niedziela, 15 stycznia 2023

Rozdział 56

 

Osiedle „Kraniec” ma swoje uzasadnienie w nazwie. Nie jest to jeden z tych tworów lat osiemdziesiątych, których miano z biegiem czasu straciło na aktualności, bo w sumie nadal znajduje się na samym krańcu miasta – za jego granicą stoi jedynie kilka ciągów nieco szemranych garaży, wokół których lepiej nie kręcić się po zmroku, o ile nie pragnie się przepłacać na stomatologu, a nieco dalej rozpościera się już las. Dokładnie ten sam, który znajduje się również za moim osiedlem – gdy wyjdzie się z „Krańca”, wlezie między drzewa i skręci nieco bardziej na północ, wkrótce dojdzie się na naszą górkę za starą stacją. Gdyby zaś pójść w lewo, trafić można na terminal kontenerowy, w którym swego czasu ścigałam się z Ladonem, myśląc, że to nasz śmiertelny wróg (dawno i nieprawda, jak to mówią...).

To osiedle jest kolejnym z wyjątkowych tworów mojego miasta. Jest w sumie nieduże i składa się z kilkunastu dość ciasno upakowanych monumentalnych wieżowców – wszystkie są dokładnie identyczne, bo składają się z siedmiu klatek schodowych i szesnastu pięter. Większość stoi jeden za drugim, skierowana do siebie nawzajem szerszymi bokami, szereg ten zaś z obu stron ogrodzony jest kolejnymi kilkoma budynkami, ustawionymi do niego pod kątem prostym. W sumie nic wyjątkowego – typowa wielka płyta, maleńkie kwadratowe balkoniki ze sznurkami do suszenia prania, w które wyposażono jakieś dwie trzecie mieszkań, całkiem zadbane trawniki, niemal całkowity brak drzew... Osiedle jak osiedle. Bloki całkiem niedawno ocieplono i pomalowano na dość jaskrawe, ale w miarę jednolite kolory, więc wydaje się, że jest tam nieco ładniej niż ustawa przewiduje, ale nie dotyczy to ich środków, bo tam już wszystko zostało dokładnie tak, jak się zaczęło w latach osiemdziesiątych. Mieszkała tu jedna z moich koleżanek z podstawówki, niejaka Ola – odwiedzałyśmy się po szkole przez jakiś rok, mniej więcej w drugiej, może trzeciej klasie, więc odrobinkę poznałam okolicę i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że zamieszkałabym tutaj tylko gdyby zapłacili mi za to niezłe pieniądze. Wiadomo, mieszkania jak mieszkania – nie są może zbyt duże, ale jak wszystkie bloki z tego okresu nie wpisują się w żaden schemat, bo gromadzą mieszkańców wszystkich pozycji społecznych... ale klatki schodowe już się wyróżniają. Ta konkretna, którą pamiętam, do dzisiaj przewija się w moich koszmarach sennych.

Chcecie posłuchać? Oj, wiem, że chcecie.

No więc w głowie utkwił mi szczególnie taki jeden sen, który brzmi może i nieco kuriozalnie, ale sprawił, że bałam się zasypiać przez ładne dwa tygodnie. Schodziłam tą szpetną klatką schodową z jakiegoś wyrąbanego w kosmos piętra (chyba z co najmniej czterdziestego, patrząc, ile to trwało). Na jednym z pięter zastałam całą widownię, wpatrzoną w gościa, który wymieniał oświetlenie. Oczywiście na nie składała się normalna lampa, przytwierdzona do ściany, i jebitna, łysa jarzeniówka na suficie, i to właśnie na niej – jakże by inaczej! – skupiała się cała uwaga. Ludzie wyglądali z mieszkań i patrzyli z zapartym tchem na faceta w kraciastej kufajce, wspinającego się na drabinę. Podłużne, brzęczące dziadostwo oczywiście działało, więc ni cholery nie wiem, na co to wymieniać ani po co odbywało się to z zachowaniem takiego ceremoniału, ale wiadomo, jak to w snach bywa... Rzeczony pacjent wspiął się na podstawioną drabinę, zaczął przy jarzeniówce ostrożnie gmerać, a ona go ugryzła (?), następnie spełzła na ziemię, wciąż świecąc, i ukryła się w jednym z mieszkań, wykorzystując otwarte drzwi.

No. To... rozumiecie choć odrobinę, skąd się wzięła ta moja absurdalna fobia? Jak mój mózg raczy mnie podobnymi obrazkami każdej nocy, to chyba ciężko, żeby się to prędzej czy później nie przeniosło na odczucia w świecie rzeczywistym...

Ale nieważne, nie chodziło tu o wymyślne sposoby, w jaki moja własna jaźń próbuje mnie wykończyć. Chodziło o osiedle „Kraniec”, na które właśnie się wybieraliśmy. I to, że nie miałam najmniejszego pojęcia, po kiego diabła tam jedziemy, skoro w okolicy nie było kompletnie nic wyjątkowego. Te ziemie od zawsze leżały w granicach terytorium mojej watahy, znałam je więc całkiem nieźle, a więc z całą pewnością mogę potwierdzić, że nie, absolutnie nie wyczułam tam choćby najmniejszego okruszka anomalii. Tylko co ja właściwie miałam do gadania? Prawdopodobnie najpotężniejszy wyvern świata uznał, że należy to zbadać, więc należy to zbadać. Ylnether powiedział – Ylnether rozkazał.

Odpowiadając na klujące się wam pewnie w głowach pytanie: nie, nie będę sprawdzać, jak facet zareaguje, gdy nazwę go tym imieniem. Co wyście myśleli, że życie mi niemiłe? Ja jeszcze wszystkiego nie widziałam...

Spodziewałam się, że będzie ciężko, ale nie śmiałam nawet podejrzewać, że aż tak. Byłam niemal pewna, że pojedzie z nami Kev, no bo dlaczego by nie? Może i by narzekał przez cały czas i przysypiał w każdej chwili, która choć odrobinę by się do tego nadawała, ale nawet przeszło mi przez myśl, że mogłoby go nie być, skoro był zawsze. A tu proszę – w czarnym i nieco sfatygowanym przez życie land roverze defenderze, którym Mark po mnie przyjechał, zastałam tylko jego we własnej osobie. Chyba że liczyć za towarzystwo stertę całkiem ciekawych narzędzi, walającą się na tylnej kanapie.

Czy ja dobrze widziałam? Wozisz ze sobą topór pospawany z gazrurki? – spytałam, wsiadając do auta i chcąc jakoś przy okazji zamaskować zakłopotanie, które mnie ogarnęło, gdy znaleźliśmy się tak blisko siebie.

To nie jest gazrurka – odpowiedział nieco mrukliwie, wrzucając bieg. Potężny diesel zamruczał kusząco, samochód ruszył naprzód wąską osiedlową uliczką. Zgromadzone z tyłu fanty zadzwoniły jak bożonarodzeniowe dzwoneczki.

Co nie zmienia faktu, że to jest topór pospawany z... – odwróciłam się przez ramię, by jeszcze raz sprawdzić – z jakiejś rury. Pustej w środku, doprecyzowując.

Rury chyba polegają na tym, że są puste w środku? – Czarna brew uniosła się w górę w nieco kpiarskim wyrazie. – Chociaż co ja tam wiem, polski bywa skomplikowany...

Powiedział koleś, który nie licząc akcentu, posługuje się nim jak językiem ojczystym. Już miałam mu to wytknąć, gdy kątem oka dostrzegłam coś jeszcze...

O ja pierniczę! – wykrzyknęłam z entuzjazmem przedszkolaka puszczonego wolno w sklepie z klockami. – Czy to jest...

Nie dotykaj – wycedził, gdy ledwie sekundy dzieliły mnie od złapania broni, która najprawdopodobniej była autentycznym automatem kałasznikowa i przeciągnięcia jej sobie na kolana w celu sprawdzenia, czy mnie aby oczy nie mylą. – To nie zabawki.

Jakbym nie wiedziała – żachnęłam się, wywracając oczami. – Umiem z grubsza posługiwać się bronią długą, cztery lata chodziłam na strzelnicę.

Co nie zmienia faktu, że gdy zaczniesz mi tym wymachiwać, iluzję maskującą szlag trafi. – Aż zgrzytnął zębami. – Jakim cudem w ogóle to przejrzałaś? Sześć godzin rysowałem runy, kurwa mać.

Jestem wyjątkowa. – Musiałam się mocno ugryźć w język, by zamiast tego nie powiedzieć „jestem popierdolona”. Wzruszyłam niby to nonszalancko ramionami. – To ja znajduję nam większość anomalii, zapomniałeś? Może i na to jakoś...

Bzdura – warknął, wchodząc mi w słowo. – Iluzji runicznej nie da się przejrzeć, jeśli nie wie się, że ona tam jest.

Nie odpowiedziałam. Bo i co mogłabym niby dodać? To on był specjalistą od tego typu spraw, a nie ja. I zdecydowanie za mało mi tłumaczył, biorąc pod uwagę, że sprawa dotyczyła mnie całkiem bezpośrednio.

Wciąż miałam nadzieję, że może doda coś więcej, ale chyba się przeliczyłam, bo reszta drogi upłynęła nam w milczeniu. Trochę tego nie rozumiałam – skoro na każdym kroku wychodziło na to, że jestem jakaś nienormalna, to chyba wypadałoby mi wspomnieć choćby krótko, co powinnam ze sobą zrobić, by przypadkowo nie wpakować się w jakieś niezbyt przyjemne kłopoty, nie? W dodatku, jeśli faktycznie się nie myliłam, miałam do czynienia z gościem, który napisał w swoim życiu kilka prac naukowych o wilkołakach i innych Istotach Drugiego Świata, a więc powinien posiadać przynajmniej szczątkową ciekawość naukowca, czy jakkolwiek inaczej to nazwać. Ja przynajmniej umierałabym z ciekawości, gdybym miała do czynienia z przypadkiem, którego nie znam, zwłaszcza gdybym miała na karku tyle latek, że teoretycznie powinnam znać już wszystko. A tu? Nic. Żadnych uciążliwych pytań, dociekania... Na jego miejscu przemaglowałabym taką Leę z każdej strony, choćby broniła się rękami i nogami, a on w sumie ograniczał się do uznania, że coś jest nie tak, a potem dodawał jakieś półsłówka, gdy wyjątkowo uciążliwie go podszczypywałam. Podejrzane? Dla mnie owszem.

Zaparkowaliśmy na obrzeżach osiedla, bo wstępu dalej bronił ogromny, odblaskowy i dodatkowo jeszcze podświetlany mocno przesadzonymi halogenami znak „zakaz wjazdu – nie dotyczy mieszkańców”. Jestem zdania, że nikt ze straży miejskiej nie zdołałby zweryfikować, że tutaj nie mieszkamy, no ale, jak to mówią...

A nie, zaraz. Auto ma niemieckie numery. Więc może jednak...? Nieważne.

Weszliśmy głębiej w osiedle. Jak zwykle poczułam się nieco klaustrofobicznie – odległości między wieżowcami są tu zdecydowanie za małe, odpowiednie raczej dla przynajmniej o połowę niższych budynków, co dla kogoś, kto lubi czuć wokół siebie przestrzeń, jest raczej ciężkie do zaakceptowania. Popatrzyłam po elewacjach najbliższych budowli, z ciekawości przyjrzałam się oknom, mając nadzieję, że uda mi się dojrzeć choć parę szczegółów ze środka mieszkań, ale dzień był słoneczny i wszystko, co znajdowało się za szybami, wydawało mi się czarne. Nie czułam tu anomalii. Nie czułam nic, co mogłoby być upośledzoną magią, choćby w przybliżeniu. Obejrzałam się na Marka, mając nadzieję, że raczy mi coś wyjaśnić, ale akurat skupiony był na wgapianiu się w najbliższy blok i... chyba liczeniu balkonów, jeśli dobrze się orientowałam. Jedną dłonią bawił się paskiem nie wiadomo po jaką cholerę przewieszonej przez ramię pochwy z mieczem, w drugiej trzymał odpalonego papierosa, chyba nie orientując się jeszcze, że ledwie sekund brakowało, by zaczął go parzyć w palce. A zresztą, może ta jego ognioodporność obejmuje też niewrażliwość na jarzący się popiół? Kij go tam wie.

No i? – spytałam niecierpliwie. Skrzywiłam się, gdy z otwartego okna za moimi plecami dobyło się gruźlicze kaszlnięcie i soczyste przekleństwo poprzedzone splunięciem. Nie ma co, pełna kulturka...

Ślepa jesteś? – spytał wyvern takim tonem, jakby po prostu ręce mu opadły. – Przyjrzyj się jeszcze raz. Co ci w tym bloku nie pasuje?

Blok jak blok – mruknęłam, ale wcale nie czułam pewności siebie, którą starałam się nasączyć te słowa. – Co w nim wyjątkowego?

Posłał mi takie spojrzenie, że wolałam zdławić następne słowa i grzecznie wykonać polecenie. Jakoś mi się nie uśmiechało zbieranie zębów z chodnika...

No więc się przyjrzałam. Blok był pomalowany na żółto i uzupełniony kilkoma pomarańczowymi paskami. Niezbyt ładnie się to prezentowało, ale przynajmniej wyglądało nieco lepiej niż brzmiało... Popatrzyłam po oknach i po maleńkich balkonach. Nie wyobrażam sobie takich mieć, przecież to kompletnie bez sensu... Leżak by się z pewnością na takiej powierzchni nie zmieścił, o skrzynkach z kwiatami można by było zapomnieć. Wielkość odpowiednia akurat do tego, by rozwiesić pranie, wypalić papierocha i dać psu poszczekać na przechodniów.

Niektóre z okien wyglądały na przesadnie zadbane, kilka innych zwiastowało, że za nimi znajdować musiała się całkiem niezła melina. Nie dostrzegłam niczego podejrzanego...

A nie, wróć.

Zaraz – powiedziałam ostrożnie. – Jakoś dziwnie ten blok zbudowali.

Dwa piony zupełnie nie pasowały do ogólnej konstrukcji budynku. Okna i balkony w nich miały identyczny kształt, jak wszystkie inne, z tym że były nieco mniejsze i znajdowały się odrobinę niżej względem pozostałych na tym samym piętrze. Może to przypadek, ale wszystkie bez wyjątku wyglądały na o wiele bardziej zaniedbane niż pozostałe, jakby nikt nie mył ich od naprawdę dawna. W dodatku pobielone drewniane ramy powoli dawały już znać, że wypadałoby coś z nimi zrobić, podobnie jak lekko pofalowane ze starości szyby.

No okej, w moim mieszkaniu okna są prawie identyczne, bo nikomu nie chciało się ich wymieniać i prawdopodobnie są dokładnie tymi, które wprawiono w momencie budowy, ale nawet one nie są aż tak zaniedbane. Te nie dość, że najlepsze lata miały za sobą, to jeszcze wyglądały na bardzo kiepskiej jakości. Tylko że... co w tym właściwie magicznego?

No dziwnie – mruknął Mark, ewidentnie czekając, aż dodam coś jeszcze.

Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że to cię tak zafascynowało – prychnęłam z niedowierzaniem. – Może i dobrze mówisz po polsku, ale na naszym budownictwie nie znasz się wcale.

Tak myślisz? – Posłał mi krzywy uśmieszek. – Chodź.

I ruszył w stronę wieżowca.

Co mogłam zrobić? Westchnęłam ciężko i podreptałam za nim. Także wtedy, gdy wybrał drugą klatkę schodową i otworzył drzwi kluczykiem od samochodu wepchniętym w szczelinę między skrzydłem a osłoną magnetycznego zamka i teatralnym gestem zaprosił mnie do środka, gdzie absolutnie nie miałam ochoty wchodzić.

Mówiłam już, że mi się te klatki nie podobają, nie? Ale wolę powtórzyć, żebyście dobrze sobie to wdrukowali.

Było tam ciemno, bo przestrzeń okazała się spora, a okna maleńkie, w dodatku bez wyjątku zaklejone matującą folią. W jakim celu? Nie wiadomo. Po prostu spółdzielnia miała taką sobie fantazję. Ściany pomalowano brudnożółtą farbą na wysoki połysk, w dodatku chyba jeszcze w latach, w których budynek stawiano, bo miejscami elegancko odstaje od betonu pod spodem, co tworzy wrażenie, jakby pod warstwą gładzi i tynku istniały wielkie bąble powietrza, wykrzywiające piony. Jak w większości wieżowców, dobrze widać było działalność okolicznego dresiarstwa, malującego czarnymi markerami swoje inicjały i niezbyt inteligentne grypsy gdziekolwiek popadnie. Ciąg schodów (a właściwie dwa ciągi przedzielone przestrzenią na szyb windy) zajmowały dużą przestrzeń, w dodatku powstały jakoś tak na środku, więc drzwi do mieszkań umiejscowiły się po trzech jego stronach (na czwartej stronie jest okno, do którego praktycznie nie sposób się dostać – i tak jest wszędzie. O wietrzeniu zapomnijcie). Słabe światło nie dawało rady wydobyć z półmroku wszystkich zasyfionych kątów, więc większość z pięciu par drzwi tonęła w ciemności. Nie wiem, jak je otwierać – z latarką czołówką? Wspomniana winda okazała się jednak najciekawszą atrakcją, bo jej szyb schody otaczały ze wszystkich stron, a cała konstrukcja sprawiała wrażenie tak wątłej, jakby się miała za moment rozlecieć. Kabina też do najpiękniejszych nie należała – do dziś pamiętam, jak raz w życiu przejechałam się taką tych parę lat temu i wciąż żywe jest we mnie postanowienie, że to był pierwszy i ostatni raz, bo nadal nie wiem, jakim cudem to przeżyłam. Urządzenie było tak stare, że mogłabym się zakładać, iż wyciągnięto je ze znacznie starszego budynku i wkitrano tutaj, bo nikogo w chwili budowy nie było stać na takie z fabryki. Od razu, gdy weszłam do budynku, przywitały mnie prowadzące tam drzwi – pomalowane tą samą tragiczną żółtą farbą, zapraszające do ciasnego pudełka z dykty imitującej drewno, z jedną migającą jarzeniówką na suficie, zabezpieczoną kratą, w którą ktoś powpychał niedopałki papierosów i kilka papierków po batonikach.

Nie ma nawet takiej opcji – oznajmiłam, widząc, że Mark idzie w tamtą stronę. Gdy obejrzał się na mnie z niezrozumieniem, dorzuciłam jeszcze: – Musiałbyś mi bardzo dużo zapłacić, żebym tam wlazła.

Nie mam bladego pojęcia skąd, ale wyczarował banknot stuzłotowy i bez słowa wyciągnął w moją stronę.

Nie – warknęłam przez zaciśnięte zęby. – Za mało cyferek. Rehabilitacja w razie wypadku wypadnie dużo drożej.

To idź na pieszo – skwitował, otwierając metalowe drzwi. – Dziewiąte piętro.

Wcisnął odpowiedni przycisk i odjechał w diabły.

Jestem niemal pewna, że cholerstwo zatnie się przynajmniej trzykrotnie i w efekcie będę na górze dwa razy szybciej niż on...

Ta, łatwo mówić. W okolicy szóstego piętra zaczynałam powoli żałować tej decyzji, na ósmym musiałam się na moment zatrzymać, by nie wyrzygać płuc, a na dziewiąte dotarłam zlana potem i wściekła jak sto nieszczęść na idiotę, który gdzieś w tej okolicy postanowił wymienić normalne oświetlenie na jarzeniówki i zmusił mnie do zgaszenia światła i posługiwania się latarką w telefonie. Mark już czekał na mnie z rękami założonymi na piersi i miną jasno sugerującą, że powstrzymuje się od śmiechu. Nawet nie miałam siły, by powiedzieć mu coś w stylu „tylko się nie odzywaj”, ale i tak trzepnęłam go w łapy, gdy wyciągnął dłoń do włącznika światła.

Nie! – wykrztusiłam, gdy odzyskałam częściowo oddech.

Światła też się boisz? – spytał uprzejmie, na co z wdziękiem pokazałam mu środkowy palec.

Skąd we mnie tyle odwagi? Pojęcia nie mam. Może złość wpływa pozytywnie na siedzącą we mnie zakochaną nastolatkę? Normalnie przecież nawet tą windą bym pojechała, byle znaleźć się bliżej niego... a już na pewno nie miałabym odwagi walnąć go w rękę, wiedząc dobrze, że mogłabym skończyć po tym wywrócona na lewą stronę.

Gdy wyvern podszedł do nawet zadbanych drzwi i tak sobie po prostu nacisnął klamkę, spytałam niepewnie:

Spodziewają się nas?

Nie – odpowiedział z prostotą i włożył mi w dłonie coś małego i metalowego. Gdy uniosłam to do oczu, zorientowałam się, że to wisiorek z bliżej nieokreślonym, abstrakcyjnym symbolem. – Nie puszczaj, to nic się nie stanie.

Co to takiego? – zaczęłam dopytywać. Złość natychmiast mi przeszła na rzecz dziecinnej ciekawości.

Nie chcesz wiedzieć.

Jak ja kocham takie odpowiedzi...

Jeśli do wykonania tego szkaradztwa nie zabiłeś żadnego małego kotka, to owszem, chcę wiedzieć – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, bo on najwyraźniej się do tego nie garnął, już bez pardonu wchodząc dalej w ubłoconych buciorach.

Szkaradztwa? – Obejrzał się na mnie z ogniem w oczach, wprawiając mnie w niemałe zdumienie. – To nie jest żadne...

Dobra, dobra, nie szkaradztwo, tylko prześliczny, kochany wisioreczek – poprawiłam się, nie chcąc słuchać kolejnego kazania. – W porządku, ale co to niby robi?

Sprawia, że nikt nie zwróci na nas uwagi. – Warga mu drgnęła, jakby chciał mi pokazać ostre kły i warknąć.

Nawet jeśli nas nie zauważą, to im na pewno nie umknie. – Wskazałam na błotniste ślady, które zostawialiśmy na panelach.

W odpowiedzi jego palec powędrował do opartej o ścianę szczotki na kiju.

Czy ty sugerujesz, że mam się bawić w sprzątaczkę? – Aż się zapowietrzyłam i stanęłam jak wryta. – Po to mnie ze sobą zabrałeś? Żebym za tobą, kuźwa, zamiatała?!

Zabrałem cię jako radar na vurda – warknął. – I sugerowałem, że pozamiatamy wychodząc. Gdybyśmy zostawili buty na wycieraczce, ktoś mógłby je zauważyć i się kurewsko zdziwić. Pojmujesz?

Niby pojmowałam, ale i tak kusiło mnie, żeby strzelić babskiego focha.

Nie pojmuję, dlaczego przeklinasz po polsku – mruknęłam.

Bo lubię.

Ach, no tak. Że też się nie domyśliłam...

Mieszkanie miało dość dziwny układ. Wchodziło się do wydzielonego maleńkiego przedsionka, którego ścianę stanowiły szyby w niezbyt ładnych białych ramach, stare i zaniedbane. Dalej był długi, nieoświetlony przedpokój, wyłożony wiekową boazerią machniętą białą farbą, co czyniło go całkiem znośnym. Po lewej stronie okazał się ślepy, po prawej zaś znajdowało się wejście do pozbawionej okna, lecz całkiem sporej kuchni i zamkniętej łazienki. My skierowaliśmy się do widocznego na wprost salonu. Zawahałam się przed wejściem do środka, gdy zastałam tam zgromadzoną przy niedużym stole rodzinkę, dyskutującą o czymś zawzięcie.

Ja pierdzielę – wyrwało mi się.

Dwoje starszych ludzi wyglądało na gospodarzy, ale oprócz nich była tam również młodsza para z dwójką dzieci – pięcio- i siedmiolatkiem na oko – a także samotna, nieco starsza od nich kobieta, opowiadająca coś właśnie z przejęciem śmiejącej się do rozpuku reszcie. Na zadbanej, lecz niezbyt modnej meblościance straszył ogromny telewizor ustawiony na jakiś serwis informacyjny, za nią zaś znajdowały się przeszklone drzwi, prowadzące do następnego pokoju. Niby już raz wchodziłam tak do czyjegoś domu za sprawą Ladona, ale jednak...

Mark po prostu złapał mnie za ramię i wciągnął do środka, uznawszy, że sterczę jak głupia zbyt długo. Kusiło mnie, żeby zaprzeć się nogami o próg, ale facet miał tyle siły, że tylko bym tym sobie zaszkodziła i albo połamała nogi, albo wypierniczyła się na parkiet jak głupia. Aż się skuliłam, gdy przechodziliśmy rodzince przed nosami – byliśmy tak blisko, że czułam zapach kobiecych perfum i bijące od ciał ciepło! – i zupełnie niezauważeni podeszliśmy do drzwi balkonowych. Wyszliśmy na maleńką kwadratową przestrzeń, wyvern gestem nakazał mi spojrzeć w lewo.

No więc spojrzałam. I nie zastałam tam w zasadzie nic dziwnego.

Nie rozumiem – objaśniłam prosto.

Wychyl się trochę – polecił i sam się do tego dostosował.

No nie ma nawet takiej opcji! – pisnęłam i odskoczyłam na bezpieczną odległość – czyli z powrotem do mieszkania, bo na balkoniku czegoś takiego w zasadzie wcale nie było. – Mam lęk wysokości, kurde...!

Znowu złapał mnie za fraki i przyciągnął do barierki, choć mało brakowało, a bym go pogryzła. Poczułam, jak twarz oblewa mi szkarłat, gdy praktycznie oparłam się o jego pierś i ramię, wyciągnięte tak, by stało się przedłużeniem barierki i gwarantem mojego bezpieczeństwa. Było to dla mojego zakochanego, żałosnego ja tak urocze, że mało brakowało, a zaczęłabym się rozpływać... ale na szczęście wreszcie dostrzegłam to, co kazał mi obejrzeć.

Blok miał tutaj załamanie – jego pozostała część znajdowała się względem „naszej” parę metrów głębiej. Niby pod względem konstrukcyjnym nic dziwnego, przecież tak się robi, nie? Tylko że... tak jakby z dołu tych załamań wcale nie widziałam. Nie było ich, i tyle. Chciałam obejrzeć się na Marka pytająco, ale istniało zbyt duże ryzyko, że wtedy przytuliłabym się do niego przodem i w ogóle kompletnie zgłupiała, więc skupiłam się i spojrzałam jeszcze raz.

Jeden z tych podejrzanych pionów był pierwszym zaraz za załamaniem. Z tak bliskiej odległości jego odmienność rzucała się jeszcze bardziej w oczy. Przez to, że blok ocieplono, nie widać było, czy płyty układały się tu inaczej, ale wyglądało to trochę tak, jakby cały budynek składał się z kilku, połączonych ze sobą tymi właśnie ciągami, przerobionymi na część mieszkalną jedynie w prowizoryczny sposób, bo akurat brakowało mieszkań i przeznaczono na nie już istniejące piony... no, czegoś innego. Tylko dlaczego w takim razie one sprawiały wrażenie tworu znacznie starszego?

Nie wyczuwam tu anomalii – zapowiedziałam, choć bijące od ciała wyverna ciepło mocno utrudniało mi skupienie. Szlag, on nawet zapach miał cudowny – mogłabym sobie urządzać taką aromaterapię kilka razy dziennie.

Jesteś pewna? – spytał, chyba nie wyczuwając mojego zakłopotania.

Całkowicie – prychnęłam. – Daj spokój. Takie rzeczy to w Polsce w zasadzie norma. A już zwłaszcza w tym mieście. Sporo tu jest bloków, które nie powinny stać, lub wybudowanych na dziwnym planie. Może do tych mieszkań wchodzi się z półpiętra, dlatego są inaczej rozmieszczone. I może wybudowano je w innym czasie, są trochę niższe niż te normalne i przez to mają automatycznie mniejsze okna. Musi istnieć jakieś w miarę racjonalne wytłumaczenie, nie wszystko tutaj jest od razu czymś magicznym.

Szłaś po schodach – zauważył z nieznośnym spokojem. – Widziałaś na półpiętrach drzwi do mieszkań?

Nie, ale to nie znaczy, że nie mogą się znajdować w sąsiedniej klatce.

Jestem na sto procent pewien, że ich tam nie ma. – Odsunął się od barierki, więc ja też od razu skoczyłam za nim, choć nie powiem, by było mi do tej pory szczególnie źle. – Ale możemy iść sprawdzić, jeśli mi nie wierzysz.

Nawet jeśli ich tam nie ma, to niczego nie tłumaczy – zdenerwowałam się, wskakując za nim do mieszkania. – Wiesz, że mogli to po prostu zlikwidować? Tak też czasem robiono. Jakoś na przestrzeni lat te mieszkania ktoś mógł połączyć z sąsiednimi. Dobra, byłaby nieprzyjemna różnica w poziomach, ale jeśli były tak maleńkie, że na przykład prawo nie pozwalało, a pewnie takie były, skoro na tą stronę wychodzi tylko to okno z balkonem, a od drugiej strony nie widać nic dziwnego...

No więc sprawdźmy to. – Nie podobał mi się jego uśmiech. Ani trochę. – Zajrzyjmy do mieszkania obok. A potem do następnej klatki schodowej. Jestem otwarty na propozycje.

W razie czego nie odpowiedziałam. Świadomość, że facet albo mnie wkręca, albo coś knuje, była coraz trudniejsza do zniesienia...

Weszliśmy z powrotem do mieszkania. Rodzinka wciąż nie zwracała na nas najmniejszej uwagi – jeden z dzieciaków zajęty był właśnie deklamowaniem jakiegoś wierszyka rodem z zajęć integracyjnych w przytułku dla niezbyt lotnych umysłowo, a wszyscy pozostali wpatrywali się w niego z miłością, czcią i uwielbieniem zarezerwowanymi dla najwspanialszych skarbów świata. Drugi „bombelek” w tym samym czasie dłubał sobie w nosie, krzywiąc się w taki sposób, że jeszcze uwypuklał braki w uzębieniu, a trzeci szarpał swoją prawdopodobnie mamę za rąbek swetra, powtarzając: „ale mamo... no ale mamo...”.

Zaraz. Skąd w ogóle wzięło się to trzecie dziecko...?

Ech, nieistotne. Grunt, że przejście przez pokój i minięcie ich zajęło nam jakieś parę sekund, a i tak wystarczyło mi za środek antykoncepcyjny na najbliższe co najmniej dwadzieścia lat. A fuj... Nie wiem, skąd we mnie aż taka nienawiść do dzieci, ale z drugiej strony jakoś nie pojmuję również, jak je można lubić...

Co za porażka – mruknęłam jękliwie pod nosem, gdy weszliśmy do ciemnego przedpokoju.

Mark obejrzał się na mnie przez ramię z uniesioną jedną brwią, ale nie musiałam mu nic tłumaczyć – załapał tak błyskawicznie, że omal nie zmusiło mnie to do zastanowienia, czy i teraz nie czyta mi w myślach.

Masz na myśli te słodkie brzdące? – Kciukiem wskazał na pokój.

Jeśli mi zaraz powiesz, że zmienię zdanie, jak będę miała własne, albo że wszystkie kobiety tak mówią, a potem i tak im przechodzi, to możesz już teraz zacząć popełniać samobójstwo – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Pojęcia nie mam, skąd we mnie taka odwaga, ale pokusiłam się nawet o to, by dźgnąć palcem powietrze w okolicy jego piersi. No proszę, czyli wyjątkowo drażliwe tematy potrafią wydobyć ze mnie potwora nawet wtedy, gdy mam przed sobą najpotężniejszą Istotę obu światów, którą uwielbiam tak, że scałowywałabym najchętniej odciski jej stóp...

Jestem ostatnim, który mógłby ci coś takiego powiedzieć – żachnął się. – Chodzę po tym świecie tak długo, że sam nie wiem, kiedy właściwie się urodziłem, a dzieci nie miałem nigdy. Możesz się domyślić, jaki jest tego powód.

Czyżbyś nie lubił „bombelków”? – Udałam oburzenie i zachichotałam jak głupia.

W marynacie czosnkowej jeszcze ujdą – skwitował jak gdyby nigdy nic... i zamiast skierować się do wyjścia, zaczął obmacywać ścianę.

Chwilę przyglądałam się temu bez słowa, ale niewątpliwie z pewną dozą ciekawości. Wyvern sprawdził każdą listewkę boazerii, i to tak dokładnie, że z całą pewnością nie zostało tam już nawet jedno ziarenko kurzu, i zanim zdążyłam się zniecierpliwić i o cokolwiek spytać, oznajmił:

Tutaj przejścia nie ma.

Nie wpadłabym na to – prychnęłam pod nosem. – Czego właściwie szukamy? Serio będziemy się rozglądać za sekretnymi drzwiami?

Z grubsza. – Mężczyzna obejrzał się na mnie z ogniem w oczach, nim zaczęłam wymieniać kolejne wątpliwości. – Powiem raz, żeby było to jasne. Dziwi mnie, że nie wyczuwasz tutaj vurda, bo moim zdaniem jest ewidentny. I to w takim natężeniu, że mnie aż wierci w nosie. Pewien byłem, że w tym wieku to już się uaktywnia, ale w sumie późno zaczęłaś ćwiczyć...

Znaczy... czuję coś dziwnego – powiedziałam szybko, drepcząc za nim w stronę wyjścia. – Tylko w trochę inny sposób niż przy innych anomaliach. I przy kraterach. Nie umiem tego nawet wytłumaczyć, ale to coś...

To „coś” to tak zwane skupisko dojrzałe – wyjaśnił, nie wyjaśniając wprawdzie niczego, ale za to tonem, jakim tłumaczyło się coś wyjątkowo głupim dzieciom. Profilaktycznie zapukał jeszcze w ścianę w przedsionku i zatrzymał się przy niej na chwilę. Na jego twarzy odbiła się lekka ciekawość.

Ależ wiele mi to mówi... – Wywróciłam szczeniacko oczami. Jakoś nie mogłam się powstrzymać...

Istnieje kilka różnych skupisk vurda – powiedział wreszcie po dłużącej się chwili ciszy, w ciągu której znowu zaczął bawić się boazerią. – To, z czym najczęściej spotykaliście się do tej pory, to tak zwane skupiska nietrwałe. Efekty wywołane tym, co dzieje się pod miastem, tak w dużym skrócie. Są również skupiska półdojrzałe, jak ten dworek w lesie, w którym uformował się najnowszy krater. Sama przyznasz, że wyczuwasz je w inny sposób. I są też takie skupiska jak w sztolniach.

No... tak – uznałam w zamyśleniu. – Niektóre anomalie są dla mnie... elektryzujące. Znaczy od razu wiem, że tam są. W sztolniach ewidentnie coś czuję, ale w trochę inny sposób i niezbyt umiem rozróżnić, skąd to wrażenie pochodzi.

No właśnie. Im skupisko dojrzalsze, tym trudniej zauważyć w nim anomalię, jeśli mogę tak powiedzieć. – Wyglądało na to, że wybrał sobie konkretną deszczułkę spośród wielu identycznych i zaczął przy niej majstrować. – A zwłaszcza laikowi. Ty w tej chwili nie wiesz jeszcze, na co powinnaś zwracać uwagę. To pewien paradoks: czarny półdemon dobrze rozpoznaje vurda, jak już sama wiesz, ale w miarę, jak dojrzewa, jego odczuwanie osiąga różne stopnie. Wygląda na to, że jesteś na tyle młoda, że na razie najmocniej uczulają cię skupiska nietrwałe. Te najświeższe, gdzie energia nie zdążyła się ustabilizować, ale jednocześnie jest jej najmniej wbrew pozorom. Z czasem nauczysz się rozróżniać pozostałe, w miarę jak nabierzesz doświadczenia. Na razie musisz ten paradoks zauważyć. Im większe doświadczenie zdobędziesz, tym łatwiej będzie ci rozróżniać największe skupiska vurda. Właściwie pewien byłem, że powinnaś już wyczuwać więcej, ale być może sam coś źle zapamiętałem.

Faktycznie paradoks – uznałam niepewnie. – Chyba im więcej vurda, tym łatwiej powinno mi wychodzić odszukiwanie go...

Dokładnie. Ale nikt nie wie, dlaczego tak jest. Po prostu trzeba to zaakceptować. Gdybyś miała tyle lat, co ja, to miejsce świeciłoby dla ciebie jak znak ostrzegawczy. To już jest skupisko dojrzałe. Miejsce, w którym vurd zdołał się ustabilizować, jakoś zrównoważyć z przesiąkającą świat magią i stworzyć coś trwałego, prawdziwego, oddziaływającego na wszystkie zmysły, ale również mylącego, bo mało kto zauważy, że coś tu nie gra, jeśli nie wskaże mu się tego palcem. Tak jak ja wskazałem ci ciąg niepasujących okien.

Niby mi wskazałeś, ale ja nadal tego nie czuję – zauważyłam nieśmiało.

Bo nie wyczujesz. A przynajmniej przez najbliższe parędziesiąt, być może paręset lat. Chyba tak to właśnie było. – Nacisnął listwę w dwóch miejscach i zaklął po niemiecku, gdy nie przyniosło to żadnego efektu. – Widzisz, skupiska dojrzałe są bardzo rzadkie. Sądzę, że na tych ziemiach zdążyło ich parę powstać, ale w innych miejscach na świecie ciężko byłoby takie odnaleźć. Każde skupisko nietrwałe przemieni się prędzej czy później w skupisko półdojrzałe, w miarę jak wyciekający ze szczeliny między wymiarami vurd będzie coraz mocniej oddziaływał na magię i ją dominował, ale nie każde skupisko półdojrzałe przemieni się w końcu w skupisko dojrzałe. To przypadek wręcz jeden na tysiące.

Czyli na przykład takie sztolnie... – zaczęłam, choć sama jeszcze nie wiedziałam, o co chciałabym zapytać. – Rozumiem, że są skupiskiem półdojrzałym, ale niekoniecznie przeobrażą się w dojrzałe? W nich czuję anomalię, choć trochę... inaczej. Jakby... No, jakby były może w trakcie ewolucji – dokończyłam wreszcie najgłupiej, jak tylko mogłam.

Właśnie to usiłuję ci powiedzieć. – Stał tyłem do mnie, ale pewna jestem, że wywrócił oczami.

Coś nam grozi z racji tych dwóch opcji?

To zależy. – Kopnął boazerię, rozległ się głuchy huk. Gdzieś spod sufitu posypało się nieco tynku i białej farby, którą powleczono betonowy strop zdecydowanie zbyt dawno temu. – Skupiska vurda mają zdecydowanie więcej klasyfikacji niż te trzy, które ci wymieniłem. W każdym z tych trzech stopni jest jeszcze kilkadziesiąt odmian. Jeśli mam rację i dobrze zrozumiałem, co dzieje się w sztolniach, jeśli przeobrażą się one w skupisko dojrzałe... to obawiam się, że twoje śliczne miasto i wszystko w promieniu najbliższych pięciuset kilometrów pierdolnie.

Moją pierwszą myślą było: kurde, w sumie przydałoby się, gdyby tak sprzątnąć ten głupi kraj z powierzchni Ziemi... Jakimś cudem powstrzymałam się od wypowiedzenia tego na głos.

A da się powstrzymać tę przemianę? – spytałam zamiast tego.

Raczej tak. Jako skupisko półdojrzałe te podziemia będą raczej... stosunkowo bezpieczne. Wciąż będą wpływać na otoczenie, ale już nie w takim stopniu, jaki widzicie teraz.

Okej, no to plan działania od początku. Sztolnie to anomalia i...

Nie, źle – przerwał mi bez śladu skrępowania. – Może inaczej. Sztolnie to twór człowieka. To próba dokopania się do... Szlag, od początku. – Na chwilę oderwał się od ściany, zmęczonym gestem pomasował nasadę nosa. – Pod ziemią w tej okolicy znajdowało się – i nadal znajduje – skupisko dojrzałe. Potężne, na tyle, by samo z siebie móc w sprzyjających warunkach powodować powstawanie pomniejszych anomalii nietrwałych, na tyle słabych, że same z siebie powinny zanikać, zanim nabiorą energii do przemiany w anomalie półdojrzałe.

Przed chwilą mówiłeś, że wszystkie anomalie nietrwałe przemieniają się w półdojrzałe.

Przeważnie. – Westchnął ciężko. – Dobra, jeszcze prościej. Sama nazwa „skupisko nietrwałe” powinna ci coś zasugerować. Istnieje coś takiego, jak skupisko nietrwałe stopnia pierwszego. To jest właśnie najpopularniej występująca forma i to ona przeobraża się w skupisko półdojrzałe. To silne anomalie, które można zobaczyć gołym okiem, poczuć, można w nie wejść, jeśli są odpowiednio duże. Są jednak również skupiska nietrwałe stopnia zerowego, inaczej nazywane skupiskami nietrwałymi błyskowymi. Nazwa wzięła się stąd, że istnieją tak krótko, że na przestrzeni dziejów trwa to ledwie chwilę. Mogą utrzymywać się parę godzin lub parę dni, czasem miesiąc, choć to już tylko w rekordowych przypadkach. Powstają na skutek krótkotrwałego zawahania energii magicznej, jej choćby sekundowego zaniku, a zaniki te powoduje nic innego, jak bliskie sąsiedztwo skupiska dojrzałego. Skupisko dojrzałe ma tendencję do zagarniania coraz większej powierzchni z biegiem czasu. Takim skupiskiem nietrwałym błyskowym było miejsce, w którym znalazłaś szklaną kulę. Rozumiesz?

Z grubsza – mruknęłam. – Ale...

Tak, skupisk nietrwałych jest jeszcze parę rodzajów, ale na razie skupmy się na tym. Jak już zacząłem mówić, duże skupisko dojrzałe jest w stanie powodować krótkotrwałe zaniki energii magicznej w swoim pobliżu, a wszędzie tam, gdzie zabraknie magii, od razu wpycha się vurd. Świat dąży do lepszej lub gorszej równowagi: gdy nie ma jednej energii spajającej rzeczywistość, musi pojawić się druga, by wszystko się nie rozsypało. I z tym właśnie macie częściowo do czynienia w mieście. Sprawdziłem dokładnie waszą listę anomalii, niemal wszystkie to skupiska nietrwałe błyskowe. Skupisko dojrzałe, od którego pochodzą, znajduje się pod miastem i było tu jako pierwsze. Nie są nim sztolnie. Sztolnie wybudowali ludzie, by się do niego dostać. A że im się udało, korytarze są tą aurą przesiąknięte tak, że na przestrzeni lat zaczęły przeobrażać się w skupisko półdojrzałe, teraz zaś możliwe, że dążą do przełomu, w którym mogą przemienić się w dojrzałe, a więc i połączyć się z tym dojrzałym skupiskiem, do którego prowadzą. W tej chwili działają trochę jak energetyczny krwiobieg – wszędzie tam, gdzie sięgają, z powodzeniem rozprowadzają vurda i niechcący dodatkowo pomagają mu się rozprzestrzeniać. Stąd takie natężenie podejrzanych zjawisk i... – Urwał na chwilę, skrzywił się. – Ale dosyć na razie, reszta to teoria, którą najpierw sam muszę zbadać.

Czyli... w obrębie tej dużej dojrzałej anomalii mogą powstawać inne dojrzałe anomalie? – Praktycznie to wyszeptałam.

Mogą. Żadna z nich nie będzie aż tak potężna, jak to skupisko macierzyste, ale nie ma żadnych przeciwwskazań, aby któraś z anomalii nietrwałych stopnia pierwszego nie rozwinęła się do miana skupiska dojrzałego. Skupisko nietrwałe uzależnione jest od swojego skupiska dojrzałego tylko do czasu, aż uda mu się nabrać mocy, by przeobrazić się w skupisko półdojrzałe. A dalej schemat już znasz. Czy teraz choć trochę ci to rozjaśniłem?

Mam wrażenie, że wiem jeszcze mniej, a mój mózg zmienił się w ektoplazmę – zaskamlałam.

To świetnie. Jak się z tym prześpisz, być może będzie lepiej.

Zabrzmiało to całkiem optymistycznie, ale wyvernowi nie udało się zamaskować kropli ewidentnej kpiny, którą po prostu musiał te słowa nasączyć. Nie wiem, co by mu się stało, gdyby sobie ten jeden raz darował, ale musiałoby być pewnie okropnie nieprzyjemne... Niech go cholera.

A jak się mają do tego kratery? – Że tak powiem: kułam żelazo, póki gorące. Nie zamierzałam ignorować tej fazy gadatliwości, bo kij go tam wie, czy następnej takiej nie będzie miał za jakieś trzysta lat.

To jest strefa tej teorii, której na razie wolałbym nie rozpowiadać, bo może wprowadzić jedynie więcej zamętu. – Znowu wrócił do męczenia listwy. – Jeszcze jakieś pytania?

W głowie pojawiło mi się właściwie tylko jedno, i nie mogłam powstrzymać się od zadania go.

Nurtuje mnie to od dawna. Rok temu, gdy walczyłam w sztolniach z rodzonym bratem... Nie, to długa historia, nie pytaj nawet – zapowiedziałam, widząc, jak oczy mu błysnęły, jakby szykował się na wysłuchanie najlepszej plotki stulecia. – No, w każdym razie byliśmy wtedy w sztolniach. Które się... trochę jakby zawaliły. Waham się między dwoma teoriami. Pierwsza z nich brzmi całkiem racjonalnie: przewróciłam się na trzymające się jedynie na słowo honoru rusztowanie w nieukończonym tunelu i je całkiem zniszczyłam. Korytarz mógł być niestabilny, dlatego tych parę lat temu go obłożono belkami, a gdy je... powiedzmy, że zepsułam, to się wziął i zawalił, ciągnąc za sobą resztę, osłabioną przez lata. Ale jak dowiedziałam się trochę więcej, to zaczęła mi świtać też inna opcja. Mianowicie taka, że... mogłam zaczerpnąć vurda, całkowicie nieświadomie, i ten zawał po prostu spowodować, nie wiedząc, co robię. Jak to dla ciebie brzmi?

Szczerze? – Zamarł na moment z palcami wbitymi pod niemal oderwaną od ściany deskę. – Żeby ocenić z całą pewnością, musiałbym zobaczyć to miejsce, ale obie opcje są równie prawdopodobne. Sztolnie są doskonałym przewodem dla vurda, przesiąka on je w całości. Sączy się z dojrzałego skupiska i dzięki nim rozchodzi perfekcyjnie wokół... jak już wspominałem. Masz tam mnóstwo mocy skupiska półdojrzałego i dojrzałego. Twórcy sztolni z pewnością nie zdawali sobie sprawy, że tak się stanie, gdy je budowali. Całkiem ciekawe, skoro doskonale wiedzieli o skupisku, którego szukali.

Nie załapałam, w jaką stronę zbaczają jego myśli – o jakich „nich” przede wszystkim mówił – ale nie odzywałam się w razie czego, nie chcąc mu przerywać. Miałam nadzieję, że gdy pozwolę mu mówić, zahaczy trochę o tę teorię, o której to nie chciał na razie wspominać... ale sporo się przeliczyłam, bo akurat, gdy skończył tę kwestię, mocowanie wątłej deseczki puściło i kiepskie drewno sypnęło się na podłogę w fontannie drzazg, pyłu, kurzu i wszelkiego syfu. O mało nie dostałam w oko maleńkim gwózdkiem – przeleciał tak blisko mojej twarzy, że aż poczułam pęd powietrza...

Kurde, mieliśmy nie zostawiać śladów! – pisnęłam, a włosy niemal stanęły mi dęba na widok zniszczeń.

Cel uświęca środki – burknął wyvern z nutą triumfu w głosie i wskazał mi coś, co było...

Przez chwilę w zasadzie nie wiedziałam, na co patrzę. To mogło być łączenie płyt. Albo przewód wentylacyjny. Albo fragment dawno zamurowanego przejścia. Kij właściwie wie, ale niewątpliwie było to... coś. Coś, co mogło być wszystkim i wcale nie musiało świadczyć o tym, że znajduje się tam anomalia. Dopiero gdy odsunęłam się na dwa kroki, czyli na tyle, na ile pozwalała przestrzeń maleńkiego przedsionka, zorientowałam się, że patrzę właśnie na zamurowane przejście, ostatnią z tych opcji, którą uznałam za najmniej prawdopodobną. Coś jak drzwi do następnego pokoju, który wykupił sobie właściciel sąsiedniego mieszkania i przebudował tak, by poprzedni właściciele nie mieli tam wstępu... o ile to porównanie ma jakikolwiek sens.

No okej – skwitowałam to niezbyt inteligentnie. Przesunęłam palcem po konstrukcji z całkiem elegancko złączonych zaprawą i wygładzonych pustaków, pokrytych delikatną warstwą maskującego tynku. – W takim wypadku jestem w stanie wybaczyć tę koszmarną boazerię. – Niepewnie zerknęłam na leżący u naszych stóp stos deseczek. – Hm, chyba przyprawiliśmy tych ludzi o konieczność szybszego remontu...

Być może – mruknął Mark. – Teraz mi już wierzysz?

Od samego początku ci wierzyłam – żachnęłam się, ale widząc jego sceptyczną minę, poprawiłam szybko: – Znaczy wierzyłam, że coś tam jest. Trochę mnie zaskoczyło, że faktycznie wygląda na to, że da się tam tak wejść, no ale...

Da się tak wejść – powtórzył w zamyśleniu. – Tylko jak?

Chyba nie ścianą – prychnęłam. – Wybacz, młot do burzenia zostawiłam w drugiej kurtce.

Dowcip przeleciał ewidentnie z gwizdem, bo jedyne, co spowodował, to spojrzenie, które z założenia miało przeobrazić mnie w kupkę bardzo smętnych popiołów. Ja pierdzielę, jak to możliwe, że zakochałam się w facecie bez choćby szczątkowego poczucia humoru? Co za porażka...

I od kiedy to mówię o tym tak wprost, co? Boże, Leah, co się z tobą dzieje? Opamiętaj się, kobieto...!

Mark pozbierał deski z podłogi i ułożył je w całkiem elegancki stosik pod ścianą. Wskazał mi stojącą nieopodal szczotkę na kiju, wzruszyłam więc ramionami i bez słowa protestu zamiotłam nasze ślady i resztki walającego się na tandetnych panelach tynku.

Nie wiem, jak oni na to zareagują – westchnęłam ciężko. – To już chyba lepiej byłoby zostawić wszystko tak, jak miało się na początku. Może wtedy uwierzyliby, że samo odpadło, czy co...

Nie ma dobrego rozwiązania. – Mark przyłożył ucho do ściany. Słuchał w skupieniu dłuższą chwilę, palcem prawej dłoni rysując w zakurzonym tynku kilka symboli. Nie wychodziły mu tak doskonałe, jak gdy zabierał się za to lewą ręką, lecz i tak robiły wrażenie... i poruszały we mnie jakąś głęboko ukrytą strunę, której na razie nie umiałam dobrze opisać. Wiedziałam, że istnieje, ale skąd pochodziła? Co oznaczała?

Nasłuchujesz sąsiedzkich kłótni? – spytałam z pozorną ciekawością. – Przynieść ci może szklankę, czy...

Cicho bądź, jeśli możesz – syknął. – Nie nasłuchuję sąsiedzkich kłótni, tylko sprawdzam, czy anomalia jest żywa.

Zapadła cisza wydawała mi się gęsta jak budyń.

Znaczy że co? Szukasz pulsu? – wydukałam nieśmiało ze znacznym opóźnieniem. – To może stetoskop zamiast szklanki...?

Można to tak określić – westchnął ze zniecierpliwieniem. – Skupiska vurda dzieli się na martwe i żywe. Nie, nie chodzi o to, że same w sobie żyją, uprzedzając twoje pytania. W skupiskach żywych można żyć, tak w dużym skrócie.

Czyli sprawdzasz, czy tam mieszkają ludzie, tak? – przetłumaczyłam. – A nie jest przypadkiem tak, że słyszysz ich i bez przykładania ucha do ściany i dziwnych znaczków?

Tak, słyszę, ale w ten sposób nie rozpoznam, czy głosy są efektem oddziaływania vurda, bo i takie się zdarzają, czy faktycznie wydają je prawdziwi ludzie. – Odsunął się wreszcie od ściany, przetarł niecierpliwym ruchem ubrudzony białym pyłem policzek. – To jest skupisko żywe. Musimy się tam dostać.

Tylko niby jak? Na klatce schodowej nie widziałam żadnego przejścia. W razie czego przypominam.

To znaczy, że musi być gdzieś indziej. – Sięgnął w stronę klamki drzwi. – Myślałem, że przejście będzie tutaj.

Cóż, chyba nie było co liczyć z jego strony na cokolwiek bardziej przypominającego przeprosiny zaadresowane do mieszkańców...

Wyszliśmy na korytarz, chwilę pokręciliśmy się po piętrze, szukając czegokolwiek, co mogłoby okazać się zakamuflowanym przejściem. Mark wyjrzał przez znajdujące się dla mnie zbyt wysoko okno klatki schodowej, by sprawdzić, jak daleko znajduje się następna i czy nie wygląda podejrzanie, ale nie znalazł niczego ciekawego. Pozostało nam wspięcie się na szczyt bloku i sprawdzenie, czy na nim czegoś nie znajdziemy.

Na samą myśl, że miałabym znowu zmierzyć się z tymi schodami i jarzeniówkami na półpiętrach, zbierało mi się na pawia...

Tym razem Mark nie zdecydował się na podróż windą. Na usta cisnęły mi się dziesiątki złośliwych pytań odnośnie zespołu stresu pourazowego, którego mógłby nabawić się poprzednim razem, ale zachowałam milczenie – gołym okiem widziałam, że niemiecki wyvern zaczynał się niecierpliwić brakiem efektów naszego, pożal się, Boże, śledztwa, wolałam więc już nic nie dokładać od siebie. Chwilami się zapominałam i zaczynałam traktować go jak zwykłego, gburowatego faceta, którego uwagę wciąż bezskutecznie próbuję sobie zaskarbić, zapominając, że w rzeczywistości mam do czynienia z kimś, kogo wiek zapisywać należy liczbą co najmniej czterocyfrową, kto jednym gestem byłby w stanie zrównać z powierzchnią ziemi pół mojego miasta (o ile nie całe). Powinnam mieć się na baczności, jak każdy... a jednak moja wredna kobieca część zwykle na to nie pozwalała.

Co robi Leah Wilkosz, gdy wymarzony facet nie zwraca na nią odpowiedniego rodzaju uwagi? Ano zaczyna być dla niego złośliwa. Jakby go co najmniej chciała ukarać za ten brak domyślności, czy jak to nazwać. Zamiast spróbować wprost...

Nie, cholera, jakoś nie wyobrażam sobie, że miałabym do gościa tak po prostu sobie podejść i spytać, czy w sumie nie poszedłby ze mną jutro na kawę i ciasteczko w jakieś ładne miejsce. Znęcać się nad nim psychicznie w nadziei, że wreszcie dosadniej odczuje moje istnienie? Jak najbardziej. Ale zachować się jak prawdziwa kobieta, której pacjent wpadł w oko? A w życiu. Coś mi się zdaje, że tak robili chłopcy w podstawówce i nazywało się to „końskimi zalotami”, ale niech tam...

Prawda jest również taka, że ja się zwyczajnie boję. Boję się... bo gdy wykonam pierwszy krok i wprost określę się z tym, że chciałabym zaprosić go na randkę, to na sto procent się ośmieszę. Jeny, ludzie, gdyby się zgodził, to niechybnie musiałabym zastanowić się, czy nie mam przypadkiem do czynienia z pedofilem, jak babcię kocham... Mam cholerne szesnaście lat, a on w momencie zyskania nieśmiertelności mógł mieć nawet i czterdzieści. Kurna, Leah, twój zdrowy rozsądek właśnie wkroczył w stan nieważkości i odfrunął gdzieś hen, w piździec. Twoja w tym rola, żeby znaleźć go odpowiednio szybko, by nie narobić sobie jeszcze gorszych kłopotów. Ha, patrzcie tylko – a myślałam, że jest ze mną coś nie tak, gdy zaczęłam coś czuć do własnego brata...

Dlaczego to tak działa, skoro powinnam do grobowej deski tkwić w typowym dla półdemonów kazirodczym związku, ciesząc się z niego jak czterolatka w wejściu do sklepu z zabawkami?

I dlaczego zawsze, gdy ktoś mi się spodoba, muszę już zakochiwać się tak na amen, że wręcz nie jestem w stanie bez kolesia oddychać? Przecież to chore. I niefeministyczne.

Wlokłam się za prawdopodobnie najpotężniejszym wyvernem obu światów, nawiedzana tymi niewesołymi myślami, i czułam się jak struta. Obserwowałam go, jak w skupieniu obmacuje wszystkie kąty, jak rysuje te swoje dziwne krzaczki to tu, to tam, jak mamrocze coś pod nosem, bawiąc się wahadełkiem z kawałka kryształu na sznurku – prawdopodobnie dokładnie tym samym, które dla mnie zdawało się ważyć kilka ton – i rozumiałam coraz mniej. Nie rozumiałam, co się tutaj dzieje, nie rozumiałam jego, nie rozumiałam przede wszystkim siebie samej. Po prostu aż chciało mi się stanąć nad czymś, co obrazowałoby moje życie, i bezradnie rozłożyć nad tym ręce, bo nic innego zwyczajnie nie mogłam zrobić. Trochę zaczynało kręcić mi się w głowie, lecz zrzuciłam to na karb nerwów i tych pieprzonych jarzeniówek, straszących na ścianach. Nie mam bladego pojęcia, kto wymyślił, żeby zamontować je tutaj zamiast normalnych lamp, ale zdecydowanie powinien siedzieć za to w pierdlu o zaostrzonym rygorze... W tym sinym świetle wszystko wyglądało na groźne i nieprzyjazne. Wszystko mogło być potencjalną anomalią, która mogła zrobić mi krzywdę. Kurde, nawet kolory wydawały się przez to jakieś dziwne, zupełnie inne niż na wcześniejszych piętrach, choć nigdzie nie widziałam granic, które z pewnością dałoby się zauważyć, gdyby nagle zaczęto używać innej farby. Droga na szesnaste piętro dłużyła mi się okropnie – fakt, że teraz posuwaliśmy się w górę bardzo wolno, bo Mark zbadać musiał każdy przeklęty schodek i każde ziarenko kurzu, ale jednak...

Tak, to trwało jakoś tak za długo.

Mam dość – oznajmiłam w pewnym momencie. Zatrzymałam się na półpiętrze, dłońmi wsparłam się o upierniczony kurzem na potęgę, ale przynajmniej ciepły halowy grzejnik z rodzaju tych najeżonych odstającymi blaszkami. Wiecie, takich, na które jak się przewrócisz i przyrżniesz twarzą, to nie mają ci już w zasadzie czego zszywać...

Mark początkowo nawet nie zwrócił na mnie uwagi – w skupieniu obwąchiwał wahadełkiem barierkę w połowie ciągu schodów, tuż obok szybu windy, zupełnie jakby właśnie tam spodziewał się znaleźć coś spektakularnego, choć anomalia miała mieścić się przecież po drugiej stronie. W tej chwili dokładnie za jego plecami, jeśli się nie mylę...

Na co ja ci tu jestem potrzebna? – spróbowałam jeszcze raz. – Jak na razie przydałam się tylko do zamiatania podłogi.

I jako detekcja wszystkiego, co niewyjaśnione – doprecyzował, nie zaszczycając mnie nawet jednym spojrzeniem. – Jak się czujesz?

Tak mnie ta nagła zmiana tematu zdziwiła, że mało brakowało, a usiadłabym tak, jak stałam. Zmarszczyłam brwi, nie mogąc pojąć, skąd ta nagła troska.

Em... jakoś tak? – Zabrzmiało to raczej jak pytanie.

A dokładniej? – Wreszcie na mnie zerknął. Krótko, bo krótko, ale przynajmniej nabrałam pewności, że ze mną rozmawia...

W głowie mi się zakręciło – przyznałam ostrożnie. – I ogólnie jakoś mi tak... dziwnie. Ale to nic, do czego bym nie przywykła. Dzięki za troskę, czy coś...

Tak właśnie myślałem – mruknął. Zakołysał wahadełkiem, nawijając sobie sznurek na palec, i odwrócił się do właściwej ściany. – Idzie burza.

Jeśli istniałyby mistrzostwa w błyskawicznych zmianach tematu, facet jak nic zgarnąłby główną nagrodę.

Być może – powiedziałam powoli. Obejrzałam się na okno – znajdowało się na tyle wysoko, że widziałam przez nie jedynie niebo, ale tyle mi wystarczyło. Faktycznie zbierające się od rana gdzieś na zachodzie gęste chmury przypełzły wreszcie nad miasto, oblekając wszystko ponurą ciemnością. Na szybie dostrzegłam kilka pierwszych kropli deszczu. Gdy się skupiłam, rozpoznałam również wiatr, gwiżdżący wokół występów ubogiej fasady, liżący coraz odważniej żelbetonowe ściany.

No nie wiem... – Mężczyzna wreszcie obejrzał się na mnie tak całkiem, nie tylko kątem oka. I to z jawną dezaprobatą. – Nie masz wrażenia, że jest w niej coś... hm, dziwnego? A pomyśleć, że to mężczyznom zarzuca się, że się nie domyślają.

Jeden-jeden. Jeśli to była zemsta za wszystkie moje poprzednie złośliwości...

Jeszcze raz spojrzałam na niebo.

Ostatnio było parę dziwnych burz – przyznałam z niejaką skruchą, jakby to była moja wina, że nikt wcześniej o nich zbyt dużo nie mówił. – Chłopaki chyba o tym opowiadali. Wszystko to zaczęło się właśnie od burz... Takie mam przynajmniej wrażenie. Dziwne jest to, że trzy z nich były w Łodzi, a to przecież nie jest znowu tak blisko. Jedna urządziła się jeszcze dalej. Wiesz może, czy...

To już sfera moich domysłów – uciął wyvern. – Ale faktem pozostaje to, że nie ma w nich niczego naturalnego. Jeśli choć odrobinę przypominały tą teraz... – Nie dokończył, ale dobrze widziałam, że cokolwiek miał na myśli, nie mogło to być nic przyjemnego.

Kolejny podmuch wiatru był już o wiele bardziej nieprzyjemny – okno aż zatrzeszczało w ramach, w klatce schodowej rozległ się nieprzyjemny huk powietrza, spotęgowany przez echo. Miałam wrażenie, że dobiega z szybu windy... a przynajmniej skądś nieco powyżej.

Tam chyba coś jest – powiedziałam ostrożnie, palcem wskazując odpowiedni kierunek. – Nie wiem, na ile dobry mam słuch w ludzkim ciele, ale wydaje mi się, że to coś większego niż klapa na dach.

Mark bez słowa pokonał resztę schodów, rozejrzał się po piętrze. Straciłam go z oczu, gdy zaczął wchodzić na następne półpiętro.

Możesz mi powiedzieć, co ty właściwie robisz? – spytałam zniecierpliwiona, dogoniwszy go z niejakim trudem. Znowu zakręciło mi się w głowie, ale nie wiedziałam tym razem, czy był to efekt nienaturalnej burzy, czy konsekwencja biegania po dwa stopnie...

Określam granice, zasięg i rodzaj skupiska – wyjaśnił ze spokojem, z jakim tłumaczył mi wszystko w mieszkaniu kilka pięter niżej. Zupełnie nie rozumiałam jego nastrojów. – Warto wiedzieć takie rzeczy, zanim wpakuje się do środka. Anomalia nie powinna być groźna, skoro mieszkają w niej ludzie, lecz warto się ubezpieczyć.

Właściwie to myślałam, że ludzie nie mogą mieszkać w anomaliach – przyznałam nieśmiało. – Może krótkotrwale są tam w stanie przebywać, ale nie tak na co dzień...

To również zależy od rodzaju skupiska. W przypadku skupiska dojrzałego jest to jak najbardziej możliwe, choć nie pozostaje bez konsekwencji. No, przeważnie możliwe, bo są rodzaje skupisk dojrzałych, w których nie przeżyje nic prócz czarnego półdemona lub wyverna znającego granice swojej mocy. – Mężczyzna wszedł na ostatnie piętro i rozejrzał się po nim z rękami wspartymi na biodrach. – Każdy organizm wystawiony na długotrwałe działanie vurda prędzej czy później zaczyna mutować, nawet jeśli energia jest stabilna. Czasem zachodzące zmiany są zbyt subtelne, by zaobserwować je w trakcie jednego ludzkiego życia, dlatego nikt nie zwraca na nie uwagi, o ile nie wie, czego szukać. Tutaj promieniowanie jest odrobinę silniejsze, lecz również nic nie wskazuje na to, by miało być bardzo szkodliwe dla mieszkańców. Możliwe, że spotkamy tam zupełnie zwyczajnych ludzi.

A moglibyśmy spotkać mutanty? – Nie wiem jakim cudem, skoro tak bardzo się starałam, ale w moim głosie dało się bez trudu usłyszeć ekscytację. Kurde...

Anomalie i mutanty... – Nie spodziewałam się, że Niemiec się uśmiechnie. – Jest taka ukraińska gra komputerowa...

Znam na pamięć zarówno ją, jak i wszystkie książki z uniwersum – zapewniłam gorliwie. – A myślisz, że dlaczego by mi się tak od razu skojarzyło?

Wzruszył ramionami i skupił się na czymś, co zobaczył po swojej lewej stronie, więc ruszyłam wreszcie za nim i również wspięłam się na ostatnie piętro.

I doznałam lekkiego... szoku. Chociaż szokujące jest już samo w sobie to, że nadal cokolwiek mnie dziwi...

Z zewnątrz bryła bloku była zwyczajne prostokątna, jak każdego innego w okolicy, ale kawałek korytarza, w którym się znaleźliśmy, ewidentnie miał kształt lekko nieforemnego sześciokąta, rozszerzającego się ku górze. Sufit znajdował się na tyle wysoko, że nie umiem sobie wyobrazić, jak myje się i naprawia zamontowane tuż pod nim okna, smagane wiatrem i deszczem nadchodzącej burzy. Trzy były otwarte, co mogło tłumaczyć huk przeciągu na schodach. Wokół nas znajdowały się cztery pary starych, drewnianych drzwi, na oko tak słabych, że wystarczyłby jeden niewysilony kopniak, żeby wyważyć je razem z futrynami. Farba złaziła z nich całymi płatami, co jeszcze mocniej podkreślał ciepły blask kilku zupełnie zwyczajnych żarówek-baniek. Przynajmniej ktoś wreszcie poszedł po rozum do głowy i zrezygnował z jarzeniówek... Szyb windy okazał się niedostępny dla „podróżnych”, zablokowany na oko pancernymi wrotami z malowanego na szaro metalu, opatrzonego tablicą z napisem „przejście techniczne”.

Nawet nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu rozejrzałam się wokół, poszukałam czegoś, na czym mogłabym zawiesić wzrok, i straciłam poczucie, bym w ogóle na coś miała się przydać. Niepewnie podeszłam do jednych drzwi – o tyle ciekawych, że spiętych łańcuchem z okazałą kłódką. Musnęłam je palcem... ale nie poczułam nic.

To znaczy... początkowo nie poczułam nic, bo ledwie nabrałam pewności, że mimo wyglądu są zupełnie zwyczajne, wstrząsnął mną prawdziwie elektryzujący dreszcz. Wręcz jakby mnie kopnął prąd. Wzdrygnęłam się, syknęłam, odsunęłam odruchowo. Ból sięgnął aż do łokcia, na chwilę zdrętwiały mi wszystkie palce. Gdzieś na zewnątrz rozległ się trzask pierwszej błyskawicy, szyby w oknach zadrżały od ponurego pomruku.

Rattle my heart...

I znowu ta przeklęta piosenka. Dlaczego to tak doskonale pasuje? Gdyby nie to, że odkąd zanucił ją Vuko, wysłuchuję ją godzinami, nieraz w środku nocy, uznałabym, że faktycznie ma jakiś związek ze sprawą.

I co o tym sądzisz? – spytał Mark, zdając się nie zauważać mojej niedyspozycji. Albo mając ją gdzieś. Och, któraż to opcja wydaje wam się bardziej prawdopodobna, kochani...?

To jest jakaś inna anomalia – syknęłam, wskazując pechowe drzwi palcem. – To skupisko... Jak ty to nazwałeś? Skupisko nietrwałe?

Zdecydowanie. A co jeszcze?

Poczułam się jak na odpytkach pod tablicą w szkole...

Całe to miejsce jest jakieś dziwne – oznajmiłam wreszcie. – Jego w ogóle nie powinno być. Nie widziałam nic z zewnątrz, a takiego cypelka przecież nie dałoby się nie zauważyć.

Dokładnie. – Wahadełko znowu poszło w ruch, ale wyvern zwinął je tak szybko, że zupełnie nie wiem, co niby z niego odczytał, bo w moich oczach nawet nie zdążyło się poruszyć. Jednak coś z tego wywnioskował, bo pewnym krokiem ruszył do kolejnych drzwi po lewej stronie, tych, które ze wszystkich najmocniej wskazywały na częste użycie. Choćby dlatego, że nie miały rdzy na wypaczonych zawiasach. Nacisnął klamkę, okazały się otwarte.

Panie przodem – zachęcił, wskazując mi teatralnym gestem tonącą w burzowym półmroku przestrzeń.

Mało brakowało, a bym go za to sklęła... ale byłam zbyt zafascynowana tym, co mogłam tam zastać, więc nie miałam czasu na kolejne złośliwości. Bez słowa przekroczyłam próg i znalazłam się... na właściwie zupełnie zwyczajnej, ale nieco zabiedzonej klatce schodowej. Była o wiele ciaśniejsza od tej, którą poruszaliśmy się przed chwilą, jeszcze bardziej zaniedbana – zalegający w kątach kurz jasno świadczył o tym, że zatrudniane przez spółdzielnię sprzątaczki miały pewne problemy z trafieniem tutaj. Drzwi znajdowały się tylko po jednej stronie korytarza – jedno mieszkanie na każdym piętrze. Dokładnie tak, jak to było widać z zewnątrz – jeden balkon z oknami na innym poziomie niż pozostałe.

Zachęcana przez Marka zeszłam kilka stopni niżej. Zamknął za nami drzwi – przez chwilę opanował mnie strach, chciałam zaprotestować, ale ostatecznie nie odezwałam się. Niby była to anomalia, w której powinno mi być cudownie... a jednak czułam się tutaj bardzo dziwnie. Opanował mnie jakiś lęk, którego źródła nie potrafiłam określić. Być może miał związek nie ze skupiskiem upośledzonej magii, a z szalejącą na zewnątrz burzą, stopniowo nabierającą mocy.

Gdy dotarłam do pierwszych drzwi, usłyszałam dobiegające zza ściany poruszenie. Obejrzałam się w panice na Marka, ale nie zdążyłam nic wymyślić, zanim tandetne wrota się otworzyły. Wyjrzał zza nich staruszek – chudy jak patyk, wiotki i delikatny tak, że bałam się gwałtowniej poruszyć, by go nie przestraszyć. Wspierał się na lasce i ciężko powiedzieć, ile w ogóle mógł mieć lat, ale sądzę, że więcej niż dziewięćdziesiąt. Uznałam, że najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić, jest udawanie, że mam wszelkie powody, by tutaj być. Bo czemu by nie? To przestrzeń publiczna, mogę wybierać się do kogoś z wizytą... Przywitałam się z nim w razie czego i poszłam dalej, starając się nie przyśpieszać. Za sobą czułam Marka, uznałam więc, że widocznie tego po mnie właśnie oczekiwał.

Staruszek poszedł za nami, zostawiając mieszkanie otwarte. Zjeżyłam się cała, nieprzyjemny dreszcz liznął mnie wzdłuż kręgosłupa. Jeszcze dziwniej mi się zrobiło, gdy na kolejnym piętrze stało się dokładnie to samo – drzwi się otworzyły i wyjrzała z nich kobieta w średnim wieku i trójka dzieci. Przestraszyłam się nie na żarty, gdy oni również bez słowa ruszyli na dół naszym śladem.

Mark, co tutaj się dzieje? – szepnęłam z zaczątkami paniki, gdy sytuacja się powtórzyła jeszcze dwa razy. Zatrzymałam się na półpiętrze, bojąc się iść gdziekolwiek dalej.

Wspominałem o wpływie vurda na żywe organizmy – mruknął Niemiec. – Nie da się przewidzieć, jaki to będzie wpływ. Dobrze porównałaś to do mutacji. Mutacje są całkowicie niespodziewanym odstępstwem od normy. To, co zdarza się w jednym skupisku vurda, nie może być regułą dla pozostałych. Widocznie dla tego tutaj mutacją jest... to. – Krótkim gestem objął podążający za nami tłumek. Młoda, lecz bardzo zaniedbana kobieta, która wyszła z ostatniego mieszkania, spłonęła rumieńcem i widocznie zawstydziła się pod jego czujnym wzrokiem. Wykonała nawet taki ruch, jakby chciała się cofnąć, może uciec, ale ostatecznie została na miejscu.

Tylko... co oni tak właściwie robią? – jęknęłam bezradnie.

Raczej co wy robicie tutaj? – ofuknęła wyglądająca z mieszkania poniżej staruszka. – Nie zapraszaliśmy gości! Jeśli przyszliście z ulotkami, to możecie je sobie wsadzić w...

Pani Róziu, spokojnie – odezwał się staruszek. – Państwo z całą pewnością zabłądzili. Mam rację? – Uniósł jedną brew, w jego oczach pojawiła się stal.

My... Tak, zabłądziliśmy – wykrztusiłam nienaturalnie wysokim głosem. – I chętnie byśmy stąd sobie poszli, więc...

Wyjście jest tam na górze. – Dziadzio brzmiał na bardzo spokojnego, ale jego głos podszyty był odpowiednią dawką siły – dokładnie taką ilością, bym nie miała cienia wątpliwości, że pokaże mi, gdzie raki zimują, jeśli tylko dam mu powód. – Na dole niestety nie ma drzwi. Jeśli chcecie wyjść, musicie skorzystać z tego samego przejścia, którym się tutaj dostaliście.

Kompletny bezsens – parsknęła babcia, pani Róża. – Widzicie, do czego to doszło? Jak nas Bóg pokarał? Ten, kto projektował ten przeklęty blok, z całą pewnością nadużywał, tylko nie wiem czego...

Kilka osób potaknęło jej gorliwie.

Możemy już stąd iść? – pisnęłam w stronę Marka, ale ani myślałam czekać na odpowiedź. Od razu rzuciłam się po schodach w górę. O mało nie przekoziołkowałam przez barierkę, gdy wykonałam unik przed rączkami dzieciaków, ewidentnie chcących mnie dotknąć, jakby pierwszy raz w życiu widziały na oczy obcego człowieka.

Całe szczęście, że wyvern poszedł za mną, bo z pewnością bym po niego nie wróciła. Zastał mnie na półpiętrze sąsiedniej, już normalnej klatki schodowej, opartą o ciepły grzejnik, w blasku brzęczącej jarzeniówki. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek to powiem, ale chyba znalazłam coś znacznie gorszego od niej...

Co to było?! – Naskoczyłam na mężczyznę, ledwie odzyskałam głos. – Przecież ja tak nie powinnam się czuć!

Nie powinnaś – przyznał, na co o mało szlag mnie nie trafił. – Tylko że jesteś w połowie wilkołakiem, dziewczynko.

No i co z tego?! Nie powinnam bać się anomalii!

Chyba że akurat przebudzi się w tobie wilkołak. Ile zostało do pełni?

Dwa dni. – Zgrzytnęłam zębami.

W okresie pełni wilkołak w tobie jest najsilniejszy – wyjaśnił. – Wtedy możesz nawet obawiać się skupisk vurda, dokładnie tak, jak obawia się ich wilkołak. Półdemon bierze górę w okresie pierwszej kwadry. Nie licz na to, że kiedykolwiek to zrozumiesz, o podobnej mieszance nie słyszałem nigdy dotąd. – Bezradnie rozłożył ramiona.

Ale przecież dotąd...

Dotąd nie zdarzało ci się bać w takich sytuacjach?

Przełknęłam cisnące się na usta słowa.

Zrujnowane przez magiczną burzę miasteczko, w którym walczyliśmy z bladgorem. Spalony wieżowiec z opuszczonym mieszkaniem. Nawet opuszczony dworek w środku lasu, co do którego uczucia miałam raczej mieszane...

Dlaczego wyglądaliśmy z okna mieszkania na dziewiątym piętrze? – Zmieniłam szybko temat. – Szedłeś specjalnie do niego, a anomalia byłaby równie dobrze widoczna z parteru.

Poniżej ktoś nałożył iluzję maskującą. – Przez jego twarz przemknął jakiś cień, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił. – Nie pytaj kto. Nie mam pojęcia.

Wzdrygnęłam się. Takie buty... Powinnam podejrzewać Vuko? Nie znałam oprócz niego i Ladona nikogo, kto by potrafił to robić, więc może... Ale czy którykolwiek miał powód?

I na co ja ci byłam potrzebna? – zapytałam ze złością, którą próbowałam zamaskować coraz silniejszą dezorientację. – Nie zrobiłam w zasadzie nic, a ciągle utrzymujesz, że...

Wystarczyła mi obserwacja twoich reakcji – uciął.

Nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć. Po prostu wskazałam wyvernowi, by poszedł przodem. Posłał mi triumfalne spojrzenie (a pomyśleć, że pewna byłam, iż jest ponad...) i ruszył w stronę wyjścia.

Burza przechodziła. Chwilę czekaliśmy pod daszkiem klatki schodowej, aż przestanie padać, i wreszcie udaliśmy się na parking. Odetchnęłam z ulgą, gdy czarny land rover zatrzymał się pod moim blokiem.

Zbiórka pojutrze o godzinie czternastej – obwieścił Mark, zanim zdążyłam wysiąść. – Wybieramy się na dłuższą wycieczkę. Weź rzeczy na przynajmniej kilka dni.

Chwilę zastanawiałam się, czego właściwie ode mnie chciał.

Naprawdę chcesz zabierać akurat mnie? – jęknęłam wreszcie. – Przecież...

Postanowiłem – uciął stanowczo.

Ale...

Nie ma żadnego „ale”.

Ale za dwa dni jest pełnia. Rozmawialiśmy o tym.

Nie wyglądał, jakby szczególnie się przejął.

Jako wilk będziesz równie przydatna. Przygotuj się. Nie będzie przyjemnie.

Znowu liznął mnie strach. Świetnie...

Chciałaś, żeby cię chłop zauważył i docenił, to teraz masz za swoje, cwaniaro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz