czwartek, 23 lutego 2023

Rozdział 58

 

Pierwszym, co mnie uderzyło, było ciepłe powietrze. Nisko zawieszone słońce liznęło mnie delikatnym, cieplutkim promieniem, skąpało całą w swoim rozkosznym blasku, wywołując poczucie cudownego odprężenia, przeganiając precz klujący się w stawach i mięśniach ból. Kręcący się we mnie wilk uspokoił się wreszcie, westchnął z przyjemności, wystawił się czarnym grzbietem w stronę rozgrzewającego blasku i zwinął się w słodki kłębek, gotów delektować się tym uczuciem nawet długimi godzinami.

Druga była cisza. Niemal niewyczuwalny wiatr gwizdał w igłach wysokich sosen, szeleścił ostatnimi, zupełnie suchymi liśćmi na gałązkach samosiejek dębów i brzóz. Oprócz tego i cichych trzasków, wydobywających się ze stygnącego silnika land rovera, nie docierało do mnie... nic. Jakbym była tutaj sama, jakby nikt nie miał mi prawa tutaj przeszkodzić.

Kolejny był... spokój. Upajający, rozkoszny, obezwładniający, uzależniający i tak cudowny... najcudowniejszy, najwspanialszy, najpiękniejszy. To było najdoskonalsze, czego doświadczyłam w swoim niezbyt długim życiu. Uderzyło mnie tak, że po prostu musiałam zatrzymać się na chwilę, przymknąć oczy, wchłonąć tę aurę każdym porem ciała. Wystawiłam twarz do promieni tego cudownego słońca, przywodzącego na myśl raczej końcówkę niezwykle ciepłego września niż ponurego listopada, pozwoliłam, by delikatny wiaterek odgarnął mi z twarzy włosy i po prostu stałam tak, nurzając się w spokoju całą sobą. Oddychałam tą ciszą, tym bezruchem, tą pozorną martwotą. Upajałam się nimi jak najsilniejszym alkoholem, jak narkotykiem uzależniającym już po pierwszej dawce. Pozwalałam, by opływało mnie gęste, mięciutkie powietrze, by gładziło mnie jak niewidzialnymi palcami. Pozwalałam po prostu trwać – sobie i wszystkiemu wokół. Świat i czas przestały dla mnie istnieć, byłam tylko ja i ta chwila...

Ale i tak otworzyłam oczy. Bo przecież znałam te uczucia. Znałam je doskonale, wiedziałam więc, co tu zobaczę, choć wydawało się to tak nieprawdopodobne, że aż miałam ochotę kręcić nad tym głową z niedowierzaniem. Bo przecież miejsca ze snów nie istnieją. Nie przenoszą się tak po prostu do prawdziwego życia, bym i na jawie mogła się nimi zachwycać, doświadczać ich na dokładnie tym samym poziomie, jak w nocnych marzeniach. Nigdy nie słyszałam o czymś takim jak prorocze sny. Świadome – owszem, ale niemożliwe jest wyśnienie sobie miejsca, w którym nie było się nigdy wcześniej, a potem odnalezienie go tak po prostu, w dodatku stosunkowo niedaleko od domu... prawda?

Tak samo, jak niemożliwe było spotkanie mężczyzny, który notorycznie się w tych snach pojawiał.

Więc otworzyłam oczy.

Było cicho. Było spokojnie. Było idealnie, dokładnie tak, jak powinno być.

Chylące się ku upadkowi ogrodzenie z przerdzewiałej na potęgę siatki skrywało miejsce z moich snów. Spięte łańcuchem skrzydła bramy tak skorodowanej, że nie sposób odróżnić jej pierwotnego koloru, choć stawiałabym na niebieski, kryły za sobą bazę wojskową, w której byłam już nie raz. Którą znałam doskonale, bo wyglądała dokładnie tak samo, jak w tych snach, w których po niej chodziłam. Wylany betonem plac był popękany ze starości, poprzerastany mchem, wygrywającym walkę z cywilizacją. Natura już tak ma – ludziom stosunkowo łatwo i zupełnie bezmyślnie przychodzi stłamszenie jej, uporządkowanie i nagięcie do własnej woli, lecz ona jeszcze szybciej i skuteczniej upomina się o swoje. Ona zawsze będzie górą, obojętnie czego w swojej bezmyślności byśmy jej nie zrobili...

Czy może raczej czego „oni” by nie zrobili. Ja dawałam z siebie wszystko, żeby się podobną bezmyślnością nie wykazywać. Byłam wilkiem, rozumiałam to znacznie lepiej niż otaczający mnie zwyczajni ludzie, dlatego nieraz nie chciałam się z nimi utożsamiać.

Młodych brzózek o cienkich, bielutkich pniach było całe zatrzęsienie, a pomiędzy ich złocącymi się liśćmi nie było wiele widać, lecz udało mi się przeniknąć wzrokiem przez ich warstwę i bardziej domyślić się niż zauważyć, że w głębi znajdował się niski, przysadzisty budynek. Właściwie nie musiałam go widzieć, by mieć pewność, że to właśnie on – nieprzyjemnie kanciasty, z płaskim dachem, pustymi otworami okiennymi, szczerzącymi resztki potłuczonych szyb, z podłogą w środku zasłaną odłamkami gruzu i wszelkim śmieciem, ze ścianami, na których wykwitały rdzawe zacieki korodującego zbrojenia, przesiąkającego przez warstwę rozmywającego się i kruszącego betonu.

Nawet nie wiedziałam, w którym momencie postąpiłam krok naprzód. A potem następny. Wysoka trawa sięgała mi do połowy łydki, ale kleszcze i wszelkie inne cuda, które w niej mogły żyć, obchodziły mnie mniej niż ocena z poprzedniej klasówki z matmy. Podeszłam do bramy, ostrożnie przesunęłam palcami po szorstkim, powybrzuszanym purchlami materiale. Pręty były tak zniszczone, że byłam niemal pewna, że wystarczyłoby je mocniej szarpnąć, żeby się połamały, ale nie chciałam tego próbować. Z jakiegoś powodu zależało mi, żeby wszystko tutaj pozostało nienaruszone, dokładnie takie, jakim je zastałam. To miejsce...

Nie wiem, czy to była anomalia. Czy to był vurd, jakieś przetarcie między wymiarami, obszar dawnej magicznej katastrofy czy inne nie wiadomo co. I nie obchodziło mnie to zbytnio. Obchodziło mnie to, że jeszcze nigdy nie miałam tak silnego poczucia, że właśnie wróciłam do domu. Zabawne, bo przecież nie byłam tu nigdy wcześniej, nie licząc tych snów, lecz...

Właśnie. Sny.

Ty! – Odwróciłam się gwałtownie w stronę obserwującego mnie z kamiennym spokojem Marka. – Ty mi to zrobiłeś!

Stał sobie spokojnie, opierając się o maskę samochodu z nogami skrzyżowanymi w kostkach, i palił papierosa jak gdyby nigdy nic, ale w oczach miał coś, co kazało mi się mieć na baczności... tylko że emocje nie dały się zapędzić do kąta i było mi już zasadniczo wszystko jedno, co koleś sobie pomyśli, nawet jeśli wyglądał lepiej niż młody bóg.

Czy może bóg początkującego wieku średniego? Rety, kij z tym...

Co ci znowu zrobiłem, wilcza dziewczyno? – spytał nieznośnie powoli. Zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym nosem. – Bo widzisz, nic nie zauważyłem.

To ty zesłałeś mi te sny! – Nie mogłam powstrzymać się od krzyku. Chaotycznym gestem wskazałam okolicę i rozejrzałam się sugestywnie i tak gwałtownie, że aż zakręciło mi się w głowie. Chyba właśnie kolejny raz robiłam z siebie żywy cyrk.

Jakie sny? – Znowu uniósł jedną brew. Zdecydowanie za często to robił i zdecydowanie za dużo cynizmu w to wkładał.

No te, w których pierwszy raz cię zobaczyłam! – Tym razem w mój głos wkradła się desperacja. – Te, w których byliśmy tutaj oboje. Za pierwszym razem grałeś na gitarze basowej. I przecież mnie widziałeś! Mówiłam o tym, gdy przyszedłeś do mnie w szkole!

Pewna byłam, że się roześmieje. Poniekąd wierzyłam, że to jego wina, jakieś celowe działanie, choć to, czemu miałoby służyć, jakoś mi umykało, ale to byłaby pewnie w jego oczach całkiem słuszna reakcja – skwitować moje wariactwa kolejnym napadem wesołości. Nie pozwalał sobie na nie zbyt często, ale robił wyjątki, gdy wykazywałam się wybitnym brakiem działania szarych komórek. Już nieraz przekonywałam się, że żadne moje przeczucia w przypadku tego faceta się nie sprawdzają... a jednak tym razem po prostu milczał. Między brwiami pojawiła mu się pionowa zmarszczka i przez dłuższy czas to była jedyna reakcja, jakiej się doczekałam.

Wyśniłaś to... – mruknął wreszcie tak cicho, że gdybym miała zupełnie ludzkie uszy, z pewnością nie zdołałabym go zrozumieć. – Intrygujące. – Dodał jeszcze kilka słów po niemiecku, których nie znałam, ale pewna byłam, że nawet go to nie obchodziło. Zwyczajnie gadał do siebie.

To ty sprawiłeś, że to wyśniłam? – Tym razem zapytałam. I bardzo siliłam się na spokój.

Nie – oznajmił wreszcie nieco żywszym, ale wciąż zaintrygowanym tonem. I całkiem możliwe, że z lekką nutką obawy.

Więc skąd niby...

Bo jakimś sposobem śniliśmy to samo – przerwał mi. Nerwowym gestem przeczesał poplątane włosy, chyba jedynie po to, by ukryć, że zadrżały mu dłonie. No ładnie...

Tak się skupiłam na kontemplowaniu jego niepewności, że sens tych słów dotarł do mnie ze sporym opóźnieniem.

Co? – wykrztusiłam wreszcie tak piskliwie, że aż sama się przestraszyłam. – A to w ogóle jest możliwe?

Ostatni raz zetknąłem się z czymś takim blisko cztery tysiące lat temu – warknął, unikając mojego wzroku. O papierosie chyba zupełnie zapomniał i niewiele już brakowało, aby zaczął go parzyć w palce. – A i tak znałem sprawę jedynie z opowieści. Poniekąd. Długa historia – zbył, wyczuwając bezbłędnie moment, w którym nabrałam powietrza, by zasypać go pytaniami. – Z całą pewnością nie ma wiele wspólnego z tym, co dzieje się teraz.

A może jednak?

Na to nie odpowiedział. Wyprostował się nagle, potrząsnął głową, zaklął pod nosem i ruszył w stronę bagażnika jak gdyby nigdy nic.

I to by było na tyle? – prychnęłam. – Skwitowałeś, że się sobie nawzajem śniliśmy i że to dość niespotykana sprawa, a następnie tak sobie mnie z tym zostawiłeś?

A co miałbym z tym niby zrobić? – Łypnął na mnie groźnie przez ramię, oczy zabłysły mu na czerwono. Dobrze już wiedziałam, że to oznaka złości i że dla własnego bezpieczeństwa powinnam się wycofać, o ile nie chciałam przeobrazić się tu i teraz w dobrze wypieczony stek. – Nie wiem, co to oznacza.

Ty nie wiesz przypadkiem wszystkiego?

Na jego miejscu tak bym sobie dała w pysk, że niechybnie przeleciałabym na drugą stronę bramy, ale on jakimś cudem zdołał się opanować.

Nie wiem bardzo wielu rzeczy. Więcej niż ci się wydaje – warknął z kiepsko skrywaną frustracją. – Może gdybym pamiętał swoje pierwsze życie, to wtedy... – dodał tak cicho, że nie powinnam móc tego usłyszeć...

A jednak usłyszałam. Był dzień przed cholerną pełnią, zmysły miałam już na wilczy sposób wyostrzone.

Co to miało niby... – zaczęłam, ale umilkłam, gdy odwrócił się w moją stronę błyskawicznie.

Tak, to był dokładnie ten moment, gdy wielkiemu Niemcowi ostatecznie puściła cierpliwość. Z pewnością doceniłabym widowiskowość spektaklu i długo go wspominała z zachwytem, gdyby nie to, że osobą, którą w mgnieniu oka złapał za fraki i przystawił jej wojskowy nóż do gardła, byłam ja sama. Jak babcię kocham – prawie nie napiął mięśni ramienia, a uniósł mnie tak, że zadyndałam mu tuż przed twarzą.

To nie jest twoja pierdolona sprawa! – wycedził mi prosto w twarz. Jedno oko miał w kolorze krwi, drugie nadal zachowywało barwę pochmurnego nieba, ale wcale nie uznałam tego za znak, że złość jest jedynie teatralna. – Nie musisz wiedzieć wszystkiego. I nie chcesz, uwierz.

Uwierzyłam. Bo co innego mogłam zrobić, gdy na gardle czułam dotyk stali? Palce dłoni wprawdzie zupełnie odruchowo zacisnęłam na rękojeści bagnetu, który miałam przyczepiony do paska spodni, ale jakoś nie łudziłam się, że mogłabym się w ten sposób obronić. Byłam tak przerażona, że mało brakowało, a chyba narobiłabym w spodnie.

Wierzysz? – wycedził, błyskając ostrymi kłami. Potrząsnął mną jak szmacianą lalką, aż poczułam, jak mózg obija mi się wewnątrz czaszki.

Wierzę! – zaskrzeczałam żałośnie. Tylko na tyle starczyło mi powietrza.

Wywróciłam się na ziemię, gdy nagle mnie puścił. Jak dobrze, że jeszcze nie staliśmy na betonie, bo jak nic bym się porządnie potłukła, a tak trawa nieco zamortyzowała upadek...

Igrasz z ogniem, wilczyco – wycedził jeszcze. – Nie mam pojęcia, dlaczego nadal jestem dla ciebie tak cierpliwy, ale radzę ci: nie testuj, jak daleko sięgają granice.

Skinęłam po prostu głową. Nie zamierzałam testować. Absolutnie nie... Odruchowo sięgnęłam do gardła i sprawdziłam, czy nie została mi krwawa pręga, ale na całe szczęście skóra była cała.

Dlaczego ja nie przemieniłam się w wilka i nie spróbowałam odgryźć mu łba aż do pasa, co? No dlaczego?! Przecież ja dzisiaj ledwo się trzymam w ludzkiej formie, a teraz dosłownie nic we mnie nie drgnęło! Użył na mnie jakiejś magii, czy co?!

Wstawaj! – Znowu się na mnie obejrzał. Oczy miał już normalne i odniosłam wrażenie, że teraz nieco się wysilał, żeby dalej okazywać złość, ale czułam się tak, że absolutnie nie zamierzałam się z tym kłócić. Podniosłam się tak błyskawicznie, że mało brakowało, a wypierniczyłabym się z powrotem, i profilaktycznie otrzepałam spodnie z drobnych gałązek i nasion, choć nie wiedziałam, na co mi to, skoro nie szykowałam się na pokaz mody, tylko na akcję, podczas której pewnie urąbię się jeszcze bardziej. Może to coś w stylu paranoicznego, wewnętrznego przymusu, jaki odczuwa ochrzaniony żołnierz, gdy generał na niego warknie? Pojęcia nie mam.

Obserwowałam, jak mężczyzna grzebał w bagażniku. Rzucił na trawę wojskowy plecak i pochwę ze swoim ulubionym mieczem. Nieco mnie zdziwiło, że tak kochał tą broń, by się z nią nie rozstawać, ale jednak nie miał oporów przed ciepnięciem jej ot tak w chwasty, ale oczywiście nie pytałam. W ogóle wolałam się już nie odzywać. Nawet jak oczy prawie wyszły mi z orbit, gdy za mieczem podążył również kałach, któremu to wcześniej z takim zaangażowaniem się przyglądałam. Zareagowałam dopiero gdy wziął mój plecak i zaczął go jak gdyby nigdy nic przetrząsać.

Ale to moje! – zaprotestowałam tak idiotycznie, że mało nie doszłam do wniosku, że jednak mi się tamten nóż należał, i to pod żebro, już choćby za samą tą głupotę.

A niby czyje? – Znowu łypnął na mnie podejrzliwie. – Przecież nie będziesz tego niosła.

Okej, teraz to mnie zaskoczył.

A dlaczego nie? – spytałam głucho, gdy koleś faktycznie zaczął pakować moje graty do swojego plecaka.

Plecaki nie znikają, gdy przemieniacie się w wilki.

W sumie racja... ale i tak czułam się nieco zaskoczona. Gdyby nie to, że dopiero co o mało nie poderżnął mi gardła, rzuciłabym jakimś dowcipem o dżentelmenach, którzy wstydzą się przyznać, że są dżentelmenami.

Nie masz żadnej broni? – spytał w pewnym momencie, gdy już narzucił na siebie zniszczoną ramoneskę i zaczął wpychać do kieszeni bojówek coś, co chyba było tekturowymi pudełkami z nabojami. Pojęcia nie mam, czy naboje trzyma się w takich, ale co innego to niby mogło być?

Sama jestem bronią – palnęłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język. – Mam tylko bagnet – dodałam szybko, mając nadzieję, że tamtego nie skomentuje. – Co miałam wziąć? Tępy miecz? Łuk i strzały?

Też by się nadały. – Wzruszył ramionami.

Problem w tym, że łucznikiem jestem koszmarnym. Bawię się w to od prawie dziesięciu lat, ale po prostu mi nie idzie. Muszę popełniać jakiś błąd, o którym nie wiem.

Uczyłaś się sama? – Zerknął na mnie krótko. – Więc to pewnie kwestia postawy. Wady wzroku raczej nie masz.

W strzelaniu z broni palnej już nie mam problemu, więc pewnie nie. – Nie wiedząc, na co mogę sobie teraz przy nim pozwalać, dokładnie dobierałam słowa, profilaktycznie gapiąc się we własne buty. – Z krótkiej nie szło mi nigdy dobrze, ale z długiej to już inna sprawa. Nie ćwiczyłam tego dużo, ale byłam parę razy na strzelnicy.

Parę razy... – Zważył kałacha w dłoniach, przyglądając mi się z namysłem.

Z kałasznikowa strzelałam. Całkiem nieźle. Dzięki tacie umiem go też rozłożyć i złożyć w pół minuty. Wspominałam coś chyba ostatnio.

Tym razem uśmiechnął się lekko.

Wątpię, by to było konieczne, ale może się przydać – skwitował wreszcie. Trochę liczyłam na to, że mi ten karabin po prostu da (głupie, wiem), ale ostatecznie zarzucił go sobie na ramię i zatrzasnął wreszcie samochód. Wskazał mi zapraszającym gestem bramę. – Panie przodem.

Znowu odwróciłam się do bazy. Podeszłam bliżej...

Przeszedł mnie dreszcz. Wiatr zawiał od strony starych budynków, przynosząc ze sobą charakterystyczny zapach moich snów. Zapach nagrzanego słońcem betonu, stęchlizny, zapomnienia i... czegoś więcej. Być może tak właśnie pachniał czysty vurd, bo przecież czułam identyczny aromat przy kraterach.

I zasadniczo przepadłam.

Obserwowałam, jak Mark otwiera kłódkę spinającą dwa końce łańcucha, którym owinięto bramę, ale nawet mnie nie obchodziło, jakiego sposobu dokładnie użył – wymyślnego wytrycha czy może jednak magii. Po prostu ledwie między przerdzewiałymi skrzydłami powstała dziura, w której mogłam się zmieścić, wskoczyłam w nią błyskawicznie, nie przejmując się niczym. Wyvern krzyknął coś za mną, ale i to miałam już kompletnie gdzieś.

Ledwie stanęłam na spękanym betonie, ostatecznie puściły mi nerwy. Nie mogłam dłużej wytrzymać. Słońce niby było już stosunkowo nisko nad horyzontem, ale do późnego wieczora było wciąż daleko, a ja już nie mogłam utrzymać się w ludzkim ciele. Dawno pełnia nie działała na mnie w ten sposób, właściwie to odkąd dołączyłam do watahy nie miałam takich problemów z utrzymaniem się w ludzkiej skórze. Miałam już tego dosyć, więc nawet specjalnie nie walczyłam, gdy opanowały mnie gorące dreszcze. Po prostu opadłam na cztery łapy, otrząsnęłam się krótko... i zaczęłam kontemplować.

Wszystko było dokładnie takie samo jak w snach. Zapachy, widoki, wrażenia, nawet sposób padania promieni słonecznych. Nie mieściło mi się to w głowie. Musiałam to zobaczyć, musiałam się upewnić...

Zanim jednak rzuciłam się naprzód, usłyszałam coś dziwnego.

Skamieniałam, uszy postawiłam czujnie do góry. Sierść na ogonie zjeżyła mi się nieco, jedną łapę odruchowo zadarłam w górę, sama nie wiedząc, co takiego chciałam zrobić – wystawić trop? Czy może przygotować się do jak najszybszego wzięcia nóg za pas?

To był śpiew. Powolny, leniwy kobiecy śpiew. Jakiś obcy język, melodia odrobinę przypominająca tę z walca, do którego ćwiczyły trzecie klasy w moim liceum... choć wydaje mi się, że to skojarzenie jest więcej niż głupie. Dobiegał gdzieś z przodu, może lekko na prawo, choć ciężko mi było określić, bo dźwięk niósł się dziwnie, odbijając od ścian lasu.

Co to było? Ciarki mnie przeszły, całą pewność siebie szlag trafił.

Słyszysz to, wilczyco?

Wzdrygnęłam się, gdy Mark położył mi dłoń na karku. Zupełnie odruchowo chciałam ugiąć łapy, ukazać mu uległość, ale na całe szczęście powstrzymałam się w ostatniej chwili. Bo i dlaczego miałabym to robić, co? Byłam Alfą. A on nie był nawet wilkołakiem, żebym jakkolwiek mogła sytuować go w hierarchii. Może i dowodził w naszej dwuosobowej drużynie, ale nie miał prawa wymagać ode mnie...

Ale czy on tego wymagał? To moje ciało chciało mu się podporządkować. Nie wyczuwałam od niego ani grama magii, którą mógłby obrócić przeciwko mnie. Czułam natomiast mocną wściekłość na samą siebie, bo zupełnie już nie rozumiałam, co się ze mną dzieje.

Byłam wilkiem. I to od lat. A jednak trzęsłam się i chwiałam tak, jakbym pierwszy raz w życiu stanęła na czterech łapach.

Potrząsnęłam łbem, warknęłam na samą siebie. Cofnęłam się odruchowo na kilka kroków, zacisnęłam na moment powieki, mając nadzieję, że gdy ograniczę liczbę docierających do mnie bodźców, uda mi się łatwiej przywrócić się do porządku. Tak będzie mniej czynników, które mogłyby mnie rozproszyć.

Udało się. Częściowo.

No dalej – pogonił Mark, chyba nie zdając sobie sprawy z tego, co działo się w mojej głowie. – Co słyszysz, Leah?

Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że chyba pierwszy raz zwrócił się do mnie po imieniu.

Słyszę... śpiew? – Nie zdołałam się przekonać do tego, by nie formować tego jako pytania. Ja już nie wierzyłam własnym zmysłom. – Kobiecy głos. Gdzieś... stamtąd. – Nosem wskazałam odpowiedni kierunek. Jeśli teraz spyta, czy wzięłam na pewno wszystkie tabletki...

Uszy działają. – Uśmiechnął się krzywo i poklepał mnie nieco protekcjonalnie po boku. – To dobrze. Mniej tłumaczenia.

Wolałabym, żeby było go więcej – pomyślałam ze złością.

Zapomniałam niestety, że on dobrze słyszał myśli tego typu, więc najadłam się nieco strachu, gdy znowu skupił na mnie spojrzenie. Ogon autentycznie miałam już jak wielka szczotka do butelek.

A ja wolałbym, żebyś wreszcie zaczęła myśleć. – Aż drgnęłam, gdy palcem stuknął mnie między oczy. Serio, mogłabym facetowi odgryźć rękę i połknąć ją za jednym kłapnięciem zębów, ale nie! Ja się zaczęłam kulić, jak mały szczeniak!

Myślę i jak na razie nic mi z tego nie przychodzi – mruknęłam niepewnie.

Pewnie powinienem przestać cię za to winić. – Znowu się skrzywił, ale tym razem odwrócił się, zanim zdążyłam nawiązać z nim kontakt wzrokowy. – Trochę ci podpowiem. Uwierz, szybciej się nauczysz, jeśli dojdziesz do wszystkiego sama. Coś o tym wiem. Skup się, wilczku. Co dokładnie słyszysz?

Nie wiem. Nie rozróżniam słów – odpowiedziałam niepewnie, kładąc uszy po sobie. No bo zaraz, teraz znowu chciał mnie czegoś uczyć?

Nie rozróżniasz, bo to staroelficki – odparł z nonszalancją. – Co jest dość zastanawiające, skoro staroelficki jest językiem magii, nie vurda – dodał jakby do siebie.

Nie no, teraz to już z całą pewnością wszystko wiem – prychnęłam z przekąsem.

Nieistotne. – Potrząsnął głową, odganiając jakąś myśl. – Chciałem w ten sposób zwrócić twoją uwagę na pewną kwestię. Znajdujemy się na terytorium czystej energii stworzenia. W miejscu, w którym może zdarzyć się wszystko. Teraz nie możesz wierzyć niczemu, co tu zobaczysz lub usłyszysz. Musisz podchodzić sceptycznie do tego, co podpowiadają ci zmysły, i ufać jedynie temu, co powiem ci ja. Rozumiesz?

Poniekąd.

Czego nie pojmujesz?

Chwilę zastanawiałam się, jak ubrać to w słowa.

Nie rozumiem, dlaczego kazałeś mi... – Urwałam w połowie. – Ech, dobra, nieważne. Rozumiem.

Chodzi ci o to, dlaczego kazałem ci najpierw posłuchać śpiewu? – Szybko domyślił się, co takiego chodziło mi po mózgownicy. – To akurat proste. Nauczyciel ze mnie marny, ale tu masz dobre porównanie. Słyszysz ten głos. Ja również go słyszę. Ale czy spodziewasz się, że zastaniemy kogoś, gdy dojdziemy do jego źródła?

Nie, nie myślałam tak. Jakkolwiek dziwnie to brzmiało. Może i to pozbawione logiki, no bo kto niby śpiewał? Ale jednak miałam wrażenie... Nie, miałam stuprocentową pewność, że jesteśmy tutaj z Markiem sami. Ba! Ja miałam pewność, że tylko my możemy tutaj przebywać! Że to miejsce...

Jakie to dziwne. Miałam wrażenie, że to miejsce należy do nas. Tylko i wyłącznie do naszej dwójki, a żadna istota przypominająca człowieka nie miała prawa w nim przetrwać bez naszej wiedzy i zgody. To miejsce... jakoś nas ze sobą łączyło.

Oj, Leah, a ty dalej swoje? Nie rozumiałam już, gdzie kończyło się nadprzyrodzone, a zaczynały moje westchnięcia w stylu zakochanej nastolatki. Ciężko to czasem rozróżnić, skoro wzdychająca ja jestem anomalią praktycznie na równi z tym, co mnie otacza. Kurde, ale mnie wzięło...

Wszystkie te myśli odeszły na dalszy plan, gdy delikatny wiatr znowu przyniósł ze sobą... to coś. Coś, co nie wiedziałam, jak powinno się nawet nazywać, a jednak pozbawiło mnie wszelkich resztek zdrowego rozsądku. Zadrżałam, uniosłam łeb i zawęszyłam ostrożnie. Nie musiałam widzieć siebie w lustrze, by wiedzieć, że źrenice rozszerzyły mi się nienaturalnie. Znowu świadomość, że znajdowałam się właśnie tutaj, w miejscu ze snu, o mało nie zwaliła mnie z nóg. Pewna byłam, że zdążyłam do tej myśli przywyknąć, ale nie – ja po prostu odsunęłam ją od siebie na chwilę, stłamsiłam, odłożyłam do swojej ulubionej szkatułki z napisem „na później”. Tylko że ona wcale nie chciała tam siedzieć. Euforia znowu zelektryzowała mnie całą i postawiła dęba każdy drobny włosek pokrywający moje ciało. Jako że byłam wilkiem, musiałam się stać przez to przynajmniej o połowę większa.

Euforia... i szczęście?

Znowu zakręciło mi się w głowie. Gdy Mark zabrał dłoń (właściwie to dopiero wtedy, gdy zniknął nacisk, który wywierał na mój kark, zorientowałam się, że w ogóle wciąż mnie dotykał), poczułam się tak, jakbym się nagle obudziła. Przez myśl przemknęło mi, czy to przypadkiem nie oznaczało, że wyvern do tej pory próbował uspokoić mnie za pomocą magii, ale nie poświęciłam tej myśli wiele czasu, bo przecież tyle się działo dookoła!

Byłam właśnie tutaj. Byłam w miejscu, które sobie wyśniłam. W miejscu, za którym po przebudzeniu tęskniłam tak mocno, że aż mnie od tego skręcało! W miejscu, w którym z jakiegoś powodu poczułam się... kompletna. Zaświtało mi, że właściwie gdy mam ten skrawek świata i tego wrednego Niemca u swojego boku, nie potrzebuję już zupełnie niczego innego. Tylko że... jak to możliwe? Dlaczego? Przecież to tak nie działa...!

Gdy Mark, patrząc na mnie z niebezpiecznymi ognikami w oczach i cieniem uśmiechu w kącikach ust, dodatkowo zagwizdał tak po prostu melodię, którą grał na gitarze we śnie, nie wytrzymałam.

To były te dźwięki, to miejsce. Te uczucia. Zupełnie jakby wszystko, co kiedykolwiek zrobiłam, prowadziło właśnie tutaj.

Rzuciłam się naprzód, mijając wyverna, ale on nie sprawiał wrażenia, jakby chciał mnie zatrzymywać. Gdy znikałam między młodymi drzewkami, odprowadzał mnie jego sarkastyczny śmiech, ale teraz mógłby sobie nawet stanąć na głowie, a i tak nie zwróciłabym na niego większej uwagi.

Tak jak się spodziewałam – za drzewkami był ten budynek, który znałam ze snu i którego zarys udało mi się dostrzec. Specjalnie nawet podskoczyłam do okna i zajrzałam do środka, stanąwszy na tylnych łapach, by upewnić się, że wszystkie śmieci i kupki gruzu układają się w dokładnie taki sam sposób, jaki widziałam wcześniej oczami wyobraźni. Pokręciłam łbem ze zdumienia, jednocześnie chcąc i nie chcąc tego zaakceptować.

To było zbyt proste, prawda? Wyśniłam sobie miejsce, które pokochałam każdym skrawkiem duszy. I faceta, dla którego zrobiłabym dosłownie wszystko, łącznie z obdarciem się ze skóry i wyłożeniem na srebrnej tacy, krzycząc: „rób ze mną, co uznasz za stosowne”. A następnie tak po prostu znalazłam i to miejsce, i tego mężczyznę. Przecież tak się nie dzieje w prawdziwym świecie!

Słyszałam, że Mark idzie za mną, ale nie czekałam na niego. Dałam susa nad zarośniętą mchem kupą potłuczonego szkła i wpadłam głębiej między budynki.

Tutaj już powoli znowu zaczynał się las. Wysokie sosny dawały sporo cienia, zniknęło więc przyjemnie przygrzewające słońce, ale przecież we śnie też tak było. Przemknęłam między dwoma ceglanymi halami o zupełnie zapadniętych dachach, lecz całkiem nieźle zachowanych wielodzielnych oknach, i zatrzymałam się przed miejscem, w którym przerwano budowę kolejnej. To tutaj spotkałam go pierwszy raz – na tych fundamentach, wśród tych porośniętych bluszczem słupów, siedzącego na niemal całkowicie omszałych kamieniach poniżej.

Chwilę stałam, tępo wpatrując się w to miejsce. Idiotyzm, ale poczułam rozczarowanie, że nie czekał właśnie tutaj z gitarą. Beznadziejne to było, bo przecież dobrze słyszałam, że przedzierał się przez krzaki za mną, a jednak... w jakiś sposób przyprawiło mi to smutku.

Gdy zatrzymał się obok mnie, zapragnęłam, żeby mnie objął. Tak po prostu. Niby niedużo, a jednak... nadal byłam cholerną małolatą wzdychającą do faceta, który wyglądał na coś koło czterdziestki, a w rzeczywistości pamiętał upadek Cesarstwa Rzymskiego tak, jakby to było wczoraj. Kobieto, zejdź na ziemię! Może jeśli zgłosisz się do niego za jakieś sto lat...

O ile do tego czasu nie będę już martwa, bo zrobię coś tak cholernie głupiego, że będzie mogło skończyć się tylko w wiadomy sposób.

Prawie podskoczyłam, gdy znowu położył mi dłoń na karku. Kolejny raz opanował mnie spokój, myśli przynajmniej częściowo wróciły na własne miejsce – tym razem spodziewałam się tego, więc wiedziałam dokładnie, w którym momencie się stało. Mężczyzna twarz miał poważną, a oczy pozbawione wyrazu, nie łudziłam się więc, że zrobił to z troski. Nie, on po prostu wiedział, że tak rozchwiana, podniecona i zakręcona jednocześnie do niczego mu się nie przydam, a przecież nie zabrał mnie tu tylko po to, bym mogła podziwiać widoki. Nie liczyłam na to, że nachyli się w moją stronę i spyta, czy wszystko w porządku, choć serce mi drgnęło, gdy poruszył się w taki sposób, że faktycznie mogłabym to sobie ubzdurać. Nie wiem, co chodziło mu po głowie, bo nie wytrzymał mojego spojrzenia.

Też pamiętasz to miejsce – pomyślałam cicho, nie wiedząc, czy w ogóle mnie słuchał. – Więc na pewno pamiętasz moją reakcję.

Nie skomentował. Nie dał po sobie poznać, by to zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie. Być może nie zrobiło. Ale to i lepiej, bo mogłam liczyć na to, że nie trzymał w pamięci wspomnienia moich maślanych oczu. Wtedy myślałam, że to zwykły sen, przyglądałam mu się z uwielbieniem zupełnie bezkarnie, myśląc, że początkowo mnie nie zauważył. Chociaż może i jednak coś w tym było – nie widział mnie, bo nie spodziewał się, że ktoś mógł wejść w jego sen?

No właśnie. I czy to był mój sen czy jego? Zdawać by się mogło, że mój, ale...

Nie, musiał być mój. Jakimkolwiek wrednym dziadem nie byłby los, tego akurat mi nie odbierze. A jeśli spróbuje...

Pozwoliłam, by Mark poprowadził mnie dalej. Nie musiał włożyć w to wiele siły, bo wystarczyło, że tylko lekko mnie nacisnął, a zaraz ruszyłam we wskazane miejsce, spuszczając nisko łeb. Węszyłam, tropiłam... szukałam ścieżki vurda, która podpowiedziałaby mi, gdzie konkretnie zmierzamy, ale wydawało mi się, że mrocznej energii jest tu tak wiele, że nie potrafiłam rozpoznać, z której strony płynie jej najwięcej. Ciekawiło mnie, czy ktokolwiek prócz czarnego półdemona i wyverna byłby w stanie tutaj wytrzymać? Nawet jeśli to miejsce nie było jeszcze anomalią – skupiskiem vurda – to niewiele mu do tego brakowało.

Minęliśmy prostokątny betonowy plac, nad którym rozciągały się wyjątkowo brzydkie wiaty z blachy falistej, dziurawej od powoli pożerającej ją rdzy. I tak dziw, że wytrzymała tyle lat... Rosło tam sporo niedużych krzaczków i nieco jagodowych krzewinek, ale zbieranie owoców było ostatnim, na co miałam ochotę. Okazało się, że Mark poprowadził mnie do największego z budynków – wielkiej hali wysokiej na dwie kondygnacje. Była otynkowana, ciężko mi więc było powiedzieć, czy wzniesiono ją z cegły, jak mniejsze, które mijaliśmy wcześniej, ale całkiem możliwe, że to był twór z nieco innego okresu czasu, bo różnił się konstrukcją od pozostałych. Pewnie był nowszy, bo nie miał zaokrąglonego dachu, lecz zupełnie płaski. Obecnie wyrastało z niego kilka chyboczących się na wietrze brzózek, dzielnie trzymających się korzonkami każdej najmniejszej szczeliny. Wielodzielne okna o prostokątnych szybkach były naprawdę ogromne, ale tak brudne, że nie byłam w stanie dojrzeć przez nie, co mogło znajdować się w środku, choć próbowałam. Niemiec krótkim gestem wskazał mi podwójne, metalowe drzwi, na których korodowała nieczytelna już tablica, kiedyś może oznaczająca przeznaczenie obiektu lub ostrzegająca nieupoważnionych przed wchodzeniem do środka. Weszłam po kilku niskich, betonowych schodkach i powąchałam ją ostrożnie, ale oczywiście nic mi to nie dało. Po prawie stu latach nie mógł ostać się żaden zapach.

Co to za miejsce? – spytałam z ciekawością. Trąciłam łapą drzwi, lecz albo były zamknięte na amen, albo miały tak zardzewiałe zawiasy, że nawet nie zamierzały drgnąć.

Obleciał mnie strach, gdy nie doczekałam się odpowiedzi. Obejrzałam się przez grzbiet i zastałam naprawdę przedziwny widok.

Mark stał parę metrów ode mnie, w miejscu, w którym go zostawiłam, i patrzył w zasyfione okna budynku z nieodgadnionym wyrazem twarzy. O tym, że był przerażony, przekonywały mnie jednak jego podejrzana bladość i kurczowo zaciśnięte na pasie pochwy z mieczem palce. Facet wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć lub uciec z krzykiem.

Chwilę nie wiedziałam, co z nim zrobić. Czy mogłam przeszkadzać? Czy warto było go wyrwać z tego dziwnego stanu, czy lepiej jednak się nie zbliżać i pozwolić, by otrząsnął się sam?

Mark? – spróbowałam nieśmiało. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, zadrobiłam niepewnie w miejscu i rozejrzałam się głupio, szukając jakiejkolwiek pomocy, ale, co chyba oczywiste, nie znalazłam jej. Bo niby jak? Co mi tu mogło pomóc? Ptaki kłócące się w koronach drzew?

Upierdliwy głos w myślach podpowiedział zaraz, że nie powinnam zabierać się za pomaganie innym, skoro nie potrafiłam pomóc samej sobie, ale zaraz sprzedałam mu takiego kopa w dupsko, że jeśli nie wyleciał z mojej głowy na zbity ryj, to uznam to za cud.

Mark! – zawołałam głośniej. Jakiś grymas przemknął mu przez twarz, ale efektem było jedynie to, że jęknął i zmęczonym gestem pomasował czoło, zaciskając powieki tak mocno, że aż się skrzywił, jak przy poważnym ataku bólu głowy.

Nie wiedziałam, co mogłabym jeszcze zrobić. Wiedziałam, co chciałam – podejść tam i go przytulić, dokładnie tak, jak wcześniej chciałam, by zrobił to on – ale nie straciłam jeszcze zdrowego rozsądku na tyle, by nie zdawać sobie sprawy, jak byłoby to niestosowne. Zrobiłam kilka kroków w jego stronę, kładąc uszy płasko na łbie, ale zatrzymałam się jakieś dwa metry od niego, bojąc się podejść jeszcze bliżej. Wspomnienie noża na gardle było dość... hm, powiedzmy, że żywe. Wątpiłam, by akurat teraz był na mnie wściekły, nie takie emocje od niego biły, ale ta dłoń w okolicy rękojeści miecza wystarczająco mnie niepokoiła, bym wolała przycupnąć sobie nieco poza zasięgiem jego zamachu.

Hej, Mark! – Podjęłam jeszcze jedną próbę. Zaskomlałam cicho i usiadłam, owijając łapy ogonem. Brakowało mi pomysłu, co jeszcze mogłabym zrobić. Spróbowałam nawet przemienić się w człowieka, ale choć bardzo się starałam, nie byłam w stanie tego zrobić. Niby wielu godzin jeszcze brakowało do chwili, gdy księżyc przejmie władzę nad wszystkimi wilkołakami, ale ja już nie mogłam zmusić własnego ciała do posłuszeństwa. Domyślałam się, że to vurd tak na mnie działał, ale i tak wprawiło mnie to w złość i coś na kształt niepokoju. Nikt nie lubi świadomości, że pojawił się kolejny czynnik, który sprawuje nad twoimi członkami znacznie większą władzę, niż ktokolwiek by się spodziewał.

Mężczyzna wreszcie się poruszył. Uniósł głowę do nieba, zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je bardzo powoli. Sama nieraz tak robiłam, gdy miałam problemy z uspokojeniem się. Przez chwilę wydawał mi się jakiś taki... jednocześnie starszy i młodszy jednocześnie. Rysy mu stwardniały, zmarszczki pogłębiły się, w półotwartych oczach pojawiło się coś przedwiecznego, poważnego i niezmierzonego... ale wydał mi się też zwyczajnie bezbronny. Cokolwiek działo się w jego głowie, musiało być tak przerażające, że nawet gościa, który na pewno miał grubo ponad cztery tysiące lat, doprowadziło do stanu, w którym dłonie trzęsły się tak bardzo, że odpalenie papierosa stało się dla niego prawie niemożliwe. Płomyk wylądował na bibułce dopiero za trzecim razem. Aż się skuliłam i znowu bezradnie zaskamlałam, gdy to wszystko obserwowałam.

Przejmowałam się jego bólem tak, jakby był moim własnym... Szlag, to chyba było więcej niż szczeniackie zauroczenie. Coś zakłuło mnie w piersi, w gardle narastał mi skowyt – ja czułam się tak samo paskudnie, jak gdy odbierałam podobne emocje ze strony Ladona. Nie istniał żaden powód, dla którego mogłaby wytworzyć się między nami taka więź, ba! Prawdopodobnie nie istniał nawet sposób na to, by ją stworzyć! A jednak...

Mark... – Mój myślowy głos brzmiał bardzo słabo, ale to było jedyne, co mogłam zrobić. Uniosłam łapę, jakbym nieświadomie pragnęła go nią szturchnąć, ale opanowałam się w porę. Umrzeć w męczarniach jeszcze nie planowałam.

Już – warknął wreszcie. Potrząsnął ze wściekłością głową, gdy głos mu zadrżał. – Już, dziewczyno – poprawił się znacznie głośniej i pewniej. – Idziemy.

Milczałam. Obserwowałam. Czekałam... ale on nie sprawiał wrażenia takiego, co to chętnie by myśl rozwinął. Albo chociaż zdradził, co się z nim, do licha ciężkiego, działo.

No co? – wycedził, posyłając mi wściekłe spojrzenie. Było tak sztuczne, że nie poczułam nawet najmniejszej iskry lęku. Ani potrzeby, by prześledzić trasę jego dłoni, sięgającej po miecz.

Nic – szepnęłam, uciekając wzrokiem. – Po prostu... Traumatyczne wspomnienia?

Myślałam, że nigdy nie odpowie. Niemal się wycofałam, tak długo się we mnie wpatrywał. Po palcach jego dłoni tańczyły wielobarwne płomyki, hipnotyzując mnie i przerażając jednocześnie. Wystarczyłoby, żeby jeden posłał w moją stronę...

Można to tak nazwać – odpowiedział wreszcie. Znowu wydał mi się stary. Stary i tak bardzo zmęczony... – Nie masz pojęcia, jak traumatyczne, dziewczynko – dodał znacznie ciszej.

Nie mieściło mi się to w głowie. Traumatyczne... znaczy że coś musiało się tutaj stać. Coś, co było w stanie wprowadzić go w taki stan! Najpotężniejszego wyverna obu światów, jeśli się nie mylę! Niby jak...?

Nie, nie dodał nic więcej. A jednak ta myśl pojawiła się we mnie nagle i nie dała się odpędzić.

Co oni ci tutaj zrobili? – spytałam, choć dobrze wiedziałam, że nie powinnam. – I jakim cudem, skoro...

Nie chcesz tego wiedzieć – warknął przez zaciśnięte zęby. – Uwierz, nie chcesz. Ciężko byłoby ci żyć, gdybyś nie mogła już nigdy więcej zasnąć ze strachu, że zobaczysz to w snach.

Ty widzisz to w snach?

Parę ciągnących się w nieskończoność sekund zastanawiał się nad odpowiedzią.

Poniekąd – przyznał wreszcie. Wymruczał jeszcze coś po niemiecku, na tyle skomplikowanego, że nawet całkiem nieźle znając ten język nie zdołałam zrozumieć sensu. Nie byłam lingwistyczną mistrzynią, co uświadomiłam sobie w tej chwili szczególnie dobitnie.

Czy mogę spytać, co to takiego?

Nie spodziewałam się, że nagle krzyknie i uderzy pięścią w ścianę budynku. Skuliłam się i przypadłam do ziemi, strach niemal mnie sparaliżował, lecz Niemiec nie odwrócił się w moją stronę. Tynk znaczyło pęknięcie i zacieki jego krwi, a także rozległy ślad sadzy. Na szczęście beton nie zajmował się ogniem ot tak.

Chcesz? – Gwałtownie odwrócił się w moją stronę. – Oczywiście, że chcesz. Czy jesteś aż tak głupia, by dobrowolnie się na to narażać?!

Jakoś nie umiałam się na niego o to zezłościć. Po prostu czekałam, cierpliwa jak nigdy. I... spokojna. Zabawne, że jeszcze przed chwilą to on musiał uspokajać mnie. Mimo wszystko jednak wyprostowałam się jak w zwolnionym tempie, uważając tak, jakbym znalazła się oko w oko z niebezpiecznym drapieżnikiem, który mógł zaatakować mnie w każdej chwili. Nie mogłam go prowokować.

Masz mnie za tak słabą? – spytałam cicho, zaskakując samą siebie.

Co? – Zmarszczył bezradnie brwi. Nie tego się spodziewał.

Czy masz mnie za tak słabą, że nie udźwignęłabym prawdy? – powtórzyłam. Wargi same mi się uniosły, ukazując koniuszki kłów. – Jestem czarnym półdemonem. Jestem... po prostu sobą. Nie masz pojęcia, ile jestem w stanie znieść.

I z jakiegoś powodu czułam, że te słowa są prawdą. Jak rany, tyle czasu blokowałam sobie dostęp do tego, co niebezpieczne i budzące lęk. Odwodziłam się od myślenia o takich sprawach... nie rozumiejąc, że jestem o wiele silniejsza, niż sama podejrzewam. Nie rozumiejąc, że jestem w stanie to wszystko znieść, bo...

Bo z jakiegoś powodu wydaje mi się, że wcale nie spotkało mnie jeszcze to, co najgorsze.

Mam cię za słabą. – Oczy mu błysnęły. Nawet nie wiem kiedy w jego dłoniach znalazł się miecz, lecz nie miałam poczucia, by chciał mnie nim zaatakować. On traktował go jak talizman, którego sam widok mógł przynieść choć częściowy spokój. – Na Stworzyciela, dziewczyno, masz szesnaście lat. Wiem, czym jesteś, ale nie masz najbledszego pojęcia o tym, co czai się na dnie światów...

Więc może po prostu mi o tym opowiedz.

Uparta – wycedził i splunął z pogardą. Jego plwocina zapaliła się na fioletowo i odruchowo prześledziłam wzrokiem cały jej lot. – Chcesz wiedzieć? Proszę bardzo. Tylko nie miej do mnie potem pretensji.

Nie spodziewałam się, że do mnie doskoczy. Nie zdążyłam się odsunąć, zacisnął mi więc dłoń na luźnej skórze na karku. Jako wilk z pewnością musiałam ważyć więcej niż on jako człowiek, a i tak jakimś cudem zdołał mnie podnieść i popchnąć w stronę drzwi tak gwałtownie, że mało brakowało, a bym się przewróciła. Metalowe wrota otworzyły się bez wysiłku, gdy szybkim, niecierpliwym gestem wyrysował na nich skomplikowany symbol. Dopiero po chwili zorientowałam się, że wykorzystał do tego krew z obtartych do żywego mięsa kostek pięści, którą wcześniej przyłożył w ścianę.

No, dalej! – Zapraszającym gestem wskazał mi cuchnące pleśnią wnętrze. – Właź! Sama tego chciałaś. Wchodź i słuchaj, skoroś taka odważna!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz