poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 15

 – No chodź, Leah, bo chyba się nie boisz? – nęciła Madzia, stercząc w drzwiach zaanektowanego przeze mnie pokoju.

Serio, ja naprawdę nie przepadam za włóczeniem się po centrach handlowych i poważnie myślę, że jeszcze powinnam się oszczędzać – powtórzyłam chyba dwudziesty raz, jednocześnie usiłując poprawić wszystkie literówki w napisanym akurat zdaniu.

Chwilę patrzyła na mnie morderczym wzrokiem, ale wreszcie tupnęła ze złością i odwróciła się na pięcie, obwieszczając dumnym głosem:

W takim razie idę bez ciebie!

Bardzo się tym przejęłam.

Tak z ciekawości postanowiłam zerknąć, co ona tam robi. Zapisałam szybko plik i wyjrzałam przez drzwi pokoju akurat w momencie, gdy podchodziła do położonego na stoliku obok drzwi wejściowych portfela wujka i wyciągała z niego garść banknotów.

Okradanie własnych rodziców? No, całkiem mądrze, nie powiem. Podziwiam.

Ostatnia szansa! – zawołała, widząc, że gapię się na nią z głupią miną. – Idziesz czy nie?

Nie – odpowiedziałam. – Wstydzę się pokazywać publicznie w towarzystwie nastoletnich złodziejek – dodałam pod nosem, wracając do laptopa. Jeśli w ogóle miałam do niej jakikolwiek szacunek, to właśnie całkowicie go straciłam.

W pokoju za to dosłownie wlazłam w Agatę.

Ojej, przepraszam, nie widziałam cię! – krzyknęła przerażona, choć ewidentnie to ona stała w miejscu, a ja ją staranowałam, i to tak, że wylądowała na kanapie.

Nic się nie stało – jęknęłam, próbując się od niej opędzić. Za cel obrała sobie dokładne obejrzenie mnie, więc najłatwiejsze to nie było.

To dobrze – oceniła wreszcie, prostując się. – Słuchaj, bo mam do ciebie taką sprawę...

Tak? – spytałam nadal uprzejmie, choć już przeczuwałam, że interes mi się nie spodoba.

No bo słyszałam, że jesteś całkiem dobra z pisania wypracowań...

Przez chwilę nie miałam pojęcia, o co jej chodzi.

Jestem dobra z pisania, ale nie wypracowań – poprawiłam szybko. Ale, jak widać, za wolno.

To super! Bo ja mam straszny problem z jedną rozprawką. Pomogłabyś mi? Chodź, to tylko chwila.

Tak. I oto ja, mając średnią przeważnie oscylującą w okolicy solidnej dwói, awansowałam na kogoś, kto pomaga starszym od siebie kuzynkom w lekcjach. Czyż to nie zabawne?

No ale no Leah! – wydarła się Madzia niemal jednym ciągiem, wpadając do pokoju. Nieco się zdziwiłam: byłam pewna, że już wyszła. – No ale chodź ze mną, no! – Prawie padła mi do kolan. Złapała mnie za bluzkę, ugięła nogi, by znaleźć się poniżej poziomu mojego wzroku, przyjęła idiotycznie przerysowaną proszącą minkę. Byłam tym tak oniemiała, że nawet przez chwilę nie przemknęło mi przez myśl, że za takie zachowanie powinnam raczej przemienić się w wilka i ją zagryźć.

O, chciałyście gdzieś wyjść? – Agata zatrzymała się wpół kroku z zeszytem w dłoni. – Jejku, nie wiedziałam. Idźcie, pogadamy o rozprawce wieczorem, nie ma problemu przecież.

Kurde, ja już chyba wolałam pogadać o rozprawce niż...

No chodź, Leah, proooszę! – wyła Madzia. – Fajnie by się było trochę poznać, co? Niby jesteśmy prawie kuzynkami, a nic o sobie nie wiemy!

Mało brakło, a palnęłabym, że wiem już o niej wystarczająco, by nie chcieć bliżej się poznawać.

Co ci się tak nagle zebrało na poznawanie mnie? – jęknęłam zamiast tego.

Wydaje mi się, że możemy być bratnimi duszami. – Znaczącym wzrokiem obrzuciła mój strój. Akurat dzisiaj zachciało mi się ubrać bardziej rockowo...

Możemy przecież pogadać tutaj, jakiś film obejrzeć... – proponowałam desperacko. – Nie powinnam jeszcze tyle chodzić.

Wczoraj wyglądałaś na całkiem zdrową.

Ja pierniczę, było siedzieć w tym cholernym łóżku i skręcać się z głodu, a nie szlajać po nocy...

Może i wczoraj tak, ale teraz to odchorowuję – wyjaśniłam szybko. – Trochę mnie boli. Jeść tyle też nie powinnam, lekarz coś o diecie wspominał...

Do diety to w ogóle coś się nie stosowałaś. – Uniosła narysowaną brew.

No ciekawe dlaczego?

Oj, no chodź. Autobusem podjedziemy i najwyżej w jakiejś kawiarni usiądziemy.

No kurna, no, gdzie ta moja cholerna asertywność znowu polazła?!

Idźcie, idźcie, to fajnie, że chcecie się poznać. – Agata obdarzyła nas uśmiechem, w którym było coś przywodzącego na myśl Matkę Polkę. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego tak mi się to skojarzyło, ale ta mina po prostu była jakaś taka... przesadnie dobrotliwa. Jakby chciała powiedzieć: „patrzcie, znowu rezygnuję z siebie, żeby wam było dobrze”. – W końcu jesteśmy rodziną.

Jestem bardzo rodzinna, opiekuńcza, sentymentalna i uwielbiam, gdy ludzie są dla siebie mili, ale to tak bardzo przypominało mi jakąś charytatywną reklamę, że mało pawia nie puściłam.

Jezu, dobra, niech wam będzie – skapitulowałam płaczliwie.

Madzia podskoczyła z radości i zaciągnęła mnie do przedpokoju, ledwie pozwalając, bym złapała po drodze torebkę.

Po prostu nie mogłam uwierzyć, że jestem w stanie upaść tak nisko. Kurde, jak to możliwe, że z całym moim charakterem mam czasem takie problemy z oznajmieniem komuś, że mogę nie mieć na coś ochoty? Cholera, nie wiem. Magia?

Nie lubiłam Warszawy. Od zawsze nienawidziłam miast, które mają w sobie tak dużo nieuszanowanej historii. Nie wiem, może coś jest ze mną nie tak, ale za każdym razem, gdy widziałam, jak burzy się stare kamienice tylko po to, by na ich miejsce wcisnąć kolejny symetryczny, sterylnie czysty apartamentowiec dla młodych bufonów, czułam, że rozsadza mnie ze wściekłości. Nienawidziłam braku poszanowania dla tego, co było kiedyś. Nienawidziłam nowoczesności i tego, że według wszystkich współczesnych ludzi każda rzecz, jaka się do czegoś nadaje, powinna mieć przedrostek „smart”. Spoko, bez smartfona, internetu i dobrego komputera bym wykitowała, ale moim zdaniem da się to połączyć bez problemu z poszanowaniem dla przedmiotów z historią. Bo wszystko, co miało historię, było przecież fascynujące... Nie rozumiałam, dlaczego tak wielu nie jest w stanie tego docenić. Przecież to historia czyniła nas takimi, jakimi jesteśmy. Bez historii nie byłoby nas, więc należy jej się szacunek... Nie byłam nigdy patriotką, nie interesowałam się szczególnie historią Polski, przez szkolny program nauczania przemienioną w niekończącą się opowieść o przegranych powstaniach i biało-czerwonym bólu dupy, ale zawsze uważałam, że warto wiedzieć, skąd się pochodzi, docenić kapitał naszych przodków. No ale przecież w starych kamienicach nie jest higienicznie czysto, nie ma wind dla tych, którym nie chce się używać nóg, czuć wciąż obecność poprzednich lokatorów i ciężko zorganizować w pobliżu nowoczesny plac zabaw dla gówniaków. Więc kamienice są be. Wypierdzielmy wszystkie, wstawmy na ich miejsca jak najprostsze konstrukcyjnie wieżowce, malowane w geometryczne wzory, i cześć. Będzie ładnie, czysto, widno. A drzewa też najlepiej wypierdzielmy, źle się komponują z miejskim krajobrazem i śmiecą do tego jakimiś tam liśćmi.

Nie, tu chyba nie o Warszawę jako taką chodzi. Tu chodzi jak zwykle o ludzi. Nienawidzę ludzi...

Niemal się nie odzywając, dotarłyśmy na przystanek. Bynajmniej nie autobusowy – to był przystanek metra. Metro to chyba jedyna kolej, której nie lubiłam. Tłok, ścisk, smród ludzkich ciał, z którym nie dawała sobie rady słaba wentylacja, dojmujące poczucie tych ton ziemi i betonu nad głową i pociąg tak zawalony, że aż ciężko do niego wsiąść... Nie no, sama przyjemność, przejechać się w takim ścisku. W dodatku jak jest się mojego wzrostu, a we w miarę ciepły dzień wszyscy muszą obowiązkowo trzymać się uchwytów wiszących z sufitu. Ja pierniczę, dla niektórych ludzi użycie dezodorantu chyba musi być jakimś potwornym wysiłkiem.

Domek na wsi. Albo najlepiej na takim zadupiu, by moim największym zmartwieniem było to, czy dam radę samodzielnie odśnieżyć drogę dojazdową i czy starczy mi benzyny na dostanie się do najbliższego sklepu. Proszę. Błagam...

Nie wiem, jak ty tu możesz mieszkać – jęknęłam do Madzi, gdy już wysiadłyśmy trzy stacje dalej i udało mi się dotlenić po wstrzymywaniu oddechu przez całą drogę.

Dlaczego? Przecież Wawa jest fajna. – Popatrzyła na mnie ze szczerym zdziwieniem.

Ale ten tłok... Jest głośno, ludzie wszędzie chodzą, trzeba ciągle uważać, żeby w kogoś nie wejść. Nie masz tego czasem dosyć?

Jakoś nie. Lubię, jak coś się dzieje. Wiesz, ile tu jest atrakcji? Nie musisz nudzić się w domu.

Kurna, a ja bardzo lubię nudzić się w domu. W razie czego nie powiedziałam tego głośno, bo i tak już dziwnie na mnie zerkała.

Okazało się, że wylądowałyśmy w „Złotych Tarasach”. Szczerze, to nawet mnie to miejsce interesowało, bo ciekawa byłam, jak jest w środku, pod tym dziwnie przeszklonym sufitem, więc ucieszyłam się na tyle, na ile to było w takiej sytuacji możliwe. W boku zaczynało mnie nieprzyjemnie kłuć, kondycja też jakoś nieco za mocno przypominała o tym, że jest niewystarczająca, zupełnie jakby ciało usiłowało oznajmić mi, że nie powinnam jeszcze wybierać się na takie forsowne wyprawy. Jakbym obłożnie chora była, no.

Zaraz wyczaiłam lokal, który nosił dumne miano „pijalni czekolady”, i zaciągnęłam tam kuzynkę, choć próbowała powstrzymać mnie przed tym rękami i nogami, rozpaczając, że przecież najpierw wypadałoby zajrzeć do jakiegoś sklepu. Zadekowałam się przy najbardziej aspołecznym stoliku w samym kącie, zamówiłam sobie obrzydliwą ilość tortu i trzy rodzaje czekolady do picia i czekałam, próbując nie ślinić się zbyt mocno. I nie myśleć, że pewnie zdechnę z bólu, skoro ziemniaczki były już dla mnie wyzwaniem.

Wokół miałam postarzane meble, rzeźbione krzesła z materiałowymi obiciami, tapetę w pionowe pasy i wiszące na ścianach stare fotografie. Światło było lekko przytłumione, co pięknie komponowało się z ciemnym drewnem. Strasznie chciałabym mieć tak kiedyś w domu.

Szkoda tylko, że Madzia pasowała do otoczenia jak pięść do nosa.

Coś mówiłaś, że nie powinnaś jeść takich rzeczy – przypomniała po odejściu kelnera.

Ciężko mi się tu powstrzymać – wyjaśniłam szybko. W sumie szczera prawda...

Ty zawsze tyle jesz?

Nawet jeszcze więcej. – Prawie popłakałam się ze szczęścia, gdy dostałam swoje zamówienie. Sama nie wiedziałam, czy zeżreć wszystko paroma gryzami, by zabić głód, czy jednak delektować się tak z godzinkę.

Nie rozumiem. I tak wyglądasz? – Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Ja muszę się ciągle odchudzać.

Z czego? – Zmierzyłam ją wzrokiem. – Przecież figurę masz dobrą – dodałam, gdy już udało mi się przełknąć za duży kawałek ciasta.

No coś ty! – Zbulwersowana odstawiła z hukiem szklankę z sokiem na blat stolika. – Przecież zobacz, jakie ja mam grube uda!

Masz normalne. Chyba nawet takie jak ja, coś mi się zdaje, a ja mam niedowagę.

Niemożliwe...

Chcesz, to w domu zmierzymy.

Oj, dobra, nieważne. – Ze złością machnęła dłonią w jakiś wyjątkowo nieskoordynowany sposób. – A dlaczego na ciuchy nie chciałaś iść? Nie lubisz ubrań?

Uwielbiam ubrania – zaprotestowałam. – Tylko naprawdę mnie brzuch boli, jak za długo chodzę.

Chyba nie uwierzyła.

Niech ci będzie... – Skupiła się na mieszaniu soku słomką.

W ogóle to ty tutaj kupujesz? – próbowałam podtrzymać rozmowę. – Wydaje mi się, że w normalnych sklepach nie ma za dużo ciuchów w twoim stylu.

Gotka wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała. A tym razem pytałam szczerze. W którym z popularnych sklepów sieciowych chciała znaleźć gorsety, kuse sukieneczki z koronkami, podarte rajstopy i idiotyczne glany na złotej koturnie? Tak, założyła je dzisiaj.

Jak chcesz. – Sama nie wiem, dlaczego byłam tak zawzięta na tę rozmowę, skoro to ona ją zainicjowała, ale nie ustępowałam w próbie znalezienia tematu. – To może powiedz, czym się interesujesz? Nigdy o tym nie gadałyśmy.

Muzyki dużo słucham. – Nadal grzebała tą cholerną słomką.

A jakiej? Rocka gotyckiego? Czy czegoś innego?

Głównie rocka gotyckiego. Lubię, jak śpiewają kobiety. Epicę lubię. Evanescence... Ale przepadam też za k-popem.

Poplułam się czekoladą.

Sorry, zakrztusiłam się – mruknęłam szybko, sięgając po serwetki. – Lubisz... k-pop?

Nie no, w to już nie mogłam uwierzyć. Nie i koniec. Gotka słuchająca k-popu? Przecież to aż niesmaczne...

Lubię. BTS jest bardzo fajne. – Uśmiechnęła się jakoś rzewnie. – Strasznie podobają mi się Koreańczycy.

Dłuższą chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, jak zamykało się szczękę.

A... A ja słucham doom metalu – wyjąkałam po paru sekundach wgapiania się w nią jak cielę. – Black Sabbath, Electric Wizard, Satori Junk...

O, doom też jest fajny – ożywiła się. – Chociaż ja lubię black metal i horror metal.

Jakbym Gabrysię słyszała... Wolałam nie wiedzieć, czym jest horror metal.

Gadka zupełnie się nie kleiła. Co chwilę któraś z nas rzucała jakąś nieakceptowalną dla drugiej nowiną, co druga kwitowała miną, z którą chętnie złożyłaby dzięki Bogu, że nie jesteśmy spokrewnione. Wspaniała rozrywka. W końcu Madzia, nie doczekawszy się niczego, co by ją zainteresowało, jęknęła z poirytowaniem:

No zjadłaś już? Idziemy do tych sklepów?

Niestety zjadłam. Z żalem zapłaciłam rachunek i polazłam za nią, pozwalając, by prowadziła mnie w wybranym kierunku.

Okazało się, że gdy już przeszłyśmy do tego, o co Madzi w rzeczywistości chodziło, z zamiaru poznania siebie nawzajem szybko trzeba było zrezygnować. Próbowałam jeszcze parokrotnie zacząć jakiś temat, nawet odnośnie ubrań, które oglądałyśmy, ale rozmowa kompletnie się nie kleiła. Odkąd opuściłyśmy kawiarnię, dziewczyna zaczęła mnie traktować dokładnie tak, jak zwykle – czyli jakbym jej przeszkadzała. No cóż. Od początku nie chciało mi się w tę jej magiczną metamorfozę wierzyć. Widocznie przez chwilę chciała okazać jakieś szczątkowe dobre chęci, ale cierpliwość już jej się wyczerpała.

E, co się przejmować. Miałam ją – delikatnie mówiąc – gdzieś.

Chodziłyśmy w miarę razem, ale każda z nas podążała raczej swoją drogą. Po paru minutach zdołałam wkręcić się w zakupy i kupiłam sobie parę rzeczy (mama w końcu dopiero co jęczała mi, żebym gdzieś poszła i kupiła sobie coś ładnego, sprawiła jakąś przyjemność i tak dalej, więc czemu nie? Co z tego, że nie mam już miejsca w szafie...). Ostatecznie wyszło na to, że i tak obłowiłam się lepiej niż Madzia, która potrafiła jedynie łazić między wieszakami i narzekać, jakie to wszystko jest brzydkie i nie w jej stylu. A dopiero co ją o to, cholera, pytałam, nie?

Ale nie ma co się złościć. Cały czas wmawiałam sobie, że zdołam to wytrzymać, bo przecież już tak niewiele zostało do jutra...

Gdy wróciłyśmy do mieszkania – Madzia wściekła na projektantów mody, a ja w sumie całkiem zadowolona, choć nieco obolała w brzuchu – chciałam zająć się czymś po swojemu. Może usiąść i wziąć się za pisanie, może coś poczytać, może położyć się wcześniej spać... A kij. Agata już czekała na mnie ze słodką miną i zeszytem na kolanach. Ciekawa byłam, skąd ona wzięła ten pomysł, że jako osoba pisząca zdołam pomóc jej w rozprawce? Rozprawka to przecież jedna z tych form, które skutecznie potrafią talent pisarski stłamsić i zadusić.

Resztę dnia spędziłam w roli nierozgarniętej nauczycielki.





***



Dzień mojego wyjazdu był prześliczny. Słonko przygrzewało radośnie, nie dając się przysłonić tym kilku puszystym, białym chmurkom, płynącym po intensywnie niebieskim niebie. Ludzie wylegli falami na ulice, chętni złapać odrobinę witaminy D przed nadejściem zimy. Ja sama również obudziłam się w nastroju wprost wyśmienitym. Wstałam w podskokach, nawet bez przedłużania zwolniłam łazienkę niecierpliwiącej się Madzi i wręcz pofrunęłam do kuchni.

Słońce świeci, ptaszek kwili, może byśmy coś wypili?! – zaintonowałam, dorywając się do butelki z wodą.

Gdyby wzrok mógł zabijać, pewnie padłabym trupem pod siłą spojrzenia cioci. Kobieta tak się zagotowała, że wujek rzucił się z drugiego końca kuchni, by ją uspokajać.

Leah, na śniadanie będą naleśniki, dobrze? – spytał mnie szybko, widząc, że ledwo powstrzymuję się od ryknięcia śmiechem.

Tak, tak, oczywiście. – Byłam w tak wyśmienitym nastroju, że nawet skłonna byłam te naleśniki zjeść, choć nie przepadałam za innymi niż zrobione przez moją mamę. Była szansa, że tego nie odchoruję, skoro poprzedniego dnia nic mi nie było po torciku czekoladowym...

Po obfitym śniadanku spakowałam się w tempie ponaddźwiękowego odrzutowca i zameldowałam się przy drzwiach, starając się nie uśmiechać za szeroko. W okolicy dworca kompletnie nie było gdzie zaparkować, więc dałam się wysadzić na samym środku przejścia dla pieszych, gdzie natychmiast zostałam strąbiona przez autobus. Pokazałam środkowy palec produkującemu się kierowcy, pomachałam grzecznie wujkowi i niemal w podskokach ruszyłam do budynku. Odetchnęłam oszałamiającą wolnością i rozejrzałam się za kasą, w której mogłabym kupić miejscówkę. Wyrzucając sobie w myślach, że nie zrobiłam tego wcześniej, z już mniej radosnym nastawieniem ustawiłam się w blisko kilometrowej kolejce, niepewnie popatrując na zegarek.

Pół godziny. Jeśli to się ruszy w pół godziny, to ja im chyba pomnik postawię...

Efekt był taki, że kolejka się nie ruszyła. Kilka kas trwało sobie zamkniętych na głucho; przy pierwszej otwartej jakaś rodzina kupowała bilety dla kilku osób, przy drugiej zadekowała się kobieta mówiąca tylko po angielsku, z którą biedna sprzedawczyni nijak nie mogła się dogadać, a przy trzeciej na oko typowa nauczycielka zwracała bilety dla szesnastoosobowej grupy, jednocześnie deklarując chęć kupienia następnych dwudziestu pięciu. Stałam, czekałam, kontemplowałam szczęśliwe życie bez dybiącej na mnie cioci, tylko czekającej, aż pomacam coś, czego nie wolno mi było pomacać, i tak jakoś wyszło, że w pewnym momencie zauważyłam, iż... no cóż, mój pociąg odjeżdża za pięć minut.

Zaklęłam wściekle, zarzuciłam kilkutonową walizkę na plecy i puściłam się biegiem w kierunku ruchomych schodów. Na zakręcie staranowałam grupkę dresiarzy, z których jeden aż wylądował na stojącej obok ławce. Runęłam schodami w dół i... zatrzymałam się na przeszkodzie.

Przeszkodą była młoda dziewczyna z wózkiem z niemowlakiem.

Już sam widok dzieciaka po niedawnych przeżyciach sprawił, że się we mnie zagotowało, ale gdy jeszcze niewidząca poza nim świata mamusia zignorowała wszystkie prośby przesunięcia się, zerkając na mnie z jakimś wyrzutem i lekkim obrzydzeniem, załączyłam pierdolca z prawdziwego zdarzenia. Ignorując, że chyba nie do końca powinnam tak robić, nawet jeśli po sześciu dniach od zabiegu czułam się całkiem dobrze, mocniej owinęłam się paskiem od walizki, czyniąc z niej niemal plecak, i... przeskoczyłam na pustą przestrzeń pomiędzy dwoma ciągami schodów. Tamtędy zbiegłam na dół, narażając się na gniewny okrzyk patrolującego okolicę ochroniarza.

Na peronie niejako czekała mnie niespodzianka, ponieważ mój pociąg tak jakby odjeżdżał. Kierownik już zagwizdał, już wszystkie drzwi się zamknęły, już gotująca się w środku EP09 ryknęła, próbując ruszyć z miejsca piętnaście wagonów, tylko ja jak głupia zamarłam, nie wiedząc, co teraz powinnam ze sobą zrobić. Właściwie w ostatnim momencie zauważyłam, że okno jednego z przedziałów jest otwarte...

Nie myśląc wiele rzuciłam się w jego kierunku, uchwyciłam się ramy, podciągnęłam z trudem i wyrąbałam na ubłoconą podłogę w środku, ku przerażeniu ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli na dobre zająć miejsc, i na ułamki sekund przed wjazdem do tunelu średnicowego.

I ku zaskoczeniu konduktora, który właśnie pojawił się na horyzoncie.

Przepraszam bardzo, ale co pani robi?! – zawołał podejrzanie wysokim głosem, podbiegając do mnie, gdy akurat próbowałam pozbierać się z podłogi. Dość paskudnie obiłam się o półeczkę, więc szczególnie łatwe się to nie okazało.

Jak to co? Wsiadam – oznajmiłam spokojnie, masując potłuczone plecy. – Jezu, moja nerka – dodałam płaczliwym głosem.

Że pani co robi?! – Dla faceta chyba byłam atrakcją tygodnia, bo zaczął się nawet rozglądać, jakby zamierzał zawołać wsparcie.

Wsiadam – powtórzyłam. – Mogłabym prosić o miejscówkę do tego biletu? – Wcisnęłam mu w dłonie moją roczną kartę. Był tak oniemiały, że nawet przez chwilę nie był w stanie odczytać z niej numeru.

Po wszystkim grzecznie zajęłam miejsce w pierwszej klasie, włączyłam sobie muzyczkę i zaplanowałam spędzić drogę na wyglądaniu przez okienko i relaksowaniu się.

Siedziałam. Myślałam. Przyjemnie było. Pociąg miał jakieś trzy godziny opóźnienia – jeśli dobrze zrozumiałam komunikat, który rozległ się w wagonie, to nastąpiła awaria sterowania ruchem. Dojechałam aż do Warszawy Zachodniej i ani centymetra dalej, ale jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało, bo fotel był wygodny, a wszystkich współpasażerów z przedziału wywiało, gdy postanowili przesiąść się w autobusy. Zgasiłam światło (za oknem zaczynało powoli robić się ciemno) i ułożyłam się na trzech siedzeniach z zamiarem przyśnięcia. Robiło mi się już tak słodko i przyjemnie...

A kij. Chyba właśnie za słodko i za przyjemnie było.

Drzwi wagonu pierdyknęły tak, jakby ktoś w trzaśnięciu nimi upatrywał swojego życiowego celu. Mało ze swojego prowizorycznego łóżka nie spadłam. Wąskim korytarzem przetoczyła się głośna grupka młodych mężczyzn, pobrzękując siatką ze szklanymi butelkami. Nie widziałam ich – zasłoniłam zasłonki, żeby nikt mnie nie podglądał – ale same dźwięki, jakie wydawali, wystarczały za wszystko.

I cała ta klnąca na potęgę i rżąca hałastra wcisnęła się do przedziału obok.

Ignorowałam ich. A przynajmniej starałam się ignorować, choć na każdy wybuch śmiechu niemal podskakiwałam na kanapie. Modliłam się, żeby pofatygował się tu jakiś konduktor (kolesie biletu na pierwszą klasę raczej nie mieli), ale jak tak sobie pomyślałam, to w sumie żadnemu trzeźwemu kolejarzowi bym takiej konfrontacji nie życzyła. Nie wiem, jakie mieli tempo i jak byli pijani przed wejściem do pociągu, ale wystarczyło dziesięć minut, by urobili się na całego. Łazili po korytarzu i walili do drzwi przedziałów. Wrzeszczeli coś. Śpiewali. Zaczepiali ludzi przez okna. Tylko czekać, aż mnie wyczają. Jak jest się samą w wagonie, to trochę głupio – przyczepią się, a ja nie zagryzę ich przecież. Raz, że się w korytarzu po przemianie nie zmieszczę, a dwa, że dość ciężko byłoby zatrzeć ślady...

Nie bałam się. Jak można przemienić się w gigantycznego psa i połowę zawartości twojej torebki stanowią ostre przedmioty, zasadniczo czujesz się niezwyciężona. Ale wnerwić się możesz, jak cię panie.

No i się wnerwiłam.

Poczekałam chwilę, aż wszyscy usiądą w swoim przedziale na następną kolejkę. Pociąg już ruszał, zdołałam więc cicho zagrzebać w torebce i znaleźć swój kupiony jakiś czas wcześniej klucz „kwadrat”. Idealnie pasował do większości kolejowych zamków, a wyniósł mnie ledwie piętnaście złotych. Wylazłam na korytarz, rozejrzałam się. Zauważywszy, że idioci pozaciągali u siebie zasłonki i chyba faktycznie wszyscy zatrzymali się na dalsze picie, beztrosko podeszłam do drzwi przedziału, odnalazłam zamek i przekręciłam z pełną satysfakcją. A następnie wróciłam na miejsce.

Czekałam grzecznie. Odliczałam. Aż w końcu...

E, idę do kibla! – obwieścił jeden z pechowych pasażerskich przypadków bełkotliwym głosem, beknął porządnie, aczkolwiek w niczym nie dorastając do pięt mojemu tacie, i szarpnął za przesuwane drzwi przedziału.

Szarpnął... i nic.

Ej, co jest? Zamknięte – zdziwił się po dłuższej chwili, gdy wiadomość łaskawie dotarła do tych samotnych trzech szarych komórek.

Jak to zamknięte? – rozległo się. – Daj mi to, ja ci pokażę, jakie zamknięte! – Kolejne szarpnięcie. – Ej, co jest, kurwa?

Zamknęli nas? Dlaczego?

E, chłopy, ja muszę do kibla!

Pani konduktooorkooo, jest tu paaaniii?! Ratunkuuuu!

Do końca drogi brzuch mnie bolał od wstrzymywania śmiechu...



***



Jak tylko wysiadłam w moim mieście, poczułam zmianę. Nie przypuszczałam nawet, że tak szybko przyzwyczaję się do normalnego powietrza w Warszawie, ale aż zaczęło mnie dusić, gdy wciągnęłam w płuca znajomą, dziwnie pachnącą mieszankę, nienaturalnie ciepłą i wzbogaconą o kilka nut, których nie potrafiłam nazwać.

Do domu niby miałam dostać się taksówką, skończyło się jednak na tym, że wybrałam się tam pieszo. W ciepłej mgle, spowijającej gęsto pogrążone w ciemności miasto, było coś na tyle fascynującego, że nie mogłam odmówić sobie dłuższego przebywania w jej aromacie. Gdy szłam, miałam wrażenie, że jej wilgotne pasma owijają się wokół mnie, jak macki żywej istoty, lecz nie czułam się tak, jakby to było coś niewłaściwego. Była... przyjazna. Ciekawska owszem – badała mnie, sprawdzała, testowała – ale z pewnością nie była zła.

Odległość do przejścia miałam całkiem sporą, ale gdy dotarłam pod blok, poczułam się... smutno. Sama nie wiedziałam, czy to kolejny Zew, bo nie było dokładnie takie samo, jak wilcza potrzeba znalezienia się pod gołym niebem, ale uczucie sprawiało, że nie chciałam chować się w mieszkaniu. Chciałam chodzić, chciałam wdychać mgłę, chciałam pozwolić jej osiadać na futrze i łasić się do łap...

Co okazało się wcale nie takie niemożliwe, bo pod drzwiami wyszło na jaw, że nie miałam kluczy.

Torebkę przeszukałam chyba dziesięć razy, w czym nawet wywaliłam na schody całą jej zawartość, nie mogąc w to uwierzyć. Za chwilę zabrałam się również za walizkę, którą wtaszczyłam na trzecie piętro z takim trudem, ale ona również po całkowitym opróżnieniu nie ujawniła zawartości, na której tak mi zależało.

Zajebiście. Rodzice na konferencji, klucze w Warszawie, a sympatyczni sąsiedzi, którzy mogliby mnie przenocować, nie istnieją. No i co teraz?

Usiadłam na schodach, zwinęłam się w kupkę nieszczęścia i wzięłam za użalanie nad własnym losem. Na to zawsze jest dobra pora. Nie miałam pojęcia, ile tak siedziałam, przez większość czasu próbując czytać jakieś wyjątkowo nieudane blogi na telefonie, gdy ponownie dopadła mnie potrzeba posiedzenia na zewnątrz. Uznawszy, że okazja jest całkiem dobra, zostawiłam torbę na półpiętrze, uznawszy, że nawet jakby mi ją ukradli, to laptopa po tygodniu i tak odesłaliby z powrotem, gdy zorientowaliby się, jak szybko chodzi, i wybrałam się na dwór.

Mgła pachniała oszałamiająco. Miałam w planach wspiąć się na rusztowanie i na wysokości kuchennego okna posiedzieć do rana, gdy otrzymałam smsa. Nieco się zdziwiłam, ponieważ zawsze uważałam, że o tej porze wszyscy normalni ludzie już śpią, ale uspokoiłam się, gdy rozpoznałam numer Jareda. Niby wiedział, kiedy wracam, więc to nic dziwnego, że wynalazł w tym kolejną okazję do okazania mi względów i, jak w tym przypadku, zaproszenia na wieczorek filmowy.

Wahałam się tylko chwilę. Pieszo miałam do niego niedaleko, ale wystarczająco, bym zdążyła nacieszyć się dziwną atmosferą. Dzięki temu może zdołam przespać się w czymś, co przypomina łóżko...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz