piątek, 24 lutego 2023

Rozdział 59

 

Nie wiedziałam, na co patrzę. W wielkiej hali panował półmrok, a w chwili, w której Mark prawie wyłamał wielkie drzwi, w powietrze uniosła się prawdziwa fala drobin kurzu. Zakręciło mnie w nosie, ale jakimś cudem powstrzymałam się od kichania i spróbowałam przeniknąć wzrokiem głębiej... a potem zrozumieć to, co widziałam.

Patrzyłam na kilka laboratoryjnych stołów. Ich wyposażenie praktycznie nie istniało, ale cztery szpitalne łóżka na kółkach, podsunięte prawie pod przeciwległą ścianę, zachowały się stosunkowo nieźle. Pomiędzy nimi, praktycznie na środku podłogi, wyłożonej spróchniałymi na potęgę deskami, znajdowała się wielka czarna plama... czegoś.

Czarna plama... obwiedziona tymi dziwnymi symbolami, którymi posługiwał się Mark, i które pojawiały się również w moich snach, choć nadal nie wiedziałam, co takiego oznaczały.

Nienawidzę tego, dziewczyno. – Głos Marka graniczył z szeptem i pewnie nie dosłyszałabym go, gdyby nie stał tuż za mną. – Nienawidzę... ale ja to zrobiłem.

Co takiego? Patrzyłam... i nadal nie rozumiałam. Sądził, że mam przed sobą wszystkie niezbędne wskazówki, ale jakkolwiek bym ich sobie nie ułożyła, powstawało coś, czego zwyczajnie nie pojmowałam.

Zrobiłeś... co? – spytałam tak cicho, jak to tylko było możliwe w mowie pozbawionej słów.

Nadal nie rozumiesz? – Roześmiał się sucho. – Co ja ci powiedziałem o znajdującym się tutaj skupisku? I o tym, skąd ono się wzięło? Czy może raczej... dlaczego zmutowało?

Przez głowę przemknęła mi szybka analiza zasłyszanych ostatnio rewelacji. Naziści. Zapomniana niemiecka baza w środku polskiego lasu. Kopanie w poszukiwaniu... czegoś. Wielkiej anomalii, która mogła umożliwić... coś, czego nie rozumiałam. I on, wyvern, który...

Który był Niemcem, jasno zasugerował, co robił podczas wojny, i wiedział o sprawie zdecydowanie więcej, niż powinien.

Ty pomogłeś im kopać w poszukiwaniu tej anomalii? – spytałam niecierpliwie, czując dreszcz lęku i ekscytacji.

Żeby to było takie proste – żachnął się. – Dzieciak jeszcze z ciebie. Nic z tego nie zrozumiesz.

Kłapnęłam na niego zębami. Nie wiem, skąd we mnie ta odwaga, ale zwyczajnie odwróciłam się i kłapnęłam, warcząc głęboko, z głębi gardła.

To ty bawisz się w jakieś pieprzone zagadki! – rzuciłam jednocześnie. – Bawisz się mną! Najpierw udajesz, że wytłumaczysz, a potem podsuwasz mi niepowiązane ze sobą wskazówki, śmiejąc się, że ich nie rozumiem! Zdecyduj się – chcesz mi to powiedzieć? Czy wolisz milczeć?

Jeszcze nigdy nie miałam aż tak silnego wrażenia, że jest szalony, jak wtedy, gdy zerwał się nagle i poszedł na sam środek pomieszczenia. Jeden z zastępujących mu drogę stołów po prostu odepchnął tak silnie, że ten poleciał na ścianę i rozpadł się na wiele kawałków. Posypało się szkło z jakiegoś skomplikowanego urządzenia, lśniąc w blasku wpadającym przez otwarte drzwi.

To tutaj. – Zatrzymał się na samym środku, w czarnym okręgu. A następnie pstryknął palcami, sprawiając, że skomplikowane symbole rozbłysły żywym żarem. Pisnęłam i cofnęłam się, w sali nagle zrobiło się jasno jak w dzień. – Widzisz? To moja energia. Nie reagowałaby tak, gdyby nie była moja – wycedził.

Widziałam. Ale wciąż nie rozumiałam...

Czy może znowu nie chciałam zrozumieć?

Ty zrobiłeś to wszystko? – wykrztusiłam. – To przez ciebie moje miasto może szlag trafić? Ty stworzyłeś... – Zabrakło mi słów.

Czy to ja stworzyłem szczelinę? – dokończył za mnie i roześmiał się bez śladu wesołości. – Oczywiście, że to byłem ja. A co myślałaś, wilczyco? Że dlaczego tyle o tym wiem? Nie wiedziałem jedynie, że konsekwencje będą tak poważne. – Powiódł dłonią dookoła, obserwując, jak żar reaguje na jego bliskość. Symbole, obok których się znajdował, rozbłyskały znacznie jaśniej, rażąc mnie w oczy tak, że musiałam odwracać wzrok.

Ale... dlaczego? – spytałam tylko. – To nadal...

Nadal niezrozumiałe. – Nie pytał. Stwierdzał fakt. – Rozumiem cię. Uwierz, że rozumiem, choć może nie sprawiam takiego wrażenia. – Chwilę wpatrywał się w tańczące na ostrzu miecza refleksy. Niemal pieszczotliwym gestem przesunął palcami po zmatowiałej od rys klindze, zanim ostatecznie zmusił się do tego, by schować ją z powrotem do pochwy. Wiele go to kosztowało, widziałam po zaciśniętych pewnie niemal do bólu szczękach. – Sam też bym nie rozumiał, gdyby nie to, że tutaj byłem.

Czekałam. Nie chciałam mu przerywać... nawet jeśli nigdy jeszcze się tak nie bałam.

Trochę ci już powiedziałem. – Niski, zachrypnięty głos miał w sobie tak nieznośny magnetyzm, że wprost nie mogłam mu się oprzeć. Powoli, wbrew zdrowemu rozsądkowi, posunęłam się w jego stronę. Łapy stawiałam tak miękko, że sama ich nie słyszałam... nie wiedziałam jednak, czy wyvern przypadkiem nie miał słuchu znacznie lepszego od wilczego.

Tak, powiedziałem... – mruknął. – Dałem ci kilka wskazówek. Ale jak mogłabyś to połączyć, skoro... – Potrząsnął głową. – Nieważne. To nawet i lepiej, że tak się stało. Świat nie zniósłby tej świadomości. Nie zniósłby prawdy. Oh weh, die Flamme fäßt der Welt! – wykrzyknął nagle. Wystarczył jeden gest, by wokół zarysu czarnej plamy powstał pierścień posłusznego mu ognia.

Patrzyłam w to jak urzeczona. Jak zahipnotyzowana... Nie miałam już pojęcia, czy robił mi to specjalnie, czy...

Powinnaś obawiać się Prawdziwego imienia Ylnether.

Słowa Vuko jakby znikąd pojawiły się w mojej głowie. Dlaczego akurat teraz?

Ylnether... Byłam niemal pewna, że to właśnie Mark był Ylnetherem Rheyinem. To od razu nasuwało na myśl pytanie, dlaczego ukrywał się pod tak pospolitym imieniem? Dlaczego nie zdradzał, kim jest naprawdę?

I jakie może mieć konsekwencje, gdy powiem mu, że dobrze wiem o tej jego małej mistyfikacji?

Pokusa, by zawołać go tym imieniem, była tak silna, że aż bolała. Ale on chyba nie zwracał uwagi na toczącą się we mnie walkę, zapatrzony w płomienie.

Opowiadałem ci – podjął. – Opowiadałem ci, że wojna wyglądała zupełnie inaczej, niż cię tego uczono. Inaczej niż przyjęły to podręczniki. Inaczej niż wmówiliśmy to historykom... Gdyby prawda wyszła na jaw, świat nie przypominałby w niczym tego, co widzisz teraz. Tak było bezpieczniej. Łatwiej... Co o tym sądzisz, malutka, co?

Sądzę, że... – Chwilę wahałam się, czy aby na pewno powinnam to mówić. – Sądzę, że ci wierzę. A z drugiej strony czuję opór, bo... Ci wszyscy ludzie, którzy zginęli... Holokaust i cała reszta – przyjęcie twojej wersji trochę jakby... odejmuje wagi tamtym wydarzeniom.

Być może. – Byłam pewna, że zareaguje złością lub kolejną dawką protekcjonalności, ale on tylko wzruszył ramionami. – Nie zrozum mnie źle. Tamto było złe. Wiele rzeczy jest złe... ale ich wielkość i waga zmieniają się w zależności od tego, jaką skalę przyjąć. Gdy tutaj przyłożyć tę właściwą... Holokaust staje się niczym. Wszystko, co znasz, staje się niczym. Bo gdyby Hitlerowi się udało, zginęłyby miliardy. Zginęłoby wszystko, co znasz. Zginęłoby... Szlag, zginąłby cały świat, jeśli mogę to tak określić. I byłaby w tym tylko moja wina.

Tego właśnie nie rozumiem – szepnęłam.

I pewnie lepiej dla ciebie by było, gdyby tak pozostało – syknął. – Pomyliłem się. Tak bardzo się pomyliłem... Tylko że wszystko wskazywało na to, że jest inaczej. – Znowu mówił do siebie. Wyrwał się z tego po paru dłużących się chwilach. – Mówiłem ci już, że nazywaliśmy go TDE. A wiesz, jak mówiono na mnie?

Nie wiedziałam. Bo i niby skąd? Ale nie wyrywałam się, bo znowu przeszył mnie dreszcz. Identyczny jak wtedy, gdy pierwszy raz użył przy mnie nazwy Stossgebet 71.

Hitler był niebezpiecznym człowiekiem, który wie zbyt dużo – wycedził. – A ja byłem pieprzonym Słońcem! Die Sonne, właśnie tak mnie nazywali!

Zjeżyłam się i wyszczerzyłam na niego kły, gdy zrobił krok w moją stronę. Tylko go tym rozśmieszyłam – rozłożył szeroko ręce i wybuchnął szczerą wesołością. Pewnie miał powody, bo przecież i co ja mu mogłam niby zrobić?

Das Feuer liebt mich, du dumm Wolf – warknął. – Nie musisz się bać... Chociaż pewnie wykazujesz się rozsądkiem, skoro jednak się boisz. Gdybym ja się bał, nic takiego by się nie stało. Strach bywa czasem całkiem pomocny, wiesz? Warum ist die Sonne heiß? – Posłał w moją stronę drobną iskrę. – Warum werd ich nicht gesund?

Potrząsnęłam łbem. To ja miałam znać odpowiedzi na te pytania?

Hitler był całkiem sprytny. I był naprawdę dobrym mówcą. Umiał przekonać sceptyków, i to całkiem szybko. Nawet mnie zdołał omotać, wyobrażasz to sobie? – Ogień zgasł. Mark wyszedł z kręgu, w zamyśleniu zbliżył się do jednego ze stołów. – Ja dorobiłem sobie do tego własną teorię. I całkiem zgrabne usprawiedliwienie... ale to już zupełnie inna historia. Gdybym miał opowiedzieć ci to wszystko, spędzilibyśmy tutaj ładnych parę miesięcy. Dla ciebie najważniejsze jest to, że w tamtych czasach... – Uśmiechnął się kwaśno. – Cóż, w tamtych czasach żyła tylko jedna osoba, która miała choć minimalne pojęcie, w jaki sposób należałoby przywołać vyrde.

Vyrde? – powtórzyłam tępo.

Tak się prawdziwie nazywają. Ogary Stworzyciela. Prawdziwe wyverny. W języku vurda mówi się na nie vyrde. Podobieństwo tych słów nie jest przypadkowe, jak możesz się łatwo domyślić. Ludzie Hitlera od dawna próbowali rozgryźć, w jaki sposób przywołać jednego z nich, choć nie wiem, skąd wiedzieli, że to jest teoretycznie możliwe. A ja, gdy o tym usłyszałem... cóż... – Odpalił kolejnego papierosa, ale nie udało mu się ukryć zakłopotania. – Wtedy wydawało mi się to ekscytujące. Przygoda po tysiącach lat kompletnej nudy – kto by się nie skusił? Trąciło to sposobem na błyskawiczne doprowadzenie świata do niezbyt pięknego końca, ale nie umiałem sobie odmówić uczestnictwa. Poniekąd sądziłem, że i tak nic z tego nie wyjdzie. Pewien byłem, że ludzie błądzą jak pieprzone dzieci w jebanej mgle, mówiąc krótko. Myślałem, że zabawię się nimi i zniknę... dokładnie tak, jak wielu przede mną i z pewnością po mnie. Nie przewidziałem tylko, że TDE będzie wiedział o wiele więcej niż powinien. I będzie znał parę sposobów na to, by zachęcić mnie do współpracy, nawet gdy zabawa przestanie mi się podobać.

Ktoś miałby zmusić do posłuszeństwa ciebie? – zdziwiłam się.

Dokładnie. Mnie też nie wydawało się to prawdopodobne. A jednak. – Wściekle kopnął w nogę stołu. Kolejny mebel obrócił się w stertę drzazg. Uszy na dobre przykleiły mi się do łba. – Teoretycznie mieli wszystko, czego potrzebowali. Zabrakło im tylko... mojego posłuszeństwa. Długo próbowali je sobie zyskać, ale gdy już uznałem, że jednak nie będę bawił się w tej pierdolniętej piaskownicy, ciężko mnie było przekonać. – Zgrzytnął zębami. Zaciągnął się papierosem sekundę przez tym, jak zaczynałam sądzić, że to kolejny, o którym zapomniał. – Myślisz, że dlaczego mam takie piękne liczko, co? – Krótkim gestem wskazał bliznę przecinającą twarz. – Na nas wszystko goi się jak na psach, ale oni byli całkiem sprytni. Zrozumieli, że istotę czystego vurda prawdziwie skrzywdzić może tylko i wyłącznie czysta magia. To dlatego już się tym kurewstwem nie posługuję.

Jak to? Przecież wciąż... – Nie wiedziałam nawet, jak to nazwać. – Myślałam, że ciągle używasz magii?

Ja i magia? – Parsknął z obrzydzeniem i pogardą. – Nie. Od czterdziestego trzeciego stanowczo nie. Posługuję się jedynie vurdem. Nie widzisz różnicy, bo nie poznałaś dobrze żadnej z tych energii. Gdybyś kiedyś miała szansę zobaczyć mój towarzyski pojedynek z jakimkolwiek innym wyvernem... czy w zasadzie kimkolwiek, kto umie kształtować magię, zaraz wyłapałabyś różnice. Nie dotykam się do magii, bo mam w sobie zbyt dużo vurda. Więcej niż jakikolwiek inny wyvern. Ale tego nie powinnaś wiedzieć. Grunt, że gdy na kimś takim jak ja wypróbować nieco czystej magii... wyjdzie z tego porządna krzywda. I bardzo dużo bólu. Nigdy nie chciałabyś poczuć czegoś takiego.

Ale... no dobrze. Ale przecież mówiłeś, że nie da się posługiwać vurdem bez run, a ty to jakimś sposobem robisz.

Mówiłem? – Przez moment gotowa byłam mu nawet uwierzyć w to zaskoczenie. – Bo tak z reguły jest. Na szczęście gdy ma się tyle lat, co ja, można się nauczyć tego i owego. Problem jednak w tym... – Spuścił wzrok i zauważyłam, że przygląda się jednemu ze swoich tatuaży. Temu niepozornemu czarnemu słoneczku na prawym przedramieniu.

To oznacza Łowcę? – spytałam, nie zdoławszy długo utrzymać myślowego języka za zębami.

Co za bzdura! – wściekł się. – Że też teraz tak właśnie to nazywają... No dobrze, niech ci będzie, dziewczynko. To oznacza Łowcę. A przynajmniej tak się ich teraz nazywa. Założę się, że wierzysz w tę bajkę? W to, że pewien z naszych władców pewnego razu postanowił sobie stworzyć taką frakcję wśród poddanych, żeby pozbyć się kilku uciążliwych wampirów?

Cały świat w to wierzy – mruknęłam. – Dokładnie to mi wszyscy mówili. I to wyczytałam też w którejś z książek dziadka.

Idiotyzm. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Wciąż mnie to zadziwia... Chodziło tam konkretnie o naszego przywódcę nazywanego Hadrem, prawda? W świecie ćwierćmózgów i półgłówek jest mędrcem... Hadr nie miał kompletnie nic wspólnego z tą kastą, oprócz tego, że tak ją nazwał i wypchnął do tego, by prowadziła jego żałosną wojenkę. Nie, dziewczyno, ta formacja jest znacznie starsza. Wiesz, jak w ogóle powstaliśmy?

Prawdziwe wyverny przestraszyły się, że giną, i wybrały ludzi, by pociągnęli dalej ich tradycję? – spróbowałam. I zabrzmiałam wybitnie głupio nawet dla siebie samej.

No... z grubsza. – Wyvern sam chyba nie wiedział, czy się nad tym roześmiać, czy rozpłakać. – Ogary Stworzyciela faktycznie chorowały i umierały i faktycznie chciały, by w Siódmym Świecie pozostał ktoś, kto będzie w stanie posługiwać się choćby ułamkiem ich mocy. Dlatego stworzyły nas. Nie przewidziały tylko, że gdy magia zdominowała już wszystko, co żywe, choćby niewielka iskra vurda stworzy anomalię. Lub, jak w naszym przypadku... – Uśmiechnął się niewesoło. – Masz tutaj odpowiedź, jeśli kiedykolwiek zastanawiałaś się, dlaczego mówi się, że wszystkie wyverny są szalone. To małe czarne słoneczko to virr, runa aktywująca vurd. Otwierająca dla niego drzwi, można powiedzieć... czy też robiąca maleńką, niemal niedostrzegalną, a jednak cholernie niebezpieczną szczelinę. Każda szczelina, choćby mikroskopijna, jest niebezpieczna. Ech, wilczku, Łowcy to ostatni spadkobiercy Ogarów Stworzyciela. Spadkobiercy vyrde. Dzięki temu znamieniu potrafimy posługiwać się vurdem bez używania run. Ale lepiej, gdy nie robimy tego często. Chyba że komuś uśmiecha się przemiana w śliniącego się szaleńca. Nie ma fałszywej skromności w stwierdzeniu, że nie ma nikogo, kto potrafiłby posługiwać się vurdem lepiej niż ja, a fakt, że korzystam z run, kiedy tylko jest to możliwe, mówi chyba sam za siebie.

Chyba rozumiem. Ale... Siódmy Świat?

To kolejna z rzeczy, których po prostu nie powinnaś wiedzieć. – Uśmiechnął się przepraszająco, ale i z pewną satysfakcją. – Następne pytanie proszę.

Nie wiem, czy dobrze już zrozumiałam. Tutaj próbowano przywołać Ogara Stworzyciela... – Powiodłam wzrokiem wokół. – I próbowano wykorzystać do tego ciebie? Twoją moc?

W połączeniu z nauką. Całkiem nieźli w tym byli. – Wyvern skinął głową. – Dokładnie. Tylko że zbuntowałem się w pewnym momencie i wziąłem nogi za pas, gdy tylko była okazja. Bo coś mi zaświtało, że to jednak nie jest jeszcze pora na koniec świata. Niestety w przeciągu roku, zanim mi się to udało, zdążyli mnie lekko... uszkodzić. Dlatego raczej nie przepadam za tym miejscem.

Chwilę patrzyłam na niego podejrzliwie. To błyskawiczne sprawozdanie było cholernie podejrzane, skoro wcześniej dosłownie szalał, zmagając się z tymi wspomnieniami. Ale co ja mogłam? Przecież nie zdołam mu ot tak zwrócić na to uwagi. Już i tak wiele mnie kosztowało, żeby tutaj pozostać.

Powinniśmy już iść – powiedział w końcu, gdy cisza zaczęła się przeciągać. – Przed nami jeszcze długa droga pod ziemią.

Jak długa? – Podniosłam się i przeciągnęłam niepewnie, choć to tylko miało zamaskować, jak bardzo spięta jestem. Mięśnie nie rozluźniły mi się ani na jotę.

Nie pamiętam dokładnie. Kilka godzin. W porywach do kilku dni. – Skuliłam się lekko, gdy znowu się do mnie zbliżył, lecz okazało się, że chce mnie tylko wyminąć. Podszedł do kolejnych drzwi, pomalowanych na neutralny szary kolor niemal identyczny z barwą tynku, dzięki któremu początkowo nie zauważyłam ich w półmroku.

Kilka dni? – jęknęłam żałośnie, wahając się, czy aby na pewno powinnam iść za nim. Gdy szarpnął za klamkę, wrota otworzyły się z żałobnym piskiem umęczonych zawiasów i zaprezentowały mi wcale nie zachęcającą, nieprzeniknioną ciemność, przesiąkniętą zapachem wilgoci i... czystego vurda. Niby powinno mnie to skusić, ale...

Dzisiaj to wilkołak był silniejszy. A wilkołak podpowiadał mi, że powinnam się zmywać.

Uprzedzałem cię – warknął Mark w odpowiedzi. – Rozmyśliłaś się już?

Nie rozmyśliłam się, tylko... – Jeszcze raz zmierzyłam wzrokiem ciemność... i odniosłam wrażenie, że ciemność zmierzyła wzrokiem mnie. O ja pierdzielę... – Mam lekką klaustrofobię. Jeśli po jednym dniu zacznę dostawać tam małpiego rozumu...

To cię uspokoję. – Zbył moje obawy z obojętnością. Zupełnie jakbym mówiła o pogodzie mającej panować na zewnątrz podczas naszej nieobecności. – W drogę. I pamiętaj: nie wierz w nic, co zobaczysz, dopóki ja nie powiem ci, że jest prawdziwe. Rozumiesz?

Rozumiałam. Przełknęłam ślinę o wiele za głośno, by móc dalej sprawiać pozory odważnej, i podniosłam się wreszcie na drżących łapach.

No to cześć wszystkim, jak to mówią... Pozostaje modlić się, bym podczas następnej pełni miała jeszcze na czym biegać.


***


Miałam wrażenie, że ciemność mnie liznęła. Coś z nią było nie tak. Ze sztolniami zawsze coś było nie tak, ale tym razem wydało mi się to spotęgowane do tego stopnia, że nawet ktoś nieobdarzony moimi zmysłami i nie zdający sobie sprawy z istnienia anomalii i całej reszty mógłby powiedzieć, że wcale nie ma ochoty tam wchodzić. Podziemia były niegościnne i... nie chciały nas tam. Pachniały zupełnie normalnie, czyli chłodem, pleśnią i rozmiękającym od wilgoci betonem, ale wydały mi się jakieś inne. Nie miałam szczególnie dużych oporów, żeby wchodzić do tych pod moim osiedlem, tutaj jednak zamarłam w progu i po prostu nie byłam w stanie zmusić ciała do zrobienia choć jednego kroku więcej. Metalowy próg wytyczał granicę, za którą czaiło się nieznane, przed którym mój instynkt wielkiego drapieżnika wolał podkulić ogon i spierniczyć w podskokach.

Czułam, że Mark za mną zaczynał się niecierpliwić, ale nawet to nie było w stanie mnie zmusić, żebym poszła przodem. Po dłużącej się chwili studiowania nieprzeniknionej ciemności wzrokiem, potrząsnęłam łbem na znak odmowy i wycofałam się żwawo, o mało wyverna nie taranując.

No właśnie... Cholera, ta ciemność była absolutna, a ja przecież powinnam coś widzieć. Nie wszystko, ale przynajmniej zarysy tego, co znajdowało się dalej, a ja nie dostrzegłam zupełnie nic. Jakbym gapiła się w plamę smoły.

No co? – Mark roześmiał się sucho, błyskając białymi zębami. – Strach cię obleciał?

Ja tam nie wejdę – wycedziłam, podkulając ogon pod siebie. Uszy miałam tak stulone, że chyba wcale nie było ich widać. – Nie ma bata. Sam tam idziesz, ja zostanę tutaj na czatach.

Oczywiście. – Wzruszył ramionami z pozorną nonszalancją. Poprawił paski plecaka i tak sobie wlazł w ciemność. – Na pewno długo wytrzymasz – dobiegło mnie jeszcze, podszyte lekkim echem i wcale nie lekką nutką sarkazmu.

Byłam gotowa wytrwać, ot choćby po to, by udowodnić mu, że tym razem nie miał racji. Ale, jak to było łatwe do przewidzenia, wytrzymałam jakieś sześć sekund. Warknęłam potwornie na samą siebie, w myślach pokazałam sobie środkowy palec z taką energią, że dźgnęłam się nim w oko, i wskoczyłam w czerń za Niemcem, nie chcąc, by odszedł za daleko. I tak pewna byłam, że zabłądzę po kilku krokach, nie potrzebowałam do tego, by...

Ciemność rozwiała się, gdy tylko w nią weszłam. Okazało się, że czymkolwiek była, stanowiła jedynie rodzaj bariery, za którą wszystko wyglądało już prawie normalnie. Znalazłam się w niewielkim, kwadratowym pomieszczeniu, na czymś w rodzaju platformy, od której prowadziły całkiem wygodne, szerokie schody w dół, prosto do tunelu. Czułam stamtąd lekki przeciąg – gdziekolwiek znajdowały się szyby wentylacyjne, musiały działać całkiem nieźle, choć po tylu latach spodziewałabym się raczej, że będą zapchane leśnymi śmieciami niemal na amen. Powietrze z podziemi powinno być chłodniejsze od tego na zewnątrz, lecz okazało się, że miało do niego tak zbliżoną temperaturę, że prawie nie poczułam różnicy.

Co nie przeszkadzało mi w postawieniu całej sierści dęba. Futro miałam już zimowe, więc pewnie kolejny raz w swojej karierze musiałam przypominać gigantyczną czarną kulkę na chudych łapkach. Trzęsących się łapkach, doprecyzowując.

Absolutnie się tego nie spodziewałem. – Mark pokręcił głową z politowaniem. Uniósł prawą dłoń, nad którą szybko uformowała się spora ognista kula. Ciepły, migotliwy blask zalał wszystko wokół, dzięki czemu dostrzegłam liczne głębokie pęknięcia, znaczące ściany po obu moich stronach. Kolejne biegło przez sam środek opadającego sklepienia klatki schodowej.

Nie podoba mi się to – wycedziłam. – Wygląda jak zejście do cholernego grobowca.

Nie musisz niczego się obawiać, dopóki nie powiem ci, że powinnaś – syknął mężczyzna.

Jeśli myślał, że mnie to uspokoi, to był jeszcze bardziej szalony, niż wcześniej go o to podejrzewałam.

Zaskomlałam żałośnie, gdy odwrócił się do mnie tyłem i zaczął schodzić po schodach. Znowu się zawahałam, jakby to, co wcześniej trzymało mnie na granicy progu i nie chciało puścić dalej na centymetr, znowu znalazło się u władzy, ale perspektywa zostania tutaj samotnie okazała się znacznie gorsza od konieczności zejścia głębiej. Podreptałam za wyvernem, stukając pazurami o wilgotny beton. Niektóre stopnie porastało coś nieprzyjemnie śliskiego, pewnie jakiś rodzaj niepotrzebujących światła glonów lub porostów. Możliwe, że gdybym szła jako człowiek, poślizgnęłabym się tutaj i wyrąbała jak marzenie, lądując dopiero na samym dole, cztery łapy jednak zapewniały ciut lepszą stabilność. Skrzywiłam się tylko z obrzydzeniem, gdy uświadomiłam sobie, że cokolwiek to było, będę miała dziadostwem wysmarowane całe dłonie i stopy, i kolejny raz pogratulowałam sobie w myślach, że wzięłam porządny zapas nawilżanego papieru toaletowego...

Właśnie, toaleta. Dlaczego ja o tym nie pomyślałam? Kurna, ostatni raz załatwiałam się w miejscu innym niż wyznaczone, gdy miałam cztery lata. Jakoś nie wyobrażałam sobie kucania w kącie zupełnie ciemnego korytarza. Przecież to jasne, że cokolwiek się tutaj na nas czaiło, obowiązkowo zaatakuje właśnie wtedy, gdy będę świecić gołym tyłkiem...

Schody skończyły się dość nagle w obszernym, choć dość niskim prostokątnym pomieszczeniu. Mark wyszedł mniej więcej na jego środek i powiększył lewitującą kulę ognia, a następnie zawiesił ją niemal pod samym nieprzyjemnie niskim sufitem, by jej blask objął większy obszar, a następnie rozejrzał się w zamyśleniu. Dołączyłam do niego na ugiętych nisko łapach. Wilgoci było tak dużo, że zbierała się w kałuże na wylanym betonem podłożu. Dokładnie wyrównane ściany urywały się w miejscach, w których ustępowały otworom drzwiowym prowadzącym do pomieszczeń, w których nie miałam pojęcia, co takiego mogło się znajdować, i nosiły ślady niemal całkiem już rozmytej farby, oznaczające kolejnymi numerami odnogi sporych korytarzy.

Labirynt? – parsknęłam w myślach. – Nie no, świetnie, marzyłam o zabawie w labirynt.

Zamknij się – warknął na mnie Niemiec. – Znam te tunele na pamięć, nie zgubimy się.

Znałeś. Jeśli dobrze zrozumiałam, byłeś tu ostatni raz... kiedy właściwie? – Przekrzywiłam sceptycznie łeb.

W czterdziestym piątym. – Zgrzytnął zębami. – Ale tego się nie zapomina.

Co było w tych pokojach po bokach?

W większości biura. Stróżówka. Skład amunicji. – Kolejno pokazywał palcem kolejne prostokąty ciemności. – Nic już w nich nie zostało. Nie ma sensu tam zaglądać.

A jeśli będzie tam jakiś szpetny twór anomalii? W rodzaju tego czarnego smarka, który o mało cię nie zjadł w piwnicy pod placem targowym? Nie zapomniałeś chyba?

W gardle coś mu niebezpiecznie zabulgotało.

A ile vurda tutaj czujesz? – wycedził wreszcie przez zaciśnięte zęby. – Wiem, gdzie powinienem spodziewać się tych... smarków, jak to określiłaś. Tutaj jeszcze ich nie ma.

Absolutnie nie spodobało mi się, że użył słowa „jeszcze”.

Trzymam cię za słowo – mruknęłam słabo, obserwując go bez ruchu, jak zbiera się wreszcie w sobie i rusza w stronę jednego z tuneli – tego, który wydawał się najszerszy. – Pamiętaj po prostu, że trochę głupio by było, gdyby z twojej winy zginął jedyny żyjący czarny półdemon na świecie. Tak tylko mówię.

Jedyny? – Posłał mi dziwne spojrzenie i parsknął śmiechem.

Okej. Choć już ruszałam za nim, w reakcji mogłam jedynie zamrzeć z jedną łapą uniesioną głupio do góry i niezbyt inteligentnym wyrazem pyska. Jedno ucho wciąż miałam przyklejone do czaszki, ale drugie postawiłam czujnie.

Co? – spytałam wreszcie. W zasadzie tylko tyle przyszło mi do głowy.

Długa historia. Z pewnością nie na teraz.

Mogłam się tego spodziewać, ale i tak dostałam pierdolca.

O nie! – warknęłam i dopadłam mężczyzny jednym susem. Zagrodziłam mu drogę i pokazałam kły, gdy spróbował mnie z rozpędu wyminąć. – Nie możesz znowu rzucić pieprzoną rewelacją i tak sobie mnie zbyć!

Owszem, mogę – skwitował z nieznośnym spokojem. – Szczególnie gdy sądzę, że i tak nie powinienem ci tego mówić. Mogłabyś z łaski swojej uznać, że nic nie słyszałaś?

To miał być jakiś naprawdę beznadziejny żart, czy on serio miał nadzieję, że się zgodzę? Tak oniemiałam, że tym razem obszedł mnie bez trudu.

Ale tak się nie robi! – zawołałam za nim, ledwie odzyskałam mowę. Podreptałam za blaskiem kuli ognia, o mało nie plącząc łap, i znowu zrównałam się z wyvernem. – Kurde, człowieku, nie możesz...!

Mogę – burknął z prostotą. – To zbyt skomplikowane, by warto było teraz rozgrzebywać. Skup się lepiej.

Nie zamierzam! – żachnęłam się. – Nie jestem jedynym czarnym półdemonem. Rozwiń. Albo nie licz na to, że w czymkolwiek ci pomogę. – I usiadłam. Po prostu usiadłam tam, gdzie przed momentem stałam, i wyprostowałam się dumnie na znak, że nigdzie się stąd nie ruszę.

Mężczyzna obejrzał się na mnie z kurwikami w oczach, ale przełknął, cokolwiek mu się właśnie pchało na usta.

Jesteś jedynym żywym czarnym półdemonem, z tego, co wiem – warknął wreszcie. – Tylko że z wami sprawa nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać. Naprawdę nie jestem odpowiednim, żeby ci to tłumaczyć.

Więc kto niby jest?

Ojca spytaj.

Znowu kłapnęłam na niego zębami. Chyba już nie pamiętałam uczucia noża na gardle.

Chętnie. Tylko że ojciec jakby ma mnie w dupie i nie pokazał się nawet na mojej komunii. Nie wiem, może na osiemnastkę sobie przypomni, ale coś, kurna, wątpię.

Zdziwiłabyś się... – W kącikach ust zamajaczył mu ten wredny uśmieszek, który doprowadzał mnie do szału. – Mam swój honor, dziewczyno. Nie zdradza się czyichś tajemnic. Spytaj mnie o cokolwiek zechcesz, jeśli pragniesz wiedzieć o sobie więcej, ale nie o to. To nie moja sprawa.

Nawet nie wiem, o co miałabym spytać – szepnęłam po dłuższej walce na spojrzenia. Opuściłam lekko łeb na znak, że wygrał. Skręcało mnie, żeby mocniej pociągnąć go za język, ale dobrze czułam, że raczej nie mam co próbować.

Zastanów się. Na postoju będziemy mieć więcej czasu na rozmowy. – I ruszył dalej, nie oglądając się za siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz