poniedziałek, 2 maja 2022

Rozdział 40

 

Jeśli jakakolwiek anomalia tu w ogóle była, ja byłam zbyt śpiąca, żeby ją wyczuć.

O godzinie dziesiątej z minutami zebrałam się wraz z resztą stada pod bramą najnowszej części cmentarza – tej, gdzie ceglany mur się kończył, zastępowany przez zwykłą siatkę ogrodzeniową, a piękne zabytkowe pomniki zamieniały się w bardzo biedne groby głównie z lat pięćdziesiątych, jeśli wierzyć napisom na krzyżach. Oczy niemal same mi się zamykały, o kubku z kawą, który przechwyciłam w McDonaldzie po drodze, co chwilę zapominałam, przez co już dwa razy się polałam, gdy niechcący opuściłam rękę. Choć kawusia pachniała jak zwykle pięknie, tak się z nią męczyłam, że zdążyła już dawno wystygnąć, a ja wciąż nie wypiłam nawet połowy. Wstyd... Miałam gdzieś również dziesiątki spojrzeń, jakie posyłali mi członkowie watahy, poważnie zaniepokojeni tym dziwacznym stanem.

Dziesiąta to przy pomyślnych wiatrach godzina, o której zaczynam normalnie żyć. A tu proszę – sprawiałam wrażenie, jakbym zamierzała zaraz wybrać się na drugą stronę, i to bez pożegnania. Przynajmniej na miejsce doczesnego spoczynku miałam blisko, he he...

Ty się dobrze czujesz? – Geri po dłuższej chwili sterczenia tak po próżnicy zadał pytanie, które wszystkim chodziło po głowach, ale nikt oprócz niego nie miał tyle odwagi, by je wypowiedzieć.

Czuję się dokładnie tak, jak wyglądam – zapewniłam, posyłając mu żałosne spojrzenie. – Na co my jeszcze czekamy? Chcę już iść do domu...

A co się niby stało? – Quills aż zmarszczył brwi nad okularami słonecznymi. Choć dzień był pochmurny, słonko całkiem porządnie przebijało przez warstwę czarnych chmur – wystarczająco, by go razić.

Nic – odburknęłam mało sympatycznie. – Pytałam o coś.

Tak naprawdę, to stało się to, co było możliwe do przewidzenia. Tajemniczy wyvern za nic nie chciał odejść z moich myśli, wskutek czego, zamiast słodko spać w swoim wygodnym łóżeczku, rozmyślałam o nim do białego rana. Koło godziny siódmej byłam już tym tak zmęczona, że kiełkujące domysły zaczęły coraz mocniej zmierzać w stronę absurdu, postanowiłam więc wreszcie wstać i zająć się czymś produktywnym, czyli jedzeniem śniadania. Niestety przy takim stopniu rozkojarzenia przygotowanie czegokolwiek, co stopniem skomplikowania wykraczałoby poza nalanie do miski mleka i dosypanie płatków, okazało się niemożliwe.

Dlaczego ja nie mogłam przestać o nim myśleć? To była jakaś obsesja?

Jeśli mogę o tym mówić z całkowitą pewnością, to miałam wrażenie, że w chwili, gdy pierwszy raz pojawił się w moich snach, wytworzyło się między nami coś na kształt specyficznej więzi, a spotkanie w szkolnej auli jedynie to podsyciło. Więzi... ale nie takiej samej, jak ta, która łączyła mnie z Ladonem. Więzi bardziej...

Nieważne. Naprawdę mi już odbijało z braku snu.

Czekamy na Frekiego, bo poszedł po colę do sklepu – podsunął Geri, widząc, że dalej oczekuję na odpowiedź. Dziwne, że nie łaska mi było udzielić jej wcześniej, skoro była tak błaha...

Podatek cukrowy mu niestraszny? – spytałam ze złośliwością w głosie. Po prostu nie mogłam sobie darować. Dowcipy zahaczające o głupotę partii rządzącej smakują mi zawsze i wszędzie, niezależnie od okoliczności i samopoczucia.

Najwyraźniej nie. – Wilkołak wzruszył ramionami. – No ale kto go tam wie? Przecież to Freki. Równie dobrze mógł nie załapać, że coś takiego wprowadzili.

Słyszałem! – huknął główny zainteresowany zza pleców bliźniaka. Posłał mu nienawistne spojrzenie, a butelkę podczas odkręcania ścisnął tak mocno, że chyba jedynie cudem nie popękała mu w palcach. Oczywiście, z racji tego, że była plastikowa, zaraz po zdjęciu nakrętki odwdzięczyła mu się za ten chwyt oblaniem całej kurtki. – Noż kurwa! – ryknął bezradnie, patrząc na to z takim szokiem w oczach, że nawet ja nie powstrzymałam się od śmiechu.

Skoro jesteśmy już wszyscy, możemy ruszać – zadysponował Quills. Kontrolnie powiódł po nas jeszcze raz wzrokiem – od spokojnej, wręcz poważnej Luny, stojącej nieco na uboczu z rękami w kieszeniach modnego beżowego płaszczyka, przez moją tragedię, aż do wymalowanej jak wielkanocna pisanka Gabrysi, zawzięcie dłubiącej coś w telefonie w misiowym etui. Ciekawa jestem, co sobie pomyślał o tej naszej wspaniałej drużynie, bo przez jego twarz na moment krótki jak mgnienie przeleciało jakieś skrzywienie. Może niesmak? Cokolwiek by to nie było, opanował się w porę, by powstrzymać ewentualne pytania, i odwrócił się do nas tyłem, wyznaczając marszrutę.

Przyznam bez bicia, że jeszcze nigdy nie wchodziłam na cmentarz tą bramą. Zwyczajnie nie miałam po co – na tej jego części nie spoczywał nikt, kogo bym znała, a na krajoznawcze spacery było tutaj o wiele zbyt zwyczajnie. Dwa ciągi całkowicie prozaicznej siatki, porośniętej wyłysiałym pnączem, spajały wysokie na nieco ponad dwa metry betonowe słupki, w których tkwiły rozwarte zapraszająco skrzydła z pomalowanych na czerwono prętów, zwieńczonych czymś na kształt ozdobnego portyku. Całość była już tak zardzewiała, że pewnie jedynie kwestią miesięcy jest, aż zacznie wręcz kruszyć się w rękach. Dróżkę wyłożono kwadratowymi płytkami, nieprzyjemnie pokrzywionymi przez drążące pod ziemią korzenie dawno wyciętego drzewa, niegdyś rosnącego w niewielkiej zatoczce tuż obok, w której można było od biedy zaparkować samochód. Sam cmentarz wyglądał tu jak coś zupełnie oddzielnego od części za ceglanym murem, choć przecież stanowił z nim jedną całość. Tak strasznie nie pasował do pięknych zabytków, że to aż wręcz bolało. Groby znajdowały się stosunkowo blisko siebie, zostawiając niewiele przestrzeni na zdominowane przez błoto alejki, a nagrobki nie były wcale imponujące – w ogromnej większości składały się z prostokątnej podmurówki, wysypanej w środku ziemią, w której gdzieniegdzie coś nawet rosło. Wyżej sterczały jedynie krzyże, w większości metalowe, z nieraz zupełnie nieczytelnymi z zaniedbania tablicami upamiętniającymi. Na większości ziemnych kopczyków widziałam kolorowe lampki, lecz było ich tak mało, że zastanawiałam się, czy przypadkiem nie ustawili ich wolontariusze w niedawne święto. Trochę to dziwne, bo żaden z grobów nie był tak stary, by rodzina mogła o nim zapomnieć. Wnuki i prawnuki tych zmarłych musiały jeszcze żyć, dlaczego więc nie przycinali szalejących chwastów, nie dbali o porządek? Dlaczego tak po prostu o nich zapomniano?

Efekt anomalii? Nie, chyba nie. Przecież nadal żadnej nie czułam.

Tutaj zupełnie nic się nie dzieje – wyraziłam swoje wątpliwości na głos, gdy trzeci raz z rzędu omal nie zgubiłam buta w kałuży błota. Kto by pomyślał, że okaże się aż tak upierdliwe, by solidnie chwytać nawet za ciasno zasznurowane glany...

No jest spokojnie. – Jared bezmyślnie przyznał mi rację, wzruszając ramionami. Wlokłam się niemal na samym końcu naszego szeregu, więc nikt oprócz niego nie zwrócił na mnie uwagi, a nawet on zrobił to przecież bez przekonania.

Nie o tym mówię – zdenerwowałam się. – Nie czuję tu anomalii. Żadnej.

To już nieco zainteresowało pozostałych. Zatrzymali się całkiem powoli, tak że jedyny karambol, jaki powstał, został spowodowany przeze mnie samą, gdy uśpiony refleks nie pozwolił na wyminięcie zamierającego w miejscu byłego amanta. Kolejny raz polałam się kawą.

Ja pierdzielę! – skomentowałam, ze złością strzepując z dłoni krople pysznego napoju. – Chusteczki mi się już skończyły...

Chrzanić twoje chusteczki – wypowiedział się szczerze Quills, niepostrzeżenie materializując u mojego boku. – Ty mi lepiej powiedz, co to ma znaczyć?

Co co ma znaczyć? – Podniosłam na niego bezradny wzrok. Nawet nie zauważyłam, gdy się rozdwoił, a jedna z jego części przyjęła kształt Ladona.

Serio, tak to właśnie wyglądało z mojej perspektywy...

Obudź się wreszcie! – rozkazał ze złością. Już wyciągał w moja stronę ręce, pewnie by złapać mnie za ramiona i porządnie potrząsnąć, ale zamarł w połowie ruchu, gdy Ladon warknął mu gardłowo tuż nad ramieniem. – Jak to nie czujesz anomalii?

No normalnie – prychnęłam. – Mówię w jakimś innym języku? Nie czuję i tyle.

Alfy – tak właśnie o nich myślałam, bo z jakiegoś powodu nie umiałam czasami nazywać ich Alfą i Betą – spojrzeli po sobie bezradnie. Zupełnie jakby telepatycznie wymieniali się myślami... Jako ludzie zupełnie nie byli do siebie podobni, więc nie dawało to takiego efektu, jak gdy trwali w wilczych postaciach, ale i tak wydało mi się jakieś... dziwne.

O rajuśku! – wykrzyknęła Gabrysia, omal nie upuszczając telefonu. – No coś ty? Naprawdę tu nie ma anomalii? Bo ja jakoś tak... chyba... – Urwała nagle, gdy wszystkie spojrzenia skierowały się na nią. – Ech... Nieważne.

Owszem, ważne! – fuknął albinos, doskakując do niej jednym susem. Aż się skuliła, zupełnie jakby spodziewała się, że ją uderzy. – Ty coś czujesz?! Jakim niby cudem?!

Rozmawiałam o tym z Leiczkiem – wykrztusiła bezradnie. Nie nawiązała z nim kontaktu wzrokowego, trochę jak przestraszony wilczek, płaszczący się przed warczącym na niego przywódcą stada. – Ale to nic takiego, ja naprawdę...

Kurwa! – wyrwało się Quillsowi, ale nie zdążył dodać nic więcej. Nagle rozbudzona, wpadłam pomiędzy nich i odważnie spojrzałam mu prosto w oczy. Gdy był człowiekiem, jego moc kompletnie na mnie nie działała.

Uspokój się! – ofuknęłam go. – Jak tak wszyscy będziecie się na nią drzeć, to jasne, że nic nie powie. Boi się chyba, nie?

Ale czego niby się boi? – wydukał bezradnie Sam. – Czy my jej kiedyś krzywdę zrobiliśmy? Przecież to jakieś niedorzeczne.

Ale jednak – ucięłam stanowczo.

Przepraszam – powiedział Quills już znacznie łagodniej. Zwrócił się do emosi, ale nie kazał mi się odsuwać – chyba równie dobrze jak ja widział, że dziewczyna się uspokoiła, gdy tylko ją osłoniłam. – Gabrysiu, po prostu jeśli coś wiesz, dobrze by było, gdybyś nam to mówiła, a nie ukrywała. Zwłaszcza jeśli może się okazać, że to coś ważnego.

Za każdym razem, gdy wam coś takiego mówiłam, wy się ze mnie śmialiście. – Wytknęła go palcem. W jej głosie zabrzmiała nuta złości. – To chyba jasne, że teraz nie mam na to ochoty.

No błagam, nie kłóćcie się! – ochrzaniła nas Kasia-Katarzyna, gdy puściła jej cierpliwość. – Naprawdę myślicie, że teraz jest na to pora?!

Już przeprosiłem. – Quills zgrzytnął zębami. – Gabrysiu, proszę, jeśli cokolwiek wiesz...

Mam wrażenie, że wyczuwam aury – powiedziała wreszcie z nutą wyższości. Uśmiechnęła się lekko, pomalowane na fioletowo usteczka skrzywiły się wraz ze wszystkimi otaczającymi je kolczykami. Rany, ona naprawdę przesadza z piercingiem – wygląda to beznadziejnie, zwłaszcza w połączeniu z tą fryzurą, która coraz mniej przywodzi na myśl emo, a bardziej postać z anime...

Jak to? – wydukał Alfa po chwili ciszy.

Nie umiem tego wyjaśnić. – Wzruszyła ramionami. – To się samo dzieje. Kiedyś odgadłam, że Leiczek jest wilkołakiem.

Pokiwałam głową na znak, że faktycznie coś takiego miało miejsce.

Teraz też nie opiszę nic dokładnie, ale wyczuwam, że coś tutaj jest nie tak – kontynuowała. – Może nie do końca jak w tych poprzednich anomaliach, które oglądaliśmy, ale jednak.

Popatrzyliśmy po sobie z pewną nieśmiałością. Chyba żadne z nas nie wiedziało, jak te słowa zinterpretować.

Może po prostu chodźmy zobaczyć to, co chciałem wam pokazać? – zaproponował wreszcie Quills, gdy jak my wszyscy doszedł do wniosku, że równie dobrze moglibyśmy się tu zestarzeć, czekając, aż padnie coś odkrywczego. – Pojawiało się w tych notatkach mamy Lei.

Ponuro ruszyliśmy za nim dalej. Duma Gabrysi była niemal namacalna.

Dowlekliśmy się prawie pod samą ulicę. Tutaj wśród nagrobków rosło nieco wysokich chwastów, zbrązowiałych po ostatnich nocnych przymrozkach, co dodatkowo nadawało miejscu aury zapomnienia. Nagrobki były jeszcze bardziej zaniedbane, murki popękane ze starości. Jednak gdy ukucnęłam, dostrzegłam coś jeszcze...

Tak, tutaj na większości murków coś rośnie – mech i szorstkie w dotyku porosty, jakie zawsze plenią się na piaskowcu i zaniedbanym betonie, których nikomu nie chce się czyścić. Tutaj jednak były... cóż, różowe.

Nie znam się na roślinach, ale możliwe, że takie istnieją w naturze – powiedział niepewnie Embry, palcem próbując zadrapać jedną ze szczególnie okazałych plam. Zaraz sama chętnie sprawdziłam, jak to się ma w dotyku, i nie odkryłam zupełnie nic ciekawego. Porost jak porost. Szorstki, trochę kruchy, ale nieprzyjemnie śliski i maziowaty w miejscach, gdzie złapał nieco wilgoci. Tylko ten kolor...

Mi to się nie podoba – powiedziała cicho Gabrysia.

Dobra, teoretycznie można to odhaczyć na mapie – powiedziałam wreszcie, prostując się niechętnie. Szybko zajęłam miejsce na rozwalającej się ławeczce obok, gdy nogi nieprzyjemnie mnie zabolały. – Ale serio, ja tam nie mam pewności, co to takiego. Im mocniej się w to wczuwam, tym bardziej jestem pewna, że już próbuję sobie coś wmówić. Gdyby to była anomalia, wyczułabym ją już wczoraj w nocy.

Czyli co? Akurat ten pacjent twojej mamy był walnięty? – dopytał Paul z idiotycznie uniesionymi brwiami. Ogolony na łyso, wyglądał jeszcze głupiej niż zwykle. W głowie znowu odżył mi plan zeswatania go z Gabrysią. Ależ by bajecznie się razem prezentowali...

Nie był walnięty, tylko zobaczył coś zupełnie normalnego i dorobił sobie do tego historię. – Wstałam, otrzepałam spodnie z niewidocznego brudu. – Nie mógł być walnięty, skoro to naprawdę istnieje, nie?

Gdyby znał takie trudne słowa, pewnie powiedziałby: „polemizowałbym”, ale na szczęście to miało za dużo sylab jak na ten dresiarski móżdżek. Skrzywił się tylko i odwrócił w drugą stronę, nie mogąc dłużej na mnie patrzeć. Z niewiadomych przyczyn bardzo mnie to rozbawiło.

Nie mieliśmy tu właściwie nic do roboty. Chwilę jeszcze postaliśmy nad potencjalną anomalią, którą wyczuwały emo, a czarne półdemony już niekoniecznie, zrobiliśmy parę zdjęć, wymieniliśmy się kilkoma wymuszonymi dowcipami i odeszliśmy każdy w swoją stronę, uznawszy, że jednak nic tu po nas. Postanowiłam wrócić do domu na pieszo – zdecydowanie potrzebowałam czegoś na rozbudzenie, a spacerek przez pół miasta mógł okazać się w tej roli całkiem niezły, choć pod koniec, jestem pewna, zacznę samej sobie wygrażać śmiercią. Było pochmurno, ale pogoda okazała się całkiem niezła – wiatr umilkł, więc gdy się ruszałam, wcale nie było mi zimno. Pożegnałam się z Ladonem już na cmentarzu, bo musiał po coś jeszcze wpaść do rodziców, miałam więc aż nadto czasu na ponure rozmyślania. Dawałam sobie mentalnego kopa za każdym razem, gdy moja świadomość odbiegała w stronę wyverna z mieczem, i pozwalałam myślom płynąć luźno. Bardzo lubię to uczucie – takie bezstresowe myślenie o niczym. Wspominanie scen z przeszłości, wybijających z pamięci na widok znajomych miejsc, ciągi skojarzeń, o których potem nie umiałam zupełnie powiedzieć, co je łączyło... to było nieraz lepsze niż sen. Zwłaszcza że ja w swoich snach rzadko kiedy odpoczywałam.

Przecięłam stare miasto, nie poświęcając mu zbytniej uwagi. Przez chwilę kusiło mnie, by zajrzeć do starego młyna i sprawdzić, jak się ma, gdy wszędzie wokół na drzewach falują złote liście, ale powstrzymałam się, gdy przed oczami stanęła mi scena z bladgorem, którego zabiliśmy tam wspólnie z Ladonem. Za dużo najadłam się wtedy strachu, żeby teraz czuć się tam swobodnie. Musiało minąć jeszcze trochę czasu, zdecydowanie. Skrzywiłam się, gdy wyszłam na rynek i zauważyłam, że zniknęły już stoliki i parasole z okolicznych restauracji. Pojęcia nie mam, dlaczego tak mnie to zdziwiło, skoro było już naprawdę zimno, a w powietrzu nieraz czuć było zapach zbliżającej się wielkimi krokami zimy. Obróciłam się jeszcze na chwilę, zerknęłam na wznoszącą się za moimi plecami kamienicę o lekko różowej elewacji. Przebiegłam wzrokiem po łukowato sklepionych oknach i dwóch rozległych balkonach o fantazyjnie giętych balustradach i zatrzymałam się na oknach dachowych, sterczących jak strażnicy spomiędzy starych, lecz dobrze utrzymanych czerwonych dachówek. Nic nie wskazywało na to, że wyvern był w domu, ale miałam jakieś takie przeczucie, że musiał właśnie znęcać się nad komputerem, grając w kolejną strzelankę. Rany, taki stary, a taki dziecinny... Z pewnością mój dziadek mógłby mówić do niego na „pan”, a on się bawił jak młody chłopak. Tak mi to kontrastowało z wizją kogoś należącego do najpotężniejszego gatunku obu Światów...

Po drodze minęłam stare kino, w którym parę razy byłam wraz ze szkolnymi wycieczkami. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam, że zaczynają wokół niego budować ogrodzenie z oznaczeniami placu budowy. Obok stała już w całej swojej okazałości tablica opisująca pokrótce planowaną inwestycję – jeśli dobrze zrozumiałam, budynek miano zrównać z ziemią, a na jego miejsce postawić coś, co na poglądowym zdjęciu wyglądało... w zasadzie identycznie, tylko czyściej. I mało inny kolor. Rany, jaki w tym sens? Kompletna strata pieniędzy...

Na chwilę zatrzymałam się na szerokiej dwupasmówce nieopodal mojego osiedla. Za plecami miałam stary stadion, robiący obecnie za plac targowy, stanęłam właściwie dokładnie w miejscu, gdzie rok temu obcy wilk, którym prawdopodobnie był Cruxer, zaatakował członka starej sfory. Nie dlatego się tam zatrzymałam, by zebrać nieco wspomnień – po prostu znowu zainteresowało mnie zamieszanie po drugiej stronie ulicy, które zauważyłam już jakiś czas temu, wracając ze szkoły.

Stały tam dwa bloki. Zwykłe pięcioklatkowe, czteropiętrowe tasiemce z wielkiej płyty, z charakterystycznymi małymi balkonikami, budowane według identycznego schematu w każdym mieście w Polsce. Jeden z nich ocieplono i pomalowano w jakieś absurdalne wzory: na beżowym tle migało sporo niebieskich i czerwonych pasów, od których aż bolała głowa, gdy za długo na nie patrzeć. Drugi zaś był jedynie otynkowany, szary, zupełnie zwyczajny i przez to przyjemnie nierzucający się w oczy. Przed nimi wzdłuż ulicy ciągnął się dość spory skwer. Obok chodnika rosło sporo drzew, pomiędzy którymi wiodła całkiem ładna ścieżka. Zawsze lubiłam tam spacerować wiosną, bo niemal wszystkie drzewa wtedy kwitły, wydzielając cudowny zapach, a świeże listki na wierzbach płaczących, gałęziami niemal zamiatających ziemię, cieszyły tak cudownym kolorem, że nawet podczas najbardziej deszczowych dni zdawało się, że świeci tam słońce. Nie łaziłam pomiędzy nimi bardzo często, bo to już nie było moje osiedle, nie mój teren, jeśli mogę to tak określić, poza tym nieraz hałas dobiegający z ulicy za mocno dawał mi się we znaki, ale dobrze wiedziałam, jak tam jest. Niepokoiło mnie, że coś tam budowali. Miałam nadzieję, że może robią po prostu ze skweru park z prawdziwego zdarzenia, ale wątpię, by rada tego miasta miała się na coś takiego zdecydować. Na nowoczesny pseudoapartamentowiec jest za mało miejsca, więc może jakiś pawilon handlowy. Szkoda. Zawsze jest mi szkoda, gdy ktoś niezbyt rozgarnięty niszczy te smętne ostatki zieleni w miastach, bo podobno źle wpisują się w krajobraz, i zastępuje je betonem. Dlatego za nic nie wymieniłabym bloku z wielkiej płyty na taki nowoczesny – bo tu przynajmniej mam jakieś sensowne odległości między budynkami, nieco drzew i trawników, zamiast samej schludnej kostki i wszechobecnej nowoczesności. Cóż, wychowałam się na placach zabaw porośniętych trawą, a nie wyłożonych gumowymi płytami.

Co mogłam zrobić? Jedynie westchnąć i pójść dalej. Jedyny plus tego wszystkiego jest taki, że zdołałam się rozbudzić ze złości.

Gdy doczłapałam wreszcie pod swój blok, niemal nie czując nóg i poważnie się zastanawiając, jak teraz wejdę na to trzecie piętro, zauważyłam pewne zjawisko. Całkiem spora ciężarówka, kryta brudną jak sto nieszczęść żółtą plandeką z logiem jakiejś firmy przeprowadzkowej, całkowicie tarasowała wąską uliczkę. Kilka siedzących na wysokim klonie tuż obok ptaków już zezowało na nią ciekawie, pewnie szykując się do zmasowanego ostrzału, ale mężczyźni szarpiący zablokowaną rampę z tyłu nie zwracali na nie większej uwagi. Jeden z nich – zaskakująco wątły chłopaczek, który jak na moje powinien stracić tę robotę jeszcze zanim ją na dobre zaczął – właśnie próbował wnieść duży karton po zniszczonych betonowych schodkach przed klatką schodową, na każdym stopniu potykając się o metalowe ranty, w jakie zaopatrzyła je spółdzielnia, uznawszy, że to najlepszy sposób, by zapobiec kruszeniu się materiału nie remontując go. Inny przytrzymywał drzwiczki mojej klatki schodowej i wołał do niego ponaglająco, chyba nie zamierzając pomóc, choć był od biedaka przynajmniej dwa razy szerszy i cięższy.

Okej. No to... co teraz? Wstyd przyznać, ale na chwilę zamarłam na chodniczku pod stojącym obok punktowcem, nie wiedząc, co zrobić. Ładowali się ewidentnie na moją klatkę schodową, a ja byłam zbyt zmęczona, żeby wymyślić, jak ich zgrabnie ominąć.

Znaczy okej, wiem, że kilka mieszkań stało jeszcze pustych. Po tym sławnym wybuchu gazu nie wszystkim chciało się czekać, aż władze pozwolą z powrotem się wprowadzać, część mieszkań wystawiono więc na sprzedaż, podczas gdy ich właściciele ustawiali sobie życie gdzie indziej. Tak się stało chociażby z moimi ulubionymi sąsiadami z czwartego piętra, choć wciąż martwiłam się, że jednak pewnego dnia zmienią zdanie i wrócą na dobre. Przez moment mignęła mi myśl, że może właśnie to widzę – ich przybycie w blasku chwały? Ale nie – okna mieszkania na pierwszym piętrze były otwarte na oścież i wyglądał z nich jeszcze jeden facio, tak czerwony na twarzy, że aż dziw, że jeszcze nie leży w szpitalu w kolejce na przeszczep wątroby. To tam musieli się kręcić.

Interesujące... Jaka szkoda, że spotkaniem z watahą całkowicie wyczerpałam społeczne baterie i zabrakło mi pomysłu, jak poprosić, by ludzie dali mi w spokoju iść do siebie. Byłam wręcz tak zrozpaczona, że mało brakowało, bym zadzwoniła do Ladona i poprosiła go, żeby przyjechał i mnie zaprowadził do drzwi. Jak idiotycznie to brzmi, uświadomiłam sobie ze sporym opóźnieniem – jeśli ktokolwiek na mnie w tym czasie patrzył, jak stoję tam i gapię się na akcję z wytrzeszczonymi oczami, to chyba nabrał sporych wątpliwości co do mojego stanu psychicznego. Pozostaje mieć nadzieję, że nie wezwał pogotowia...

Nabrałam wreszcie powietrza i ruszyłam taranem naprzód. Wyminęłam dwóch kolesi taszczących ogromny karton z ciekawym napisem „wróżby”, kolejnych o mało nie przewróciłam, gdy wnosili po schodach najdziwniejszą kanapę, jaką w życiu widziałam: piękną, wręcz zamkową kozetkę w kolorze butelkowej zieleni, wyszywaną aksamitnymi paskami, z drewnianą, rzeźbioną w róże ramą i finezyjnie wygiętymi nóżkami. Na kolejnym półpiętrze dosłownie wlazłam pod nogi następnemu dziwnie wątłemu chłopaczkowi, taszczącemu wielki przezroczysty worek, w którym pedantycznie poskładano różne materiały – fioletowe, zielone, czerwone i złote, każdy ciężki i lejący, wyszywane w subtelne wzory, w których nawet z takiej perspektywy rozpoznałam runy i symbole alchemiczne. Kolejnego gościa jakoś ominęłam, bo miał w naręczu jedynie wysoką lampę stojącą z najdziwniejszym abażurem, jaki w życiu widziałam, bo był niemal całkiem czarny i haftowany grubą nicią w konstelacje gwiezdne, a potem stanęłam jak wryta, gdy zobaczyłam, że kolejnych dwóch już wchodzi do otwartego na oścież mieszkania – jeden taszczył wysoki, ozdobny stolik z ciemnego, bogato intarsjowanego srebrem drewna, drugi zaś coś, co wyglądało jak najprawdziwsza kryształowa kula.

Przez uchylone drzwi miałam świetny widok na przedpokój mieszkania identycznego jak moje. Wszędzie dominowały ciemne kolory i przyjemnie rozproszony półmrok, a wiszące na ścianach abstrakcyjne obrazy i płachty pięknie upiętego materiału nadawały wnętrzom miękkości. I abstrakcyjności, no bo kto w dzisiejszych czasach zdobi ściany gobelinami i arrasami? Podłogę w przedpokoju wyłożono posadzką z daleka do złudzenia przypominającą siwy kamień, a na zabytkowej komodzie z niezliczoną ilością szuflad, ustawionej naprzeciw wejścia, dumnie eksponował się najprawdziwszy świecznik na dwanaście świec. Lustro w srebrnej ramie, rzeźbionej w ludzkie, pozbawione cech płci twarze, miało idealnie mleczną taflę.

Tam było na swój sposób pięknie... ale i tak przerażająco. No z tym lustrem nad głową z pewnością długo bym nie zasnęła, nawet znając moją miłość do drzemek.

Przepraszam! – burknął na mnie koleś z lampą. Przed chwilą go wyprzedziłam, jedynie po to, by zamrzeć na piętrze z szeroko otwartymi ustami jak ostatnia głupia, blokując drogę. Szybko się odsunęłam, robiąc mu przejście. Podziękował pod sumiastym wąsem i zniknął w głębi mieszkania.

Ojej – wydukałam wreszcie, choć sama nie wiem do kogo. Do chłopaka z workiem, który również nieubłaganie się zbliżał? Grunt, że nikt mi nie odpowiedział.

Ale przywabiłam tym właścicielkę mieszkania...

Kobieta, która wyszła z jednego z pokoi, mogła mieć jakieś osiemdziesiąt lat, o ile nie więcej, choć ciało miała utrzymane wręcz wspaniale. Wysoka, szczupła i wyprostowana, poruszała się jak przynajmniej o dwadzieścia lat młodsza. Siwe, niemal białe włosy ułożyła w piękne fale, spływające do ramion, w uszach miała długie kolczyki z mieniącymi się w rozproszonym świetle różnokolorowymi kryształkami. Ubrana w coś na kształt szaty – długą do samej ziemi granatową suknię z okrywającymi dłonie rozszerzanymi rękawami – wyglądała niemal jak wiedźma z bajki, brakowało jej tylko spiczastego kapelusza i czarnego kota. Na mój widok rozciągnęła usta w szerokim, całkowicie szczerym uśmiechu, a oczy jej rozbłysły. Jedno było zielone, drugie brązowe. Rozłożyła szeroko ramiona, zupełnie jakby zamierzała mnie serdecznie uściskać.

Witam! – wykrzyknęła serdecznie. Gdy ponownie złożyła dłonie, zauważyłam, że na każdym palcu ma wielki pierścień z oczkiem. – Pewnie jesteśmy sąsiadkami, mam rację?

Ym... tak – wydukałam zadziwiająco nieśmiało. Również się uśmiechnęłam, bo na jej radość po prostu nie dało się pozostać obojętnym – wyglądała, jakbym była najszczęśliwszym, co ją dzisiaj spotkało. To... zaskakująco miłe. – Mieszkam na trzecim piętrze.

Rany, byłam tak zakłopotana, że mało z tych nerwów nie dodałam usłużnie, że czasem za głośno słucham muzyki. Gdy się zawstydzę, wchodzę w fazę usłużnej szczerości...

Bardzo mi miło! – Podeszła bliżej i ścisnęła mnie za obie dłonie z uczuciem. – Jestem Anastazja.

Leah – przedstawiłam się uprzejmie. Przestawałam ogarniać, co powinnam ze sobą zrobić.

Piękne imię, Leo. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, tym razem z zachwytem. – Doskonałe dla wilczej dziewczyny.

Zaczęłam kiwać głową z fałszywą skromnością, ale nagle skamieniałam. Mało brakło, a padłabym tam trupem, jak stałam, prosto pod nogi mężczyzn taszczących kanapę. Czy tam kozetkę, cholera wie, jak to się powinno nazywać.

Eee... – wypowiedziałam się elokwentnie. Jeśli kolesie od przeprowadzek nie wzięli mnie wcześniej za upośledzoną, to teraz już musieli.

Jestem wróżką. – Kobieta puściła mi oczko z taką miną, jakby to wszystko tłumaczyło.

W zasadzie to większość owszem, ale jednak...

Ale że skąd... – Urwałam wpół słowa, gdy zorientowałam się, jak to musiało zabrzmieć.

Czyli miałam rację? – Roześmiała się serdecznie. – Chodź, zapraszam na herbatę. Panowie już kończą.

Co mogłam zrobić? Skinęłam głową jak bezwolna kukła i przekroczyłam próg dziwnego mieszkania.

Cóż, kształt miało identyczne jak moje, mieściło się przecież w tym samym pionie. Tylko że wkraczając tam miałam wrażenie, ze wstępuję do zupełnie innego świata. Wyściełający ściany materiał skutecznie pochłaniał większość dźwięków, akustyka była wręcz doskonała – jak w sali kinowej lub teatralnej. Kobieta wprowadziła mnie do średniego pokoju – tego, który u siebie wciąż nazywałam swoim, choć teoretycznie cała chałupa była przecież moja – i kazała usiąść na fotelu-uszaku, wyszywanym w przepiękne kwiaty. Nie bez zachwytu zauważyłam, że do wyodrębnienia ich konturów użyto złotej nici. Rany, ile musiało kosztować takie cudo? Z przyjemnością zapadłam się w doskonale miękkiej gąbce i wgapiłam się z kolejną porcją zachwytu w okrągły stolik kawowy. Był stosunkowo niski, w sam raz, by siedząc w fotelu, można było sięgnąć na niego po filiżankę z herbatą, do tego wykonany z ciemnego drewna, rzeźbionego w wypukłe różyczki. Kwiaty były oddane tak doskonale, że gdy pani Anastazja wyszła na chwilę, musiałam je pomacać. Wyglądały jak prawdziwe, tylko pomalowane na inny kolor. Blat wyłożono kryształem, rżniętym w kolczaste gałęzie.

Rozejrzałam się niedyskretnie, korzystając z chwili, że byłam tutaj sama. Duże okno balkonowe z barierką nazywaną przez niektórych rzygownikiem, jakie miałam u siebie w pokoju, zamieniono na zwyczajne, przez co drewniany parapet ciągnął się niemal przez całą długość ściany. Granatowe zasłony z grubego, ciężkiego materiału, nieprzepuszczającego pewnie ani jednego promienia słońca, zebrano przetykanymi złotem sznurami. Przy ścianie naprzeciwko mnie stały dwa piękne kredensy – nie od kompletu, ale tak zdobione, że każdy z nich zasługiwał na pełne miano dzieła sztuki. Na ich półkach prezentowała się ogromna kolekcja ręcznie malowanej porcelany i jaj Faberge. Takiej ich ilości nie widziałam nawet w muzeum. Nawet u dziadka w domu – babcia niegdyś je zbierała i również mogła pochwalić się porządną kolekcją. Po mojej prawej stronie, obok wejścia – tam, gdzie w moim pokoju znajdowała się kanapa ze zwykłym materacem, który na nią rzucałam, by porządnie się wyspać – wisiał ogromny obraz w złotej ramie, przedstawiający najprzedziwniejszy sielski widoczek, jaki miałam szansę kiedykolwiek zobaczyć. To były bagna nocą. Groteskowo poskręcane, niskie drzewa, wodne kałuże, wybujały mech i migające wszędzie błędne ognie, unoszące się tuż nad taflą wody. To był najpiękniejszy malunek, jaki kiedykolwiek widziałam. Pięknie wyglądał na ścianie pomalowanej na oliwkowo, niżej uzupełnionej tapetą w subtelne pasy. Za nic nie zdecydowałabym się na tak odważne połączenie, gdybym urządzała wnętrze, ale musiałam przyznać, że wyszło naprawdę dobrze. Podłogę zaściełał wzorzysty dywan rodem z jakiegoś zamku. A za plecami miałam kolejne dziwo...

To była już praktycznie meblościanka. Całkowicie przeszklona, więc świetnie widziałam dziesiątki starych książek (czy może raczej ksiąg, tak były wielkie), pod których ciężarem uginały się niższe półki, i setki niewielkich flakoników z barwionego szkła, lśniących na tych wyższych. Każda z nich została ozdobiona nalepką z notatkami wykonanymi ozdobnym pismem, lecz litery były za małe, bym mogła odczytać je ze swojego miejsca.

Rany. Tu było jak w raju...

Wybacz, że tyle to trwało. – Pani Anastazja wyrwała mnie z zachwytu, ponownie zjawiając się w pokoju. Samodzielnie ustawiła na stoliczku wielką tacę ze srebrnym czajniczkiem do herbaty, kryształową cukiernicą i dwiema filiżankami malowanymi w bajecznie kolorowe egzotyczne ptaki. W ostatniej chwili powstrzymałam się od zaoferowania jej pomocy – to musiało swoje ważyć. – Panowie zatrzymali mnie jeszcze na moment, nie wiedzieli, gdzie postawić kanapę. A trzy razy im to mówiłam. – Westchnęła z nieco teatralnym zdegustowaniem. – Poczekaj, przyniosę jeszcze ciasto.

Ciastem okazała się przepięknie pachnąca szarlotka, jeszcze ciepła. Ile mnie kosztowało, żeby zaraz nie rzucić się na całą, to głowa mała...

A więc jesteśmy sąsiadkami. – Staruszka rozsiadła się wygodnie w drugim fotelu, składając dłonie na podołku. – Wiem, o co zaraz zapytasz.

Tak? – Nie zdołałam się powstrzymać od nutki złośliwości. – O co?

Czy to prawda, że jestem wróżką?

Skrzywiłam się. Cóż, właśnie o to miałam zapytać... Nalazłam sobie herbaty z pięknego imbryka, choć w pierwszej chwili bałam się dotknąć rzeźbionego uszka. Zabytków nie macało się chyba ot tak. Wzięłam od razu filiżankę w dłonie i skupiłam się na zapachu czarnej herbaty z nutą czegoś owocowego. Serio, chyba jednak przekonałam się do tego napoju... Może kiedyś wybiorę się do herbaciarni? O samej kawie żyć nie można.

Zgadłam? – Roześmiała się serdecznie. Wskazała mi cukier zachęcającym gestem, lecz pokręciłam głową na znak, że sobie odpuszczę. – Tak, pracuję jako wróżka. Wiesz pewnie, na czym to polega.

Cieszę się, że będę mieć kogoś takiego za sąsiada – wyznałam szczerze. Uwielbiam ciekawych ludzi, zwłaszcza gdy są przy tym tak cudownie mili.

Ja również się cieszę, że mam za sąsiada wilczycę – odpowiedziała, kolejny raz zbijając mnie z tropu. – Gdy wilk znajduje się w pobliżu, wszyscy mogą czuć się bezpiecznie. Wilki to strażnicy, opiekunowie. Wcale nie są takie złe, jak wierzą w to ludzie.

To prawda – mruknęłam w razie czego. Rzuciłam się na szarlotkę, jakbym nie jadła od tygodnia, mając nadzieję, że to jakoś pokryje moje zakłopotanie.

Chodź, powróżę ci z dłoni.

Zupełnie nie wierzyłam w chiromancję. Naprawdę, ani trochę. Ale co mi właściwie szkodziło? Posłusznie przysunęłam się na fotelu bliżej staruszki. Zawahałam się, gdy poprosiła mnie o podanie dominującej dłoni – coś takiego w przypadku osoby oburęcznej bywa problematyczne... Jak większość wilkołaków, mam podobnie rozwinięte obie strony ciała. Wreszcie jednak podsunęłam jej lewą dłoń, bo to nią posługuję się na szermierce. Zapatrzyła się w zdobiące ją wyżłobienia...

Mam dość specyficzne ręce. Po rodzinie odziedziczyłam skłonność do wszelkich chorób skóry: marszczenia się, łuszczenia, grubienia i tak dalej. Wnętrza dłoni mam pocięte setkami bardzo wyrazistych linii. Pamiętam, że jak byłam dzieckiem, wszyscy w przedszkolu i pierwszych klasach podstawówki śmiali się ze mnie, że mam pogniecioną skórę. Fakt, trochę tak to wygląda, ale nie sądzę, żeby jakoś przerażająco rzucało się w oczy. W ostatnich latach inni widzieli to jedynie wtedy, gdy sama zwracałam na to ich uwagę. Wyglądało jednak na to, że staruszka faktycznie dostrzegła tam coś specyficznego.

Masz bardzo dziwną linię życia – powiedziała z poważnym niepokojem w głosie. Pomalowanym na czerwono paznokciem obrysowała odpowiednią kreskę. – Jest przerwana w połowie i rozdwojona. To może oznaczać wiele rzeczy – jakieś traumatyczne zdarzenie w przeszłości i... podwójne życie. – Uniosła na mnie krótko wzrok. – Ponadto jest bardzo długa, wychodzi aż za nadgarstek.

Jak dla mnie wyjaśnienie mogło być jedne. Skoro miałam nigdy nie kojfnąć z przyczyn naturalnych, moja linia życia powinna się zapętlać w położoną ósemkę lub owijać całe ciało dookoła... Oczywiście nie powiedziałam tego głośno.

Jakie traumatyczne zdarzenie? – spytałam zamiast tego, nieco zaskoczona.

Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Każde takie ukazuje się wyraźnym przecięciem na linii życia. To ty musisz wiedzieć. Musiało być czymś, co zaważyło na twoich wyborach. Zmusiło cię do podjęcia ważnej decyzji.

Zastanowiłam się, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Jeśli się tak zastanowić, to moja linia życia powinna być wręcz poszatkowana. Skoro ostatnie wypadki nie liczyły się jako traumatyczne przeżycia, to co mogło? Rozdzielenie mnie z bratem w niemowlęctwie? Tylko że przecież nie mogłam tego pamiętać, za mała wtedy byłam. A może to coś, co dopiero nadejdzie?

Palec przejechał na następną kreskę na mojej skórze.

Masz ogromną wyobraźnię. To twój umysł podsuwa ci najlepsze rozwiązania, nie ma dla ciebie sytuacji bez wyjścia. Gdybym mogła oceniać, powiedziałabym, że przewodzisz watasze. – Znowu spojrzała na mnie kątem oka. – Jesteś mózgiem sfory, jej spoiwem. Czymś, dzięki czemu radzi sobie lepiej niż dobrze. To ty wpadasz na najlepsze rozwiązania.

Nie potwierdziłam. Nie zaprzeczyłam. Po prostu milczałam, zastanawiając się, czy kobieta faktycznie coś wie, czy może jednak mam do czynienia z nieszkodliwą wariatką, zakręconą na punkcie tematu, w którym byłam lekko przewrażliwiona.

Obawiam się jednak, że jesteś... samotnym wilkiem. – Kobiecy palec zatrzymał się w jakimś punkcie mojej dłoni. – Wilkiem potrzebującym swobody. Mam rację?

Nadal milczałam. Chyba uznała to za potwierdzenie, bo puściła wreszcie moje ręce i uśmiechnęła się szeroko, pozwalając, bym dojadła ciasto.

Jesteś naprawdę wyjątkowym wilkiem – westchnęła wreszcie. – I uroczą osobą. Wpadaj do mnie, kiedy tylko będziesz miała ochotę. Nawet jeśli będę miała akurat klienta, zawsze poczęstuję cię ciastem i herbatą.

Podziękowałam z prawdziwą wdzięcznością. Wciąż nie wiedziałam, co sądzić o jej profesji, ale miała w sobie coś takiego, że po prostu ciężko mi było jej nie lubić.

Gawędziłyśmy jeszcze chwilę na błahe tematy. Obgadywałyśmy sąsiadów – chętnie słuchała, na kogo powinna uważać, prawie do rozpuku zaśmiewając się z zabawnych historyjek, które przytaczałam. Czas minął nam błyskawicznie, nawet się nie obejrzałam, gdy wybiła czternasta i przyszła pora na obiad. Pożegnałam się uprzejmie i wyszłam na klatkę schodową, a tam wreszcie mnie olśniło, jaka była przyczyna tej nagłej sympatii.

Z wyglądu niemal do złudzenia przypominała moją nieżyjącą babcię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz