poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Rozdział 61

 

Rankiem wstałam w zaskakująco dobrym humorze. Odpowiedziałam z entuzjazmem na mrukliwe przywitanie Marka, spałaszowałam chętnie podsunięte mi pod nos śniadanie, zapiłam pyszną herbatką i byłam gotowa do akcji. W chwili, gdy zaczęliśmy się zbierać, powrócił jednak strach.

Nie chciałam tam schodzić. Nie chciałam zanurzać się w powietrzu, które wcześniej oparzyło mnie w nos. Nie, nie miałam najmniejszej ochoty na to, by sprawdzić, co takiego jeszcze może ze mną zrobić. W nerwach obserwowałam, jak Mark pakował nasz inwentarz, by w chwili, gdy zrobił krok w stronę głupawej klatki schodowej, oznajmić:

Wiesz co? Ja chyba zmieniłam zdanie.

Zatrzymał się i chwilę trwał tak odwrócony do mnie plecami, albo rozważając, jak powinien na to zareagować, albo próbując się uspokoić i nie wywrócić mnie na lewą stronę, albo w ogóle zastanawiając się, czy aby się nie przesłyszał.

Odnośnie czego? – warknął wreszcie i łypnął na mnie ze złością jednym okiem, połyskującym krwistą czerwienią.

Wiedziałam, że już się nie wycofam, skoro temat zagaiłam, ale naprawdę chciałam przez chwilę spróbować, gdy tylko przyjrzałam się tej minie... Podziękowałam w duchu swojej przemyślności, że kazała mi nie przemieniać się z powrotem w wilka – widziana słabym ludzkim wzrokiem twarz wyverna wyglądała przerażająco, jakie więc wrażenie by na mnie wywarła, gdybym dostrzegła więcej szczegółów...

No... – Spuściłam wzrok i idiotycznie zagrzebałam butem w wilgotnym betonie. A gdybym tak znalazła w nim jakąś podpowiedź? – Chyba nie chcę dłużej być tym twoim detektorem. Tam jest coś takiego...

Za późno na zmianę decyzji – przerwał mi. Wytrzymał parę sekund, nim dodał: – Chyba że chcesz zostać tutaj, bo nie będę odprowadzał cię do wyjścia.

Okej. Z dwojga złego zostanie w zupełnej ciemności, w której nie wiadomo jakie paskudztwo ostrzyło sobie na mnie zęby (czy też szkliło oczka...) brzmiało zdecydowanie gorzej niż zejście w głąb ziemi, do samego źródła upośledzonej energii i...

W porządku, przyznaję, wcale nie brzmiało gorzej. Ale i tak podreptałam za wyvernem jak upierdliwy dwulatek za ulubioną, niekoniecznie podzielającą te uczucia ciocią, ledwo podjął przerwany marsz. Dlaczego mam przeczucie, że będę tego żałować...?

Wielki Niemiec zatrzymał się na chwilę w samym przejściu, na całe szczęście jednak tym razem nie wlazłam mu w plecy, bo przezornie trzymałam się na tyle daleko, by cokolwiek się tam czaiło, nie zdołało połknąć nas za jednym zamachem. Obserwowałam w niemożliwej do stłamszenia fascynacji, jak znowu dobył miecza i wyciągnął go w stronę zachłannej ciemności, w której rozjarzył się niebiesko-zielonym blaskiem. Gdy zmrużyłam słabe, ludzkie oczy, miałam wrażenie, że ze zmatowiałej stali unosi się lekka mgiełka... czy może dym o przedziwnej konsystencji. Piękny był, aż przez chwilę zapragnęłam unieść dłoń bezpośrednio nad nim i sprawdzić, czy jest zimny, czy może sparzy mnie w skórę.

Co to takiego? – spytałam, nie mogąc się powstrzymać, choć gdy się odezwałam, wyczułam ponownie narastające w powietrzu napięcie.

Wyvern był wkurzony. Lub zdenerwowany tak bardzo, że utrzymanie nerwów na wodzy kosztowało go zbyt wiele i bez mojego notorycznego przypominania o własnym istnieniu.

To nie jest zwykły miecz – warknął wreszcie, uznając najwyraźniej, że tyle wystarczy mi za odpowiedź.

Nie wystarczyło, ale znacie mnie już wystarczająco dobrze, by móc się bez trudu tego domyślić i bez moich wtrąceń.

To znaczy?

Tym razem naprawdę na mnie zawarczał. Tak po prostu, bez używania słów, jakby to on był tutaj gigantycznym wilkiem. Choć jestem pewna, że nawet ja, dobrze wiedząc, jak to się robi, z ludzką krtanią takiego dźwięku nie zdołałabym z siebie wydać.

I nie odpowiedział, co było do przewidzenia. Na usta już cisnęły mi się dziesiątki nieprzychylnych komentarzy, ale tym razem uchlałam się w język, bo następnym, co zrobił, było postąpienie kroku naprzód i wejście do cholernej klatki schodowej w otoczeniu fanfar i radosnych pieśni.

Znaczy nie do końca, ale tak to sobie właśnie wyobraziłam, by nie oszaleć z nerwów. Wolę powstrzymywać atak śmiechu niż chęć odwrócenia się i spieprzania jak najdalej...

Ja też się poruszyłam. Nie przekroczyłam progu, ale zerknęłam do środka i obserwowałam, jak wyvern w skupieniu przygląda się wszystkim ścianom, przyświecając sobie trzymaną blisko kulą ognia. Oczy mu przez nią lśniły tak mocno, że nie potrafiłam stwierdzić, jakim kolorem się mieniły, a to pomogłoby mi ocenić, w jakim mógł być nastroju...

Klatka schodowa była otynkowana i pomalowana na dwa kolory, jak w typowym bloku: do połowy ściany królował wyjątkowo paskudny cytrynowy żółty, wciąż błyszczący pomimo upływu lat, wyżej zaś uzupełniała go biel, w okolicach stropu poprzerastana plamami zielonkawej pleśni. Ciekawe, czy nie powinna ona być biała, skoro wyrosła głęboko pod ziemią i nie miała dostępu do światła słonecznego...?

Tak, wiecie już, kto tu ma piątkę z biologii.

Schody biegły w dół i zakręcały na półpiętrze, nie mogłam więc dostrzec ze swojego miejsca, co ewentualnie może znajdować się na niższym poziomie. Czekałam, aż wyvern podejmie jakąś decyzję, niecierpliwie przebierając nogami.

Spróbuj wejść do środka – zarządził w końcu.

Okej, to mnie zaskoczyło.

Żeby sprawdzić, jak szybko usmażę się na skwarka? – palnęłam, nim zdążyłam dziabnąć się w ten głupi jęzor.

Dokładnie.

Minę miał cały czas kamienną, więc chwilę przypatrywałam mu się nieufnie, próbując ocenić, w jakim procencie mówi serio, a w jakim robi sobie ze mnie jaja, wreszcie jednak poddałam się i faktycznie po prostu do środka wlazłam, uznawszy, że nie naraziłby mnie na pewną śmierć, skoro byłam mu jeszcze potrzebna.

No i w chwili, gdy cała znalazłam się w stosunkowo niedużym, lecz nieprzyjemnie wysokim pomieszczeniu, wreszcie to poczułam.

Aura anomalii była wszędzie. Liznęła mnie, delikatnie szczypiąc w odsłonięte partie skóry, od jej dziwnego zapachu aż zakręciło mi się w głowie. To był aromat bijący z krateru – mokry cement, tania farba drukarska, może odrobina starego papieru...

To był najpiękniejszy zapach, jaki czułam kiedykolwiek w swoim życiu.

Jestem węchowcem, jak każdy wilkołak. Prawie każdy przedmiot, jaki wpadnie mi w ręce, odruchowo unoszę do nosa, wiele miejsc, sytuacji i osób oceniam na podstawie woni, jaką wydzielają. Węch mam może i niewiele, ale jednak ostrzejszy od człowieka, co nieraz bywa poważnym utrapieniem, ale również darem, bo pozwala zauważyć znacznie więcej, uzyskać pełniejszy obraz świata. Bo czym by była chociażby zwykła wiosna bez tej świeżości w powietrzu? Uwielbiam wiele różnych zapachów i często do nich wracam. Futerko mojego Kota, książki i papier ogółem, świeża zieleń, nocna mgiełka otulająca miasto. Zapachowe świece, lekko piżmowy dezodorant Ladona, świeży czosnek i mocne przyprawy, ciepłe curry. Wiele tego. Ale nic nie ma prawa równać się z obezwładniającym aromatem prawdziwej potężnej anomalii... Aromatem vurda, jeśli faktycznie ten zapach właśnie nim jest.

Zaczęłam węszyć. Po prostu uniosłam lekko głowę, przymknęłam oczy, by mniej czynników mnie rozpraszało, i skupiłam się na wciąganym do płuc powietrzu, pozwalając, by wolniutko ocierało się o wszystkie drobne włoski w moim ludzkim nosie. Nie przemieniałam się w wilka, bo i nie myślałam o tym – w mojej głowie zabrakło miejsca na cokolwiek prócz tej fascynującej woni. Przez chwilę dosłownie nie liczyło się nic oprócz mniej. Niemiecki wyvern, który wyglądał na wiekowo zbliżonego do mojego ojca, ale budził we mnie uczucia, przez które chciałam zachowywać się jak zakochana nastolatka? Podziemia, w których czaiło się na mnie nie wiadomo jakie cholerstwo? Niszczejące miasto, pod którym znajdowało się skupisko upośledzonej magii tak ogromne, że równie dobrze mogło wywrócić je na nice i przenieść do drugiego świata, zabijając wszystkich mieszkańców? Nie pamiętałam o żadnym z tych szczegółów.

Właśnie – szczegóły. Nic więcej. Jakieś drobne utrapienia, nie pozwalające mi w pełni skupić się na tym, co czułam. I tyle.

Co czujesz?

Niski, zachrypnięty głos Marka dziwnie niósł się po pustej klatce schodowej. Choć stał w pewnym oddaleniu ode mnie, odniosłam wrażenie, jakby mężczyzna szeptał mi bezpośrednio do ucha.

Nie odpowiedziałam. Słowa tylko zmąciłyby aurę tej chwili. Po prostu rzuciłam mu poważne spojrzenie, mając nadzieję, że przekazałam nim skutecznie, iż ma mi nie przeszkadzać i grzecznie robić to, co mu każę, bo teraz to ja wkraczam do działania, i rozejrzałam się śmielszym okiem po ścianach. Usłyszałam, że facet nabiera powietrza, by zaprotestować, może wytknąć mi, gdzie powinnam sobie wsadzić te nowo odkryte dyktatorskie zapędy, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo właśnie wtedy sięgnęłam do włącznika światła.

Był stary, ceramiczny, całkiem elegancki. Przekręcany w dodatku. Miłośnicy antyków z pewnością zapłaciliby za niego ładne krocie, gdybym tylko zdołała go wymontować i bezproblemowo wynieść na powierzchnię... i w ogóle sprzedać, bo znając życie zamontowałabym go gdzieś w domu, nie chcąc się z takim cudem rozstawać. Na przykład w przedpokoju, gdzie cudowny, podwójny włącznik typu „szalony PRL” nie dość, że straszył, to jeszcze notorycznie odmawiał posłuszeństwa i z oświetlenia czynił niezłą dyskotekę, możliwą do ukrócenia jedynie po solidnym grzmotnięciu pięścią w ścianę. Tak, ładnie by ta rzecz u mnie wyglądała... Właściwie to sięgnęłam do niej tak sobie po prostu, by sprawdzić, czy w ogóle dalej da się go przekręcić, czy już tak zardzewiał w środku, że mechanizm zostanie mi w dłoni. Ostatnim, czego się spodziewałam, było to, że stercząca z sufitu goła żarówka faktycznie się zapali.

O kuźwa! – wyrwało mi się. Na moment zdołałam się wybić ze spowodowanego bliskością anomalii transu, więc z typową dla siebie dziecinną uciechą zgasiłam światło i zapaliłam je jeszcze raz. – Jakim cudem to działa?

Jesteśmy w cholernej anomalii. – Mark był tak zdenerwowany, że mało brakowało, a cedziłby te słowa między zaciśniętymi ostrymi zębami. Dłoń na rękojeści miecza drgała mu lekko, mocno obejmujące ją palce aż bielały od siły, jaką w nie wkładał. Pewnie zupełnie nieświadomie. – Tutaj wszystko działa dokładnie tak, jak samo uważa.

Kratery mają... jaźń.

Nie, nie wiem, dlaczego akurat to powiedziałam. Grunt, że facet spojrzał na mnie jak na urwaną z choinki, a brwi niemal zbiegły mu się na środku czoła, łącząc w jedną, solidną gąsienicę.

Co mają? – jęknął po dłuższej chwili. Tak, dobrze zrozumieliście – tym razem to on się zdenerwował, że nie raczyłam rozwinąć tematu. Ach, jakież to satysfakcjonujące, tak się paskudnie zemścić...

Szkoda tylko, że ja faktycznie nie miałam bladego pojęcia, co więcej mogłabym dodać.

No... mają jaźń – powtórzyłam, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Przesunęłam palcem po metalowej balustradzie schodów, udając, że właśnie to był mój zamiar i wcale nie robię tak, bo nie wiem, jak zareagowałabym, gdybym nawiązała z wściekłym wyvernem kontakt wzrokowy. – Wyczułam to już jakiś czas temu, ale nie wiem, jak dokładniej to wytłumaczyć. One w jakiś sposób... są żywe. Oczywiście nie tak, jak ja czy ty, ale... powiedzmy, że jak rośliny. Czy może raczej jak coś pomiędzy roślinami a zwierzętami.

Tak... w pewien sposób – potwierdził ostrożnie i wolno skinął głową. – Tylko że jakim cudem akurat ty to wyczuwasz? – dodał znacznie ciszej i takim tonem, jakby wcale nie było skierowane do mnie.

A bo ja wiem? – Bezradnie rozłożyłam ręce.

A wyczuwasz, co jest tam, na dole?

Tan nagła zmiana tematu wprawiła mnie w chwilową dekoncentrację, ale pozbierałam się zaskakująco szybko jak na sytuację.

Nie – przyznałam z lekkim wstydem. – Ale i tak tam idziemy, prawda?

Nie odpowiedział, po prostu eleganckim gestem wskazał mi schody.

Chyba naprawdę chciał, żeby ewentualny problem pożywił się najpierw mną. Ale nie miałam mu tego za złe, bo jeszcze niedawno sama miałam ochotę zaczekać, aż ten hipotetyczny głodny delikwent najpierw zaspokoi pierwszy głód niemieckim mięskiem... Po mnie mógłby być tylko jeszcze bardziej wkurzony zakłócaniem wiekuistego spokoju, skoro byłam tak żylasta i koścista, że niechybnie bym mu w gardle stanęła.

Dałam jeszcze chwilę oczom, by przywykły do mocniejszego światła i znowu zaczęły dostrzegać szczegóły, i faktycznie poszłam naprzód. Zdołałam zepchnąć strach na dalszy plan, gdy coś mnie tak silnie przywoływało...

Musiałam to coś zobaczyć. Po prostu musiałam.

Najchętniej przemieniłabym się w wilka, lecz stopnie były stosunkowo niewielkie i na tyle krótkie, że zajęłabym ciałem prawie całą długość jednego ich ciągu. I pewnie miałabym problemy z zawracaniem na półpiętrze, wygrał więc zdrowy rozsądek. Marzyłam, by doświadczyć tego mocniejszymi zmysłami, ale musiałam na to poczekać...

Podobno wyczekany prezent cieszy bardziej, prawda?

Mark poszedł za mną, nie chowając miecza. Czułam od niego specyficzne zdenerwowanie, ale tym razem odbierałam wokół zbyt wiele intrygujących rzeczy, żeby skupiać się na jego emocjach. Wystarczyło mi tyle, że nie zamierzał robić ze mnie szaszłyka, bo to nie ja byłam tym, co wprawiało go w podobny nastrój. W pewnym momencie nawet zaczęłam ignorować to, że z czasem zaczął zostawać lekko w tyle, i przestałam się za nim rozglądać. Coś gnało mnie naprzód, budziło we mnie niemożliwą do zignorowania, przypominającą wewnętrzne swędzenie niecierpliwość. Trochę jak chęć przemiany w dniu przed pełnią, tylko że kilkukrotnie mocniej...

Sceneria się stopniowo zmieniała... czy może zmianie ulegały jej warianty kolorystyczne. Klatka schodowa ciągnęła się głęboko, lecz po każdych dwóch obrotach – trochę jak pokonaniu całego piętra w bloku – zmieniał się kolor na ścianach. Żółć ustąpiła gwałtownie miejsca paskudnemu, mięsistemu różowi, potem jaskrawemu niebieskiemu i wpadającemu w miętę zielonemu. I gdy już nabrałam pewności, że zaraz pojawi się reszta tej rozkosznej tęczy, schody ucięły się gwałtownie, a mnie zatrzymało obszerne przejście do ogromnej podziemnej groty.

Okej, znajdujemy się w pasie nizin. Tutaj nie ma takich rzeczy tak płytko pod ziemią! A jednak...

Obejrzałam się na Marka. I doznałam szoku, bo wyvern wyglądał jak chory... albo przynajmniej jakby stoczył jakąś poważną bitwę. Zatrzymał się u mojego boku, widziałam więc dobrze, że jego twarz rosiły krople potu. Jedno oko płonęło mu krwistą czerwienią, drugie pozostawało niemal białe i poważne, prawą ręką trzymał się wpół, jakby coś go bolało, a w lewej wciąż kurczowo zaciskał rękojeść miecza.

Co jest? – spytałam powoli. Jaka ładna zamiana ról!

Nic – wycedził. W jego oczach pojawiło się coś dzikiego, wargi drgnęły. Pokazał mi ostre kły i znowu spojrzał na przejście, sycząc pod nosem kilka przekleństw w języku, którego nie rozpoznałam. Na pewno nie był to niemiecki, brzmiał raczej jak jego połączenie z kilkoma innymi językami, między innymi norweskim.

Przecież widzę, że... – spróbowałam, ale znowu oberwało mi się nieludzkim warknięciem. Na skórze mężczyzny zapełgały różnobarwne płomienie, znak, że z trudem już panuje nad sobą. Wolałam się odsunąć...

Ale to mnie martwiło. No bo jeśli on straci panowanie nad sobą, jeśli w ogóle jemu coś się stanie, to jak ja chociażby trafię do wyjścia? Już nie wspominając o tym, że na samą myśl, iż miałoby mu się coś stać, poczułam podejrzany ucisk w piersi...

Nie zrozumcie mnie źle, ja mam naprawdę miękkie serduszko, ale z reguły nie przywiązuję się do zupełnie obcych facetów, zwłaszcza jeśli przez cały czas skrupulatnie pracują na to, by wyprowadzić mnie z równowagi. A jednak poczułam się tak, jakbym właśnie stawała w obliczu ciężkiej choroby kogoś naprawdę mi bliskiego. Może nie członka wilczej watahy, ale rodziny już jak najbardziej...

Co za absurd! Nie odezwałam się słowem, gdy analizowałam te uczucia, mogłam więc tylko obserwować, jak facet mnie wymija i wychodzi z klatki schodowej do tej cholernie wielkiej groty.

No właśnie. Ta grota była kolejnym, czego w zasadzie nie umiałam sobie przyswoić. Potrząsnęłam głową, zaczerpnęłam głęboko tchu i poszłam za Markiem, mając nadzieję, że zaraz nie odwali mi do reszty, bo to, co tam na mnie czekało, jak najbardziej temu sprzyjało. Jeśli ja od razu po powrocie z tej wyprawy nie zgłoszę się do mamy po jakieś magiczne tabletki, to znaczy, że wróciłam martwa.

Ledwie weszłam do środka (czy może wyszłam na zewnątrz? Ciężko to było stwierdzić), utraciłam wszelkie siły do trzymania ust zamkniętych. Bo wystarczyło kilka kroków, bym z dziwnej klatki schodowej znalazła się w... magicznym lesie? Chyba mogę tak to określić, nawet jeśli to słowo nie pasuje w zupełności, skoro zamiast drzew widziałam wielkie, świecące grzyby.

Było ich mnóstwo i przybierały wszelkie możliwe kształty i rozmiary, jakie tylko byłabym w stanie sobie wyobrazić. Ogromne i przysadziste, jak dumne, szlachetne borowiki, lecz o idealnie białych nóżkach i niebieskich, różowo nakrapianych kapeluszach. Wysmukłe i obleczone w białą koronkę, o spiczastych czubkach ostro celujących w sklepienie groty. Chyboczące się na cienkich witkach, idealnie kuliste, wydzielające opalizujący na niebiesko i zielono śluz, pylące na złoto... Było tam dosłownie wszystko. I były tego miliony. I tak prześlicznie świeciły...

To była najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam, i wszystko było tak przesiąknięte vurdem, że aż zakręciło mi się w głowie. Nie poczułam słabości – ja aż zatoczyłam się od nagłego przypływu siły i musiałam wesprzeć się na futrynie przejścia, by w ogóle ustać na nogach, zamiast zwalić się bezładnie na ziemię i zacząć tarzać się w fosforyzującym mchu, nie mogąc wytrzymać rozpierającej mnie euforii! Chciałam biegać, chciałam skakać, chciałam tańczyć, chciałam krzyczeć ze szczęścia i płakać jednocześnie. Chciałam wbiec w największą gęstwinę, przybierając wilczą skórę, i zagubić się w niej na długo, być może na zawsze. Dać się jej zagarnąć, opanować całkowicie i bezdyskusyjnie, pozwolić, by ta moc wniknęła w moje ciało i umysł...

Ja byłam tą mocą, a ona była mną.

Idziesz? – warknął na mnie Mark, oglądając się przez ramię, ale nie zareagowałam. Rozszerzonymi oczami obserwowałam drogę unoszących się w powietrzu drobinek, a następnie aż podskoczyłam, gdy tuż obok nosa przeleciał mi największy i najdziwniejszy motyl, jakiego kiedykolwiek widziałam. Miał podłużny kształt, trochę jak ważka, i lśniące, fioletowo-różowe skrzydła, wyglądające jak wykonane z cieniuteńkich plasterków kryształu. Lśniły w tym cudownym blasku i dzwoniły cichutko, jakby akompaniowały cudownej, niedosłyszalnej muzyce...

Ja poniekąd tą muzykę słyszałam, bo składało się na nią całe niesamowite życie, jakie się przede mną otwierało. Każda z tych drobinek była na swój oszałamiający sposób żywa i świadoma. Powietrze dosłownie iskrzyło od przepajającej je mocy...

To była najczystsza energia wszelkiego stworzenia. To było dokładnie to, z czego brało się wszelkie życie. Mark nie kłamał, gdy mówił, że to z vurda utkano świat. Nie wierzyłam mu, lecz teraz, gdy na to wszystko patrzyłam... Jak mogłam zarzucać mu kłamstwo lub przesadę, skoro zastałam coś takiego?

Warknęłam i zaklęłam, gdy wyvern złapał mnie za ramię i pociągnął za sobą. Nogi miałam jak z waty i najchętniej opadłabym na cztery łapy, ale nie zamierzałam dłużej narzekać, gdy pociągnął mnie głębiej ledwie widoczną ścieżką pomiędzy grzybami. Ogromne kapelusze, przywodzące mi na myśl kanie, rozkładały się nad nami szeroko, skupiając całą masę połyskujących światełek, może jakichś owadów? Mech pod naszymi nogami pod wpływem nacisku zaczynał lśnić i upuszczać więcej złotego pyłku. Podobne to było do lasu w Zimnej Wodzie... Wręcz bardzo podobne, a jednak inne. Mocniejsze. Bardziej... żywe, choć wtedy za nic nie uwierzyłabym, że kiedyś coś takiego powiem.

A ja... jakoś do tego świata przynależałam. Czułam się tutaj wielka, niezwyciężona, wszechpotężna. Doskonała. Jakby należał do mnie cały czas przeklętego świata i tylko ode mnie zależało, co zrobię...

Właśnie szliśmy to wszystko zabić. Czy tak? A w takim razie...

Czy ja mogłam na to pozwolić? Czy mogłam...

Niczego już nie wiedziałam.

Nie wiem, ile tak szliśmy. Minęliśmy kępkę maleńkich, podrygujących szaleńczo fioletowych grzybków, które wysunęły ostre jak szpile kolce, gdy podeszłam do nich bliżej. Potem były niesamowite krzewy, wyglądające jak ciasne sploty koronkowej grzybni. I przypominające kominki grzybki, które nadymały się mocno i co jakiś czas pękały, wypuszczając w powietrze świetlisty, lekko owocowy w zapachu pyłek. Potem były też niesamowitej wielkości, lekko fioletowawe muchomory o doskonałych kropeczkach na kapeluszach. I chmary kryształowych motyli, i opalizujące tęczowo ważki wielkości mojego przedramienia, i cała masa innych zapierających dech w piersi cudów...

Czy vurd mógł być zły? Albo niewłaściwy? Czy my aby na pewno robiliśmy dobrze, że szliśmy, by go... zlikwidować? Zamknięcie dziury, z której się wydostawał, przecież zabije to wszystko wokół co do drobinki, nie miałam najmniejszych wątpliwości. Czy tak właśnie trzeba? Czym są życia tej garstki ludzi na powierzchni wobec tego ogromu dobra?

Ludzie są źli, a ich świat jest cholernie martwy. Pierwszy Świat zdycha, przesiąknięty nienawiścią, okrucieństwem, zanieczyszczeniami, bezmyślnością i ślepotą. Gdy zestawić go z takim ogromem piękna i żywej radości, łatwo można zwątpić, że jest dla niego jakiś ratunek...

Spuszczenie tej energii ze smyczy, pozwolenie, by szalała wedle własnego uznania, to jedynie skrócenie bolesnej śmierci. Tak właśnie. Przecież ja od zawsze tak uważałam, racja? Przecież już się zastanawiałam, jak poradzę sobie bez tej dziwnej aury, przesycającej nocne powietrze i zalegającą nisko mgłę. Dumałam, co zrobię, gdy braknie mi... czegoś w rodzaju życiowego celu. Tego czegoś, dzięki czemu, spoglądając na świat, widziałam znacznie więcej, doświadczałam mocniej i bardziej. Tego, co czyniło moje ponure miasto niezwykłym...

Bez tego będzie tylko kolejnym zabiedzonym skupiskiem bezmyślnych, okrutnych ludzi, tak nieszczęśliwych, że muszą krzywdzić innych, by przynieść chwilową ulgę sobie samym. Warto coś takiego ratować? Warto ratować brudną, cuchnącą spalinami, betonową rzeczywistość, w której liczą się jedynie pieniądze, obserwujący na portalach społecznościowych i wegetacja pomiędzy pracą a upragnionym pójściem spać? Warto ratować takie głośne, chaotyczne życie bez perspektyw, skoro zastąpić miałoby je coś tak radosnego, tak nieskończenie idealnego?

Mniejsze zło... Która to z dostępnych opcji?

Nie wiem dlaczego, ale te rozważania przywiodły mnie nagle do jednej, krótkiej myśli: Antykreator. A to było dla mnie jak grom z jasnego nieba. Jak olśnienie, rozwiązanie, na które czekałam od zawsze... choć w zasadzie nie rozwiązywało niczego. Bo wiedziałam, że według podań Drugiego Świata ktoś taki istnieje. Wiedziałam, że Vuko jakoś mnie z nim łączył, a także ostrzegał przed Markiem. Kazał wystrzegać mi się wyverna z pradawnym mieczem... tylko dlaczego? Nie rozumiałam jego zagadek, ale czułam, że łączyła je osoba Antykreatora... a także Proroka, którym nazywał mnie. Ale czy...

Niemożliwe. Przez krótką chwilę zaświtało mi, że Mark może być Antykreatorem. Może być tym całym Ylnetherem Rheyinem i Antykreatorem jednocześnie... Już wcześniej coś mi dzwoniło z tyłu głowy, ale...

Nie, to jakiś absurd. Może i wcześniej nazwałam go tak parę razy w myślach, choć nawet nie jestem tego teraz pewna. Może i kojarzyło mi się w nim tak parę cech. Może i był drugim wyvernem, jakiego w życiu spotkałam, i przy okazji najpotężniejszym i najbardziej przerażającym kolesiem, jakiego spotkam kiedykolwiek, ale takie wspominki i porównania to jedno, a uwierzenie w to tak naprawdę... to zupełnie co innego. Coś...

Coś, co może mieć przerażające konsekwencje. Ale skąd ja to wiem? Dlaczego muszę nad tym...

Nie wiedziałam już niczego. Z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, że nie miałam już pojęcia, co wymyśliłam wcześniej, choćby i żartem, a co zaświtało mi w głowie dopiero teraz. Czas stał się płaski, bez wymiaru... Liczyło się jedynie to, że wiem, a nie kiedy pierwszy raz mi się objawiło. Było tu i teraz.

Było niewielkie wzniesienie, na które się wspinaliśmy, i unoszące się w powietrzu świetliste coś, co wyglądało jak szczelina w strukturze rzeczywistości. Przywoływało mnie to i przerażało jednocześnie. Przerażało swoją mocą, niezmierzonością, niemożliwością...

Tam się kryła potęga. To było źródło wszystkiego. Najczystsze, najpierwotniejsze, najpiękniejsze...

Mark złapał mnie za ramię i siłą pchnął na ziemię. Myślałam, że chce mnie przewrócić, więc spróbowałam stawić mu opór, ale okazało się, że na chwilę opuściły mnie siły. Na szczęście tuż za mną znajdował się średniej wielkości grzybek, którego wcześniej nie zauważyłam – opadłam na niego jak na wygodne krzesło i zawarczałam na wyverna z opóźnieniem. Rzucił mi ciężkie spojrzenie i podszedł bliżej do światła, wyciągając miecz. Pradawna stal wyglądała jak czysta ciemność, jak coś zupełnie przeciwstawnego otaczającej mnie energii...

On się bał. Potężny wyvern z wielkim mieczem był cały spięty ze strachu. Zatrzymał się naprzeciw energii, nachylił lekko w jej stronę. Miecz przekładał w zdrętwiałych ze strachu palcach, mięśnie wyraźnie rysowały mu się na przedramionach, napięte chyba aż do bólu. W zupełnie teraz czerwonych oczach lśnił lęk silny, obezwładniający wręcz i niszczycielski.

Ja to uczyniłem – wypowiedział samymi ustami.

Powiedział to po niemiecku, wiedziałam o tym, ale z jakiegoś powodu rozumiałam go tak, jakby zwracał się do mnie po polsku, bez chwili zastanowienia. Być może w tym stanie rozumiałabym każdy język? Nie wiem.

Strach. On się bał! On! Ktoś, kto wywróciłby ten świat na nice jednym pstryknięciem palcami!

Nie bój się świata, Antykreatorze – syknęłam. – To świat powinien lękać się ciebie!

Nie wiem, skąd te słowa się we mnie pojawiły. Ale to, że powinny wybrzmieć, czułam akurat z całą pewnością.

Mark zesztywniał. Wydawało mi się, że przeszył go prąd, tak nagle się wyprostował i tak mocno zacisnął dłoń na obłożonej zniszczoną skórą rękojeści miecza. Na jego ciele zapełgały płomienie, odwrócił się do mnie gwałtownie...

Jedno oko miał czerwone, drugie niemal białe. I nigdy jeszcze nie wyglądał tak przerażająco.

Coś ty powiedziała? – wycedził niebezpiecznie niskim głosem. Zaiskrzyła formująca się w jego wolnej prawej ręce kula ognia...

A ja po prostu rzuciłam mu się do gardła, w locie przemieniając się w wilka.

Tyś jest przebudzeniem, Proroku!

Mężczyzna jęknął, gdy wpadłam w niego z impetem całych stu pięćdziesięciu kilogramów, i runął na plecy. Potoczyliśmy się w dół wzniesienia, a miecz chwilowo zniknął mi z oczu. Coś we mnie wstąpiło – kłapałam szczękami, próbując złapać go za jakąkolwiek część ciała i rozedrzeć ją na strzępy, drapałam pazurami, szarpałam się wściekle w jego żelaznym chwycie. Jedynym, czego byłam pewna, było to, że był zdolny do zamknięcia tej cholernej szczeliny... a ja nie mogłam mu na to pozwolić.

Ten świat już i tak jest martwy! – krzyknęłam w myślach, mając nadzieję, że mnie usłyszy.

Uderzył mnie pięścią w pysk, aż zobaczyłam wszystkie gwiazdy. W nosie i na języku zebrało mi się sporo krwi, ale nie przestawałam, więc wepchnął mi przedramię między szczęki, jakby miał do czynienia z rzucającym się do niego agresywnym psem. Kłapnęłam, mając nadzieję, że po prostu mu tę rękę odgryzę, skoro była wielkości mojej głowy, ale wtedy pięść dosięgnęła mnie kolejny raz. I tym razem płonęła. Zaskowyczałam z bólu, targnęło mną na bok, ale zdołałam jeszcze złapać go za bark. Ugryzłam cholernie mocno, szarpnęłam i znowu zostałam uderzona – tuż po tym, jak usłyszałam okrzyk bólu i chrzęst pękającej pod naporem kości. Odleciałam na kilka metrów w bok i uderzyłam w nóżkę ogromnego grzyba z taką siłą, że aż mnie zamroczyło.

Nie możesz! – krzyknęłam jeszcze, gdy kątem nieposłusznego oka dostrzegłam, że mężczyzna zerwał się z ziemi z odnalezionym nie wiadomo kiedy mieczem i znowu rzucił do szczeliny. – Nie możesz tego tak po prostu...!

Mógł. Ale nie widziałam już tego, bo ostatecznie straciłam przytomność.

Ocknęłam się kilka chwil lub godzin później – nie umiałam tego określić. Do żywych przywołał mnie moment, gdy Mark zrzucił mnie z ramienia jak bezwładny worek kartofli i ciepnął na leśną ściółkę, niezbyt przejmując się tym, czy nie zrobi mi jeszcze większej krzywdy.

A jakąś już zrobił. Wciąż byłam w wilczym ciele, czułam więc każdy obluzowany kieł, a wokół mojego grzbietu unosił się wyraźny smród spalonej sierści. Nie widziałam na jedno oko, w głowie mi wirowało, zbierało mi się na mdłości. Spróbowałam wstać, ale słuchała mnie tylko lewa połowa ciała – prawą miałam jak sparaliżowaną.

A las był zwyczajny. Zupełnie zwyczajny. Obok widziałam niewyraźny przez zasnuwające mi obraz łzy zarys budynku, w którym znajdowało się przejście do sztolni. Znowu byliśmy na terenie opuszczonej bazy wojskowej, a słońce przeświecało między gałęziami wysokich sosen, rysując gorące refleksy na moim futrze.

Mark też nie wyglądał dobrze – skórzaną kurtkę miał podartą i poznaczoną śladami krwi. Skrzywił się, gdy poruszył lewym ramieniem, zrzucając na ziemię obok mnie plecak. Wyglądało na to, że obojętnie, ile czasu minęło, było go wystarczająco, by jakoś zaleczył najgorsze obrażenia, lecz nadal sprawiały mu ból.

Co się...?

Myśli mi się rozbiegały. A ten przeklęty facet wyglądał na szalonego jeszcze bardziej niż kiedykolwiek... i tak przerażonego, że niemal się cały trząsł.

Ja to uczyniłem... Tak powiedział.

Więc dlaczego nie byłeś konsekwentny i nie pozwoliłeś, by dobiegło końca?

Nie miną millenia, a historia i tak zniknie – warknęłam w myślach.

A morza i wiatr ostatecznie zostaną zdławione – dodał przez zaciśnięte zęby. – Oślepniesz, sięgając czerwonych niebios. To z Wielkiej Przepowiedni, wiesz? – Roześmiał się sucho i głośno. – Oślepniesz, wilczyco, sięgając tam, gdzie nie powinnaś.

Słowa wirowały mi w głowie. Było ich znacznie więcej, lecz nie łączyły się już w całość...

Czas jest jego, a wy ignorujcie ślepotę... Rozczarowany bóg w koronie z rogów i ognistych kolców... Płonące słońce, jasne póki umrze ostatnia gwiazda... Jedyny tak żywy... Ciężar na złamanym życiu...

Prorok martwych światów.

Prorok martwych światów!

Nie waham się sięgać tam, gdzie powinnam, dla rozłamanego świata – wycedziłam, szczerząc zakrwawione kły w szerokim uśmiechu.

Spojrzał na mnie powoli, z namysłem. Sięgnął do plecaka, wygrzebał z niego kilka przedmiotów i rzucił je na ziemię. To były moje rzeczy. Podniósł się, przeciągnął, z grymasem bólu poruszył lewym ramieniem.

Paraliż powinien przejść ci za pół godziny – rzucił obojętnie. – Trafisz do domu, mam rację? Jesteś cholernym wilkiem. W lesie się nie zgubisz.

Chciałam się roześmiać. Tak po prostu – sucho, paskudnie, złośliwie... ale w tym ciele nie potrafiłam. Po prostu patrzyłam, jak odchodzi, zabierając ze sobą coś...

Coś. Jakiś fragment mojej duszy, mojego jestestwa. Zabolało. Chciałam zawyć, zaskowyczeć, zacząć się wić, zerwać się na równe łapy i pobiec za nim...

Chciałam krzyczeć, żeby mnie nie zostawiał, żeby był ze mną, żeby został przy mnie... ale nie mogłam się ruszyć. Mogłam tylko skamleć, w myślach błagając go, by się odwrócił.

Nie zrobił tego.

A aura...

Dziwaczna, niewyjaśniona aura anomalii w środku lasu pozostała.

Nietknięta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz