrzewałam, że nie należała do Agaty.

Bo Agata to zupełne przeciwieństwo młodszej siostry. Agata była cicha, zaniedbana, bardzo dobrze się uczyła, zawsze milutka i potulna... i tak okropnie nijaka, że to aż bolało. Nawet na wzięcie lekkiego prysznica nie miała czasu, bo musiała uczyć się do kolejnej z miliona do niczego niepotrzebnych olimpiad. Głównie z języka polskiego, bo to jedyne, co z pewnym przymrużeniem oka można było określić jej pasją.

Tak, to będą bardzo ciekawe trzy dni...

Cześć, Leah! – Agata natychmiast do mnie podbiegła i uściskała mocno. Musiałam wstrzymać oddech, by nie wciągnąć w płuca aromatu jej odzwyczajanych od wody włosów. Poważnie, raz mi się przyznała, że odzwyczaja włosy od mycia, bo wtedy mniej się przetłuszczają. Chyba nawet nie chcę wiedzieć, co miała wtedy na myśli. Nie zamierzałam też wnikać w to, jak udawało jej się tak robić pod okiem matki z obsesją czystości.

No hej. – Uśmiechnęłam się nieco na siłę, ale spróbowałam być miła. Akurat jej bycia wredną zarzucić nie mogłam. Histeryczna – tak, w końcu wpadała w panikę przed każdym sprawdzianem, zaczynając ryczeć, że na pewno nie zda, ale wredna? Nie, zawsze była dla mnie miła. Chyba jako jedyna z tej rodziny.

Będziesz przez te trzy dni zajmować mój pokój – obwieściła, odebrała mi walizkę (poczułam się słabo i bezradnie) i zaprowadziła w stronę wspomnianego pomieszczenia.

Spodziewałam się, że jej pokój będzie równie nijaki, jak ona sama, ale na szczęście nie było aż tak źle. Czerwona kanapa, łóżko z jakąś kolorową, chyba dziecięcą pościelą, idealnie uporządkowane biurko, nad nim tablica korkowa ze zdjęciami: jedno z nich przedstawiało chyba ulubiony zespół muzyczny kuzynki. Istotnym może być fakt, że jego członkowie niekoniecznie przypominali mężczyzn, choć było im do nich nieco bliżej niż do kobiet.

No, ładnie nie było, ale przynajmniej pokój okazał się czystszy od właścicielki.

Opadłam wreszcie na krzesło przy biurku i przysunęłam się do parapetu okna. Widok obcego miasta tylko spotęgował uczucie zagubienia. Nigdy nie lubiłam tak po prostu wyjeżdżać, a jeśli już to robiłam, przyzwyczajenie się do nowego miejsca zajmowało mi dużo czasu. Zawsze byłam typem domatorki: bez znajomego bałaganu, znajomego zapachu i znajomych dźwięków wokół czułam się po prostu źle. Tutaj wszystko było obce. Nawet rodzina, którą niby doskonale znałam, ale która od zawsze niekoniecznie chciała znać mnie. Każdy źle by się czuł w otoczeniu ludzi, dla których jest... nawet nie wiem kim. Nie chciało mi się wierzyć, że mnie nie lubią, bo chyba powinno czuć się coś więcej do członka rodziny, a i pewnie by mnie nie zapraszali, gdybym była im całkiem obojętna, ale czasem zastanawiałam się, na ile te uprzejmości są szczere.

Do wieczora właściwie było tak samo – nikt się mną zbytnio nie interesował, tylko każdy poświęcał się swoim sprawom: Agata się uczyła, Madzia słuchała muzyki na słuchawkach tak głośno, że słyszałam ją w drugim pokoju, wujek oglądał telewizję, ciocia ochrzaniała go, widocznie nie przejmując się tym, że ją olewa, a ja dorwałam się wreszcie do dawno niewidzianego laptopa i zabrałam się za pisanie.

Piszę właściwie od kiedy tylko stałam się na tyle świadoma, by umieć wymyślić w miarę spójną historyjkę. Z początku, jako dziecko w wieku przedszkolnym, tworzyłam jedynie opowiastki obrazkowe, a następnie łapałam jakiegoś niczego niespodziewającego się dorosłego i dyktowałam mu kwestie. Sama wzięłam się za to, gdy miałam lat bodajże jedenaście. Od opowiadań o śmiesznych kotach doszłam, poprzez pamiętnik zbuntowanej nastolatki i jakieś bajki nie wiadomo o czym, do twardej fantastyki na podstawie nieraz zbyt wyrazistych snów.

Obiad był wyjątkowo nieartystyczny, ponieważ wyglądał tak, jak tego nie cierpię, a jak wygląda prawie zawsze w polskim domu: składały się na niego ziemniaki, kotlet schabowy i surówka, której było tak żałośnie mało, że nie dało się nią zamaskować tego, jak okropnie sucha i stająca w gardle była reszta. Oczywiście nie mogłam zjeść praktycznie niczego, co znalazło się na moim talerzu, postraszona przez lekarzy w szpitalu, czym to się może w najbliższych dniach skończyć, ugniotłam więc sobie ziemniaczki z masełkiem i udałam, że niesamowicie się nimi najadłam. Bałam się, że i tak brzuch będzie mnie boleć, ale kierowałam się nadzieją, że może faktycznie jako wilkołak regeneruję się trochę szybciej od normalnych ludzi i cierpienia nie będą jakieś wyjątkowo straszne.

Wieczorem stanęłam przed prawdziwym dylematem: co ze sobą zrobić? Jak na złość, od środka zaczęła mnie rozsadzać znajoma energia, nakazująca natychmiast znaleźć się na zewnątrz. Ściany pokoju, w którym i tak czułam się jak w klatce, naraz stały się jeszcze cięższe, wręcz jakby nie pozwalały mi oddychać; przez szeroko otwarte okno dostawało się zbyt mało powietrza, a sufit zwieszał się nad głową, uniemożliwiając dojrzenie upragnionego nieba. Zaczęłam chodzić w kółko, poukładałam nawet rzeczy w walizce, ale nijak nie chciało mi przejść.

Wytrzymałam tak mniej więcej do godziny dwudziestej, kiedy to ciocia zabrała się za szykowanie kolacji. Po obiedzie byłam tylko jeszcze bardziej głodna, lecz zobaczywszy na stole prezentujące się w całej okazałości opakowanie margaryny, ciemne pieczywo i trzy rodzaje niesamowicie tłustej szynki, błyskawicznie straciłam apetyt. Brzuch mnie napierniczał na samą myśl. Nawet jakbym była zdrowa, nie tknęłabym niczego, co znajdowało się w zasięgu wzroku... Nie miałam wyjścia: musiałam przekonać rodzinkę, by wypuściła mnie do sklepu, gdzie wyposażyłabym się w coś dietetycznego. Jakim cudem się zgodzili – nie wiem, ale grunt, że się udało. Madzia posłała mi dziwne spojrzenie, gdy założyłam szybko buty i wybiegłam na zewnątrz. W pierwszym odruchu myślałam, że chodzi jej o wychodzenie o tak późnej porze, ale nie...

Gdy wypadłam na dwór w krótkim rękawku, aż mnie zatchnęło. Cofnęłam się błyskawicznie w głąb klatki schodowej i zamarłam, nie bardzo wiedząc, co dalej. Pamiętając o tym, jak nienaturalnie ciepło było o tej porze w moim mieście, nie pomyślałam, żeby wziąć kurtkę, a tu proszę bardzo: pogoda z końcówki października. Potarłam dłońmi przedramiona, po których rozsypała mi się gęsia skórka, i dzielnie ruszyłam przed siebie.

Apartamentowiec, wraz z trzema identycznymi i paroma niższymi, stał na sporej ogrodzonej działce. Było tu trochę zbyt nowocześnie jak na mój gust, ale raczej niebrzydko, więc dało się spokojnie przespacerować między budynkami.

Nie wiedziałam, jak przemiana w wilka mogłaby wpłynąć na tych kilka szwów, których nadal mi nie zdjęto, ale po kilku krokach postanowiłam zaryzykować. Quills wspominał, że jeśli będę ostrożna, nic nie powinno się stać, a tak się stęskniłam za wilczą formą, że nie umiałam sobie tego odmówić. Szłam w razie czego bardzo powoli – przy stawianiu dłuższych kroków coś w boku mimo wszystko nieprzyjemnie mi się ciągnęło, a za powrót do szpitala wolałabym jednak podziękować – ale nie mogę powiedzieć, by było nieprzyjemnie. Owszem, zimno, co chyba normalne jak na tę porę roku, ale... nawet powietrze było inne. W środku miasta powinno być raczej przesiąknięte smrodem spalin, niemożliwym do przeoczenia dla czułego wilczego nosa, ale jakoś udawało mi się zepchnąć to na obrzeża świadomości, dzięki czemu zwróciłam uwagę na wszystko inne. A zwłaszcza na to, czego nie było... Nie wyczuwałam tajemniczej aury napięcia, jeżącej każdy najmniejszy włosek na ciele; nie czułam zapachu kojarzącego się z mokrym cementem i tanią farbą drukarską, nie czułam smrodku nagrzanych upałem betonowych ścian. Powietrze było przede wszystkim lodowate, nie mieszało się z płynącymi nie wiadomo skąd ciepłymi prądami, które wprawiały w taką dezorientację... To powietrze było po prostu zdrowe. Szłam, a nie płynęłam w nim z trudem. Oddychałam z łatwością, a nie siłowałam się z nim za każdym razem, gdy chciałam napełnić płuca.

Dreptałam samym środkiem kulturalnego chodniczka, nie przejmując się tym, że ktoś mógłby mnie zauważyć. Ludzie mają to do siebie, że widzą nas bardzo często, ale ich mózgi tak przetwarzają obraz wspomnień, że po kilku chwilach już nie rozumieją, co takiego było w nas dziwnego. Uznają nas za psy, ewentualnie za zwykłe wilki... A nawet jeśli rozpoznają, nikt im przecież nie wierzy.

Po obu stronach miałam elegancki, idealnie zadbany trawnik. Możliwe, że sztuczny, bo nadal, pomimo pory roku, był intensywnie zielony. Zbliżałam się do nowoczesnej ławki, obok której stała niska latarnia, kształtem przypominająca element biorący udział w wypadku samochodowym. Dawała przy okazji niby jasne, ale lodowato zimne światło, w którym właściwie i tak nie było nic widać.

A gdy stanęłam na wysokości tej ławeczki...

W pierwszej chwili nie wiedziałam, co się stało. Kątem oka zauważyłam szybko poruszający się cień, a w następnej sekundzie już leżałam na betonie, przyciśnięta do niego przez jakiś ogromny ciężar. Spróbowałam się szarpnąć, zaskomlałam, gdy nieprzyjemne uczucie ciągnięcia w boku przerodziło się w ból, i zamarłam, czując na uchu gorący oddech.

Ja pierdzielę, nawet nie można się przespacerować na wakacjach – palnęłam w myślach, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy wgniatający mnie w nowe płytki chodnikowe wilk może mnie usłyszeć. Chyba powinien, skoro posiadałam jakiś tam ułamek mocy Alfy.

Że co? – rozbrzmiało gdzieś w eterze.

Ach, czyli jednak mnie słyszysz! Złaź ze mnie wreszcie!

Nieco zdezorientowany moim temperamentem, posłusznie odsunął się na kilka kroków, dzięki czemu mogłam podnieść się z ziemi i otrzepać.

Nie powiem, całkiem czysto macie w tej stolicy, ale nie musiałam oglądać tego z aż tak bliska!

Duży wilk patrzył na mnie tępo.

Jezu, no co chcesz?! – Gdyby tylko ruszało mi się tak sprawnie, jak zwykle, na pewno bym mu zwiała, ale teraz mogłam tylko pomarzyć. Musiałam sprawić, by to on chciał uciec.

Ja myślałem... – Zawahał się, obejrzał przez grzbiet, jakby wypatrywał ratunku. – No... Myślałem, że jesteś nowa i...

Nie jestem stąd, młotku – wycedziłam, z trudem obchodząc go dookoła, jakbym zamierzała odmaszerować. – A nawet jakbym była nowa, to co w związku z tym? Jako kobieta mam prawo sforę olewać.

Że co?

Teraz to aż stanęłam.

Co co? – spytałam mało inteligentnie.

Koleś zaczął niestety już brać się w garść, bo potrząsnął głową, chcąc powstrzymać się od udzielenia mi zbyt wielu myśli. To i tak było nieco dziwne, że słyszeliśmy się nawzajem, skoro nie miałam w planach dołączania do tego stada. Może faktycznie jakieś tam zdolności miałam.

Dobra, mała, nieważne. – Warknął, gdy chciałam zacząć go wypytywać. – Myślałem, że jesteś nowa i że jesteś stąd, tak? Ale nie jesteś. Więc sprawa załatwiona.

Odwrócił się i ruszył w stronę majaczącego między blokami cienia. Obserwowałam go, zupełnie zdezorientowana, dopóki nie zniknął za rogiem.

Tylko uważaj – usłyszałam jeszcze w myślach. – Ja bym nie radził ci się tutaj przemieniać. Bo jak trafisz na resztę...

Chciałam go zawołać i przymusić, by powiedział cokolwiek więcej, ale nie zdążyłam podjąć decyzji, a już ognik jego myśli zniknął mi z zasięgu. Zaklęłam wściekle, drapnęłam ziemię, by wyładować emocje.

Nie podobało mi się to. Ten wilk śmierdział czymś dziwnym i ewidentnie wiedział coś, co mogłoby okazać się dość istotne. Niby nie powiedział nic wprost, ale z tego, co udało mi się wyczytać z jego nieubranych w słowa myśli, wynikało, że w mieście działo się coś niedobrego. Nie tak bardzo niedobrego, jak u nas, ale... wypadałoby to wiedzieć. Dla własnego bezpieczeństwa... bo może ma związek z tym, co jest grane w mojej okolicy?

I co miało znaczyć, że nie wolno mi się przemieniać? Był zakaz, bo mieli taką fanaberię? Tak, ja wiem, że gdy jest się mężczyzną i przemienia tak po prostu na czyimś terenie, to jest to lekko nieuprzejme, ale kobiety przecież zawsze miały w tym trochę więcej wolności. Na pewnych warunkach mogły nawet przemieniać się i nie należeć oficjalnie do stada, więc mogłam sobie tak samotnie chodzić, nawet jakbym tutaj mieszkała.

Potrząsnęłam łbem, rozejrzałam się niespokojnie i w razie czego przemieniłam w człowieka. Zimno zaatakowało mnie ze zdwojoną mocą, ale postanowiłam nie zwracać na nie uwagi. Zawitałam jeszcze tylko w malutkim spożywczym, umiejscowionym koło wejścia do jednego z apartamentowców, i wróciłam do apartamentu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz