sobota, 15 kwietnia 2023

Rozdział 60

 

Ta część sztolni wyglądała zupełnie inaczej niż w miejscach, w których buszowaliśmy ze sforą. Korytarze były lepiej dopracowane, starannie wykończone, a choć wilgoć i lata opuszczenia zrobiły z nimi swoje, beton na ścianach wciąż był gładki. Nawet gdybym jako wilk nie miała wzroku na tyle doskonałego, że w słabym blasku kuli ognia widziałam równie dobrze jak podczas słonecznego dnia, ciężko byłoby się tutaj o cokolwiek potknąć, bo podłoże wyrównano. Tu i tam zalegały kałuże, wydawało mi się również, że w paru miejscach grunt był nierówny na tyle, że można było wysnuć wniosek, jakoby korytarz się powoli zapadał, ale nigdzie nie znalazłam luźnych kamieni czy większych kawałków gruzu, o które niechybnie wychlastałabym sobie ząbki. Od głównego tunelu odchodziło wiele innych, zupełnie ciemnych i nieco węższych, często również natrafialiśmy na różnej wielkości komory, w których brud i zacieki układały się w sposób sugerujący niegdysiejszą obecność mebli, ale nie przychodziło mi do głowy, co też mogło się tam znajdować. Kwatery dla pracowników? Zdaje mi się, że na zewnątrz budynków było wystarczająco dużo, by nie trzeba było nikogo zmuszać do życia pod ziemią. Chyba że trzymano tu chociażby jeńców wojennych, robiących za tanią siłę roboczą? Riese chyba właśnie tak budowano.

Nie odważyłam się spytać. Choć Mark właściwie sam zapowiedział, że możemy potem pogadać, nie wyglądał na takiego, któremu byłoby to w smak. Chwilami odnosiłam wręcz wrażenie, że za głośno tupię i mu przeszkadzam, przez co odruchowo zaczęłam lżej stawiać łapy i krzywić się za każdym razem, gdy zastukałam pazurami. Mało brakowało, a tuliłabym uszy do głowy, gdy jego spojrzenie kierowało się z grubsza w moją stronę, choć nic nie wskazywało na to, by facet w ogóle zauważał moje istnienie. Jakiś czas po tym, jak zagłębiliśmy się w wybraną przez niego bez wahania ciemną ścieżkę, zaczął traktować mnie jak powietrze. Mogłam w zasadzie robić cokolwiek: zaglądać do wszystkich pomieszczeń, sprawdzać tunele, podchodzić do walających się tu i tam resztek mebli, węszyć aż do zawrotów głowy – nic nie powiedział. Nie zaszczycił mnie nawet jednym posępnym spojrzeniem, po prostu jakbym zamieniła się nagle w ducha...

Chociaż kij go tam wie, czy takiego prawdziwego ducha, o ile one istnieją, nie dałby rady dostrzec.

Nie wiem, ile minęło czasu, nim natknęliśmy się na pierwsze czarne smarki, ale to właśnie ja je znalazłam.

Wlazłam akurat do jednego z bocznych korytarzy i węszyłam w nim z zapałem. Wydał mi się intrygujący, bo był znacznie szerszy i wyższy od głównego, którym poruszaliśmy się prawdopodobnie od jakichś dwóch, może trzech godzin, i nieco gorzej wykończony, jakby wybudowano go znacznie później i wykończono w wielkim pośpiechu. Na ścianach dostrzegłam na wpół rozpuszczone oznaczenia wykonane żółtą farbą, aż świecącą w półmroku. Podeszłam do nich stosunkowo blisko, próbując domyślić się, co mogły symbolizować – wydawało mi się, że to żadna ze znanych mi liter i cyfr, więc miałam przeczucie, że znaczki mogą się okazać dość istotne. Pod ścianą z oznaczeniami walała się sterta drewnianych skrzynek, mniej więcej takich, w jakich trzymało się amunicję na starych wojennych filmach, ale wolałam się do nich nawet nie dotykać – wyglądały na całkiem dobrze zakonserwowane, ale domyślałam się, że wystarczyłoby je lekko trącić, żeby się rozpadły. I pewnie przy okazji narobiły huku zdolnego obudzić wszystkie trupy zakopane w okolicznym lesie... O ile w ogóle nadal znajdowaliśmy się w tym lesie, bo niewykluczone, że wyszliśmy za jego obręb już dawno.

Smark siedział właśnie za tymi skrzynkami.

Początkowo nie wiedziałam, co mnie zaatakowało. Coś mi błysnęło na skraju pola widzenia i śmignęło w moją stronę, a ja odruchowo odskoczyłam, potknęłam się o jedną ze skrzynek, wywinęłam pięknego fikołka i wylądowałam na boku, boleśnie przygniatając sobie lewą przednią łapę. Przypominająca czarną smołę plama śmignęła po ścianie prosto na mnie, wyciągnęła w moją stronę eteryczną mackę i mlasnęła z niezadowoleniem, gdy znowu umknęłam, napompowana adrenaliną do tego stopnia, że ruszałam się dziesięć razy szybciej niż normalnie. Pech chciał, że łapa od uderzenia paskudnie mi zdrętwiała, więc zamiast elegancko rzucić się do ucieczki, wylądowałam praktycznie na pysku parę metrów dalej.

Błysnął ogień, gdy obok mnie zmaterializował się Mark. Czarny smark zapiszczał przeszywająco, kalecząc mnie w uszy, i zajął się fioletowym płomieniem, a następnie zniknął, pozostawiając po sobie kłąb cuchnącego dymu.

Nic ci nie jest? – Wyvern obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem i wrócił do głównego korytarza, zanim zdążyłam odpowiedzieć, najwyraźniej uznawszy, że skoro podniosłam się o własnych siłach, to jednak wszystko ze mną w porządku.

Nie powiem, to miło, że jednak nie zapomniał, że tu jestem, ale i tak...

Kolejnego smarka zauważyłam przypadkiem. Czaił się wśród potłuczonych skrzynek i... obserwował mnie? Ciężko to było stwierdzić, skoro nie miał oczu, lecz takie właśnie odniosłam wrażenie.

Zaraz. Nie miał...?

Skamieniałam, gdy zauważyłam, że coś nieśmiało połyskuje na powierzchni smoły. Przez chwilę wydawało mi się, że może zacznie bulgotać, ale okazało się, że tym czymś wcale nie był bąbel powietrza, a pulsujące nieco ślepko. Jedno, pojedyncze oczko o rozszerzonej źrenicy i wyraźnej rogówce. Gapiło się na mnie z... ciekawością? Już miałam zawołać Marka, gdy obok ślepka pojawiło się kolejne. A potem jeszcze jedno... Wgapiałam się w to jak zahipnotyzowana, aż cała powierzchnia czarnej smoły lśniła przyglądającymi mi się z równym zaangażowaniem oczkami.

Gdybym była człowiekiem, wyrwałby mi się ciąg niewybrednych przekleństw, w tej formie mogłam jednak tylko bezradnie zaskomleć. Wyvern znowu zjawił się jakby znikąd, spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem, a następnie przeniósł wzrok na obiekt mojego zainteresowania. Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś, lecz nie widziałam po nim strachu.

O co mu chodzi? – pisnęłam w myślach. – Głodny jest, czy co? Zastanawia się, ile mnie gotować, bym skruszała?

Pojęcia nie mam. – Podrzucił kulkę ognia na dłoni jak piłeczkę. Ślepka podążyły za nią, jakby smark był śledzącym zabawkę kotem. – Rzadko spotyka się takie z oczami.

To źle czy dobrze?

To zależy.

Jak ja kocham te jego odpowiedzi...

Z jakiegoś powodu chciałam zaprotestować, gdy cisnął ogniem w czarną plamę, zupełnie jakbym w chwili ujrzenia jej oczek zaczęła ją mieć za bezbronne zwierzątko, ale nie trafił, prawdopodobnie celowo. Płomienista kulka rozprysnęła się na betonowej wylewce parę centymetrów od smarka i sypnęła iskrami w jego stronę. Istota, czymkolwiek była, musiała zrozumieć groźbę – wszystkie oczka oprócz jednego wniknęły z powrotem w mazistą substancję, kształt rozmył się i jak przemykający szybko cień zniknął za skrzynkami.

Nie jestem pewna, czy chcę go zostawiać za nami – mruknęłam niepewnie. – Chyba będę się w kółko oglądać...

One nie atakują bez powodu. Naruszyłaś jego gniazdo, dlatego cię obserwował. – Mężczyzna znowu zabrał się do głównego korytarza, pchając mnie stanowczo na znak, że tym razem nie zamierza pozwolić, żebym dalej zwlekała. – Nie oddalają się od swoich nor, nie będzie nas gonił.

Czyli to było coś innego niż tamten smark? I te poprzednie, które znaleźliśmy w piwnicy?

Można powiedzieć, że to wyższy stopień ewolucji.

Ale...

Udławiłam się tym „ale”, gdy zmiażdżył mnie wzrokiem. Z jakiegoś powodu cała moja pyskata pewność siebie właśnie w tym momencie postanowiła pomachać białą flagą i spierniczyć w stronę zachodzącego słońca. I być może ja też powinnam to zrobić, zamiast pchać się coraz głębiej pod ziemię...

No proszę, moja pyskatość ma więcej instynktu samozachowawczego niż ja sama. Czy to nie brzmi jakoś... dziwnie?

A kit z tym.

Długo się nie odzywałam. Tym razem trzymałam się znacznie bliżej wyverna, starając się go nie wyprzedzać. Lęk przed tym, co jeszcze mogło czaić się w mroku, skutecznie odbierał mi radość z odkrywania nowych miejsc i dławił moją ciekawość w zarodku. Właściwie w każdej większej plamie mroku widziałam kolejnego smarka z oczkami. Interesujące, że choć nas nie zaatakował, wprawił mnie w o wiele większe przerażenie niż ten, którego Mark spalił... Było w nim coś takiego...

Oglądałam kiedyś taki film. Strasznie słabo go pamiętam i nie wiem nawet, co to był za gatunek, nie świta mi też wiele o tym, jak ostatecznie się rozwinął. Pamiętam tylko atmosferę i kilka pierwszych scen. Było to stare, sądząc po tkwiącej mi w głowie jakości obrazu, ale... nie wiem, naprawdę. Nie przypomnę sobie nawet jaki kraj go wyprodukował. Ale pierwszą scenę znam doskonale. Kamera pokazywała żywą plamę mroku, śluzu czy czegoś bardzo podobnego. Grała muzyka, jak to w starych filmach grozy, a za każdym razem, gdy się wznosiła, na tym dziwacznym stworzeniu pokazywało się małe oczko. Trwało to bardzo długo i oczek stopniowo było coraz więcej i więcej. Hipnotyzowało mnie to w jakiś dziwny sposób i przerażało jednocześnie. Mało mam aż tak ostrych wspomnień, choć na dobrą sprawę nie umiem nawet powiedzieć, dlaczego to wpłynęło na mnie aż tak, bo nie był to pierwszy ani ostatni horror, jaki w życiu widziałam. Gówniak był ze mnie odważny jeśli chodzi o takie rzeczy i nie czułam takiego rodzaju strachu, jaki powinno wykazywać podczas oglądania czegoś takiego każde normalne dziecko. Po prostu zrobiło to na mnie wrażenie i wżarło się w moją psychikę równie skutecznie jak pierwszy strach z dzieciństwa.

Ach, jego pamiętam równie doskonale... Wspominałam może kiedyś, że Jared mieszka z rodzicami w mieszkaniu, które sprzedali im moi rodzice? Spędziłam tam pierwsze cztery lata życia i niewiele z tego pamiętam, bo za mała byłam, ale kojarzę za to zionka. Dlaczego tak się nazywał ani skąd ja go w ogóle wzięłam? Nie wiem, ale zionk był tam obecny i tak przerażający, że dalej czuję jakiś taki mało przyjemny dreszcz, gdy o nim myślę. Każdy dzieciak ma jakiegoś swojego demona, nie?

Okej, spoko, dziwnie to zabrzmiało w kontekście mojego prawdziwego ojca, ale nie o tym miałam.

Dzieckiem byłam dziwnym również pod tym względem, że uwielbiałam ciemność. Nigdy się jej nie bałam, traktowałam ją wręcz jak rodzaj schronienia. Wcześnie zrozumiałam, że mrokiem mogę się otulić jak ciepłym kocykiem i mieć pewność, że nikt mnie tam nie widzi i mogę dzięki temu robić, co chcę. Jedynym przypadkiem, gdy faktycznie odczuwałam przed nim lęk, była sypialnia rodziców, kąt, który dobrze było widać z dużego pokoju i reszty mieszkania. Stały w nim kwiaty mojej mamy i ogólnie w dzień czy przy zapalonym świetle nie było tam nic, czego można by się bać, ale gdy tylko zapadała noc... pojawiał się tam zionk.

Zionki były w sumie dwa, jeden większy, drugi mniejszy. I wyglądały jak zwinięte w naleśnik wzorzyste dywany, jeden czerwony, drugi niebieski, choć zatarło mi się w pamięci, który z nich był tym groźniejszym. I nie wiem, co tak właściwie robiły, grunt, że się ich bałam. Do tego stopnia, że któregoś pięknego dnia, gdy dziadek, wchodząc z zimowego dworu do mieszkania, zawołał żywiołowo „ale ziąb”, ja zrozumiałam „zionk” i zaczęłam się drzeć. Miałam już jakieś sześć lat i od dwóch nie mieszkałam razem z pojawiającymi się po ciemku zionkami, ale macie tu dowód, jak mocno mi to utkwiło... To był właśnie mój pierwszy strach z dzieciństwa.

Teraz zaś... Ciemność w tunelach nie przerażała mnie z racji samej swojej obecności. Niepokoiło mnie to, co się mogło w niej kryć, bo dobrze wiedziałam, że mój nadnaturalny wzrok może okazać się zbyt słaby, by dostrzec zagrożenie w porę.

Odruchowo pozwoliłam, by wilk przejął nade mną pełne władanie. Była pełnia, sama już nie wiem która godzina, ale zwierzę było tak blisko, jak to tylko możliwe. Nie było mi trudno przestawić się na zwierzęcy typ postrzegania. Marka widziałam jako przewodnika, przywódcę, przed którym czułam respekt i nieco lęku i wcale nie zamierzałam już próbować go wyprzedzać, przekonawszy się, czym to może grozić. Jestem pewna, że gdyby na mnie spojrzał, ugięłabym przed nim łapy i zaczęłabym szybko merdać opuszczonym ogonem, kładąc uszy. Może nawet spróbowałabym go polizać po twarzy na znak oddania... Ciekawe swoją drogą, jak by zareagował? Jeśli faktycznie był tajemniczym Ylnetherem Rheyinem, znał się na wilkołaczych zwyczajach o wiele lepiej niż ja, skoro pisał o nich książki w czasach, gdy moja rodzina nie była jeszcze w planach, ale gorzej, jeśli to były tylko moje głupie domysły. Jeśli jeszcze nie miał mnie za idiotkę, to pewnie po takim czymś szybko by to nadrobił.

Dopiero po pewnym czasie uświadomiłam sobie, co mi nie gra i zatrzymałam się.

Im dalej szliśmy, tym robiło się chłodniej, choć różnica była na tyle subtelna, że z łatwością można ją było przegapić. Korytarz opadał tylko odrobinę i nie natrafiliśmy jak na razie na żadne schody oprócz tamtych, którymi się tu dostawaliśmy, ale z jakiegoś powodu czułam, jakbyśmy znajdowali się o wiele głębiej niż na początku. Warstwa betonu, skały i ziemi nad moją głową coraz bardziej mnie przytłaczała, dlatego usilnie starałam się znaleźć cokolwiek, czym mogłabym się zająć, by przestać o tym myśleć, bo i tak niewiele już brakowało, żebym dostała ataku duszności. Wilk ze spazmami wygląda idiotycznie, wiem to dzięki Gabrysi i nie chcę próbować...

Tylko że... no właśnie. W mojej głowie oprócz tych niepokojących myśli panowała idealna cisza.

Mark o dziwo zauważył, że nie idę już za nim. Obrócił się przez ramię i pogonił mnie niecierpliwym gestem, nie mówiąc ani słowa, lecz wtedy ja zapytałam cichym głosem:

Która godzina?

Jeśli potrzebowałam dobrego potwierdzenia, że zgodnie z zapewnieniem nie czyta wszystkich moich myśli, to właśnie je otrzymałam – facet wyglądał, jakby wahał się między teatralnym facepalmem a gruchnięciem dzikim śmiechem.

A co cię obchodzi, która... – zaczął ze zniecierpliwieniem, ale nie dałam mu dokończyć.

Nie słyszę watahy.

Umilkł, przypatrywał mi się dłuższą chwilę w zamyśleniu. Coś tam sobie kalkulował pod tym przystojnym czołem, ale co? Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie to, jak przerobić mnie na dywanik.

Jest koło dwudziestej drugiej – powiedział wreszcie, oszczędnym ruchem sprawdzając zegarek. – Akurat teraz musiał zdechnąć, psiamać... – dodał pod nosem.

Mam telefon w plecaku, może...

Naprawdę musisz to wiedzieć co do sekundy? – Teraz to on przerwał mi. I wcale nie sprawiło mu to trudności, bo byłam tak przestraszona, że właściwie nie mówiłam w myślach, a mamrotałam. – Jest koło dwudziestej drugiej. Plus minus dwadzieścia minut. Co ma znaczyć, że nie słyszysz watahy?

Dokładnie to, co powiedziałam. – Warknęłabym na niego, gdyby nie to, że lodowate kleszcze paniki wydusiły ze mnie właśnie całe powietrze. Uszy same przykleiły mi się do łba, ogon przylgnął do brzucha, sierść stanęła dęba. Aż się cofnęłam kilka kroków, zaskamlałam nieco histerycznie. – Nie słyszę ich!

To była szczera prawda. Byłam całkowicie sama w swojej głowie. Absolutnie, niezaprzeczalnie sama, dokładnie jakbym tkwiła w ciele człowieka, nie wilka. Okej, zdarzało się, w końcu nie zawsze przemieniałam się, gdy reszta też akurat biegała na czterech łapach... ale przecież dzisiaj pełnia! W dodatku koło dziesiątej! Wszyscy mieli spotkać się o dwudziestej pierwszej i wspólnie się przemienić, a ja ich nie słyszę!

Przecież to jest niemożliwe. Gdy należy się do wilczej watahy, nie sposób nie słyszeć jej członków. Niektórzy, tacy jak na przykład Ladon, mogą zamaskować własną obecność za pomocą magii, ale nie uda im się odcięcie od pozostałych. Taki dostaliśmy dar od świata: usprawniający działanie i komunikację, choć nieco upierdliwy wspólny umysł w obrębie stada. Ułatwienie dla solidarnej jednomyślności, można powiedzieć. Odkąd należę do watahy, nie przeżyłam ani jednej pełni całkiem sama. Oni byli tu zawsze, obojętnie czy tego chcieli czy nie. Wycofywali się czasem, skupiali na własnych przemyśleniach, taktownie zajmowali się czymś innym, gdy coś mnie gniotło lub wchodziłam w strefę tego, co wolałabym zachować jedynie dla siebie, ale nie dało się ich ignorować. Nieustannie odbierałam ich emocje, wciąż musiałam się pilnować, by używać własnych zmysłów, a nie kierować tym, co oni widzą, czują i słyszą. Czułam ich poruszające się pod skórą mięśnie, czułam ból, którego oni doświadczali, czułam ich dyskomfort lub wygodę. O tym nie dało się zapomnieć. Choć ciężko się do czegoś takiego przyzwyczaić, nie zatracając gdzieś własnej odrębności, z czasem okazuje się, że nie da się bez tego żyć... a teraz tego zabrakło.

Z jakiego powodu? Co się stało? Przecież nawet gdy należałam przez chwilę jako szpieg do sfory Aresa, ani przez moment nie byłam wilkiem bez stada. W jakiś sposób wyczuwałam wtedy obie sfory, raz lepiej, raz gorzej, ale bez ustanku. To teraz było jakby... oni po prostu zniknęli. Nie ma ich, coś ich wymiotło do innego wymiaru i pozostawiło mnie z niczym. Dominująca wadera bez stada.

Wilcza królowa bez wilków...

To ciekawe – skwitował Mark. Tym razem musiał śledzić moje myśli, uznawszy pewnie, że sama i tak nie powiem mu niczego zrozumiałego w tym stanie. – Nie przypuszczałem, że to możliwe. Spotkaliście się z tym już kiedyś?

Nigdy! – ofuknęłam go, odruchowo błyskając kłami. – Chyba bym tak nie panikowała, gdyby...

Dobrze, już dobrze. – Podniósł dłonie w poddańczym geście, krzywiąc się lekko. – Nie wiem, co na to wpływa. Może jesteśmy zbyt blisko skupiska vurda. Na razie postaraj się tym nie przejmować, i tak zaraz będziemy się zatrzymywać na nocleg.

Nie przejmować się? On sobie ze mnie żartował?

Nie mogłam zgłosić obiekcji. Po prostu odwrócił się i poszedł dalej, zabierając źródło światła. Jeśli nie chciałam zostać tutaj w całkowitej ciemności, musiałam podreptać za nim, choć łapy mi się trzęsły i tak się kuliłam, że musiałam wyglądać na o połowę mniejszą. Już nie mieliśmy oczu na tym samym poziomie – prawie czołgałam się brzuchem w betonie, ogon smętnie wlokłam za sobą, nie umiałam powstrzymać popiskiwania.

Okej, ja jeszcze jestem w towarzystwie faceta, który raczej zareagowałby w inny sposób, gdyby działo się coś wyjątkowo poważnego. Ale co muszą myśleć moi bracia i siostry? Moja wilcza rodzina? Jedynym powodem, dla którego umilkłam w ich głowach, będzie dla nich moja śmierć! Jeśli wszyscy z Ladonem na czele nie oszaleją ze strachu...

Chciałam zawrócić. Teraz, natychmiast! Wyjść chociaż na chwilę na powierzchnię, wysłać im myślową wiadomość, że wszystko ze mną w porządku, ale będę jakiś czas poza zasięgiem, i z czystszym sumieniem podjąć misję... Tylko że ta cholerna powierzchnia znajdowała się właśnie ładnych kilka godzin drogi stąd.

Może się domyślą, że coś jest z tym miejscem nie tak? Czy uznają, że Mark nas blokuje, żebym skupiła się na tym, na czym powinnam? Nie wiem. Spanikowani faceci raczej nie rozumują tym tokiem, tylko od razu wpadają w histerię i idą coś rozwalić, więc szczerze wątpię.

Chociaż... gdybym umarła, pociągnęłabym Ladona za sobą, prawda? Dopóki biały wilk będzie się jako tako trzymał, reszta powinna wyjść z założenia, że ze mną gorzej niż z nim nie może być...

Powinna. Za dużo tu myślenia życzeniowego.

Nie wiem, ile przeszliśmy, tak mnie pochłaniało zamartwianie się. Nie zauważyłam też, że z otoczeniem stopniowo coś zaczyna się dziać... coś dziwnego, choć jak na razie słabo wyczuwalnego. O mało nie wpadłam Markowi w plecy, gdy zatrzymał się w chwili, gdy korytarz przeszedł w nieco wyższą komorę, rozciągającą się daleko na boki.

Ślepy zaułek? – spytałam, by choć na chwilę oderwać myśli od watahy.

Nie do końca. – Uniósł nieco kulę ognia, mogliśmy więc dokładniej się rozejrzeć. Pomieszczenie rozchodziło się daleko na boki, lecz tunelu przed nami już nie było. Zamiast niego w ciemności, za stosunkowo wąskim przejściem ginęło coś, co wyglądało jak zupełnie zwyczajna klatka schodowa, prowadząca w dół.

Jak w bloku – skwitowałam. – Domyślam się, że ta anomalia jest na dole... Ale oni za każdym razem dygali do niej po schodach?

Nie pamiętam tego dokładnie. – Przez twarz znowu przemknął mu jakiś cień. – Ale tam musimy właśnie iść.

Podeszłam ostrożnie do przejścia. Tak, grunt, to nie myśleć, co jest nie halo, i skupić się na tym, po co wyvern mnie tutaj wziął. Już pewnie i tak wychodzę słabo w jego oczach, nie muszę dodatkowo udowadniać, że nie nadaję się do zadania, które mi powierzył... nawet jeśli sama uważam, że tak właśnie jest.

Zatrzymałam się w progu. Znowu zjeżyłam się cała, bo miałam wrażenie, że ciemność... oparzyła mnie w nos. Zelektryzowała mnie całą, zupełnie jakby coś smagnęło mnie niewidzialnym energetycznym biczem. Zaskowyczałam i odskoczyłam ze znacznym opóźnieniem, bo ładnych parę sekund musiało minąć, nim odzyskałam na tyle władzę w ciele. Niewiele brakowało, bym staranowała i wywróciła na plecy nachylającego się nade mną mężczyznę, na szczęście jednak, pomimo swojego wzrostu i ciężkiego plecaka, miał o wiele lepszy refleks ode mnie i tanecznym ruchem uskoczył na bok. Płynnie, bez żadnego wysiłku sięgnął po rękojeść miecza i wyciągnął broń gestem tak naturalnym i niepozornym, że ledwie go zarejestrowałam. Po prostu nagle zmatowiała od licznych rys stal mignęła mi obok łba, na szczęście na tyle daleko od uszu, bym nie poczuła się nią zagrożona.

Chwilę tak staliśmy – wyvern z wyciągniętym mieczem, sztychem celującym w ciemność, ja z odsłoniętymi zębiskami i ciałem napiętym do skoku. Trwało to, choć dobrze widzieliśmy, że na klatce schodowej przecież nic nie ma. Zmiękczony przez kulę ognia mrok nie był całkowity – dobrze widziałam zarys pierwszych stopni, skorodowaną balustradę z paskudną, plastikową nakładką, przywodzącą na myśl klatkę schodową w bloku, otynkowane i pomalowane na dwa kolory ściany. Nie było tam nic niepokojącego... a tym bardziej zdolnego do dziabnięcia mnie w nos.

Fascynujące – odezwał się wreszcie Mark. Opuścił rękę z mieczem, przesunął się bliżej na próg. Sięgnął dłonią w stronę pomieszczenia, chwilę obracał ją z zaciekawieniem, zupełnie jakby coś na niej wypatrzył. Może jakby wsadził ją pod wodę i sprawdzał, jak wygląda z takiej perspektywy? Nie wiem, jak inaczej to opisać.

No porywające! – żachnęłam się, gdy już odzyskałam mowę. – Co to niby było?!

To był właśnie czysty vurd. A przynajmniej tak mi się wydaje. – Nie zaszczycił mnie nawet krótkim spojrzeniem. Cofnął dłoń, tym razem sięgnął klingą miecza... która na krótką chwilę rozbłysła ledwie dostrzegalnym, zielonkawo-niebieskim światłem.

Co? – W razie czego cofnęłam się na parę kroków, ale byłam tak zaskoczona, że zapomniałam, że powinnam również zamknąć pysk, by nie robić z siebie jeszcze głupszej niż w rzeczywistości... – Przecież vurd nie powinien mnie gryźć, tylko mi z ręki jeść...

Albo nie załapał nawiązania do dowcipu, albo nawiązanie było za słabe, by mógł je załapać, albo miał mnie gdzieś.

Dlatego mówię, że to fascynujące – odparł na odczepnego.

I co w związku z tym? – pogoniłam, widząc, że nie kwapi się, by dodać coś więcej.

Jeszcze nie wiem. – Cofnął się wreszcie. Odszedł na parę kroków i rzucił plecak pod ścianę, nie sprawdzając, czy jest tam wystarczająco czysto. Nie było – nawet bez podchodzenia bliżej widziałam, że beton porasta tutaj paskudny, maziowaty od wszechobecnej wilgoci meszek.

Albo glony? Mech chyba nie rośnie tak głęboko pod ziemią, bez światła słonecznego?

I co, teraz będziesz... medytować? – Dokończyłam to bardzo niepewnie, ze zdumieniem obserwując, jak wyvern mości się po turecku bezpośrednio na piekielnie zimnej betonowej podłodze.

Odpoczywać. – Łypnął na mnie ze zniecierpliwieniem. – Zostaniemy tutaj do rana. Wolę podejść do tego wypoczęty, cokolwiek tam jest. – Krótkim gestem wskazał cholerną tajemniczą klatkę schodową.

Cholerna tajemnicza klatka schodowa. Ja z tego chyba uczynię nazwę własną.

Żartujesz? – pisnęłam. – W życiu nie zasnę z czymś takim tuż obok! I nie ma mowy, że jutro tam wejdę! To nie może być vurd, przecież vurd nie próbowałby mi zrobić krzywdy. I przyzywałby mnie. Wziąłeś mnie jako detektor tych energii, więc jako detektor mówię ci teraz: coś jest nie tak i ja się przy tym rozluźniać nie będę!

Uspokój się – warknął, oczy błysnęły mu czerwienią. Aż się wzdrygnęłam i znowu odruchowo położyłam uszy po sobie. – Mówiłem ci już. Energia tutaj mutuje. Nie wiem jeszcze w jakim stopniu ani na ile poważne są uszkodzenia struktury świata, ale niewątpliwie zaszło to na tyle daleko, byś nawet ty odczuwała dyskomfort.

Dyskomfort? – Mało się tym słowem nie zakrztusiłam.

Nie wmówisz mi, że to panika. Widzę, że cokolwiek czujesz, podszyte to jest ekscytacją. – Tym razem uśmiechnął się lekko. – Dla ciebie to niezła przygoda, wilczyco, tylko nie chcesz się do tego przyznać.

To żadna przygoda, tylko... – spróbowałam, ale przerwał mi, ot tak zaczynając sobie gwizdać motyw z Ghost Riders in the Sky.

Jutro tam zejdziemy, dziewczyno – powiedział, gdy już skutecznie mi swoim występem muzycznym zasznurował myślowe usta. – Bez gadania. Na razie spróbuj odpocząć. Kolacja zaraz będzie.

O proszę. A pewna byłam, że to ze mnie zrobi kucharkę. W końcu bycie dżentelmenem gdzieś jednak musi się kończyć...

Przebywanie w wilczym ciele miało swoje niezaprzeczalne plusy: mogłam położyć się gdzie popadnie i jedynie bijące od podłoża zimno mi przeszkadzało. Jako człowiek umarłabym z bólu stawów i wszystkich najdrobniejszych kosteczek po kilku minutach pokładania się na twardym, a tak miałam szansę wytrzymać całkiem wygodnie i do rana. Ułożyłam się obok wyverna, składając łeb na łapach, ale jakoś nie umiałam zmusić futra do wygładzenia się. Obserwowałam, jak mężczyzna otwiera konserwy, podgrzewa ich zawartość nad kolejną wyczarowaną na poczekaniu kulą ognia, rozdziela chleb z eleganckich pakuneczków i nalewa wody do kubków, do których zaraz wrzucił również saszetki z herbatą. Pchnął moją część prowiantu praktycznie pod sam mój nos, odczekałam więc chwilę, aż wszystko odpowiednio przestygnie, i spałaszowałam ze smakiem. Cokolwiek by się nie działo, mój żołądek zawsze przypominał czarną dziurę. A w tym ciele był jeszcze większy... Nie przywykłam do jedzenia jako wilk, sporo więc się namęczyłam, próbując do czysta wylizać puszkę z gulaszem i nie ubrudzić się przy tym aż po uszy, ale przynajmniej po skończonej akcji mogłam położyć się znowu z trochę większą przyjemnością.

Tylko jak ja niby miałam tutaj zasnąć? Z tą dziwną pustką w głowie, gryzącym powietrzem, czającymi się nie wiadomo gdzie smarkami, w tym tymi z oczkami?

Zasypiając, jeszcze przypomniałam sobie z niewiadomych przyczyn wijącego się w mroku maminej sypialni zionka. Ja pierniczę, nie jest dobrze...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz