czwartek, 4 stycznia 2024

Rozdział 1

 

To był jeden z tych dni, gdy miałam ochotę na pompujący siłę doom metal, więc w moich słuchawkach rozbrzmiewało „Welcome to the Void” The Kings of Frog Island. Oczywiście zapętlone. Czasem tak mam, że mogę jednego utworu słuchać nawet cały dzień. Przeważnie wtedy, gdy piszę jakiś wyjątkowo emocjonujący wątek w powieści, do którego potrzebuję odpowiedniego tła, ale zdarzały się też momenty, w których chciałam, by te nuty towarzyszyły mi podczas wykonywania innych czynności. Spodziewałam się, że właśnie dzisiaj zaszyję się w ostatniej ławce i spędzę godziny ze słuchawkami na uszach, zapatrzona w widok za oknem. Większość nauczycieli wiedziała już, że nie ma sensu zwracać mi uwagi, gdy jestem w tym konkretnym nastroju, bo wiele to nie przyniesie. Byłam miła i ostatnio uczyłam się jak na mnie wyjątkowo dobrze, więc wielu już uznało, że zwracanie mi uwagi minie się z celem, bo wywoła jedynie parę niepotrzebnych spięć, których można uniknąć, jeśli tylko pozwoli mi się żyć po swojemu.

Swoją drogą... ja i uczenie się nieźle? Ot ciekawostka. Miałam wrażenie, że od czasu zamieszania w sztolniach pamięć poprawiła mi się przynajmniej dwukrotnie. Wcale nie ślęczałam nad podręcznikami. Wystarczało mi samo słuchanie na lekcjach, a jeśli nie miałam na to ochoty, raz czytałam zadane rozdziały z podręczników... i tyle przeważnie wystarczało na trójkę lub nawet czwórkę. Pojęcia nie mam, skąd taka poprawa, ale nie powiem – całkiem to praktycznie, nie zamierzam więc narzekać. Oszczędzam sobie mnóstwa czasu na zbieraniu ochrzanów od rodziców i nauczycieli, zbulwersowanych tym, że „taka ze mnie mądra dziewczyna, a takie mam słabe stopnie”. Teraz byłam średniakiem, nie nieukiem. Życiowa zmiana, można tak powiedzieć. Wciąż nie aspirowałam do czerwonego paska na świadectwie i uważałam je za ostatnią potrzebną rzecz w życiu, ale w sumie jakoś się trzymałam bez obaw, że ktoś zechce mi zapewnić egzamin komisyjny w wakacje. Ostatni raz miałam tak w czwartej klasie podstawówki. Zabawne, nie?

Wciąż nie udzielam się na lekcjach. Nadal wolę udawać, że mnie nie ma. Ciągle mam jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów, a podręczniki w formacie PDF na telefonie, żeby nie musieć dźwigać papierowych. To się absolutnie nie zmieniło. Bo jakże by miało? Ale faktem pozostawało to, że z niewiadomych przyczyn niektórzy nauczyciele zaczęli mi pozwalać na więcej. Nie wiem, czy w grę wchodził mój urok osobisty, czy znowu używałam jakiejś niewyjaśnionej energii całkowicie nieświadomie, ale nie zamierzałam narzekać. Bo i po co? Skoro mogłam to ugrać bez uszczerbku na ilości czasu wolnego... Jedynym, czego nie byli w stanie ciągle mi wybaczyć, było wagarowanie. Fakt, od czasu wszystkich tych przygód stało się moją prawdziwą zmorą, lecz...

Nie mogłam wytrzymać w szkole. Nie mogłam znieść bliskości innych ludzi. Nie mogłam się odnaleźć wśród hałasu, chaosu i tylu kolorów, wśród wbijających się we mnie spojrzeń, wśród przymusu do robienia tego, czego robić nie chciałam, w ramach narzucanych przez ludzką obyczajowość i pieprznięty regulamin równie pieprzniętego dyrektora. Po prostu nie mogłam. Kiedyś tylko mnie to denerwowało, teraz zaś urastało do rangi obsesji, z którą nie umiałam walczyć. Byłam... rozchwiana. Rozedrgana fizycznie i emocjonalnie. Najdrobniejszy szelest stawiał mnie w stanie pełnej gotowości, zmuszał do wzmożonej czujności, niewiele było trzeba, by wzdłuż kręgosłupa lizały mnie ogniste dreszcze. Wilk był tuż obok, ledwie pod cieniutką warstwą skóry, a odkąd skąpałam się w upośledzonej mieszance magii i vurda, kipiącej z wyrwy w sztolniach, miałam wrażenie, że kontrolować mi jest go coraz trudniej. Jakbym znowu miała te dwanaście lat i dopiero uczyła się, na czym polega życie z możliwością zmiany kształtu. Jeśli mogę to tak określić, znacznie bliżej było mi do wilka niż człowieka. Uczyłam się być człowiekiem... a to nie było wcale proste, gdy wokół znajdowało się tyle czynników mogących wyprowadzić mnie z równowagi.

Nie wiem, co ta energia mi zrobiła, ale z całą pewnością wpływało to na wszystkie aspekty mojego życia. I sprawiało, że wytrzymanie wśród tłumów, a więc i nieopuszczanie zajęć stało się nie lada wyczynem. Były dni, gdy po prostu sobie z tym nie radziłam i wolałam wziąć nogi za pas, jeśli nie chciałam oblec się futrem na środku szkolnego korytarza. Nie pokochałam szkoły, szkoła nie pokochała mnie, więc brakowało mi w tym szczególnego żalu nad opuszczonymi lekcjami, ale nawet gdybym chciała w nich normalnie uczestniczyć, byłoby to zwyczajnie niemożliwe. Wilk we mnie szalał, vurd wciąż mnie wzywał... a ja czułam się tak, jakbym w połowie znajdowała się w zupełnie innym świecie. Jakbym jednym okiem obserwowała zwyczajne szkolne życie, drugim zaś nakładającą się na nie odmienną rzeczywistość, znacznie bardziej kuszącą i... przerażającą jednocześnie.

Istniały dwie opcje. Albo tamta przygoda coś we mnie uszkodziła... albo obudziła. Zupełnie nie wiem, która jest bardziej prawdopodobna, ale nie mogę ignorować tego, że coś jest na rzeczy. I to denerwuje mnie jeszcze bardziej, bo widzę, jak wpływa na innych. Widzę, jak Ladon chodzi z niepokoju. Widzę troskę w oczach mamy i spowodowaną bezsilnością złość taty, z trudem tłumione, gdy staram się zapewniać ich, że wszystko w porządku. Z jakiegoś powodu czuję, że nie powinnam mówić im wszystkiego. Że to byłoby... zbyt wiele. Po prostu wiedzą, że coś się ze mną wtedy stało, ale już żadnych konkretów. Ladon domyśla się tego i owego, w końcu siedzi mi w głowie, ilekroć w tym samym czasie przemieniamy się w wilki, ale przez to, że w takich sytuacjach uporczywie staram się myśleć o czymś innym (ale też pewnie również przez to, że sama niewiele z tego rozumiem) nie może wywnioskować nic konkretnego. Rodzice rozumieją, że odkąd wróciłam z tamtej misji, czuję się bardzo źle, ale sama nie wiem, na karb czego to zrzucają. Rozumieją, czym jestem, pewnie znieśliby o wiele więcej, ale z jakiegoś powodu bezpieczniejsza się czuję, gdy te najbardziej drastyczne rzeczy pozostają jedynie w sferze ich wyobraźni. Być może gdybym sama umiała to jakkolwiek wytłumaczyć, zdradziłabym coś, ale tak... Rozumieli, że czasem po prostu nie mogę iść do szkoły lub muszę z niej uciec, by nie ryzykować rzucenia się komuś do gardła w wilczej postaci, nie krzyczą więc na mnie aż tak, jak powinni, gdybym była zwykłą wagarującą nastolatką, ale to po nich widać. Widać, że sami już nie wiedzą, co powinni powiedzieć dyrektorowi i wychowawcy, gdy ci dzwonią z kolejną skargą. Naganna ocena z zachowania na koniec pierwszego semestru była dla wszystkich szokiem. To byłby jakiś koszmar, gdybym przez to wszystko nie zdała do następnej klasy, ale... czy ja cokolwiek mogę na to poradzić? Mama, jako psychiatra cieszący się w mieście sporym szacunkiem i popularnością, wcisnęła głównym zainteresowanym parę bajek odnośnie tego, że nie jest ze mną szczególnie dobrze i co konkretnie mi pomaga, ale nie wiem, czy ktokolwiek przymknie na to oko, gdy przyjdzie co do czego. Nauczyciele mogą pojmować, że czasem muszę się odciąć – słuchać muzyki, czytać pod ławką, rysować coś w zeszycie. Ale nie mogą rozumieć, że gdybym tego nie robiła, prawdopodobnie mogłabym uczestniczyć w prowadzonych przez nich zajęciach tylko jako gigantyczny wilk. Może wtedy utrzymałabym wyższy poziom skupienia... o ile nie trafiłabym do jakiegoś ośrodka badawczego na niezbyt przyjemne eksperymenty, bo pewnie każdy chciałby wiedzieć, co jest ze mną nie halo.

Było to smutne... ale dla mnie chyba z zupełnie innego powodu niż dla innych. Na szkołę miałam wciąż wyrąbane. Chciałam ją po prostu przeżyć – zaliczyć te upierdliwe trzy lata jak najmniejszym kosztem i mieć to nareszcie z głowy. Nadal odbierałam to jak jakiś rodzaj ograniczenia wolności, a protest, jaki się we mnie budził w obliczu konieczności przyswajania wiedzy, która nie przydawała się do niczego w życiu codziennym, stawał się coraz głośniejszy z każdym minionym miesiącem. Nienawidziłam samej instytucji szkoły, gotowej zrobić ze mnie potwora i zdemoralizowaną młodzież przez samo to, jak się ubierałam, jakiej muzyki słuchałam i czym się interesowałam, więc nie bolało mnie, że muszę jej unikać. Bolało mnie, że samopoczucie, które mnie do tego zmuszało, wcale nie było przyjemne. Bolało mnie, że sama nie wiedziałam, co się ze mną dzieje... a należę do tych osób, które nienawidzą nie wiedzieć, na czym stoją. Żeby czuć się bezpiecznie, muszę mieć najbliższą przyszłość dokładnie rozpracowaną, najlepiej jeszcze spisaną na kartce papieru i wypunktowaną od schludnych kropeczek. Teraz moje życie było kompletnie nieprzewidywalne, co odbierało mi całe poczucie bezpieczeństwa. Ale...

No właśnie. Było w tym jedno ale.

Było w tym poczucie wolności, które opanowywało mnie za każdym razem, gdy zmieniałam skórę, nękana tymi uczuciami. Coś jak ulegnięcie wzmożonemu Zewowi, od którego kości same zmieniają kształt. Bezbrzeżna ulga, świadomość wielkości otaczającego mnie świata i mojego w nim miejsca...

Miejsca obok. Miejsca cichego obserwatora. Tak to postrzegałam.

Jaka szkoda, że ludzkie życie się z tym kłóciło...

To był jeden z tych dni, gdy wytrzymać jest bardzo ciężko, ale z potrzeby normalności zrywałam się z łóżka przed świtem i wychodziłam z domu. Choć pierwsza była godzina wychowawcza, dowlokłam się do szkoły na czas i zajęłam swoje standardowe miejsce w ławce. Gabrysia już na mnie czekała, nie powiedziała na szczęście ani słowa, widząc mój wyraz twarzy, i ścisnęła mi tylko pokrzepiająco ramię, gdy odchyliłam się na oparcie krzesła, próbując przywołać spokój. Nienawidziłam tego zmartwienia na jej twarzy. Zuzka obejrzała się na nas, widocznie również próbując bezskutecznie zrozumieć, co jest grane, ale nauczyciel wszedł już do klasy, musiała więc niechętnie wrócić na swoje miejsce, z którego już zaczynała się podnosić.

Leiczku, nie podoba mi się to. – Szept Gabrysi wgryzł się w ciszę, ostry jak wystrzał z pistoletu. – Jesteś pewna, że nie jesteś chora? Dziwnie się zachowujesz.

Tak, zachowuję się dziwnie. Dokładnie to od pięciu miesięcy... Właśnie tyle minęło, odkąd wróciłam ze sztolni. Całkiem zabawne, bo dla mnie jawiło się to jak wieczność. I tak to w sumie przedstawiłam, moja wina...

Nauczyciele mieli mało czasu (czy może raczej chęci), by przyzwyczaić się do tej nowej wersji mnie, ale mama naprawdę dobrze wywiązała się ze swojego zadania. Nie wiem dokładnie, czego im naopowiadała, ale to działało. Nie zmieniało jednak faktu, że nawet nastawieni do mnie o wiele pozytywniej niż zazwyczaj, nawet mając mnie za schorowany, ale jednak wzór cnót wszelakich, nie mogli przymknąć oka na to, że w szkole jedynie bywałam raz na jakiś czas. Nikt nie zafałszuje list obecności, odczytywanych na każdych zajęciach. Moje stopnie poprawiły się diametralnie praktycznie z dnia na dzień, ale w rubryczkach w kalendarzu widniały same czerwone kreski.

Radzę sobie – syknęłam ze sporym opóźnieniem. Próbowałam z całych sił: zdjęłam nawet słuchawki, schowałam je do torebki, po książkę nie sięgnęłam, choć paluszki swędziały. Gdyby to była zwykła lekcja, wyciągnęłabym zeszyt i zajęła się skrupulatnym robieniem notatek w nadziei, że to mnie jako tako uspokoi, niestety jednak na wychowawczej nie było zwyczajnie czego notować.

Nie radzisz sobie. – W głosie emosi pojawiła się stalowa nuta, oczy jej błysnęły stanowczością. Obwiedzione dodatkowo tym kretyńskim makijażem, odrysowanymi jak od linijki brwiami i ściętą niezbyt elegancko emo-grzywką, wyglądały naprawdę przerażająco. – Przecież widzę. Innym możesz wmawiać, swojej psiapsi na pewno nie oszukasz, moja droga.

Oczywiście, że nie. Z tej laski był wariograf jeszcze lepszy niż z mojego brata, a to o czymś chyba świadczy, skoro to nie ona wyczuwała moje emocje.

Próbuję – wyjąkałam przez zaciśnięte zęby. – Ale nie jest dobrze.

Niedługo pełnia. – Wzruszyła lekko ramionami. – Przy pełni zawsze robiło ci się gorzej.

Serio? Nie zauważyłam tego. Ciekawa sprawa, bo podczas pełni to wilkołak, a nie półdemon sprawował władzę.

Panie z ostatniej ławki! – Dyrektor i niestety nasz wychowawca w jednym posłał nam ostre spojrzenie, marszcząc krzaczaste brwi nad eleganckimi oprawkami okularów. – Czy ja paniom jakoś nie przeszkadzam?

Absolutnie nie, panie dyrektorze! – wykrzyknęłam i wyszczerzyłam się jak pomylona. Klasa huknęła ledwie wstrzymywanym śmiechem i zaczęła kisnąć na całego, a twarz mężczyzny spurpurowiała.

To akurat nie zmieniło się ani trochę – konflikt między mną a dyrektorem nie zamierzał wygasnąć. Ostatnio miałam wrażenie, że jest odrobinę spokojniej, ale to wcale nie z mojej strony wyszła propozycja chwilowego zawieszenia broni. Coś tak czułam, że koleś coraz mocniej przekonywał się ku opcji, że musi skapitulować, by nie pogrążyć się jeszcze bardziej, ale faktem pozostawało, że jak na razie wola walki wciąż się gdzieś tam w nim tliła. Słabo, bo słabo, ale na tyle skutecznie, by satysfakcję sprawiało mu zwracanie mi uwagi na każdym kroku, nawet o kompletne głupoty.

Widzisz, nie wszyscy niestety w tej szkole dbają o dobrą reputację placówki – zwrócił się do stojącej obok niego dziewczyny. – Mam nadzieję, że pani będzie rozsądniejsza, pani Jaworska.

Obca dziewczyna, której wcześniej jakimś cudem nie zauważyłam, skinęła ostrożnie głową, choć miałam wrażenie, że w oczach czai jej się na razie ostrożny, ale jak najbardziej dostrzegalny ognik buntu.

Byłbym również za tym, by zmyła pani ten makijaż – dodał mężczyzna, pozornie skupiając się na trzymanych w dłoniach papierach. To był jego stały nawyk, mający pokazać skarconemu rozmówcy, że w sumie to niezbyt go sprawa obchodziła i bynajmniej nie przyjmował ze strony oponenta możliwości nawiązania dyskusji.

Zmarszczyłam brwi w niezrozumieniu. Z ostatniej ławki nie widziałam wybitnie dobrze, ale nawet jeśli dziewczyna była pomalowana, to tak subtelnie, by nie rzucało się to w oczy. Miała naturalnie lekko cynamonową skórę i włosy pofarbowane na paskudny, czerwono-buraczkowy odcień, jakiego nie pożałowałaby dla swojej trwałej żadna nowoczesna babcia. Znając tego nieco pieprzniętego człowieka, tej fryzury jeszcze mógłby się przyczepić, ale makijażu? No litości...

Okej. – Odpowiedź dziewczyny była zadziwiająco spokojna. Nie sprawiała wrażenia takiej, co to by go posłuchała i poleciała od razu do plecaka szukać toniku i wacików, ale zabrzmiała bardzo... ugodowo. Zupełnie wbrew temu ognikowi, który wciąż było widać, i czającemu się w kącikach ust uśmieszkowi.

Cieszę się, że się rozumiemy. – Mężczyzna wreszcie znowu uniósł wzrok na klasę. – Jak mówiłem, zanim zostałem zmuszony do interwencji... – posłał mi i Gabrysi ostre spojrzenie – to jest Sylwia Jaworska. Przeniosła się do naszej szkoły z liceum numer 3, będzie od dzisiaj chodzić z wami do jednej klasy. Sylwio, możesz powiedzieć coś o sobie.

Dziewczyna wyglądała na lekko zakłopotaną tym poleceniem, ale nie stremowaną. Postąpiła krok naprzód, powiodła po nas wzrokiem. Była wysoka, o wiele wyższa ode mnie, choć miała całkiem podobny typ urody do mojego – również wyglądała na o wiele mniej lat, niż w rzeczywistości miała. Gdyby nie karnacja i jasne oczy, pewnie można by nas było uznać za spokrewnione. Również była nieco zbyt szczupła, choć całkiem kształtna. W koszuli w czarno-białą kratkę i ciemnych dżinsach wyglądała raczej zwyczajnie, nie była nawet jakoś szczególnie ładna, ale miała w sobie coś, co przyciągało uwagę. Rodzaj na szczęście nie nachalnej, ale wyczuwalnej pewności siebie kogoś, kto przywykł do znajdowania się w centrum uwagi.

Jestem Sylwia – rzuciła po prostu, uśmiechając się lekko. Wyszczerz miała już zupełnie inny niż ja, ulotne podobieństwo poszło się bujać, gdy tylko nas nim obdarowała. – Od początku chciałam się tu przenieść, ale dopiero teraz miałam możliwość.

Gabrysia prychnęła lekko pogardliwie pod nosem. Podzielałam jej uczucia. Przenosić się tutaj z „trójki”? Okej, ja rozumiem wszystko, ale na cholerę przenosiła się z drugiej najlepszej szkoły w mieście do najlepszej? Gdyby to miało oznaczać jakiś szczególny awans społeczny, to może, ale tak? „Trójka” i moje liceum co roku nawzajem prześcigały się w rankingach i wyniki zawsze miały do siebie bardzo zbliżone, więc jaki to ma sens? Zwłaszcza że nikt w klasie nie sprawiał również wrażenia, jakby był bliskim przyjacielem nowej, ze względu na którego zdecydowała się przeprowadzić. Ale czy to nasza sprawa? Wymieniłyśmy z Gabrysią spojrzenia, jednocześnie wzruszyłyśmy ramionami i znowu skierowałyśmy uwagę na dziewczynę. Cóż, jak niemal każdej nocy siedzi się sobie nawzajem w głowie, można nabrać tych samych nawyków...

I można zapałać do kogoś siostrzaną miłością, nawet jeśli wcześniej najchętniej utopiłoby się go w publicznym kiblu. Byłyśmy na to chyba najlepszym możliwym przykładem.

Sylwia usiadła na miejscu wskazanym przez wychowawcę. Przez to, że widziałyśmy teraz tylko jej plecy i te związane w kucyk, pofarbowane chyba samodzielnie włosy, nie mogłyśmy dalej obserwować, skupiłyśmy się więc na domysłach. Wiecie, właściwie to lubię poznawać nowych ludzi. Zawsze jest to dla mnie rozczarowaniem, gdy okazuje się, że są jednak dokładnie tak głupi i puści, jak wszyscy inni, ale czuję dreszczyk ekscytacji, dopóki sama się nie przekonam, czy są czegoś warci. Lubię ludzi z zainteresowaniami, lubię postacie ciekawe i intrygujące, zawsze więc mam nadzieję, że nowa persona, z którą mam styczność, okaże się właśnie kimś takim. Pierwsza klasa liceum to ten moment, gdy poznaje się naprawdę wiele nowych osób, bo nie dość, że trafia się do nowej klasy, to jeszcze przez cały rok doświadcza się podobnych rotacji między szkołami i grupami. Unikam kontaktów społecznych jak ognia, ale gdy raz na jakiś czas coś mnie najdzie i jednak spróbuję sprawdzić, zawsze rozpiera mnie niemal dziecięca ciekawość. Już mnie skręcało, gdy wyobrażałam sobie, czego dowiem się z rozmowy z Sylwią, gdy zaczepię ją na przerwie. Nie byłam pewna, czy w ogóle się na to zdecyduję, ale w głowie układałam sobie plan, jak zapytać ją o zainteresowania i całą resztę.

Z rozmyślań wyrwała mnie dopiero Gabrysia, podsuwając mi pod ławką telefon, na którego wyświetlaczu napisała: „Nie podoba mi się jej aura”.

Chwilę wpatrywałam się w notatkę, nie wiedząc, jak powinnam zareagować. Podniosłam wzrok na przyjaciółkę, ale syknęła głucho na znak, że powinnam skupić się na patrzącym akurat w naszą stronę nauczycielu. Dyrektor pogroził mi palcem, ledwo odszukałam go na podwyższeniu przed tablicą, i wrócił do odczytywania listy obecności. Zgłosiłam się w odpowiednim momencie, a gdy było już po wszystkim i facet przeszedł do swoich wywodów z serii „nadal nie podoba mi się wasze zachowanie”, wystukałam odpowiedź i wcisnęłam emosi telefon.

Moje trzy znaki zapytania nie wymagały raczej szczególnej uwagi, by pojąć ich znaczenie, ale emo wpatrywała się w nie aż nieprzyzwoicie długo.

No nie czujesz tego?” – napisała wreszcie.

Co mam czuć?”

Jej aura jest jakaś dziwna, pisałam przecież.”

W jakim sensie? Nie mam bladego pojęcia, o co ci chodzi...”

Ona czegoś w życiu doświadczyła. Ale nie wiem dokładnie czego. Może pogadajmy z nią na przerwie, ale ostrożnie.”

To, że moja ukochana koleżanka nie użyła w tym krótkim dialogu ani jednej emotki ani nie zrobiła żadnego błędu ortograficznego, najlepiej uczuliło mnie na powagę sytuacji. Nie rozumiałam, co niby mogła od Sylwii czuć, ale właściwie to co mi szkodzi z nią po prostu pogadać? Najwyżej okaże się, że to jedynie paranoja, a nie kolejne objawienie daru, którego Gabrysia teoretycznie nie powinna wcale mieć.

Gdy zadzwonił dzwonek, podniosłyśmy się jednocześnie i wymknęłyśmy na korytarz jak cienie, prędko wymijając innych – w tym zdziwioną naszym zachowaniem i lekko zakłopotaną Zuzkę. Dogoniła nas dopiero na zewnątrz, o mało nie potykając się w progu.

Boże, poczekajcie na mnie, no! – krzyknęła słabo, w ostatniej chwili łapiąc telefon, wymykający się z bocznej kieszonki pośpiesznie zarzuconego na ramię plecaka. – Gdzie wy się tak śpieszycie?!

Zuzia, ona jest jakaś dziwna – wypaliła zdenerwowana emosia, zanim zdążyłam zareagować. – Ta nowa. Musimy z nią porozmawiać. Więc wybacz, ale kradnę Leiczka na moment.

Nie dawszy mi dojść do głosu, złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą tak mocno, że gdybym się nie podporządkowała, z pewnością wylądowałabym na wyślizganym lastriko. Posłałam Zuzce ostatnie bezradne spojrzenie i popędziłam za wilkołaczycą, prawie potykając się o własne nogi.

Sylwia, jak na kogoś, kto był nowy, bardzo dobrze znała przypominający labirynt budynek, bo już była w drodze do klasy, w której mieliśmy następną lekcję. Z trudem dogoniłyśmy ją na wąskim łączniku między główną częścią szkoły a mniejszą dobudówką, w której mieściło się kilka pomieszczeń socjalnych, muzeum i sala informatyczna.

Hej, czekaj! – Gabrysię w ostatniej chwili złapała trema, więc to ja wyrwałam się w stronę nowej, machając dodatkowo ręką, by na pewno mnie zobaczyła.

Zmarszczyła brwi, zaskoczona naszą uwagą, ale zatrzymała się i poczekała, aż ją dogonimy. Zmierzyła nieco przerażonym wzrokiem Gabrysię, odzianą w skórzany gorset, z którego piersi niemal jej się wylewały, i mnie w długiej czarnej bluzie z runicznym obszyciem na krawędziach, i spytała:

Wy jesteście z mojej nowej klasy?

Ja jestem konkretnie tą, przed którą ostrzegał cię dyrektor – oznajmiłam ze zniecierpliwieniem. – Nie wierz dziadowi w ani jedno słowo, uważam, że całkiem porządny ze mnie wilk.

Porządny... – Dziewczyna strzeliła oczami na boki, nerwowo zaciskając palce na pasku torebki.

Ha! Nie ze mną te numery. Ja doskonale wiedziałam, co ona planowała. Bo sama planowałam to nie raz... Gabrysia spojrzała na mnie jak na pomyloną, gdy się roześmiałam.

Czyżby kogoś tu na wagary ciągnęło? – spytałam z przekąsem, szczerząc się szeroko do nowej koleżanki. – Ale że to już pierwszego dnia?

Twarz Sylwii oblekła się doskonałą czerwienią, pięknie konkurując z buraczkowym odcieniem włosów.

Ale nie powiecie nikomu? – spytała przyciszonym głosem. – Nasłuchałam się o waszej babce od chemii takich rzeczy... Mam pietra, przyznaję bez bicia.

I bardzo słusznie – skwitowałam, poważniejąc. – Raszpla z niej straszna. Nie dogadasz się, choćbyś chciała. A dzisiaj jeszcze nas kartkóweczka czeka.

Tym bardziej chcę się zawinąć – uznała dziewczyna stanowczo. – Któraś z was ma może ochotę?

Zawsze! – zapewniłam gorliwie, ignorując wściekłe spojrzenie Gabrysi.

Tobie to już nie za bezpiecznie z tymi wagarami? – Emosia dokręciła szpilę, tak jak to tylko ona potrafiła. – Przyzwyczajasz się...

Pisałam tą głupią kartkówkę w zeszłym tygodniu – warknęłam, na samo wspomnienie czując ogarniającą mnie złość. Widząc, że obie popatrzyły na mnie w równie maślany sposób, wyjaśniłam krótko: – Przez to, że opuściłam pięć lekcji z rzędu, kobitka kazała mi napisać sprawdzian, żeby sprawdzić chyba, czy będą ze mnie ludzie. Napisałam go na czwórkę, więc uznała, że daruje mi kartkówkę, bo i tak będzie z tych samych zagadnień. No to możemy iść na te wagary, i tak bym tylko siedziała i patrzyła, jak inni cierpią.

No to nara. – Emosia pomachała mi smutno tłustymi paluszkami. – Kupcie mi jakąś pamiątkę z tego świata wolności. I trzymajcie kciuki.

Spoko, pomodlę się za ciebie – zapewniła gorliwie Sylwia.

Myślałam, że to był żart...

Moja szkoła jest specyficzna, bo wagarowania właściwie nikt nie pilnuje. Wiadomo, że nie wolno tego robić, takie prawo obowiązuje przecież wszędzie, jak świat szeroki, ale w przeciwieństwie do wszystkich szkół, jakie widziałam lub o jakich słyszałam, tutaj nie ma cerbera pilnującego wyjścia z takim zaangażowaniem, jakby zależało od tego jego życie. Ba, tutaj nawet szatni nikt nie zamyka na klucz, mimo tego, że co jakiś czas zdarza się, iż komuś coś zginie. Nasz walnięty dyrektor, czegokolwiek by o nim nie mówić, kultywuje tradycję zapoczątkowaną przez poprzednika, polegającą na traktowaniu uczniów jak dorosłych ludzi. Moim zdaniem to dobre podejście – w najlepszym liceum w mieście ludziom raczej nie w głowach głupie numery, a całkowicie legalna swoboda uczy nad odpowiedzialności i nie produkuje kuszących zakazów, których łamanie urastałoby do rangi rozrywki. Od jakiegoś czasu nawet papierosy wolno nam palić pod głównym wejściem, wspólnie z nauczycielami. Ta sprawa akurat należy do nowości, i to zapoczątkowanych sytuacją niezbyt przyjemną... Mianowicie niegdyś wszyscy chodzili na przysłowiowego dymka na ulicę obok, gdzie dekowali się w nieco szemranej bramie rozwalającej się kamienicy. Ktoś przytargał tam nawet ławeczkę i barową popielniczkę na wysokiej nóżce... Pech chciał, że rozwalający się budynek z częścią okien zabitą deskami okazał się wcale nie być tak opuszczony, za jakiego go miano, i pewnego pięknego dnia jego mieszkaniec, mocno już zirytowany tłumami młodzieży jarającymi mu pod oknem, postanowił koledze z mojej klasy za pomocą pięści wciśniętej w twarz wytłumaczyć, co też takiego o tym myśli. Kolega trafił za tą sprawą na ostry dyżur, a dyrekcja wydała półoficjalne oświadczenie, według którego możemy palić sobie beztrosko pod szkołą, byle nie w bramach okolicznych kamienic. Ja nigdy nie paliłam, bo w czasach pierwszych klas gimnazjum, gdy wszyscy się tego uczyli, miałam paskudną astmę, ale czasem wręcz tego żałuję, gdy widzę, jak pięknie się można podczas przerw zintegrować z nauczycielami, również oddającymi tej rozrywce...

No więc nikt u nas nie pilnuje, czy ktoś ze szkoły wychodzi. Szkolny sklepik umarł jakiś czas temu śmiercią naturalną, gdy wprowadzono zakaz sprzedaży słodyczy, czipsów i kawy w szkołach, więc za miejsca szczególnie oblegane zaczęto uważać wszystkie okoliczne „Żabki”. Stołówki nie było u nas od ładnych dwudziestu lat, tak też ktoś inteligentny (na pewno nie dyrektor) wpadł na to, że można pozwolić nam na wycieczki do okolicznych restauracji, rozsianych gęsto na znajdującym się tuż obok miejskim rynku. Drzwi szkoły dzięki tym dwóm sprawom zawsze pozostawały szeroko otwarte, a przyczajone w stróżówce woźne niezbyt się nimi interesowały. Wyszłyśmy z Sylwią bez najmniejszego problemu – dziewczyna ewidentnie chciała się czaić, ale rozluźniła się, widząc, że ja kieruję się do wyjścia całkowicie na pewniaka.

Poszłyśmy do najbliższej „Żabki” po kawę i ciastko. Rozmowa jakoś się nie kleiła, ale nie przeszkadzało mi to zbytnio. Ogólnie od jakiegoś czasu byłam mało rozmowna, za dużo działo mi się w głowie, by jeszcze poświęcać uwagę temu, co na zewnątrz. Problemy zwykłych ludzi wydawały mi się jakieś takie... płaskie, bez wyrazu. Być może wszystko ci się takim wydaje, gdy poznasz energię sterującą stworzeniem świata, gdy posmakujesz jej i przekonasz się, że jesteś jedną z nielicznych lub może wręcz jedyną, której nie czyni krzywdy...

Można się przez to przemienić w egoistę. Albo na dobre załamać, bo taka świadomość niesie ze sobą doskonały dowód na to, że jesteś jeszcze większym dziwadłem, niż ci się wydawało.

Cokolwiek się wtedy zdarzyło, cokolwiek się ze mną stało, czegoś mi brakowało. Tajemniczy wyvern z prastarym mieczem odchodząc coś mi zabrał... Jedną z tych rzeczy był cały siedzący we mnie strach. A przynajmniej tak mi się wydawało, choć równie dobrze mogła to być cząstka zdrowego instynktu samozachowawczego, lub zdolności poznawczych, lub tego czegoś, co pozwala na znośne funkcjonowanie w społeczeństwie i twarde stąpanie po ziemi. Nie wiem. Była to ważna, integralna część mnie... ale jej brak niósł ze sobą swego rodzaju ulgę. Ulgę sprawiającą, że nie przejmowałam się już zupełnie tym, co mówili o mnie inni. Nie śpieszyłam się, nie zamartwiałam... Płynęłam przez życie trochę jak pijana. Być może oszołomiona, jak wiecznie zanurzona w głębokim śnie, ale było to na swój sposób dobre. Ta beztroska, swoboda, rozkoszna świadomość ogromu otaczającego mnie świata i przestrzeni, to spoglądanie na siebie i swoje uczucia jak ktoś znajdujący się z boku – tak, to naprawdę lubiłam. Ja nienawidziłam momentów przebudzenia, gdy konfrontacja stawała się nieunikniona. Gdy świat nagle kurczył się do poprzednich rozmiarów, a pustka po tym, co mi wyrwano, zamieniała się w jątrzącą się ranę. Znieczulenie przechodziło, potrzebowałam jego kolejnej dawki. Choć czym to znieczulenie było, nie wiedziałam. Przychodziło w pewnym momencie samo. Czasem czekałam krócej, czasem dłużej. Zawsze bałam się, że nie wróci, ale pojawiało się ze swoją typową skutecznością.

Podejrzewam, że rozumiałam to znacznie lepiej niż psychiatrzy, których za sprawą rodziców zwiedziłam w tym krótkim czasie, ale przecież nie mogłam im tego wytłumaczyć. Bo jak? Nie istniały słowa, które by to opisały. Rodzice wiedzieli, czym jestem, wiedzieli o moim świecie znacznie więcej, niż przypuszczałam przez całe swoje życie, a jednak tego jednego nie umiałabym im wyjaśnić. Ja sama nie rozumiałam, co tamten mężczyzna ze mną zrobił, ani co tak naprawdę do niego czułam. Gdy zastanawiałam się nad tym dłużej, dochodziłam do wniosków tak niebezpiecznych, że pozostawało jedynie odrzucić je od siebie i wsadzić między bajki.

Moja dusza była inna. Ja cała byłam inna. Nawet gdy słońce świeciło wysoko na niebie, ja tkwiłam gdzieś w deszczu, wśród nasiąkającego wilgocią żelbetonu, ponurych osiedlowych uliczek i nieskończoności zwieszającego się nade mną ołowianego nieba. Nic nie mogłam na to poradzić. Być może na tym właśnie polega bycie czarnym półdemonem? Dlaczego nie istnieje nikt, kto byłby w stanie mi to wytłumaczyć?

Czy może dlaczego jedyna osoba, która wie coś więcej, nie chce wrócić i ze mną o tym porozmawiać?

Tęskniłam za nim. Zdarzały się dni, że cała byłam tą tęsknotą, choć tak ciężko w to uwierzyć. Składałam się z pojedynczych, rozsadzanych bólem atomów, składałam się z bólu i rozsadzającego piersi Zewu, niepozwalającego na usiedzenie w miejscu, nakazującego ciągły ruch. Składałam się z miłości do kogoś, kogo nigdy nie powinnam była pokochać. Przecież nic o nim nie wiedziałam. Przecież byłam przy nim ledwie dzieckiem. A jednak... Wszystkie feministyczne żelazne postanowienia, którymi kierowałam się od zawsze, odkąd tylko zaczęłam pojmować istnienie płci przeciwnej i jej rolę w moim życiu, w obliczu tego jednego człowieka ginęły, jakby nigdy ich nie było. Nasza relacja, wszystko, co razem przeszliśmy, przypominało absurdalny sen, a jednak było o wiele prawdziwsze niż to, w czym uczestniczyłam teraz.

Bo przecież prawda nie może być tak... nijaka. Tak zwyczajna. Poznałam strukturę świata, poznałam jego budulec, jego korzenie i spajające go nici. Może jeszcze nie rozumiałam tego dobrze, może czekał mnie ogrom pracy, bym w pełni pojęła to, czego doświadczyłam... ale właśnie to było moim światem. Nie szkoła, nie nastolatki, przy których czułam się jak zgrzybiała, cyniczna staruszka, jedną nogą tkwiąca już w zaświatach, znacznie lepiej rozumiejąca sprawy śmierci niż życia. To przypominało jakiś cholerny absurd... Tajemniczy wyvern coś mi zabrał, a w zamian pozostawił dławiącą niezgodę wobec świata i jego wyglądu.

Świat był złożony, skomplikowany, nieposkromiony i zupełnie inny, niż się wszystkim zdawało. Ja to wiedziałam, a funkcjonowanie wśród tych, którzy nigdy nie zdołają tych prawideł odkryć, zamieniło się w torturę. Torturą było wiedzieć, a nie móc im tego wytłumaczyć.

Torturą było wiedzieć, że on gdzieś tam jest, ale prawdopodobnie nigdy już go nie spotkam.

Tak, składałam się z tęsknoty. Tęsknoty za gadającym z niemieckim akcentem wyvernem z wielkim mieczem przewieszonym przez plecy. Tęsknoty za tym, co dzikie i pierwotne. Tęsknoty za wiedzą, za wolnością, za głębią i złożonością, za snem i marzeniem, za czymś, czego nie potrafiłam opisać istniejącymi słowami, choćbym i znała wszystkie języki świata. Ale wbrew pozorom ta tęsknota dawała mi też nadludzką siłę.

Byłam gdzieś ponad. Dopóki świat mnie nie dopadał, dopóki się nie budziłam, mogłam spoglądać na wszystko z góry. Już nie bałam się ludzi. Właściwie to było mi ich szkoda. Świat mnie fascynował, chciałam go poznać, chciałam go zrozumieć, składając ze sobą fragmenty tego, co zobaczyłam – bo miałam pewność, że posiadam wszystkie składowe potrzebne, by odkryć rządzącą wszelkim stworzeniem tajemnicę – i to właśnie chciałam robić... a ludzie byli w tym tak rozkosznie niewinni, tak głupi, tak bezradni. Chyba dopiero teraz w pełni zrozumiałam idiotyzm antropocentryzmu. Zawsze go potępiałam, lecz teraz wkroczyło to na inny poziom... Kiedyś po prostu uważałam, że ludzie są zbyt głupi, by dostrzegać, że wcale nie mają nad światem władzy, że są zbyt zapatrzeni w siebie, zbyt zachłanni... Teraz jednak wiedziałam, że nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że ludzie faktycznie nie znajdują się w centrum świata, bo światem rządzi ktoś o wiele inteligentniejszy... Inteligentniejszy, potężniejszy i wspanialszy, niż im wszystkim kiedykolwiek się śniło.

Myślałam o tym nieustannie. Wciąż miałam to na uwadze. Nie chciałam, by cokolwiek mi umknęło. Próbowałam być taka, jak kiedyś – mieć znajomych, poznawać nowych... ale czasem miałam wrażenie, że oszukuję tym samą siebie. Próbuję grać kogoś, kim nie jestem. Co oczywiście nie znaczyło, że krzywdziłam tych ludzi – dobro wciąż stawiałam na pierwszym miejscu, dobro pierwotne i prawdziwe, płynące z głębi serca. Jedyną, którą krzywdziłam, byłam chyba ja sama, bo to budowało we mnie niegasnącą nadzieję, że zdołam w ten sposób przywołać dawną siebie. Czy jak to nazwać. Nie byłam już dawną sobą. To było równie skazane na porażkę, jak działania podstarzałych kobiet pragnących za wszelką cenę na powrót poczuć się nastolatkami. Nostalgię kiedyś uważano za jednostkę chorobową.

Tego akurat moim lekarzom powiedzieć nie mogłam, a to właśnie był mój prawdziwy problem. Zabawne to, jeśli tak się zastanowić. Gdybym im zdradziła, że większość mojego problemu zasadza się w tym, że jestem nieskończenie stara, a wciąż mam nadzieję, że uda mi się być nastolatką, to chyba skończyłoby się na hospitalizacji. I tak niedawno uświadomiono mi, że niewiele do tego brakuje. Być może podczas którejś wizyty wypsnęło mi się za wiele... albo rodzice tak się o mnie martwili, że widzieli sprawę w naprawdę dramatycznych barwach.

No więc poszłyśmy do tej cholernej „Żabki”. Kupiłam sobie kawę i oponkę z różowym lukrem, która okazała się dokładnie taka w smaku – różowa. Słodka, aż ściskało mnie coś w szczęce, ale w sumie całkiem smaczna, prócz tego, że zaległa ciężarem na żołądku. Stamtąd poszłyśmy dalej – właściwie pozwalałam Sylwii, by mnie prowadziła, szukając miejsca, w którym mogłaby rozpakować świeżo nabyte papierosy. Weszła między pobliskie kamienice, stamtąd zaprowadziła mnie między przysadziste bloki z lat pięćdziesiątych. Wybrała niewielki murek, prawdopodobnie pozostałość po starych komórkach lokatorskich, znajdujący się w samym sercu z grubsza kwadratowego placu między czteropiętrowymi budynkami, pomalowanymi na radosne kolory. Te barwy gryzły się z szarym kolorem nieba, pordzewiałymi karoseriami samochodów na parkingu i czarnymi gałęziami bardzo powoli obrastających liśćmi drzew. Przysiadłam tam, dziewczyna zapaliła pierwszego papierosa, podsunęła mi paczkę. Podziękowałam gestem.

Nie palisz? – zdziwiła się szczerze. – A wyglądasz, jakbyś paliła.

Chwilę zastanawiałam się, co we mnie takiego... ale może i miała rację? Nie wnikałam. Nie zapytałam. Miałam to w sumie gdzieś. Po prostu chciałam z nią chwilę pobyć, bo czułam głód normalności.

Tęsknotę za normalnością. Kolejną tęsknotę.

Czyli nie lubisz chemii? – spytałam ostrożnie, nie wymyśliwszy żadnego innego tematu. Nie było szczególnie ciepło, z przyjemnością grzałam dłonie na dużym kubku z kawą.

Nie przepadam – przyznała. Sprawdziła coś w telefonie z okrutnie potłuczonym ekranem, skrzywiła się, jakby przeczytała wyjątkowo nieprzyjemną wiadomość, zaciągnęła się słodkawym dymem.

Ten dym kojarzył mi się z Markiem. Również się skrzywiłam. Ból zagnieździł się gdzieś w okolicy serca...

A właściwie daj jednego – powiedziałam pod wpływem impulsu. Poczęstowałam się papierosem, użyłam podsuniętej zapalniczki, zaciągnęłam się.

I nic mi to nie dało. Smakowało... w zasadzie nijak. Drapało w gardle i oskrzelach, pachniało w ten znajomy sposób, ale nie zawierało w sobie tego, co podkusiłoby mnie, żeby sięgnąć po kolejnego. Sama czynność wydawała się fajna, mniej więcej jak picie herbaty, ale żeby cokolwiek więcej... Od wdychania nikotynowego dymu moje wspomnienia nie staną się żywsze. To go nie przywoła, wilczyco...

W kąciku oka mnie szczypało. Przestraszyłam się – tylko nie płacz! Ona nie może tego zobaczyć! Nikt nie może tego zobaczyć...! Ale właściwie było mi wszystko jedno.

Co się stało?

Jednak zobaczyła. Chyba musiałaby być ślepa... Ze złością otarłam zdradliwą łzę, uważając, by nie naruszyć mocnego makijażu. Od dawna używałam już wodoodpornych kosmetyków, ale i one nie były niezniszczalne.

Nic – odparłam cicho. – Wiosna jest, pyli jakieś cholerstwo.

Złamane serce?

Obejrzałam się na nią ze złością. Niewiele brakowało, bym warknęła na nią z głębi żałośnie ludzkiego gardła.

Czyli zgadłam? – Roześmiała się radośnie.

Po prostu moje życie jest ostatnio chujowe – odparłam tonem sugerującym, że nie życzę sobie rozwijania tematu. – Nic takiego. Nic, o czym warto by było rozmawiać.

Coś o tym wiem. – Spoważniała nieco. Zapatrzyła się w coś nad moją głową, myślami przez chwilę była daleko. – Mama mnie wysłała do tej szkoły. Chodziłam do trójki i w sumie dobrze mi tam było, ale się uwzięła.

Dlaczego? – spytałam po prostu, szczęśliwa, że mogłyśmy odejść ode mnie. Wszystko było od tego lepsze.

Bo myśli, że się nawrócę. – Wykonała palcami w powietrzu cudzysłów. – Że pójdę na normalne studia i tak dalej... Ubzdurała sobie, że powinnam iść na medycynę. Dlatego chemia gra mi na nerwy.

Przecież jesteś w klasie humanistycznej, to jak masz niby iść na medycynę? – zdziwiłam się.

Ma nadzieję, że w przyszłym roku się przeniosę. Jej niedoczekanie. Idę do szkoły aktorskiej, jak skończę liceum. Lubię teatr, tam się czuję sobą. Brałam już udział w kilku sztukach, należę do paru młodzieżowych zrzeszeń, mam otwartą drogę wszędzie.

Ugryzłam się w język, zanim wytknęłam, że młodzieżowe zrzeszenia nigdzie dróg nie otwierają. Szkoła średnia o profilu aktorskim – może i tak, ale bez tego? Cóż, będzie jej cholernie ciężko. Nie muszę się na tym bezbłędnie znać, by wiedzieć, że po tym, na co pozwala jej miejsce zamieszkania, będzie miała pod górkę...

Mieszkamy właśnie tutaj. W dużym, zabiedzonym mieście bez perspektyw. Tu nie ma teatru, w którym mogłaby się rozwijać, ani kina studyjnego, które też by jakąś tam drogę jej utworzyło. Tutaj mamy jedynie miejski ośrodek kultury. Tutaj nie ma szkoły aktorskiej, nie ma niczego, co pozwoliłoby jej na rozwijanie się w tym kierunku. Jeśli się zastanowić, to nie ma nic, co umożliwiłoby rozwijanie się w jakimkolwiek kierunku... Ja to zrozumiałam już dawno, ją najwyraźniej dopiero to czeka. A im później to sobie uświadomi, tym bardziej ją zaboli.

A właśnie, obiecałam coś przecież twojej koleżance! – wykrzyknęła nagle i zaczęła grzebać w torebce. Jakie było moje zdziwienie, gdy faktycznie wyciągnęła z niej różaniec z drewnianymi paciorkami...

Musiałam mieć bardzo zabawną minę, bo zaraz zmarszczyła brwi i spytała jękliwie:

No co?

Nic. Jestem niewierząca.

Zszokowało ją to. Zupełnie jakby ponad połowa ludzi w naszym wieku nie wypisywała się z religii...

Całe życie byłam wierząca. Nie bardzo, w końcu nie chodziłam do kościoła, nie modliłam się. Denerwowała mnie instytucja Kościoła, nigdy nie dogadywałam się z głęboko wierzącymi ludźmi... ale wierzyłam. Teraz jednak...

Cóż, chrześcijański Bóg nie stworzyłby świata w ten sposób. To, co poznałam, czego doświadczyłam na własnej skórze – ta piękna złożoność doskonałego snu, nieomylność perfekcyjnie wykonanej maszyny, niemożliwa do opisania magia przesiąkająca każdą cząstkę i mroczna, ponura wręcz energia przenikająca każdy najdrobniejszy atom – to nie miało nic wspólnego z tym, czego uczono nas w kościele, co zapisano w Biblii. Prawda była o wiele głębsza, piękniejsza, bardziej idealna... Prawda była nieskończenie doskonała, uwita ze srebra i spełnionych marzeń. Prawdy nie stworzył ktoś podobny człowiekowi. Prawda w ogóle nie stawiała człowieka na żadnej specjalnej pozycji, był dla niej jedynie ubocznym efektem postępującej ewolucji...

Sylwia ani nikt, kto był na tyle wierzący, by modlić się za obcą dziewczynę ot tak, tutaj, pośród bloków i przesuszonych drzew, pośród rdzy i beznadziei – nikt taki nie pojąłby tej prawdy. To nie była prawda, a Prawda. Ja też jeszcze jej nie pojmowałam. Ale byłam blisko.

Szkoda tylko, że pojęcie Prawdy niosło ze sobą ból równie nieskończony, jak ona sama.

Naprawdę? – spytała dziewczyna ze znacznym opóźnieniem... albo to mi się tak wydawało, tak wiele myśli przepływało mi przez głowę. – To szkoda. Zawsze współczułam niewierzącym.

Dlaczego? – zdziwiłam się. Co najważniejsze – ja naprawdę chciałam to wiedzieć, nie powiedziałam ot tak, dla podtrzymania rozmowy.

No bo dużo tracicie. Byłam na ostatnich Dniach Młodzieży, wiesz? W życiu nie przeżyłam nic fajniejszego. To było piękne – takie poczucie wspólnoty i w ogóle...

Utworzył to papież tuszujący problem pedofilii w Kościele – palnęłam, choć dobrze wiedziałam, że wywołam tym niepotrzebną wojnę.

A ty o tym! – wściekła się, aż jej ręce opadły. – Wierzysz w to, serio? Jeden z drugim zaczął oczerniać świętego, a ty w to wierzysz?

To nie jest oczernianie. Święci też nie zawsze byli święci. Nie kwestionuję, że zrobił wiele dobrego... tylko że był człowiekiem. A zło to ludzka sprawa. – Jeszcze raz zaciągnęłam się papierosem. Miałam nadzieję, że uda mi się przywołać wrażenie jego obecności... Wyobraziłam sobie, że to z nim dyskutuję, choć w życiu nawet nie przemknęłoby mi przez myśl, że moglibyśmy toczyć właśnie taką rozmowę. On był ostatnią osobą, którą posądzałabym o takie poglądy. On wiedział o strukturze świata o wiele więcej niż ja... On ją pojmował w pełni. I chyba liczył na to, że ja również zrozumiem sama, tak, jak on to zrobił, dlatego nie tłumaczył nic więcej.

Tak, po czasie zaczęłam prawdziwie doceniać to jego gadanie zagadkami. On nie próbował mnie zdenerwować. On próbował zachęcić mnie do myślenia. Nie pojmę złożoności świata, jeśli sama na nią nie wpadnę.

Głupoty wygadujesz – prychnęła Sylwia. – Ja w to nie wierzę.

Ugryzłam się w język, zanim palnęłam coś w stylu „to znaczy, że głupia jesteś”. Ostatnimi czasy byłam jeszcze bardziej przeczulona na punkcie krzywdzenia ludzi.

I to całkiem śmieszne, że nie myślałam już o „krzywdzeniu innych ludzi”, a o „krzywdzeniu ludzi”. To może i brzmi podobnie, ale zawiera w sobie bardzo ważne rozróżnienie... Prawdę o tym, że przestałam już mieć siebie za człowieka. O ile kiedykolwiek siebie za niego miałam.

Kościół to jedna wielka sekta – powiedziałam zupełnie szczerze. – To siedlisko zepsucia, kłamstwa, zacofania i okrucieństwa. Prawdziwa religia niewiele ma z nim wspólnego. Kościół nie postępuje podług tego, co zapisano w Biblii, tylko tak, jak dyktują jego członkowie. A oni są tylko i wyłącznie ludźmi. Nie ufam ludziom w kwestiach wiary. I myślę, że ludzie nie wiedzą o prawdziwej boskości zupełnie nic. Zresztą Biblia też jest pisana z punktu widzenia ludzi. A skoro tak, musi być subiektywna.

Czyli co? – Zmarszczyła brwi. Chwilę myślała, chyba zastanawiała się poważnie nad tym, co powiedziałam. Tak już mam od jakiegoś czasu, że mówię zagadkami...

Ciekawe, od kogo się tego nauczyłam?

Czyli uważasz, że Biblia kłamie? – spytała wreszcie. Punkt dla niej, że nie wpadła w złość, tylko liczyła na dialog.

Pewnie tak. Bo kłamią ludzie, a to ludzie ją napisali. Ale nie mnie oceniać, w jakim procencie kłamie, a w jakim mówi prawdę. – To ostatnie było jedynie ukłonem w stronę jej wiary, bo wiedziałam już doskonale, co takiego tam pominięto. Cała idea stworzenia świata była wielką bujdą. Niemal wszystko było tam wielką bujdą...

Gdybyś tylko chciała mi uwierzyć, to bym ci podpowiedziała, kto ci podsuwa takie myślenie – żachnęła się. – O rany, sekta... Nie mówię, że nie ma złych księży, ale zdecydowanie słuchasz właśnie ich, a nie tych dobrych.

Wzruszyłam ramionami. Co mogłam zrobić?

Come with us today – zaśpiewałam niskim, nieco zachrypniętym głosem. – Come with us don't stay...

I to właśnie była kolejna rzecz, która się we mnie zmieniła. Ja śpiewałam. Śpiewałam... i wychodziło mi to doskonale. Zawsze fałszowałam niesamowicie, wstydziłam się tego okropnie, bo dzieciaki wyśmiewały mnie od przedszkola, zwykle ruszałam przez to tylko ustami, bojąc się własnego głosu...

Ale to się zmieniło. Początkowo były tylko sny, w których śpiewałam na całe gardło, czując się przez to wyzwolona, beztroska, tak cudownie silna...

Aż pewnego dnia spróbowałam. I okazało się, że śpiewam doskonale. Mój niski, niezbyt kobiecy głos idealnie wpasowywał się we wszystkie nuty, w które próbowałam go ułożyć.

Sylwia wpatrywała się we mnie z rozchylonymi ustami. Zasłuchana, chłonęła wręcz moje słowa.

In the mist of your mind you will see you are not so real... – Umilkłam, uśmiechnęłam się pod nosem. Echo chwilę powtarzało ponurą melodię.

Ale pięknie śpiewasz! – wykrzyknęła, gdy już się otrząsnęła. – O rany, brałaś udział w jakichś lekcjach? Jejku, dlaczego nie ma cię u nas w kółku teatralnym?!

I tu właśnie tkwiła odpowiedź na to, dlaczego ma małe szanse. Bo jest dziewczyną z zapadłego miasta, w którym największe doświadczenie ma szansę zdobyć w kółku teatralnym...

Dopiero od niedawna śpiewam – odpowiedziałam cicho. Mój głos dla mnie samej był zagadką. – Ale tak mi się skojarzyło... Nieważne.

Siedziałyśmy tak dłuższą chwilę. Ołowiane niebo zwieszało się nad nami nieprzyjemnie nisko, chmury kłębiły się jak fale niespokojnego morza.

Chemia już chyba się skończyła – powiedziała w pewnym momencie. – Wracamy?

Nie chciałam wracać. Ale skinęłam głową. Co mogłam zrobić?

Właściwie to jesteś całkiem spoko – odezwała się dziewczyna, gdy gasiłyśmy niedopałki na pokruszonych cegłach.

Ciekawe, czy powiedziałaby to samo, gdyby wiedziała, że to był mój pierwszy i ostatni papieros w życiu. Albo gdyby wiedziała, dlaczego go wypaliłam...

Tak? – spytałam niby to obojętnie. – Mówiłam, że nie jestem straszna.

Naprawdę mnie przed tobą ostrzegali. Jak ciebie zobaczyłam, to też pomyślałam, że... – Utkwiła wzrok w moim tatuażu. – No, sama chyba to rozumiesz. Kto ci zrobił tatuaż? Niezłych musisz mieć starych.

To był prezent na urodziny. – Odruchowo pogładziłam wilka na lewym przedramieniu palcem. – Długo nie chcieli się zgodzić, jeszcze dłużej zajęło znalezienie studia, które by zrobiło taki nieletniemu za zgodą rodziców... No ale jest.

Mam swojego własnego wilka. Pięknego, niesamowicie realistycznego, wykonanego czarnym tuszem, z graficznymi elementami wokół i futrem układającym się w kształt czubków świerków. Często patrzyłam na niego i przynosiło mi to spokój. Zwykle miałam wrażenie, że gdy w niego spoglądam, gdy gładzę go palcem, tęsknota boli mniej...

Łatwiej wtedy znowu usnąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz