czwartek, 26 stycznia 2023

Rozdział 57

 

Ostatnie dni przed wycieczką z Markiem przypominały koszmar senny lub czeską komedię, w której kompletnie nikt nie miał najbledszego pojęcia, o co chodzi, ale w razie czego śmiał się w niektórych momentach, mając nadzieję, że może udaje mu się trafiać w odpowiednie. Chodziłam jak struta, zamartwiałam się za wszystkie czasy i histeryzowałam na całego. Doskonale wiem, że jeśli chodzi o usposobienie, do optymizmu mi cholernie daleko, już od dawna utożsamiam się raczej z obsesyjnym katastrofikiem, ale to już była przesada nawet jak na mnie. Przeważnie, gdy choć odrobinę się zestresuję, uciekam w sen, teraz jednak moje standardowe przymknięcie oczek na kilkanaście godzin okazało się zwyczajnie niemożliwe. Nosiło mnie, chodziłam w tę i z powrotem. Szlag, wysprzątałam całe mieszkanie na błysk tak, że na stówę przeszłoby celująco najbardziej czepialski test białej rękawiczki, na jaki ktokolwiek mógł wpaść. Uporządkowałam książki na regałach, kurze starłam chyba sześć razy, umyłam nawet podłogi i okna. Pierwszy raz w życiu. Ugotowałam dwudaniowy obiad i z nerwów zjadłam wszystko, zanim Ladon zdążył wrócić z dziennej zmiany. Zamówiłam podwójną pizzę, w efekcie więc mógł pochrupać sobie skórki przed snem, bo tyle mu zostało. Jak na złość – gdy zgłosiłam się do łazienkowej wagi z zapytaniem, czy te napady wilczego apetytu cokolwiek dały, jasno dała mi do zrozumienia, że nie mam na co liczyć. Brakowało tylko, by na wyświetlaczu, zamiast mojego standardowego 44,5, wyświetlił się środkowy palec.

Próbowałam odstresować się na przeróżne sposoby, ale podchodziło mi tylko słuchanie muzyki godzinami i układanie puzzli, a te zajęcia dawały wprost doskonałe pole do popisu hasającej luźno wyobraźni. Robiłam wszystko, by nie zapuszczała się w miejsca, w które bardzo nie chciałam, by się wybierała, ale weź to to zawróć, jak już się rozpędzi. W swoich wyobrażeniach, obowiązkowo najczarniejszych z czarnych, by jak najlepiej pasowały mi do koloru futra, zdechłam na wspaniałej misji na czterdzieści sześć sposobów, zanim na dobre się rozpoczęła, nic więc dziwnego, że gdy nastał ten konkretny dzień, miałam ochotę zgłosić wolne na żądanie. Jedynym, co mnie powstrzymywało, było wspomnienie wilczego spotkania z poprzedniej nocy.

Powiedzieć, że było drętwo, to jak nic nie powiedzieć. Wszyscy aż się trzęśli z nerwów, lecz solidarnie starali się z całych sił tego po sobie nie okazywać, zupełnie jakby miało to sprawić, że stracą cały swój majestat w moich oczach. O ile w ogóle jakikolwiek mieli... Dziury w plecach wypalały mi zatroskane spojrzenia, myśli aż kipiały kolejną porcją niezbyt zachęcających „a co, jeśli...?”, których i tak dostarczałam sobie aż nadto samodzielnie. Jedynie Luna wciąż łypała na mnie z pewnej odległości, aż paląc się z zazdrości. Nie ubrała żadnej ze swoich obiekcji w słowa, dzięki czemu uniknęła wiszącej w powietrzu awantury, ale jej emocje pozostawały jasne dla wszystkich: nie rozumiała, dlaczego na misję wybrano właśnie mnie. W jej oczach byłam słaba, nieudolna i po prostu się do tego nie nadawałam. Byłam dokładnie tym, o co siebie samą jeszcze rok temu niezachwianie podejrzewałam: drobniutkim, maleńkim, chuderlawym czarnym wilczkiem, który nie powinien nawet biegać za szybko, by nie połamać sobie przypadkiem patykowatych łapek. Byłam kwintesencją tego, czym żaden szanujący się wilkołak być nie chciał: kimś, kto potrzebował opieki, protekcji silniejszych członków stada, by jakoś dawać sobie radę, i cudzej ślepoty, żeby nie odstawać zbytnio od reszty, bo bez tego nie można się było nawet łudzić, że będzie z nim w miarę dobrze. Luna nie pojmowała, jak to możliwe, że zajmowałam tę pozycję – jak to się stało, że ze swoimi niezbyt zachwycającymi predyspozycjami stanowiłam niejako jej przywódczynię. Nie umiała się pogodzić z samą koniecznością oddawania mi szacunku, a co dopiero z myślą, że ktoś taki, jak przedwieczny wyvern, wybrał mnie sobie na towarzyszkę w niewykonalnym z naszego punktu widzenia zadaniu.

Nie podobało mi się to... ale nie tylko z tego względu, że minęło już trochę czasu, odkąd ostatni raz miałam siebie za kompletnego nieudacznika. Ostatni rok wiele mnie nauczył, między innymi tego, że nawet nie posiadając odpowiednich warunków fizycznych, mogę liczyć się w sforze na tyle, by zajmować miejsce po lewej stronie Alfy. Tak, w ciągu ostatnich miesięcy nauczyłam się o sobie tyle, by zacząć darzyć siebie szacunkiem. Może nie uwielbiać, bo w końcu nadal siedziała we mnie szesnastolatka, ale już nie widzieć w sobie jedynie tego, co najgorsze. Rozumiałam, że istnieją sytuacje, w których to właśnie ja jestem najlepszym możliwym wyborem. Bo to raz takich doświadczyłam? Coś musiało jednak we mnie być, skoro prawdopodobnie najpotężniejszy wyvern obu światów ciągnął na wycieczkę właśnie mnie.

Rozumiem poniekąd, że Luna uważa mnie za taką, za jaką miałam siebie kiedyś, choć się z nią nie zgadzam, ale mój niepokój wzbudziło coś zupełnie innego. No bo skąd ona mogła to wiedzieć? Skąd mogła wiedzieć, że się nie nadaję?

Okej, powiecie pewnie teraz, że każdy narcyz wie, że jest najlepszy, a ona, jako prawdopodobnie taka osoba, chętnie widziałaby się na moim miejscu... ale tu nie chodziło tylko o to, co do tego miałam całkowitą pewność. Nie rozumiałam, czym konkretnie jest to coś, co wciąż pojawiało się w jej myślach, ale ginęło pod warstwą tych bardziej wyrazistych na tyle, że nie umiałam go nazwać. Nie chciałam grzebać dziewczynie w głowie bardziej niż wypadało, dobrze wiedziałam, że tak nie wolno robić, ale... intrygowało mnie to. Luna nie zachowywała się jak typowa Ugryziona – jak ktoś, kto dopiero zaczyna raczkować w magicznym świecie, o którym nie miał do tej pory najbledszego pojęcia. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że ona musiała wiedzieć o nas już dużo wcześniej... i to więcej, niż skłonna byłaby kiedykolwiek przyznać. Pech jednak chciał, że nie wszyscy zgadzali się ze mną co do tego, że należałoby ją przycisnąć. Owszem, było kilku takich, którzy poświęcali jej nieco za dużo uwagi, by mogło to zostać uznane za naturalne, ale nawet oni nie robili pierwszego kroku, wiedząc dobrze, jaki stosunek ma do tego Quills. A stosunek Quillsa aż krzyczał z daleka: „nie dzisiaj, jeden problem na raz”.

No i tak właśnie upłynęła nam ta noc. Na spekulacjach, domysłach, unikaniu rozmów na poważne tematy i wzajemnej niechęci do zadawania trudnych pytań. Nikomu nie podobało się, że wyruszam na imprezę z obcym facetem całkowicie sama, bez wsparcia stada. Byliśmy watahą, praktycznie nie istnieliśmy osobno, to nie było więc naturalne – rozdzielać się w takiej chwili? Zawsze byliśmy razem, gdy wszystko się sypało, więc dlaczego teraz wyrywano mnie z tego wspólnego organizmu? Niby każdy to rozumiał, ale rozumieć a zgadzać się to dwie zupełnie różne sprawy. Ladon kompletnie nie potrafił skupić się na tym, co myśleliśmy i robiliśmy, przez całą noc kręcił się w kółko jak drapieżnik zamknięty w ciasnej klatce i wydeptywał dziurę w trawniku, powarkując z lekko uniesionymi wargami i zjeżoną sierścią na grzbiecie. Myśli osłaniał równie skutecznie, jak w czasach, w których obserwował nas z daleka – nawet ja nie potrafiłam nic z niego wyczytać. Był jak obcy, jak prawdziwy wilk, którego rozumieć mogliśmy jedynie po mowie ciała.

To w sumie zabawne, że każdy Pełnokrwisty wilkołak odruchowo wykazuje typową dla prawdziwych wilków mowę ciała, ale odczytywanie jej przychodzi nam stosunkowo trudno... Być może przez to, że siedząc sobie nawzajem w głowach nie poświęcamy innym kwestiom wystarczającej uwagi. Czy tylko mi się wydaje, że tak nie powinno być? W sumie nie wiem, czym niby może to na dłuższą metę grozić, ale... dlaczego by nie nacisnąć na Alfę, by zacząć się tego uczyć, gdy to wszystko wreszcie się skończy i będziemy mieć więcej czasu?

O ile faktycznie się skończy, a ja dotrwam do napisów w jednym kawałku i nieprzysmażona.

Dzień, w którym czekała mnie godzina zero, przywitałam koszmarnym kacem psychicznym, bólem całego ciała i setką myśli samobójczych, których nie powstydziłaby się nawet niepoprawnie rozszczebiotana Gabrysia. A wiem, co mówię – na nogi postawił mnie telefon, który zapomniałam wyciszyć na noc, a nieopatrznie odebrane połączenie od emosi zajęło mnie na najbliższe dwie godziny. Nie wiem, dlaczego nie mogła po prostu ruszyć tego swojego emo-tyłka i do mnie przyjść, skoro aż tak chciało jej się ze mną gadać, ale nie wnikałam, a właściwie to byłam jej wręcz wdzięczna za to, że się odezwała. Za tysięcznym razem, gdy zapewniałam ją, że wszystko będzie w porządku i że to wcale nie taka ekscytująca, mroczno-romantyczna historia, jak jej się wydaje, niemal sama zaczęłam w to wierzyć. I miałam zdecydowanie mniej czasu na własny fatalizm, gdy musiałam leczyć z niego przyjaciółkę, oscylującą gdzieś pomiędzy atakiem paniki a niezdrową fascynacją tematem. Serio – w jednej chwili zaczynała chlipać, że tak się o mnie martwi, a w następnej błagała, bym zrobiła jej jakieś zdjęcia i notatki... Cała Gabrysia. Jak źle o mnie świadczy, że serio zaczynam ją za to uwielbiać, choć jeszcze parę miesięcy temu niechybnie utopiłabym ją za to w kiblu? Pojęcia nie mam. Zamiast rozłączyć się, udając zanik zasięgu, i dodać ją do blokowanych na dwadzieścia cztery godziny, pozwoliłam jej się wygadać i odszukałam w biurku nową kartę pamięci do telefonu i powerbanka.

Tak, zrobię jej te cholerne zdjęcia, niech ma. Kurde.

Największy problem nie leżał wcale w moim strachu i zżerającym mnie stresie. O nie – najwięcej zajmował mnie fakt, że dzisiaj pełnia...

Czułam się koszmarnie. Zwykle bywa to różnie, dokładnie tak jak z okresem – raz jest lepiej, raz gorzej, ale ogólnie da się rozpoznać, kiedy się diabelstwo zbliża. Tym razem było definitywnie gorzej. Do szału doprowadzał mnie każdy najdrobniejszy szelest. Zęby mi się wyostrzały, a w gardle narastał warkot, ilekroć dobiegły mnie odgłosy imprezy urodzinowej u sąsiadów zza ściany, a gdy jeszcze dodatkowo okazało się, że któryś z gości przyniósł ze sobą niemowlaka, który około godziny dwunastej w południe zajął się pełnowymiarowym pruciem pyska, aż się trzęsłam, wstrzymując przemianę ostatkiem sił. Pakowałam się drżącymi rękami, choć tak mnie kłuło we wszystkich stawach, że ledwo ruszałam palcami. Co rusz łapałam się na tym, że zerkam niespokojnie w stronę irytująco pogodnego nieba, choć wiedziałam, że sporo czasu jeszcze upłynie, zanim zobaczę na nim księżyc w pełni. Zresztą nawet jeśli bym go dostrzegła, nie musiałabym przemieniać się wcześniej niż przed dwudziestą drugą, bo z jakiegoś nieznanego mi powodu tak to zawsze działało, ale i tak sama świadomość, że to dzisiaj... No nie mogłam wytrzymać. Fakt, że nie będę mogła spędzić tego dnia ze swoją watahą, dodatkowo wszystko komplikował. Miałam nadzieję, że gdziekolwiek pójdziemy, zdołam po przemianie nawiązać ze sforą telepatyczny kontakt, bo jak nie, byłaby to pierwsza pełnia, odkąd należę do stada, podczas której byłabym sama we własnej głowie. Kuszące i przerażające jednocześnie, aż sama nie wiem, co bardziej.

Gdy wybiła godzina trzynasta, miałam ochotę udawać, że wcale nie ma mnie w domu, ale stojący pod blokiem charakterystyczny land rover zbyt mocno podgryzał mnie w sumienie, żebym długo w tym przekonaniu wytrwała. Zaciskając zęby, by nie przeklinać zbyt głośno, zgarnęłam swoją torbę i wyszłam z mieszkania, zamykając za sobą drzwi na cztery spusty. Byłam niemal pewna, że Ladon wcale nie przyjdzie tutaj po pracy, tylko będzie kręcił się po mieście, nie mogąc znaleźć sobie sensownego zajęcia. I wcale mu się nie dziwiłam – mnie samą szlag by trafił, gdyby to moja siostrzyczka miał wyruszyć na zabawę, z której całkiem możliwe, że nie wróci w stanie nienaruszonym. Brzmiało to koszmarnie, a wyglądało jeszcze gorzej, gdy wsiadłam Markowi do samochodu tak spięta, że pas bezpieczeństwa zdołałam zapiąć dopiero za szóstym razem.

Nic nie mów – syknęłam, odczuwając niemal fizycznie ilość cisnących mu się na usta złośliwości. W sumie miałabym za swoje – ja niczego mu nie oszczędzałam, więc gdyby teraz postanowił mi dosrać, bylibyśmy pewnie kwita...

Ale nie próbował. Skrzywił się lekko, jakby jedynie cudem wstrzymywał szeroki uśmiech przed ukazaniem ostrych zębów w pełnej krasie, i burknął:

Mam nadzieję, że wzięłaś coś do jedzenia.

A wyobrażasz sobie mnie bez czegoś do jedzenia? – prychnęłam z przekąsem. Wcisnęłam dłonie między uda, by choć odrobinę zamaskować, jak mi chodziły. Aż mi się rzygać zachciało, gdy samochód zakołysał się na nierównościach w drodze, ale nie wiedziałam, czy chodziło o podgryzający mnie strach, czy faktycznie winne były temu dziury w wylanej betonem dróżce, w której wielkie auto mieściło się jedynie za sprawą jakiegoś bliżej niewyjaśnionego cudu. Gałęzie niepokojąco nachylających się w naszą stronę, zupełnie łysych o tej porze roku mirabelek z przyprawiającym o ciarki dźwiękiem przejechały po karoserii, z pewnością zostawiając kilka głębokich rys. Mark zaklął pod nosem w języku, którego za nic nie potrafiłam rozpoznać, wiedziałam jedynie, że nie mógł to być jego rzekomo ojczysty niemiecki.

Ile nam to zajmie? – spytałam nieśmiało, gdy wyjeżdżaliśmy z osiedla. Gdy włączyliśmy się do ruchu na ruchliwej dwupasmówce, poczułam ostatecznie, że wyszłam daleko poza swoją strefę komfortu.

Nie wiem – odpowiedział mężczyzna z prostotą.

Aha... – przeciągnęłam, mając nadzieję, że jakoś tę odpowiedź rozwinie, ale albo nie załapał aluzji, albo po prostu nie miał mi nic więcej do powiedzenia. Dodałam po krótkiej chwili: – Nie podoba mi się to.

Martwiłbym się o twoje zdrowie psychiczne, gdyby było inaczej – burknął. – Jest coś, co chciałabyś jeszcze wiedzieć?

Odrobinę mnie to zaskoczyło. Czy to było ubrane w inne słowa „pytaj, o cokolwiek zechcesz, a ja ci wszystko wytłumaczę”, czy tylko mi się wydawało? Szlag, może faktycznie miałam na tej misji umrzeć w widowiskowy sposób, skoro był dla mnie niemal miły...?

Nawet nie wiedziałabym, od czego zacząć – wydukałam, w razie czego skupiając się na krajobrazie migającym za oknem. Jak na złość, dzień był irytująco wręcz doskonały, za nic nie zamierzając odzwierciedlać mojego pogrzebowego nastroju. Słoneczko przypiekało radośnie, a nieliczne ostałe jeszcze na gałęziach liście złociły się w nim kusząco jak miniaturowe plamy ognia. Soczyście błękitnego nieba nie bezcześciła nawet jedna chmurka.

No dobra. – Wyvern znowu się skrzywił, tym razem pewnie z niesmakiem dla mojej głupoty. – W takim razie na sam początek zasady.

Brzmi bosko. – Nie, nie mogłam się powstrzymać, ale wciąż miałam odwagę tylko na przyglądanie się odbiciu jego profilu w lusterku bocznym. Zupełnie jakby miał mi ukręcić łeb przy samych kolanach, gdybym się na niego obejrzała.

Skoro tak ci się podoba, to polecam, byś dobrze słuchała – warknął bez przestoju, ot tak przechodząc nad moimi dosrywkami do porządku dziennego. A pomyśleć, że samym wzrokiem powinien mnie za to zamienić w skwarka. – Wykonujesz moje polecenia. Skupiasz się na tym, co do ciebie mówię. Robisz to, na co ci pozwolę. Żadnej samowolki, żadnego oddalania się bez mojej zgody, żadnego podejmowania się jakichkolwiek działań, dopóki wyraźnie nie powiem, że ci wolno, choćby to miała być przerwa na siku. Rozumiesz?

Z grubsza. – Tak, zdechłabym na jakąś wyjątkowo paskudną chorobę, gdybym sobie darowała. – Naprawdę musimy się bawić w panów i niewolników? Wiem przecież, że cokolwiek tam siedzi, ty znasz się na tym lepiej, ta cała szopka jest potrzebna jak kolejne dofinansowanie telewizji publicznej.

I tu się mylisz. – Tym razem lekko się uśmiechnął. Osobowość mnoga jak nic, przed chwilą przecież chciał mnie uwędzić... – Problem w tym, że tam, gdzie pojedziemy, nic nie jest takie, jak przywykłaś.

No przecież wiem. – Szczeniacko wywróciłam oczami.

Nie, nie wiesz. Miejsce, w które się wybieramy, to poniemiecka baza wojskowa. Nazywano ją „Stossgebet 71”.

Trybiki w mojej głowie poruszyły się błyskawicznie, zwłaszcza że ta nazwa z niewiadomych przyczyn zamieniła moją krew w rtęć. Przeszedł mnie ognisty dreszcz, drobne włoski porastające przedramiona i kark stanęły mi dęba. Przesunęłam językiem po ostrych kłach, przymknęłam oczy, błagając o spokój. Nie mogłam się przemienić tutaj – na fotelu pasażera w jadącym samochodzie. Strach pomyśleć, jakie by to miało konsekwencje, bo pewna jestem, że nie tylko na wypadku drogowym by się skończyło.

Stossgebet... – powtórzyłam, ostrożnie smakując to słowo. – To znaczy... To coś z modlitwą?

Przetłumaczyłbym to jako „szybka modlitwa” – wyjaśnił Niemiec powoli. Teraz już nie rozkoszował się moją niewiedzą i brawurą, jak przed momentem. Jego nagła, stalowa powaga kazała mi się uspokoić i mieć na baczności. – Ostatnia, jaką zdołasz zmówić przed śmiercią, wilczyco.

Serce ciężko pompowało rtęć, wszystkie naczynia krwionośne paliły mnie żywym ogniem. Wzdrygnęłam się, jęknęłam, przyłożyłam dłonie do nagle rozbolałej głowy.

Zatrzymaj się! – rozkazałam stanowczo.

Wyvern spojrzał na mnie kątem oka, marszcząc brwi. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale krzyknęłam na niego, nie czekając na to, co padnie z jego ust:

Teraz!

Zjechał na pobocze, potężny silnik zamruczał na zredukowanym biegu. Trzasnął mechanizm pasa bezpieczeństwa, drzwi o mało nie wyleciały z zawiasów, gdy pchnęłam je o wiele mocniej, niż wypadało. Wyskoczyłam na zewnątrz, uklękłam, przyłożyłam palce do ziemi. Sama nie wiedziałam, czy zaraz zwymiotuję, czy przemienię się w wilka tu i teraz.

Bestia kotłowała się we mnie, szarpała kraty swojego więzienia. Zmuszała, bym wypuściła ją na zewnątrz – natychmiast, w tej chwili! Warknęłam gardłowo, z głębi piersi, szczerząc zęby. Spokój, wilczyco. Spokój...

Nawet mój głos rozsądku brzmiał jak Mark.

Byliśmy już poza miastem. Moje osiedle znajduje się na samych obrzeżach, nic więc dziwnego, że ledwie paru minut potrzebowaliśmy, by ostatnie zabudowania ustąpiły miejsca sosnowemu laskowi, jednemu z tych, które otaczają moje ziemie szczelnym kołem. Droga była wąska, raczej rzadko uczęszczana, a wysokie drzewa o wysmukłych pniach pięły się wysoko po obu jej stronach, sięgając do pogodnego nieba. W czasie, gdy klęczałam na soczyście zielonym mchu, zaciskając na nim pięści aż do bólu, minął nas tylko jeden samochód. Nawet nie zwolnił – kierowca pewnie uznał, że dostałam nagłego ataku choroby lokomocyjnej, czy innego nie wiadomo czego. Z pewnością nie mógł się domyślać, że właśnie walczę ze sobą, by nie oblec się czarną sierścią i nie puścić w gęstwinę. Nawet sztuczna sosnowa plantacja wzywała mnie z całą swoją mocą...

To nie był wilkołak. Nie, nie cierpiałam z powodu rozchwiania przed pełnią, choć i ono pewnie dokładało nieco od siebie. To półdemon walczył, bym wypuściła go na zewnątrz. Ta nazwa, to jedno krótkie słowo i ton, którym Niemiec je wypowiedział... Poruszyło to we mnie kolejną ukrytą strunę, z której istnienia nie zdawałam sobie sprawy. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie ze mnie niezła i z całą pewnością zdrowo pieprznięta harmonia.

Czułam go za sobą. Mark również wysiadł z samochodu, choć umknął mi moment, w którym dokładnie to zrobił. Równie dobrze mógł wyskoczyć na zewnątrz równocześnie ze mną – na chwilę tak mnie zamroczyło, że z pewnością bym tego nie zauważyła. W pewnym momencie po prostu wyczułam za sobą jego obecność...

Obecność na swój sposób kojącą. Nie mam pojęcia, jak to robił, ani czy w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, że tak na mnie działa, ale jego bliskość sprowadzała na mnie spokój. Gdy czułam bijące od niego ciepło żywego ognia, łatwiej mi było przypomnieć sobie, jak się oddychało.

Co się z tobą dzieje, wilcza dziewczynko?

Potrząsnęłam głową na znak, że nie ma najmniejszego sensu odpowiadać słowami, skoro i tak nie miałam do powiedzenia nic odkrywczego.

Ktoś przebiegł po moim grobie – warknęłam tylko ze znacznym opóźnieniem. – Tak się poczułam.

Chodzi o tę nazwę?

A ty przypadkiem nie miałeś dać mi odpowiedzi? – Obejrzałam się na niego ze złością. – Jak na razie to ja udzielam wywiadu tobie, a nie odwrotnie.

Ładny mi wywiad. – Prychnął pogardliwie. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, odpalił jednego fajka pstryknięciem palców. Bo czemu by nie? Po co marnować okazję...

Wcale mnie nie pocieszało, że najwyraźniej również nie wiedział, co się ze mną dzieje. Ani to, że nie widać było po nim śladu zmartwienia, raczej tę specyficzną, nieco psychopatyczną ciekawość naukowego badacza, na brak której tak ostatnio narzekałam. Lepiej późno niż później, jak to mówią... Byle tylko nie odbiło mi się to czkawką.

I co dalej z tą bazą wojskową? – spytałam głucho, gdy już nabrałam jakoś z grubsza pięćdziesięcioprocentowej pewności, że jednak nie przemienię się w wilka. – „Stossgebet 71”, tak? Żartowałeś z tą modlitwą, czy...

Jestem daleki od żartowania w tej kwestii – oznajmił z powagą. Splunął przez lewe ramię, jego ślina rozbłysła fioletowym płomieniem i spaliła się całkowicie, nim dotknęła ziemi. – „Stossgebet 71” powstała w 1938 roku, niemal rok przed tym, jak wybuchła wojna Trzeciej Rzeszy z Polską i oficjalnie zaczęto okupować te tereny. Była niewielka, marginalna wręcz, w dodatku mieściła się w środku lasu. Miała status wojskowy, lecz traktowano ją w gruncie rzeczy jak naukową placówkę badawczą. Władze niepokoiły się jej sąsiedztwem, lecz nie na tyle, by podjęto jakieś kroki. Dopiero podczas wojny zyskała swoją... renomę. – Skrzywił się lekko, dzięki czemu nabrałam pewności, że to nie są dla niego przyjemne wspomnienia. Od razu poczułam niezdrowe pobudzenie – wyprostowałam się na tyle, na ile pozwalało mi obolałe ciało, cała zamieniłam się w słuch, mając nadzieję, że doda coś więcej.

Zamiast tego warknął:

Lepiej ci? To do samochodu.

Chciałam kłapnąć na niego zębami, powstrzymałam się w ostatnim momencie. Jeszcze by wykorzystał mnie w roli popielniczki... Pozbierałam się na tyle, na ile to możliwe. Wstałam z ziemi, otrzepałam kolana wygodnych czarnych spodni z sosnowych igieł, wsłuchałam się w siebie, testując, czy aby na pewno jestem już w stanie pokonać kilka czekających mnie kroków bez ryzyka potknięcia się o własne nogi. Podeszłam wreszcie nieznośnie powoli do samochodu, z zamknięciem drzwi wahałam się jednak nieprzyzwoicie długo, dopóki Mark nie usadowił się wygodnie na swoim miejscu i nie posłał mi spojrzenia jasno oznajmiającego, co takiego się ze mną stanie, jeśli zaraz nie wezmę się w garść.

Chwilę jechaliśmy w milczeniu. A właściwie nie tyle jechaliśmy, co toczyliśmy się po spękanym, coraz węższym asfalcie. Wcześniej, gdy zaczęłam się źle czuć, mniejszą uwagę zwracałam na to, gdzie konkretnie się znajdujemy. Rozumiałam, że jest to niepokojąco blisko naszego pierwszego krateru, którego aurę już zaczynałam wyczuwać w powietrzu... i domu moich rodziców. Absolutnie mi się to nie podobało. Przegapiłam skręt, dzięki któremu z głównej drogi dostaliśmy się na ten niemal zapomniany trakt, ale nie miałam wątpliwości, że w tym ślimaczym tempie nie mogliśmy oddalić się wystarczająco od znajomego mi lasu. Nie zdołałam się tutaj zakorzenić, nie umiałam traktować tych ziem jako stuprocentowo swoich, jak to było z osiedlem, na którym się wychowałam, ale sama świadomość, że spałam tak blisko wywołującej we mnie takie reakcje bazy wojskowej – że moi rodzice tutaj są...

Wzdrygnęłam się. Roztrząsanie nic mi nie da, prawda? Choćbym chciała, za nic nie zmienię tego sąsiedztwa. Pozostaje mi modlić się, by nie okazało się, że rodzice wybrali nowy adres zamieszkania nieprzypadkowo. Kurde, wątpię, by ukrywali przede mną jeszcze coś prócz tego, że przez całe moje życie dobrze wiedzieli, co za cholerstwo we mnie siedzi, ale w obliczu tylu zbiegów okoliczności chyba nic dziwnego, że chwilami w to wątpiłam...

Chciałam tu z nimi mieszkać. Boże, mam szesnaście lat – nie uśmiecha mi się spędzenie ostatnich chwil przed zbliżającą nieuchronnie dorosłością w samotności, no ale... jak mogłabym?

Stossgebet... Dobre sobie!

Nadal nie wyjaśniłeś mi, dlaczego mam aż tak mieć się na baczności – odezwałam się, gdy cisza okazała się już nie do zniesienia. – Opuszczona baza wojskowa. I co nam to daje prócz ruin w lesie?

Cóż... – Znowu przez twarz przebiegł mu charakterystyczny grymas. – Nie wiem, jak dobrze znasz się na historii.

Jeśli chodzi o drugą wojnę światową, to całkiem nieźle – oznajmiłam nie bez dumy.

Więc zapomnij o większości z tego, co wiesz.

Teraz to mnie lekko zamurowało. Zmarszczyłam brwi, odczekałam parę sekund, by upewnić się, że to nie żart, i wydukałam idiotycznie:

Jak to?

Świat jest znacznie bardziej skomplikowany niż ci się wydaje, wilcza dziewczynko. – Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę z tego, jak mocno zaciskał palce na kierownicy. – Zwykli ludzie wiedzą o nim znacznie więcej, niż kiedykolwiek mogliście przypuszczać ty i twoje stado. A zbyt duża wiedza w rękach zwyczajnego człowieka grozi katastrofą.

Czyli jesteś zwolennikiem trzymania pod kloszem?

Jestem zwolennikiem teorii, że dla ludzi powinno pozostać jedynie to, co ludzkie. – Zgrzytnął zębami, mięśnie szczęki mu zadrgały, co widziałam dobrze nawet pod gęstym czarnym zarostem. – Wiedza o strukturze wszelkiego stworzenia w niepowołanych rękach może doprowadzić do zagłady rzeczywistości, którą znamy. I do tego o mało nie doszło w czterdziestym czwartym. Te ziemie noszą w sobie piętno faktycznej upośledzonej energii. Zlepków magii i czystego vurda, jakich nie odnajdzie się nigdzie indziej na świecie. Może i wydaje ci się, że ludzie to w gruncie rzeczy banda raczkujących idiotów, prawda jednak wygląda tak, że o rządzących światami prawach dowiedzieli się całkiem sporo. Problem jednak w tym, że niepełna wiedza w tym przypadku spowodować może jedynie tragedię. Jeśli chodzi o mechanizm wszechświata, albo wie się wszystko, albo nic.

Więc dlaczego mi to tłumaczysz? – syknęłam, ale zignorował mnie.

Z pewnością słyszałaś, że Trzecia Rzesza interesowała się ezoteryką i magią – podjął zmienionym tonem. – Prawda była jednak taka, że zaszło to o wiele dalej, niż podają współczesne źródła. Historię zafałszowano... ale może to i lepiej. Świat nie zniósłby świadomości, czym miała być prawdziwa Wunderwaffe.

Czyli nie bombą atomową? – Niby było to pytanie, ale dobrze wiedziałam, jaka będzie odpowiedź, nie nadałam mu więc tonu wątpliwości. Wciąż czułam się... dziwnie. Po prostu dawałam się pochłonąć słowom przedwiecznego wyverna jak najlepszej bajce świata, a dopiero potem, gdy ochłonę i będzie mi się myślało jasno, rozważyć, czy chcę przyjmować te rewelacje do wiadomości, czy dalej jednak wierzyć w bezpieczniejszą szkolną wersję.

Bomba atomowa była tylko przykrywką. – Parsknął niewesołym śmiechem. – Gdyby faktycznie Hitlerowi właśnie na tym zależało, nikt nie zdołałby wyprzedzić jego naukowców, uwierz. Tylko że ich uwaga była skierowana w zupełnie inną stronę, dlatego nikt nie przywiązywał specjalnej wagi do zakłóceń podczas pracy, do sabotażu... Do wszystkiego, co działo się wokół oficjalnych badań. Nie, prawda tkwiła znacznie głębiej. Tutaj, pod tymi ziemiami, na samym końcu największego kompleksu wojskowych sztolni, jaki kiedykolwiek powstał.

A największy nie był pomysł Riese w dolnym śląsku? – spytałam nieśmiało. – Tam też tych sztolni powstało dużo, a skoro planowano je połączyć...

Planowano, ale projektu nigdy nie doprowadzono do końca, bo cała moc przerobowa znajdowała się właśnie tutaj. – Sugestywnie wskazał palcem umykającą spod kół ziemię. – Riese to dziecięca igraszka przy tym, co stworzono tutaj. I co planowano jeszcze stworzyć, gdyby nie przeszkodziła w tym Emisja.

Zabrzmiało to jak nazwa własna, jak coś, co należało podkreślić wielką literą. Znowu liznął mnie lodowaty dreszcz. Wilk w moim ciele zaskomlał i podkulił ogon, lecz nie wiedział, przed kim powinien umykać, w którą stronę się zwrócić.

Czyli...? – pogoniłam. Głos mi drżał.

Ech, dziewczynko, co ja ci mogę powiedzieć? – Oczy rozbłysły mu na krótką chwilę krwistą czerwienią. Zwolnił, gdy drzewa po obu stronach drogi zaczęły się przerzedzać. Wiele lat temu musiano je wyciąć, teraz teren porastały rzadko rozmieszczone samosiejki, krzaki i kilka młodszych drzewek. Lśniły złociście wszelkimi możliwymi barwami jesieni, skąpane w nisko zawieszonym słońcu. Choć krajobraz był doprawdy bajkowy, znacznie mocniej skupiałam się na słowach wyverna.

Wszystko – odparłam z prostotą, próbując nie dać po sobie poznać, jak denerwował mnie wysiłek, którego potrzebowałam, żeby wydobywać z niego kolejne informacje.

Nie pojmiesz wszystkiego, gwarantuję ci – westchnął z autentycznym smutkiem. Samochód zatrzymał się, lecz nie sięgnął jeszcze do kluczyka, pozwalając silnikowi stygnąć na jałowych obrotach. – Musielibyśmy spędzić tutaj czterokrotnie więcej czasu niż w rzeczywistości go mamy. A mamy go naprawdę niewiele. Energia jest niespokojna. Ta upośledzona, wykrzywiona energia. Jest jej stanowczo za dużo... choć pewien byłem, że nie będzie jej tu wcale.

Nie brzmi to dobrze – szepnęłam słabo.

Nie miało brzmieć dobrze – żachnął się. – Jest tysiąc razy gorzej, niż się spodziewałem.

Okej, może to wywrzeć na człowieku pewne wrażenie, gdy słyszy to z ust faceta, który podobno miał trząść całą magiczną budą.

Wszyscy już umarliśmy? – dopytałam nieśmiało. – Wiesz, wolę się przygotować zawczasu...

Nie wiem, dziewczynko. – Zmęczonym gestem pomasował nasadę nosa, jakby nagle rozbolała go głowa. – Powiem ci to w dużym skrócie. Oficjalne wejście do sztolni znajduje się właśnie tutaj – w dawnym obiekcie „Stossgebet 71”. Ale to nie jedyne, co tutaj znajdziemy. Chcesz zgadnąć?

Idziemy do tej ogromnej dojrzałej anomalii, o której ostatnio wspominałeś? – palnęłam z całą pewnością, że tak właśnie brzmi prawda.

Dokładnie. Tylko że jest gorzej. O wiele, wiele gorzej. – Uniósł wzrok znad kierownicy, wpatrzył się czujnie w jakiś punkt przed nami. Podążyłam za jego wzrokiem, lecz nie dostrzegłam w złocistym krajobrazie niczego, co mogło tak go zainteresować. – Ech, wilczyco, żebyś ty wiedziała... Zapomnij o wszystkim, czego się uczyłaś. Zapomnij o każdej książce, jaką przeczytałaś na temat Trzeciej Rzeszy i drugiej wojny światowej. Zapomnij, słyszysz? Odłóż je między bajki dla wrażliwców. I skup się na tym, co ci teraz powiem. Hitlerowi nigdy nie chodziło o czystość rasy taką, jak przedstawiają to w podręcznikach. Nigdy nie chodziło mu o mordowanie Żydów czy Polaków, o zagarnianie kolejnych ziem, o Lebensraum... Nie chodziło mu o nic z tego, co wmawiano ci do tej pory. Zum Teufel, Rzesza sięgała znacznie dalej. – Wyszczerzył ostre kły. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że zaczął wtrącać pojedyncze zwroty po niemiecku. Być może z nerwów ciężej mu było dobierać słowa w obcym języku. – Znacznie dalej, mały półdemonie. Trzecia Rzesza sięgała po strukturę świata.

W głowie kłębiły mi się dziesiątki pytań, ale milczałam, nawet gdy zrobił chwilę na odpalenie kolejnego papierosa. Ręce mu się trzęsły, i to jeszcze bardziej niż mi przed chwilą – miał problem, by wcelować dłonią za uchylone okno i strzepnąć popiół. Och, bogowie, co jest tak potwornego, by doprowadzić do podobnego stanu kogoś, kto prawdopodobnie był najpotężniejszym magicznym istnieniem obu światów?!

Nie wiem, skąd się tego dowiedzieli. Ich weiss es nicht – mruknął pod nosem. – Tajemnica była strzeżona więcej niż pilnie. Od milleniów żyliśmy jako strażnicy światów. Jak dowiedzieli się o Ogarach? TDE, du Scheisskerl...

TDE? – Teraz musiałam podchwycić. Zwłaszcza że ewidentnie gadał do siebie, o mnie zdając się zapomnieć.

Tak o nim mówili – warknął przez zaciśnięte zęby. – O Hitlerze. Albo o jego rzeczywistej prawej ręce. Ciężko powiedzieć, obaj zyskali swego czasu taki przydomek. To z jednego z wymarłych języków Drugiego Świata, zlepek określeń praktycznie nieprzetłumaczalnych na polski. A w każdym razie nawet moje zdolności lingwistyczne to przerasta. W uproszczeniu można powiedzieć, że oznacza to niebezpiecznego człowieka, który wie za dużo i sprawi sobie przez to sporo kłopotów. Szkoda, że nie tylko sobie, jak się w ostatecznym rozrachunku okazało. – Splunął przez otwarte okno. Nawet nie byłam w stanie mieć mu tego za złe, choć normalnie nienawidzę tej maniery u facetów – był tak zdenerwowany (czy wręcz przerażony?), że wybaczyłabym mu teraz wiele.

No dobrze, ale co się tutaj stało? – pogoniłam, zmuszając się do cierpliwości. Czułam, że jeśli tym razem nie przejmę inicjatywy, nie dowiem się już niczego konkretnego – facet tak odpłynie we własne wspomnienia, że dalej będzie odzywał się jedynie półsłówkami, z których wiele nie wywnioskuję. Jak by nie patrzeć, moje życie mogło zależeć od tego, ile faktów zdołam sobie teraz przyswoić, więc gra była moim zdaniem warta świeczki. Postarałam się wpompować w swój głos maksymalną dawkę spokoju... Starałam się go ukoić samym brzmieniem słów, dokładnie tak, jak wcześniej on w niewyjaśniony sposób uspokoił mnie swoją obecnością. – Mark, proszę, powiedz to jaśniej – dodałam jeszcze powoli.

Jaśniej... – powtórzył cynicznie. Znowu masował czoło. Roześmiał się krótko, bezsilnie... ale najgorsze już minęło, czułam to jakimś dodatkowym zmysłem. Być może tym, dzięki któremu odczuwałam również...

Nie, o moich sprawach sercowych zdecydowanie nie powinnam teraz myśleć.

Tak, jaśniej. – Gdyby był zwyczajnym człowiekiem, położyłabym mu dłoń na ramieniu i ścisnęła krzepiąco. Na całe szczęście opamiętałam się w połowie ruchu. Co jak co, ale wcale nie zamierzałam z tym dniem rozpocząć kariery jednorękiego bandyty, podziękuję serdecznie... – Mało z tego rozumiem. Jeśli mam pojąć cokolwiek więcej...

Wiem przecież. – Na chwilę opadła mu maska kogoś starszego niż koło i do złudzenia skojarzył mu się z dziesięciolatkiem, któremu nadopiekuńczy rodzic wszedł na ambicję. – Wunderwaffe, dziewczynko. Prawdziwa Wunderwaffe. Tutaj właśnie nad nią pracowano... czy może raczej starano się ją przywołać.

Przywołać...? – Nie zdołałam się powstrzymać od powtórzenia tego słowa.

Tak właśnie. – Zerknął na mnie i uśmiechnął się krzywo. Wytknął mnie krótko palcem, jakbym wygłosiła coś niezwykle odkrywczego. Prawdziwy Mark wracał. – Przywołać. Wunderwaffe była jak najbardziej żywa... i tak kurewsko niebezpieczna, że nawet uczestnicy projektu w pewnym momencie szczerze zwątpili w jego powodzenie. No ale cóż, stało się. TDE naciskał. TDE się nie odmawiało. Władza skupiała się w jego rękach, to on decydował o życiu i śmierci... a obiecane nagrody działały na wyobraźnię jeszcze lepiej. Zespół „Stossgebet 71” próbował stworzyć wyrwę między wymiarami i przywołać Ogara Stworzyciela.

Milczałam, bo kompletnie nic mi to nie mówiło. Patrzyłam w wyverna jak w święty obrazek, żywiąc szczerą nadzieję, że nie wygłupiam się zbyt mocno, bo po prostu nie mogłam inaczej. Jak, skoro równie dobrze mógłby teraz gadać do mnie po chińsku? Niemiecki rozumiałam całkiem nieźle, ale chiński...

Nie, to było coś znacznie gorszego niż chiński. W chińskim pomógłby jeszcze tłumacz Google. On gadał do mnie w języku, który sam wymyślił.

Ech... – Na widok mojego wyrazu twarzy westchnął głęboko, z politowaniem, żałością... i współczuciem. Mimo wszystko. – Wiem, że nie rozumiesz, ale ja nie potrafię jaśniej. Ogar Stworzyciela, dziewczynko. Prawdziwy wyvern. Nie podróbka, którą jestem ja.

Prawdziwy wyvern... O szlag.

One nie wyginęły jakoś tak równo z dinozaurami? – wykrztusiłam.

Nie do końca. – Dopalił papierosa, niedopałek grzecznie zakiepował w popielniczce wbudowanej w deskę rozdzielczą. Miał szczęście, bo nawet w obecnej chwili gotowa byłabym trzepnąć go po łapach, gdyby spróbował go wyrzucić za okno. – Ogary... Cóż, Ogary Stworzyciela żyją nadal i mają się świetnie. Problem jednak w tym, że nie ma ich w tym świecie.

Czyli są w Drugim? – spytałam niepewnie. – Myślałam...

Nie! – przerwał mi szybko, niecierpliwie. – Nie ma ich w naszej rzeczywistości. W świecie jako całości. W dostępnej nam czasoprzestrzeni, że tak to określę. Nie ma ich nigdzie tam, gdzie istnieje magia, bo jest ona dla nich zabójcza. Ogary Stworzyciela są cudami czystego vurda, magia je zabija. Zniknęły stąd naprawdę dawno temu, uwierz. Dawniej niż sięga uboga ludzka pamięć, posiłkująca się nieprecyzyjnymi dowodami naukowymi.

Historię powstania świata też mam wsadzić między bajki? – spytałam szyderczo.

Tak, ale to opowieść na inną okazję.

Okej, tego się nie spodziewałam. Mało brakowało, a zakrztusiłabym się powietrzem.

Nie mówisz tylko o tej biblijnej historyjce, prawda? – upewniłam się, choć i teraz dobrze wiedziałam, jaka będzie odpowiedź.

Mówię o teoriach naukowych – doprecyzował. – To naprawdę nie jest opowieść na teraz. Teraz wiedzieć musisz, że właśnie tutaj, na tych ziemiach próbowano przywołać Ogara Stworzyciela. Prawdziwego wyverna. W tym celu wykorzystywano energię vurda płynącą z ogromnego podziemnego skupiska dojrzałego, wokół którego wybudowano sieć sztolni. Skupisko jest stare, bardzo stare wręcz... Możliwe, że to jedno z najstarszych na tej półkuli, jeśli się nie mylę. – Myślał chwilę, jakby próbował sobie coś przypomnieć. – Tak czy inaczej, ludzie nie powinni bawić się czystą energią stworzenia. Nikt nie powinien tego robić, o ile nie ma stuprocentowej pewności, jak ona działa. Obawiam się, że w tej chwili na świecie istnieje tylko jedna osoba, która taką pewnością może się pochwalić.

Niech zgadnę. Ty?

Nie odpowiedział. Nie dał po sobie nijak poznać, czy w ogóle zwrócił uwagę na moje pytanie, nie wiedziałam więc, jak to interpretować. Coś mi podpowiadało, że dobrze znam odpowiedź, ale nie powinnam niczego zakładać z góry.

Ingerencja musiała pozostawić po sobie ślad. – Jego głos zamienił się w stal. – Nie przypuszczałem jednak, że tak potężny. Pewien byłem, że naszym zadaniem będzie powstrzymanie przemiany sztolni w skupisko dojrzałe, żeby nie połączyło się z tym, do którego prowadzą tunele. Wyrysowanie ciągu runicznego załatwiłoby sprawę. Rzecz w tym, że upośledzonej energii jest tu zbyt wiele. Musiała powstać wyrwa, nie ma innej opcji. – Położył dłoń na klamce drzwi, drugą przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zgasł, zapadła nieprzyjemnie gryząca w uszy cisza. – To nie będzie łatwe zadanie, wilcza dziewczynko. Wątpię, by zagrażało ci coś więcej niż parę siniaków, lecz tylko pod warunkiem, że będziesz się mnie słuchać. Jasne? To jest bardzo ważne. Nie wierz w nic, co tam zobaczysz. Nie wierz, bo to przeklęte miejsce jest nawiedzone od tylu lat, że już dawno powinno zapaść się w sobie i przebiegunować. Aż dziw, że jeszcze tego nie zrobiło, upośledzonej energii jest tu tak wiele... – Urwał, znowu się skrzywił. – Gotowa?

Nie – pisnęłam żałośnie. – Skąd ty właściwie to wszystko wiesz, co?

Leah, na bogów, jestem Niemcem, myślisz, że co ja robiłem podczas wojny? – Zmroził mnie wzrokiem. – W tamtych czasach jeśli chciało się przeżyć, musiało się opowiadać po jedynej słusznej stronie.

Więc czemu... – Chciałam spytać o jego reakcje, ale nie przeszło mi to przez gardło.

Czemu? – Uśmiechnął się z przekąsem. Wskazał palcem przecinającą twarz bliznę w nazbyt teatralnym geście. – Bo jako pierwszy uświadomiłem sobie, do czego to prowadzi. To jeszcze nie była pora na unicestwienie świata. Bunt jednak zawsze ma swoje konsekwencje. Nie każdy słucha rad starszych. – Pchnął drzwi, wyszedł na zewnątrz tak szybko, że nie miałam szans go zatrzymać. – Rusz się, wilczku! I pamiętaj, że cokolwiek teraz zobaczysz... będzie przerażające i magnetyzujące jednocześnie. Już ja dobrze wiem, w którą stronę pchnie cię twoje półdemoniczne serce. Dlatego trzymaj się blisko mnie. I nie wierz w nic, co wyda ci się nazbyt dziwne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz