poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 16

Do Jareda leciałam jak na skrzydłach. Spakowałam do torebki tak zwane niezbędne minimum, walizkę wywaliłam do piwnicy, korzystając z tego, że ktoś znowu zapomniał zamknąć do niej drzwi, i radośnie ruszyłam w drogę. Nawet to, że chłopak pewnie znowu wykorzysta okazję, by się do mnie podwalać, nie potrafiło zepsuć mi humoru. Czułam się tak, jakbym szybowała kilka centymetrów nad krzywymi płytkami chodnikowymi.

Było... dziwnie. Euforia rozpierała mnie od środka i przymuszała do działania, przez co nie chciałam nawet myśleć o tym, by usiąść na chwilę i odpocząć. Normalnie powinnam o tej porze dosłownie umierać z niewyspania, a tu...

Tak, czułam, że coś jest nie w porządku. Tego nie dało się nie zauważyć: powietrze jak zwykle było gęste, gorące i nieco wilgotne, przesiąknięte trudnym do zidentyfikowania zapachem nie z tego świata, lecz teraz mi się podobał. Ciepła, aromatyczna mgła przelewała się nierównomiernymi falami, jakby wybierając, które z przedmiotów otulić, a od których trzymać się z daleka – części latarń, drzew i bloków zupełnie nie było widać, zaś pozostałe odcinały się na jej tle nienaturalnie ostro. Były jakieś... sztuczne. Nie umiałam dokładnie powiedzieć, na czym to polegało, być może to było jedynie wrażenie wywołane niezwykłą pogodą, lecz kojarzyły mi się z dziecięcą wycinanką z kartonu.

Wilczy instynkt gdzieś tam na obrzeżach świadomości podpowiadał mi, że coś jest nie tak, ale czułam się tak wspaniale, że z premedytacją go ignorowałam. Rozglądałam się na boki, by dostrzec jak najwcześniej ewentualne niebezpieczeństwo, ale nie bałam się go. Ba! Ja chętnie stawiłabym mu czoła, i to z podniesioną dumnie głową! Czułam się silnie, pewnie i po prostu wspaniale. Nie wiem, od czego to zależało, ale zdarzyło mi się to już parę razy, a każdy z nich miał miejsce w nocy.

Jared mieszkał na osiedlu dość nudnym. Znajdowało się na nim kilka wysokich wieżowców (takich naprawdę syfnych, możecie mi wierzyć) i kilkanaście zwykłych czteropiętrowych bloków OW-T o ścianach tak cienkich, że słychać było przez nie sąsiadów, nawet jeśli rozmawiali normalnym tonem. Do tego czteropiętrowce pokryto, tak jak na moim osiedlu, jedynie szarym tynkiem, spływającym całkiem malowniczymi zaciekami wraz z każdym silniejszym deszczem. Wieżowce kiedyś tam pomalowano, ale przez lata trwania w miejskim smogu przybrało to taki kolor, że już nawet ten tynk był lepszy. Osiedle przedzielono na dwie nierówne części ruchliwą drogą, przez co sprawiało wrażenie dwóch osobnych tworów, a w samym jego centrum stał tak zwany Kwadrat. Kwadrat był pięknym, zachwycającym, kwadratowym dziełem wspaniałej sowieckiej inżynierii: czyli obłożonym białą blachą falistą dwupiętrowym pawilonem z okratowanymi oknami, w którym mieściły się sklepy, szemrany bar i maleńka biblioteka. Całkiem ciekawe miejsce. Kiedyś robiłam tam sobie wycieczki krajoznawcze, dopóki nie władowałam się do jednego z korytarzyków w nocy, gdzie okazało się, że uruchamiane pod wpływem ruchu światło zapewniają cztery łyse, brzęczące jarzeniówki, z których dwie nie działały, a jedna migała. Chyba nigdy tak szybko nie uciekałam.

Jared mieszkał w czteropiętrowym bloku, który lekko wypisywał się z zasady mówiącej, że między budynkami z wielkiej płyty robiono przyjemnie dużo miejsca. Betonowy klocek praktycznie stykał się oknami ze swoim bliźniakiem na tyle, że między nimi mieściły się jedynie wąski chodnik biegnący przed klatkami schodowymi, kilka płaczących wierzb i ubogi w atrakcje plac zabaw. Fakt, było tam dość klimatycznie, bo od strony balkonów znajdował się spory teren zielony i mały, stary sad, ale chyba i tak wolałam własne osiedle. Gdyby nie sąsiedzi, byłoby mi tam idealnie.

Gdy zbliżałam się już do właściwej klatki schodowej, pogoda zaczynała się zmieniać. Zerwał się nadal ciepły, ale mocniejszy niż wypadało wiatr, szarpiący ubraniem i gałęziami wierzb płaczących. Latarnia skrzypiała na nim, a padający na chodnik snop ciepłego światła drgał, wywołując wrażenie dostrzeżonego kątem oka ruchu i rozlewającego się gęsią skórką na karku niepokoju. Mocniej otuliłam się skórzaną kurtką, którą profilaktycznie zabrałam ze sobą w ostatnim momencie, i weszłam wreszcie do wnętrza bloku, z ulgą wykorzystując to, że drzwi były niedomknięte.

Jared odważył się zajmować lokal, który niegdyś należał do moich rodziców. Słyszałam o tym miejscu wiele dobrych opowieści, ale tylko jako naprawdę małe dziecko żałowałam, że rodzicom zachciało się przeprowadzić. Moi przybrani dziadkowie mieszkali w identycznym bloku po drugiej stronie ulicy, więc często miałam tę nieprzyjemność doświadczyć, jak wszystko tam słychać zza ściany. Rozmowy, grający telewizor, spuszczaną wodę w toalecie... Zero prywatności. Trochę ironiczne było to, że taka właśnie jest większość bloków z tego okresu w Polsce. Podobno to nimi właśnie pobito słynny rekord ilości oddanych w ciągu roku mieszkań, po czym łatwo można wywnioskować, że wszystko w nich trzyma się tylko na słowo honoru.

Wdrapałam się na pierwsze piętro, grzecznie zadzwoniłam do drzwi i naprędce przejrzałam się w ekranie telefonu. Jeśli rodzice kolegi byli w domu, lepiej jakoś się prezentować, w końcu nieraz im już coś odbiło... Wyjdzie to na niekorzyść względem kolegi, bo jak tylko bardziej upodobnię się do kobiety, jemu jeszcze mocniej zbiera się na amory, ale to konieczność.

Otworzył Jared we własnej osobie. Na mój widok zdziwił się tak mocno, że dłuższą chwilę nie pamiętał o zamknięciu drzwi po tym, jak już wreszcie wlazłam do niewielkiego przedpokoju.

Nie przypuszczałem, że przyjdziesz – oznajmił wreszcie, przypatrując mi się z dziwnym błyskiem w oczach.

A co, nie odpisałam ci? – Udałam zdziwienie, bo uświadomiłam to sobie jeszcze na schodach. – Wybacz, mój błąd. – Jak gdyby nigdy nic zabrałam się za walkę ze sznurówkami glanów. Przy okazji ucieszyłam się, że nie przyszło mi dzisiaj rano do głowy, by założyć kieckę – już rurki wydawały się zbyt przyciągające wzrok, a jakbym jeszcze pokazała trochę kolanka...

To znaczy... nie zrozumcie mnie źle. Jared był chyba najporządniejszym facetem, jakiego znałam – miły, uprzejmy, koleżeński, przy tym opiekuńczy i z poczuciem humoru. Nigdy nie zrobiłby w moją stronę tego kroku więcej, gdyby nie otrzymał ode mnie wyraźnej zgody. Nie rzucał aluzjami, nie przystawiał się na siłę... zawsze był dżentelmenem. Tylko że przy okazji bycia dżentelmenem był też wilkołakiem z mojej watahy, i to wilkołakiem płci męskiej. Gdy tylko odkryłam nieco więcej, rozpamiętywał to tygodniami, chcąc nie chcąc racząc tym wszystkich pozostałych. A mi zwyczajnie robiło się głupio, gdy spotykałam się z tak jawnym określeniem jego uczuć. Głupio mi było, że widziałam doskonale, jaki jest świetny, a w dodatku przystojny i inteligentny, a i tak nie umiałam tych uczuć odwzajemnić. Nie wiem, może to ze mną jest coś nie tak. Mogłabym spróbować z nim być, zobaczyć, jak to się rozwinie, ale wiedziałam, że on sobie na taką dziewczynę nie zasłużył. Jemu należała się taka, która pokocha go bez pamięci, a nie taka, która wie, że i tak nic z tego nie będzie i potraktuje go jak coś przejściowego tylko dlatego, że nie chce już być sama, a na horyzoncie nie było nikogo innego. Tak, on pewnie, gdyby tylko znał moje uczucia (a znałby, gdyby nie to, że świetnie się maskowałam, wymieniając w myślach wszystkie dane konstrukcje EN57, gdy tylko uciekały mi w niewłaściwą stronę), chciałby, żebyśmy spróbowali. Bo był tak zaślepiony, że nawet taka namiastka by mu wystarczyła. Ale ja tak nie mogłam. To by było okrutne.

Twoich rodziców nie ma w domu? – spytałam, chcąc odgonić niechciane myśli. Wolałam skupić się na innej kwestii – a mianowicie tym, że chyba faktycznie miałam szczęście nie zastać irytującego małżeństwa.

Nigdy nie przepadałam za rodzicami Jareda, zawsze wydawali mi się sztywni, nienaturalnie poważni i jacyś tacy... kontrolujący. Nie nadopiekuńczy, bo do tego potrzeba by było w końcu umiejętności okazywania uczuć, czego brakowało zwłaszcza mamie kolegi, przez członków sfory nazywanej Królową Lodu, ale właśnie kontrolujący. Wszystko musiało być idealnie po ich myśli, synowi nawet drzwi nie wolno było samemu otworzyć, bo przecież musieli wiedzieć, z kim się spotyka i czy potajemnie jakichś swoich spraw nie załatwia za ich plecami. Skoro widziałam tu jego, a nie zasuszoną kobietę... Na nasze szczęście to taki typ ludzi podróżujących, potrafiących zostawić syna nawet na tydzień samego. Bo przecież gdy tylko w grę wchodzi praca, można zapomnieć o swojej manii sprawdzania wszystkiego, co się z nim dzieje, nie?

Nie, wyjechali na dwa dni. A czemu pytasz?

A tak jakoś. – Podniosłam się wreszcie z podłogi, złapałam torebkę i ruszyłam przodem do salonu. Już dawno temu kazał mi „czuć się tu jak u siebie”, więc co się będę zastanawiać... – Mam do ciebie pytanie. Sprawa ma się tak, że zapomniałam z tej cholernej Warszawy kluczy do domu. Mogłabym przenocować u ciebie? – Słodko zatrzepotałam rzęsami, choć i bez tego wiedziałam, jaka będzie odpowiedź.

No pewnie! – ucieszył się wyraźnie. Miałam tylko nadzieję, że nic dziwnego nie zaczęło mu chodzić po głowie. – Siadaj na kanapie, zaraz przyniosę żarcie. Wybierz jakiś film. – Gestem wskazał na wznoszącą się na stoliku stertę płyt DVD i zniknął w kuchni.

Posłusznie zajęłam miejsce na skórzanej sofie, uprzednio dokładnie wymościwszy ją sobie kocem – nie cierpię, gdy taki materiał dotyka mi do gołej skóry. Zajęłam się przeglądaniem biblioteczki filmowej, lecz, jak mogłam przypuszczać, wśród tych kilkudziesięciu pozycji znalazłam same horrory. To chyba mój znienawidzony gatunek filmowy. O ile książki tego typu nawet lubiłam, tak filmy zwyczajnie mnie śmieszyły. To, że ogólnie nie przepadałam za oglądaniem filmów w jakimkolwiek wydaniu, już łaskawie pominę. Jedynym, co tolerowałam, były dziwne komedie, po całej reszcie zwyczajnie miałam takiego kaca psychicznego, że ciężko mi było się pozbierać do końca dnia. Bardzo mądrze, kolego, że mnie na to naraziłeś. I bardzo mądrze, Leah, że się na to zgodziłaś.

Znalazłaś już? – Chłopak wszedł do pokoju, ledwo wystając zza góry czipsów i ciastek.

Podałam mu jedyną płytę, która nie miała satanistycznego tytułu, i pomogłam z organizowaniem picia.

O dziwo, czas spędziłam naprawdę przyjemnie. Siedziałam sobie na kanapie, obżerałam się pysznościami, co jakiś czas wymieniałam z przyjacielem uwagi odnośnie fabuły zaskakująco ciekawego filmu o zombie i zupełnie straciłam poczucie czasu. Nie czułam nawet narastającego zmęczenia, które przecież powinno mnie złapać już jakiś czas temu po tak intensywnym dniu, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że naprawdę wcześnie wstałam, ale było na tyle świetnie, że jakoś mi to umknęło.

Do czasu, gdy nie wyłączyli prądu.

Zasadniczo moment, w którym telewizor zgasł, był dla całego filmu dość kluczowy, zawyliśmy więc jednocześnie z żalem i rozczarowaniem. Po chwili czekania chłopak poszedł sprawdzić stan bezpieczników, lecz wrócił stosunkowo szybko, obwieszczając, że wszystko jest w porządku. Wiatr na dworze był już całkiem porządny, do tego jakiś czas temu nieźle padało, więc nie wydawało się to czymś dziwnym, aczkolwiek odrobinkę irytującym. Przysiedliśmy z powrotem, trochę przybici, czekając, aż coś się łaskawie zmieni. Sądząc po tym, jak zwykle taka pogoda kończyła się w tym mieście, chyba nie mieliśmy na co liczyć do jutra rana.

W sumie to chciałam wykorzystać moment i pójść spać. Zmęczenie po nieszczęsnym wyjeździe zaczęło mi o sobie przypominać, w brzuchu coś kłuło (chyba za dużo jednak tych czipsów było), a głowa nieco bolała od oglądania telewizji, lecz rozmowa sama w pewnym momencie się zlepiła. Przyjemnie mi się gadało z Jaredem, gdy nie próbował ze mną flirtować.

Nie wiem, ile tak trwaliśmy, co jakiś czas przerzucając się głupimi żarcikami. Minęło może kilka minut, może pół godziny – nie liczyliśmy. Grunt, że sielankę przerwało coś, czego żadne z nas się nie spodziewało...

Głośny huk i brzęk tłuczonego szkła, dobiegające gdzieś od strony kuchni, sprawiły, że aż poderwałam się na kanapie, nie skacząc na równe nogi tylko dzięki temu, że zaplątałam się w koc. Jared zareagował błyskawicznie: w jednej chwili zerwał się z miejsca i przesadził stolik kawowy niewysilonym susem, jeszcze w locie przemieniając się w wilka. Aż mnie zdziwiło, że zdołał wyrobić zakręt, poruszając się z takim impetem – a przede wszystkim, że zmieścił się do wąziutkiego pomieszczenia w całej swojej okazałości. Ponad metr osiemdziesiąt w kłębie, nie zapominajmy.

Zawahałam się nad ruszeniem jego śladem. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się wierzyć w to, że naprawdę coś mogłoby się stać. Okno w tajemniczy sposób otwierające się pod wpływem wiatru i strącające coś szklanego z parapetu – proszę bardzo, ale coś, co wymagałoby interwencji w skórze wilka? Często tak miałam, że choć brałam udział w rozmaitych paranormalnych akcjach i praktycznie codziennie stykałam się z podobnymi sprawami, nie chciało mi się wierzyć, że mogłyby złapać mnie także w sytuacji tak ludzkiej i zwyczajnej.

Jared, młotku, co tam się stało? Zwariowałeś?! – zawołałam profilaktycznie.

Miałam nadzieję, że już zdążył ochłonąć i przemienić się w człowieka, lecz gdy odpowiedziało mi głębokie warknięcie, postanowiłam trochę bardziej się sprawą zainteresować. Zwlokłam się z kanapy, przeciągnęłam, chcąc uspokoić naciągnięte oglądaniem nieodpowiednich na tę porę filmów nerwy, i ruszyłam wreszcie do malutkiej kuchni.

Wielki basior o futrze w kolorze mlecznej czekolady zawarczał gardłowo, gdy pojawiłam się w progu. Drgnął, ale nie mógł posłać mi morderczego spojrzenia – ledwo mieścił się między stołem a aneksem, więc możliwości odwrócenia się nie miał.

Oj, no weź, przepuść mnie – zaskomlałam żałośnie. – Będę grzeczna...

Jeszcze raz warknął, tym razem zupełnie tak, jakby przeklinał pod nosem.

Mówię poważnie, kolego kochany. Jakbyś tak się sunął łaskawie, to bym się nie obraziła.

Pokręcił stanowczo łbem. Westchnęłam boleśnie, przewróciłam oczami, schyliłam się, przelazłam pod stołem i wepchnęłam przed niego, choć wydał jakiś dziwny oburzony dźwięk i cofnął się kilka kroków, jakbym go tym przestraszyła.

No... – skomentowałam tylko, widząc pobojowisko.

Okno faktycznie było wybite. Przez pustą ramę, w której smętnie falowała beżowa roleta, do pomieszczenia dostawało się trochę pachnącego deszczem wiatru i światło stojącej nieopodal latarni, w którym rozsypane na kafelkach szklane odłamki lśniły jak najdroższe kryształy. Nie powiem, wyglądało to dość malowniczo.

Chciałam wyjrzeć na zewnątrz, lecz gdy wykonałam pierwszy krok naprzód, silne palce zacisnęły się na moim ramieniu.

Nie podchodź! – syknął przyjaciel, przesuwając mnie za siebie, by bronić przed nieistniejącym niebezpieczeństwem.

Jeszcze raz spróbowałam go wyminąć, ale gdy mi na to nie pozwolił, bez żadnych skrupułów wbiłam mu paznokcie w ramię. Jęknął i odskoczył, masując biceps ze zbolałą, pełną pretensji miną.

Jezu, za co?! – zaskomlał.

Bo kawa była za słona – palnęłam pierwsze, co przyszło mi na myśl. – Czemu tak zareagowałeś? Widziałeś coś? – Już bez przeszkód zbliżyłam się do okiennej ramy i wysunęłam przez nią głowę, uważając, by nie pokaleczyć się resztkami szyby, sterczącymi z niej jak wyszczerzone kły.

Widziałem... – Zawahał się, potarł dłonią czoło, jakby nagle zaczęła boleć go głowa. – Sam nie wiem, co widziałem. Cień... Chyba cień. Ale wyczułem... coś.

Na chodniku przed blokiem było idealnie pusto. Późna pora i niesprzyjająca pogoda skutecznie zapędziły wszystkich do domów, dzięki czemu jedyny ruch, jaki zauważyłam, powodowały kołyszące się na wietrze łyse gałęzie drzew. Latarnia skrzypiała i migała lekko, jakby miała zamiar zgasnąć – i tak dziw, że działała, podczas gdy nawet w sąsiednim bloku w żadnym z okien nie widziałam światła – lecz oprócz tego było normalnie. Ja nic nie czułam. Obejrzałam się na chłopaka niepewnie.

Co czułeś? – pogoniłam.

A ty nie? – odpowiedział niezwykle sensownym pytaniem. – Ten biały wilk podobnie cuchnie.

W razie czego jeszcze raz zaciągnęłam się nocnym powietrzem. Nadal nie czułam w nim niczego dziwnego.

Jesteś pewien, że ci się nie przywidziało? Po tym filmie i po wszystkim, co mamy w rzeczywistości... – zaczęłam, lecz urwałam, widząc, jak stanowczo pokręcił głową.

Tak? To co to było twoim zdaniem? – warknął.

Jak to co? Może jacyś gówniarze postanowili się zabawić i rzucili kamieniem. Bo chyba nie gołąb samobójca.

A widzisz tu gdzieś jakiś kamień? – Demonstracyjnym gestem rozłożył ramiona i objął nimi lekko zrujnowaną kuchnię.

Niezbyt. To może jednak gołąb. – Przewróciłam oczami. – Ale nawet jeśli coś tu było, już go nie ma. Chodź, trzeba to posprzątać.

Żebym tylko wtedy wiedziała, jaki błąd popełniłam, bagatelizując sprawę... Powinnam od razu łapać za telefon i dzwonić do dziadka.

Wstyd przyznać, że zupełnie nie wiedziałam, co powinnam zrobić z potłuczonym oknem, choć zawsze uważałam się za osobę dojrzałą, zorganizowaną i niewpadającą w panikę bez powodu. Z niejakim trudem po przeszukaniu całego mieszkania znaleźliśmy rolkę streczu (na kij oni to trzymali?) i zabraliśmy się za robienie z niego nowej szyby. Nożyczki okazały się tak niemiłosiernie tępe, że w krótkim czasie zamieniłam je na bagnet od kałasznikowa, który zawsze noszę w torebce w charakterze wielozadaniowego scyzoryka. Sporym problemem okazała się konieczność wejścia na drabinę, ale gdy Jared obiecał, że będzie mnie asekurował, jakoś dałam się przemóc. Dopasowywałam sobie pasy czarnej folii, chcąc stworzyć coś przynajmniej odrobinę chroniącego przed wiatrem i deszczem, ekscytując się zajęciem. To było lepsze niż puzzle...

No, ekscytowałam się do czasu, aż ktoś załomotał pięścią w drzwi.

Tak się przestraszyłam, że aż zrąbałam się z drabiny, na szczęście miękko lądując w ramionach chłopaka. Ten szybko odstawił mnie na podłogę i rzucił się do przedpokoju, zgarbiony i w każdej chwili gotowy do przemiany. Wspomagany ciągłą ciemnością, zimnem i pogodą, jego lęk zaczął mi się powoli udzielać, złapałam więc mocniej ufajdany klejem bagnet i ruszyłam niepewnie za wilkołakiem.

Właściwie nawet nie zdążył na dobre otworzyć drzwi, gdy do przedpokoju przepchnęła się biała burza.

Gdzie on jest?! – warknął Quills i ze wściekłością w czerwonych oczach pobiegł do kuchni, niemal taranując mnie w progu.

Mnie też miło cię widzieć, szefie – parsknął Jared, niemal zamykając drzwi przed nosem Setha. Kurdupel tak schował się na klatce schodowej, że zauważył go dopiero w ostatnim momencie.

Ech, Quills, może wcale nie pobiegł tutaj, co? – zawołało nasze słabsze ogniwo z lękiem, posyłając mi niepewne spojrzenie.

He, jeśli on myślał, że nie nadąża za Alfą, to chyba nie wiedział, co właśnie działo się w mojej głowie.

Tak? To chodź to zobaczyć! – dobiegło z głębi mieszkania.

Niechętnie ruszyliśmy do kuchni, gdzie zastaliśmy albinosa w skupieniu oglądającego nie do końca zaklejone okno. Węszył do tego, jakby już był wilkiem, uniósł nawet do nosa szklany odłamek, wygrzebany spośród tych zgarniętych pod ścianę.

Co tu się dzieje, do cholery?! – zawołał Jared, wreszcie odzyskując głos. – Może jakieś słówko wyjaśnienia, co?! Nie jesteście u siebie!

Mamy problem. Wszyscy na dół, zaraz się dowiecie. – Quills ponownie potraktował go niewiele lepiej, niż gdyby był powietrzem, i kilkoma susami znalazł się na klatce schodowej. Znaczącym ruchem obracał w dłoniach pęk kluczy, które nawet nie wiadomo kiedy porwał z haczyka przy drzwiach. – Ruszać się!

Za diabła nie wiedziałam, o co im chodzi, ale w końcu słowo Alfy najświętszym prawem, nie? Przypięłam sobie pochewkę z bagnetem do paska, ignorując trzy ciekawskie spojrzenia, które utkwiły we mnie podczas tego zabiegu, i ruszyłam za chłopakami.

Pierwszym, co Quills zrobił, gdy wypadł wreszcie z impetem na zewnątrz, było przemienienie się w wilka. Seth i Jared od razu poszli w jego ślady, ja zawahałam się, na chwilę zamierając pod malutkim daszkiem. Dobra, zawsze mogło być gorzej – przynajmniej akurat w tym momencie przestało padać, nie...? Dając sobie ostatniego motywacyjnego kopa, również przyoblekłam wilczą skórę i skrzywiłam się, już po kilku pierwszych krokach włażąc w głęboką kałużę. W porównaniu do cieplutkiego i jakby delikatnego wiatru, cuchnąca czymś metalicznym deszczówka okazała się lodowato zimna.

No więc co się dzieje? – zawołałam od razu w eter. – Bo bez obrazy, Quills, ale w mieszkaniu pierdzieliłeś jak potrącony przez żuka.

Jak zwykle subtelna! – zarechotał Embry.

To może ja? – odezwał się Collin. – Znaleźliśmy tego białego wilka... a właściwie to on znalazł Quillsa i Setha, gdy byli na patrolu. Ruszyli za nim, zwołali resztę... no i oto jesteśmy. Mamy wyraźny trop i chcemy nim ruszać.

Oszaleliście? Mieliśmy się w to więcej nie mieszać! Zapomnieliście, co ostatnio zrobił z Leą? – Jared stanął jak wryty, zatrzymując się pośrodku mokrego trawnika. Wyglądał nieco groteskowo w otoczeniu jaskrawo kolorowych sprzętów na placu zabaw, lecz po usłyszeniu wiadomości nawet mi nie bardzo było do śmiechu.

Mieliśmy, ale teraz jest... inaczej? – Quills sam nie wiedział, jak to opisać, czuć było od niego wahanie. Spojrzał niepewnie na brązowego wilka, największego i najsilniejszego w sforze zaraz po nim i Embrym, następnie przeniósł czerwone ślepia na mnie. – Można powiedzieć, że teoria o tym, jakoby ktoś mu pomagał, niejako się potwierdziła. Z jakiegoś powodu nie potrafi dzisiaj posłużyć się swoją mocą.

Potwierdzam – odezwał się Brady. We wspomnieniach niewielkiego, lecz potężnie zbudowanego wilka zamajaczyła myśl o walce. – Złapałem go w pewnym momencie. Myślę, że udało mi się go trochę poturbować. Jest ode mnie sporo większy, więc zdołał się wyrwać, ale krew się polała. Z jakiegoś powodu nie wykorzystał na mnie mocy, a to dobrze nam wróży.

Jeśli coś go dzisiaj blokuje lub faktycznie jest sam i nie może prosić o pomoc, trzeba to wykorzystać. Możemy nie mieć więcej okazji. – Albinos wyszczerzył groźnie zębiska.

No dobra, to dlaczego zmarnowaliście czas, by po nas wejść? Nie lepiej by było, gdyby ktoś do nas zadzwonił? – Jared sceptycznie przekrzywił wielki łeb.

Chwilowo go zgubiliśmy. Zniknął jakiś czas temu, jakby nagle dostał napędu rakietowego. – Paul zaśmiał się ze w swoim mniemaniu zabawnego dowcipu. – Ale zostawił wyraźny trop, więc wystarczy, że za nim ruszymy.

Weszliśmy, bo widziałem, że z oknem jest coś nie tak – wtrącił Seth. – Reszcie od razu się skojarzyło, że może do was wskoczył, choć ja tam im ze sto razy mówiłem, że by się nie zmieścił, gdyby się nie przemienił. I jak niby miałby wleźć na pierwsze piętro? Ale Quills chciał to sprawdzić.

To co? Wszystko jasne? Ruszamy tropem – pogonił Alfa.

Bardzo chciałam zaprotestować, gdy zobaczyłam, jak Quills, Jared i Seth odwracają się i ruszają w kierunku reszty. Coś w środku mówiło mi, że nie powinnam się w to mieszać, że to nie będzie taka akcja, jak zwykle... Ale co niby mogłam zrobić? Owszem, nikt by nie protestował, gdybym powiedziała, że zostanę, lecz wiedziałam, że nie wybaczyłabym sobie, gdyby któremuś z nich coś się stało. Wciąż zadręczałabym się, że może mogłam mieć na to jakiś wpływ...

Westchnęłam, policzyłam do dziesięciu, żeby się uspokoić, i ruszyłam za trzema wilkami, już niknącymi w przerwie pomiędzy blokami. Niemal wlazłam w starszą panią z yorkiem w sweterku. Na mój widok krzyknęła krótko, złapała pieska i przytuliła go mocno do obfitej piersi, widocznie bojąc się o niego bardziej niż o siebie. Kundel zaczął na mnie jazgotać, łypiąc wyłupiastymi ślepkami, zatrzymałam się więc na moment w nadziei, że krótkowzroczna kobieta źle oceni moją wielkość, jeśli znieruchomieję wśród cieni. Małe cholerstwo ani myślało przejąć się tym, że było mniejsze od mojej głowy, plując wściekle pianą, a staruszka rzuciła mi pełne dezaprobaty spojrzenie, krzyknęła coś, czym chyba naprawdę było „a kysz!”, i utuliła pieska mocniej, szepcząc:

No już, perełko, nie bój się, pańcia cię obroni...

Collin i Brady rechotali gdzieś niedaleko, oglądając wszystko moimi oczami; Quills pieklił się, że zbyt mocno zaczęłam odstawać.

Uważaj, bo ten potwór cię zje – zawołał Embry. – Wczepi się zębiskami, wyrwie kawał mięsa, w ranę wda się gangrena...

Prędzej zabije śmiechem – przerwał mu Jacob.

Ja tam bardziej obstawiałabym zapalenie ucha – zaśmiałam się. – Nie rozumiem, co ludzie widzą w takich szczurach. Nie obrażając oczywiście szczurów. Toż jak chce się mieć małe zwierzę, to nie można sobie kota kupić? Cichszy, spokojniejszy, nie trzeba na spacery wychodzić...

Najlepszy kot to martwy kot – burknął Paul.

A najlepszy dresiarz to taki polany kwasem i rzucony smokom na pożarcie – wycedziłam. – Milcz, dresie prosty, jak nie umiesz się wypowiadać!

Tak jest, Leah jest w miarę miła... dopóki ktoś nie obrazi kotów. Bo kotów się nie obraża. Chyba że chce się mieć komplet ostrych wilczych zębów wbitych w gardło.

Możecie się uspokoić? – Głos Alfy był tak ostry, że aż niemal ranił. – Mamy ważniejsze sprawy niż wasze wygłupy, do cholery! Leah, chyba trochę za duża jesteś na zabawę w psa, co? I za stara na grożenie Paulowi?

Dobra, dobra, już... – burknęłam. – Tylko on się tak cholernie prosił...

Przymknijcie się łaskawie i skupcie na tym, na czym powinniście się skupić.

Widziany oczami Sama trop był świeży i aż świecił w ciemności. Spięłam się cała do szybszego biegu, gdy udzieliło mi się radosne oczekiwanie na polowanie reszty. Nie zamierzając się kryć i nawet nie zastanawiając się nad tym, gdzie konkretnie biegnę, przecięłam kilkoma susami dwupasmówkę (na szczęście idealnie pustą, dzięki czemu udało mi się nie władować pod żaden samochód) i znalazłam się...

Zaraz, moment, a co on robił na moim osiedlu? – warknęłam zdezorientowana. Gdy jeszcze mocniej skupiłam się na myślach pozostałych wilków, już kręcących się na miejscu po tym, jak mnie wyprzedziły, mogłam zobaczyć dokładną trasę, którą akurat obchodzili – a wiodła ona dookoła mojego bloku. – I to w dodatku tutaj?

Nie wiem. Nie czytam mu w myślach. Po prostu wiem, że tutaj był. – Rudy wilk spojrzał na mnie z lekkim pobłażaniem, gdy z impetem wpadłam w sam środek kręgu. Zarzuciło mną jak rozpędzonym autem, gdy wyhamowałam gwałtownie, w ostatnim momencie unikając zderzenia z pniem drzewa. Tak nagle wyłonił się z mgły, że tylko cudem się o niego nie rozbiłam...

Bo właśnie – mgła znowu obejmowała wszystko we władanie. Choć deszcz przestał padać stosunkowo niedawno, ciepłe powietrze sprawiło, że cała wilgoć z chodników zaczęła w błyskawicznym tempie parować, zmieniając się w mleczny opar, unoszący na wysokości wyprostowanego człowieka. Trochę powyżej rozrzedzał się zupełnie, by zgęstnieć ponownie w okolicy koron drzew, lekko pomarańczowy przez światła ulicznych latarń, widocznych pomiędzy pozbawionymi liśćmi gałęziami.

Kurewsko mi się to nie podoba – skwitował Embry, z wyszczerzonymi kłami usiłując wytyczyć obraną przez białego wilka ścieżkę. – Wygląda na to, że pobiegł gdzieś... Szlag, nie wiem, za długo kręcił się w miejscu. Może północ?

Tyle nam wystarczy. – Quills uniósł łeb i krótko zawył, zwołując kręcącą się w okolicy resztę. – Polowanie czas zacząć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz