Położenie
się do łóżka nie było może szczególnie problematyczne, lecz
rozebranie się wcześniej przysporzyło mi tyle problemów, że
przez chwilę miałam nawet pomysł, by tego nie robić. Nie wiem,
czy zasnęłam, czy raczej straciłam przytomność – grunt, że
film urwał mi się stosunkowo szybko, dzięki czemu poczułam ulgę.
Złudną, ale to zawsze coś. Wciąż miałam nadzieję, że ból się
rozejdzie – no przecież w przypadku chłopaków zawsze tak było,
często wystarczało nawet, by biały wilk po prostu spuścił z nich
wzrok – lecz rano obudziłam się z opuchniętymi oczami i chęcią
rzucenia się przez okno. I to w trybie natychmiastowym. Jeśli
zaszła jakakolwiek zmiana, to jedynie na gorsze.
Usiadłam
ostrożnie, próbując wsłuchać się we własne ciało. Dopiero
teraz zwróciłam uwagę na to, że ten ból jest... jakiś dziwny. Z
jednej strony ciągle tam był, przeszkadzał, nie bardzo mogłam
przez niego oddychać, ale z drugiej... to było trochę tak, jakby
mi się przyśnił. Czasem tak jest – we śnie ma się wrażenie,
że coś człowieka boli, i to mocno, a gdy się budzi, choć
uświadamia sobie, że to było jedynie złudzenie, wciąż odruchowo
się oszczędza, jakby to mogło w każdej chwili wrócić. Jakby ból
znajdował się bardziej w głowie, niż rzeczywiście w ciele. To
tylko mocniej utwierdzało mnie w przekonaniu, że tak naprawdę nic
mi nie jest. Że to ostatki tej idiotycznej magii.
Czułam
się tak, jakbym znajdowała się w dwóch ciałach: jednym
cierpiącym katusze i drugim przyglądającym mu się z silnym,
ale nieprzesadnym współczuciem.
Postanowiłam
nie histeryzować i jakoś spróbować wziąć się w garść.
Szykowało
mi się dość niewesoło. Nie byłam w stanie przełknąć nic
konkretnego, bo na samą myśl o jedzeniu robiło mi się niedobrze,
więc zadowoliłam się tylko ugryzieniem kawałka ciasta. Rodzice
popatrywali za mną z niepokojem, ale nie odzywali się. Może
uznali, że po prostu się nie wyspałam.
Chyba
najlepszym wyznacznikiem tego, że coś jest mocno nie tak, było to,
że wcale nie starałam się zrobić wszystkiego, by uniknąć
pójścia do szkoły. Zwykle jestem w stanie nawet symulować poważną
chorobę, a tu proszę! Argument miałam bardzo mocny, a i tak
pozwoliłam się tam zawieźć, grzecznie wysiadłam z samochodu i
powlokłam się na lekcje, obrzucając jeszcze jednym niechętnym
spojrzeniem cały budynek.
Uświadomiłam
sobie, że nie opisałam go jeszcze z zewnątrz, a od tej strony też
stanowi dość sporą ciekawostkę... Każdy sektor jest osobnym
skrzydłem, pomalowanym na odpowiedni kolor – bladożółty,
łososiowy, który chyba miał być podobny do czerwieni w środku,
pastelowy zielony i błękitny. I to, choć kojarzy się jedynie z
przedszkolem, może i nie byłoby tak straszne, gdyby nie to, że
ściany do wysokości jakichś dwóch metrów obito klinkierem. A
właściwie nie klinkierem, tylko jakąś jego marną imitacją,
którą przy odrobinie dobrych chęci da się odlepić paznokciem. Ma
to to kolor ciepłego, rzadkiego... no wiecie. Grunt, że jest nieco
nieapetycznie.
Miałam
jakąś lepszą chwilę, bo udało mi się nawet zmienić buty w
szatni, lecz gdy szłam po schodach w stronę klasy matematycznej,
ponownie chwyciło mnie z pełną mocą. I to wcale nie było nic, co
można by zrzucić na karb nienawiści do przedmiotu, jaki mnie
czekał... Po prostu aż jęknęłam, zgarbiłam się, mając
nadzieję, że to przyniesie jakąś ulgę, i ostatkiem sił
dowlokłam się do parapetu na półpiętrze. Usiadłam na nim – a
właściwie nie tyle usiadłam, co zwinęłam się w kłębek
nieszczęścia – i zamknęłam oczy.
Nie
wiem, ile tak siedziałam. Grunt, że obudził mnie Jared.
– A
ty nie na lekcji? – spytałam bez entuzjazmu.
– Twoja
torebka. – Na jednym palcu wyciągnął w moją stronę zagubiony
przedmiot. Gdy ja sama wyciągnęłam po nią rękę, prawie zwaliłam
się z parapetu, tak ciężka była. – Co ci jest? Nadal cię boli?
Pokiwałam
głową. Nieprzyjemnie mi się mówiło.
– Wiem,
że to by był trochę głupi zbieg okoliczności, ale może naprawdę
masz zapalenie wyrostka?
– Raczej
wątpię...
Chyba
wcale mnie nie słuchał, bo podszedł tylko bliżej, złapał mnie
pod ramię i postawił na nogi, choć gotowa byłam go nawet pogryźć,
byle by tylko tego nie robił.
– Zaprowadzę
cię do pielęgniarki – zapowiedział.
– Jezu,
a co mi pielęgniarka pomoże?! – zaskamlałam. Niestety byłam o
wiele za słaba...
Już
po pierwszym bilansie ponad dwa lata temu solennie przysięgłam
sobie, że nigdy więcej nie pojawię się w gabinecie szkolnej
higienistki. Nie, dopóki nie upierze fartucha i nie zacznie
używać innych narzędzi dla każdego ucznia, gdy co jakiś czas
wciela się w rolę dentystki. No po prostu nie ma bata. Ja wiem, że
czasy, w których można było w placówkach medycznych nabawić się
wszy i gangreny już dawno przeminęły, ale w tym przypadku mam
mocne wątpliwości...
Pielęgniarka
wielce przejęła się moim losem (a w szczególności tym, że ten
mój los oderwał ją od czytania czasopisma o jakże wzruszającym
tytule „Sekrety i zwierzenia”) i kazała położyć mi się
na niewygodnej leżance. Nie miałam siły, by zaprotestować, więc
wykonałam posłusznie polecenie. Nawet dałam się napoić kroplami
miętowymi, które biedna kobitka zwykła stosować w przypadku
każdej choroby, łącznie ze złamaniami otwartymi. Grzecznie
położyłam się na boku i zgodziłam się zaczekać, aż panaceum
zadziała, obserwując jednocześnie, jak Jared skutecznie opiera się
próbom wyproszenia go z pomieszczenia. Gdy kobitka zorientowała się
wreszcie, że na chłopaka mocnych nie ma i wróciła do czytania,
zdrzemnęłam się przez chwilę. Gdy się obudziłam, pielęgniarka
uznała, że zadzwoni po moich rodziców i pogotowie, i wybiegła
z gabinetu, trzaskając mocno drzwiami.
– Rodzice
spoko, no ale pogotowie?! – zaczęłam histeryzować. – Co ja,
chora jestem, żeby dla mnie pogotowie wzywać?! Jeszcze nie
zwariowałam, żeby dać z siebie zrobić szkolną atrakcję
tygodnia!
– Pomyśl,
że to może być jedyna możliwość przejechania się karetką w
twoim życiu. – Kumpel puścił mi oko, uśmiechnął się
perfidnie i ani myślał pomóc.
– Ale
ja nie chcę! – wydarłam się ostatni raz.
Nikogo
to, kurde, nie obeszło.
Rodzice
pojawili się w rekordowym czasie, bo niecałe dziesięć minut po
tym, jak zostali o zajściu poinformowani. Wolałam nawet nie
zastanawiać się nad tym, ile zdjęć z fotoradarów przyjdzie do
nas w najbliższym czasie, i choć wcale nie chciałam wstawać, dla
świętego spokoju zgodziłam się, żeby tata pomógł mi wsiąść
do samochodu. Dzięki Bogu miłe panie z centrali ratunkowej nie
zgodziły się na wysłanie karetki w tak błahym przypadku, jak
jakiś tam wyrostek.
Nigdy
nie przypuszczałam, że droga do szpitala może trwać tak krótko.
Tylko na moment przymknęłam oczy, by skupić się na obmyśleniu
jakiegoś planu, a już usłyszałam, jak mama przeklina, szukając
miejsca na pękającym w szwach parkingu. Z trudem powstrzymałam
bolesny jęk i ze zrezygnowaniem rozejrzałam się wokół. Po jednej
stronie wznosiła się typowo postsocjalistyczna bryła szpitala,
pokryta spływającym wraz z każdym mocniejszym deszczem tynkiem, a
po drugiej sympatyczny park wypełniony starymi drzewami. Chyba
nietrudno zorientować się, który kierunek najchętniej bym
obrała...
Tak,
gdy rozpaczliwie potrzebuje się czasu, by wymyślić, jak z
niewygodnej sytuacji wybrnąć, zawsze go zabraknie. Wysiadłam z
samochodu, odmówiłam, gdy tata wysnuł pomysł wzięcia mnie na
ręce, choć przez chwilę naprawdę mnie korciło, i posnułam się
w stronę wejścia. Dobra, nadal mnie bolało, i to porządnie, ale
żeby od razu do szpitala...? Wiedziałam, że nic mi nie jest, że
to okruchy tego, jak wczoraj biały wilk potraktował mnie swoją
magią, więc jakiekolwiek badania zupełnie mi się nie podobały.
Ja potrzebuję zwinąć się w kulkę, poleżeć w łóżku, i na
pewno mi przejdzie, a nie użerać się z lekarzami. Jeszcze mi coś
znajdą...
W
szpitalu – jak to w szpitalu – śmierdziało starością, chorobą
i nieszczęściem. Chyba każdy przyzna, że atmosfera w takich
miejscach jest przytłaczająca. Zawsze byłam bardzo empatyczna, nic
więc dziwnego, że gdy tylko przekroczyłam próg, poczułam się
okropnie. Aż skuliłam ramiona, schodząc wyślizganymi stopniami z
lastriko do piwnic, gdzie znajdowała się izba przyjęć. Co to za
pomysł, by robić takie miejsce w piwnicy?! W wąskich korytarzach,
pomalowanych żółtą farbą o wysokim połysku, w których mieściła
się poczekalnia, panowała taka atmosfera, że z miejsca niemal
uwierzyłam w to, że faktycznie coś mi jest.
Mama
chwilę pokłóciła się z niezbyt sympatycznymi paniami z
rejestracji, wreszcie usiadła obok mnie na chybotliwym krześle i
zapięła mi na nadgarstku czerwoną opaskę. Sama nie wiem dlaczego,
ale poczułam się po prostu oznakowana, jak bydło.
– No
i jak? Wytrzymasz? – Mama nachyliła się nade mną z troską
wymalowaną na twarzy.
– Ja
nawet nie wiem, co tu robię – prychnęłam. Wciąż jeszcze nie
wybaczyłam jej, że nie wzięła pod uwagę tego, że mam coś do
powiedzenia w kwestii swojego samopoczucia.
– Daj
spokój! Przestań się wściekać, przecież musimy zrobić te
badania!
Postanowiłam
więcej się nie odzywać. Kontrargument miałam całkiem mocny, ale
obawiam się, że nie wszyscy by w niego uwierzyli.
Siedziałam
tak sobie, patrzyłam po innych cierpiących ludziach, których było
tyle, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie
jest jakaś nowa moda, i ogólnie bolało mnie coraz mocniej. Z
początku próbowałam zająć się jakąś głupią grą na
telefonie, ale gdy zorientowałam się, że z zamkniętymi oczami
lepiej się trzymam, położyłam się na zsuniętych razem
krzesłach, w głębokim poważaniu mając to, że inni też mogą
chcieć usiąść. Z tego, co wyczytałam z „legendy” na
przeszklonej ściance rejestracji wynikało, że osoby z czerwoną
opaską przyjmowane są natychmiast. Słabo to widziałam.
Po
jakimś czasie mama zaczęła się niecierpliwić. O ile tata
podchodził do wszystkiego niemal flegmatycznie, delikatnie tylko
przebąkując coś o jakości usług, o tyle ona zaczęła się
kręcić, zupełnie przestała reagować na to, co się do niej
mówiło, i warczała do samej siebie coś, czego właściwie nie
dało się zrozumieć. Po upływie jeszcze kilku minut zerwała się
z miejsca, przygładziła ubranie i bez pukania wparowała do pokoju
przyjęć, już od progu wrzeszcząc:
– Przepraszam
bardzo, jestem lekarzem!
Nawet
podziałało, bo drzwi nie zdążyły się na dobre za nią zamknąć,
a już wołali mnie do środka. Całkiem śmieszne to było.
Pobrali
mi krew, ponaciskali brzuch, co oczywiście nie wyzwoliło żadnej
reakcji, i podłączyli mi kroplówkę z czymś przeciwbólowym,
choć protestowałam jak mogłam. Igły to zdecydowanie to, co budzi
we mnie ślepe przerażenie – samo pobranie krwi już nadwyrężyło
moją cierpliwość, a gdy jeszcze zobaczyłam do tego
wenflon... Jak zwykle nie pozwoliłam wkłuć go we wnętrze łokcia,
tylko w wierzch dłoni, co bolało jak jasna cholera. Jak już mnie
oporządzili, zostałam ułożona na niezbyt wygodnej leżance i
zapomniana. Pewnie do czasu przyjścia wyników pobrania krwi, kiedy
to bezceremonialnie wywalą mnie za drzwi.
Leżałam
tak sobie jakiś czas, obserwując – delikatnie mówiąc –
opierdzielającą się kadrę medyczną i przewijających przez
gabinet pacjentów, z których większość okazała się
symulantami. Po tym, jak zdegustowane koniecznością pracy panie ich
traktowały, można było łatwo wywnioskować, że ja sama również
nie mam co liczyć na ciepłe słowa, gdy już wyjdzie na jaw, że
kompletnie nic mi nie jest. Ku rozpaczy mamy, jak tylko poczułam się
nieco lepiej, wraz z tatą zabrałam się za głupawkę w pełnym
wydaniu. Po całym szeregu złośliwych komentarzy i wymyślonych
na poczekaniu absurdalnych scenariuszy, z których co jeden, tym
bardziej okrutny i zwyczajnie wredny był, zaczęła udawać, że
nie jest tu z nami.
Jedna
z kobiet wyjątkowo nie przypadła mi do gustu. Ratowniczka w
odblaskowym stroju, która nie bardzo wiem, co tu właściwie robiła,
już podczas zbierania ode mnie wywiadu okazała się wyjątkowo
niemiła. Wyglądała na taką dopiero co po dwudziestce, a więc na
niewiele starszą ode mnie, ale od początku traktowała mnie jak
śmiecia. Jak zawadzający paproch, z którym należałoby się
rozprawić, bo stoi na przeszkodzie do dnia wolnego... Z początku
całkowicie ją ignorowałam, bo liczyłam na to, że po zamienieniu
tych kilku słów nasza znajomość się skończy, ale gdy podeszła
do mnie, by skontrolować kroplówkę, zorientowałam się, że
miałam próżną nadzieję.
– Lek
ci się skończył? – burknęła, kombinując coś przy
przezroczystej żyłce, na którą wolałam nie patrzeć, bo robiło
mi się wtedy słabo.
– Możliwe.
– Krótko zerknęłam na buteleczkę na stojaku.
– Jezu,
no to trzeba mówić... – Wywróciła oczami jak typowa
zdegustowana życiem gówniara.
Na
to Leah odpaliła Hulka.
– Pani
to chyba nie jest najmilsza? – spytałam perfidnie. Tata niemal
zauważalnie nadstawił uszu.
Siedząca
w pobliżu mama jakby się zakrztusiła, pacjent i jedna z
pielęgniarek spojrzeli w moją stronę.
– Słucham?
– wydukała ratowniczka, pierwszy raz racząc na mnie spojrzeć.
– Nie
rozumiem, dlaczego pani jest taka sympatyczna. Zrobiłam pani coś?
Na złość pani zachorowałam? – drążyłam. Nie mam pojęcia,
skąd nagle wzięło się we mnie tyle energii.
Tata
zakrył twarz kołnierzem kurtki pod pretekstem pochylenia się nad
ekranem telefonu, by tylko nie było widać, że coraz bardziej się
śmieje. Mama chyba szykowała się do kopnięcia mnie w kostkę, ale
z uwagi na to, że byłam cierpiąca, zdołała się powstrzymać.
Już
nabierałam powietrza, by zarzucić kolejnym błyskotliwym tekstem,
gdy wybawienie dla ratowniczki ukazało się z najmniej spodziewanego
kierunku. Była nim jedna z pielęgniarek, która wparowała na salę,
machając jakimś wydrukiem, i zwróciła się do mnie:
– Jadłaś
coś dzisiaj?
– Niewiele.
Ale co to ma do rzeczy?
– No
trudno, czekać nie możemy – rzuciła wyjaśniającym tonem do
wyraźnie zmartwionej mamy, której już tłumaczyła coś kobieta w
lekarskim kitlu.
– Zaraz,
o co chodzi?! – Gdy zabrała się za odpinanie dopiero co
podłączonej nowej kroplówki, przestraszyłam się nie na żarty.
– Masz
zapalenie wyrostka, pojedziesz teraz na zabieg – wyjaśniła mama.
A
mi, kurde, zrobiło się nagle zimno.
Przez
moment chciałam w dziecinnym odruchu złapać się ramy leżanki, by
nie zdołali mnie z niej ściągnąć. Całe życie mignęło mi
przed oczami... No bo jak to?! Jakim cudem wyszło mi to w badaniach,
gdy jestem pewna, że to jedynie okruchy magicznej mocy z wczoraj? Za
nic nie uśmiechało mi się dać się pokroić za nic, ale co ja
mogłam zrobić? Zapalenie wyrostka to przecież zagrożenie życia,
jeszcze by mnie potraktowali czymś na uspokojenie i położyli na
stół siłą... A tak to uniknę ewentualnych cierpień w
przyszłości. Słabe to pocieszenie.
Cholernie
się bałam. Niby wiedziałam, że nic takiego nie może się stać,
ale nie potrafiłam powstrzymać chyba normalnych w podobnej sytuacji
obaw: a co, jeśli się nie obudzę? Śmierć i jakiekolwiek
zatracanie świadomości to jedne z moich największych lęków.
I
ile ja tu będę musiała potem siedzieć? Spanie poza domem nigdy
nie napawało mnie entuzjazmem, ale jeślibym tylko dostała chwilę
na oswojenie się z tym, nie byłoby źle. Natomiast gdy tak po
prostu postawili mnie przed odgórnie zaplanowanymi wakacjami...
Byłam zagubiona, zdezorientowana, wściekła i przerażona.
Momentu,
w którym zasnęłam, nie pamiętam. Zdawało mi się, że trwało to
strasznie krótko, ale raczej wątpię, żebym obudziła się
wcześniej, niż po trzydziestu minutach. Ale gdy już wreszcie
otworzyłam oczy, poczułam się zupełnie rozbudzona. Nic mnie nie
bolało, nie mdliło mnie, nie chciało się spać dalej.
Podejrzewam, że do końca trzeźwo jednak nie myślałam, bo
jedynym, na co miałam ochotę, było natychmiast zerwać się z
łóżka i ruszyć na zwiedzanie.
Jak
można było się łatwo domyślić, zdrowy rozsądek jednak wygrał
i zostałam w miejscu. W pierwszej chwili nie bardzo rozumiałam,
gdzie się znajduję, ale instynkt mi podpowiadał, że coś jest nie
tak. Odruchowo starałam się płycej oddychać i nie napinać mięśni
brzucha.
– No
i jak się czujesz? – Mama jednym susem dopadła do łóżka, które
z każdą chwilą wydawało mi się bardziej niewygodne.
– Właściwie
to całkiem normalnie. Ile mam tu leżeć?
Miałam
taką cichą nadzieję, że jeśli będę prawdziwym okazem zdrowia i
energii, wyślą mnie do domu wcześniej, ale odpowiedź przecież
mogła być tylko jedna.
– Za
jakieś trzy dni. Tata pojechał po twoje rzeczy.
– I
pewnie połowy nie weźmie, bo nie będzie wiedział, gdzie leżą. –
Wywróciłam oczami.
– Daj
mu szansę, może tym razem sobie poradzi...
Jakoś
tak czarno to widziałam, ale postanowiłam nie histeryzować
przedwcześnie, tylko skupić się na tym, gdzie przyszło mi się
znaleźć. Już po minucie wstępnej obserwacji mogłam z czystym
sumieniem uznać, że jest w kij źle.
Sala
była bardzo wąska, mała i wysoka. Ściany pomalowano na kolor z
pogranicza łososiowego i żółtego, oprócz mojego stały tu trzy
łóżka, w czym jedno zajmowało nieokreślonej płci emo w różowej
piżamie, a na suficie brzęczały sobie cztery łyse jarzeniówki.
O
Boże. Trzy dni, tak? Ja się do jutra zdążę powiesić. I to ze
trzy razy...
Tata
przyjechał po kilku minutach, strasznie zadowolony z siebie wręczył
mi torbę z rzeczami i uciekł na korytarz, by nie musieć
słuchać ewentualnych zażaleń. Musiałam przyznać, że nie jest
źle, bo spakował książkę, którą akurat czytam, i dwie
dodatkowe, których nie czytałam – zastanawiające, że się nie
pomylił – i pamiętał o ładowarce do telefonu, ale brak mojego
wielkiego, zdezelowanego laptopa odczułam mocno. Zwłaszcza że
zasilacz, kurde, wziął...
Mama
bardzo niechętnie się ze mną pożegnała i wreszcie zostałam
sama. Jęknęłam sobie sama dla siebie, zaklęłam pod nosem i
jeszcze raz przyjrzałam współlokatorce/współlokatorowi (zakreśl
odpowiednie). Uznawszy, że to chyba nie jest rodzaj człowieka, z
jakim mogę nawiązać kontakt – utrudniony przez słuchawki w
uszach i to, że osoba ta czytała z bólem na twarzy jedno
z gorszych romansideł paranormalnych, co wraz z kolorem piżamy
niejako pomogło mi sklasyfikować ją jako kobietę – spróbowałam
zająć się książką.
Po
jakimś czasie rozpierająca mnie energia zaczęła się ulatniać,
więc położyłam się na trochę. „Trochę” przerodziło się w
„do rana”. Gdy obudziłam się koło ósmej, nie mogąc dłużej
spać z powodu chaosu na korytarzu, przeczuwałam, że wydarzy się
coś nieprzyjemnego. Czekałam, starając się udawać, że jeszcze
śpię (jakby to mogło w czymkolwiek pomóc), aż w końcu się
doczekałam – lekarza przychodzącego do mnie w odwiedziny z dwoma
strzykawkami, z czego jedna była gigantyczna, i nową kroplówką.
Jedna ze strzykawek okazała się specyfikiem, który profilaktycznie
wstrzykiwało się wszystkim w brzuch, ale urządziłam taką
histerię na tę wieść, że i tak ostatecznie podali mi go w
ramię. Ta większa była lekiem przeciwbólowym, którego podanie
bolało o wiele mocniej, niż sama blizna po operacji. Zarąbiste te
szpitale. Na szczęście potem nieco mnie pocieszyli, bo następną
niespodzianką było śniadanko. Wprawdzie opasła kucharka w brudnym
fartuchu zaserwowała mi glutowaty kleik, ale i tak po całodziennej
głodówce miałam wrażenie, że jem coś najwspanialszego pod
słońcem. Pochłonęłam całą porcję do ostatniej kropelki i
ruszyłam na poszukiwania pani z kuchennym wózkiem, by wyżebrać
dokładkę. Udało mi się wynegocjować zaledwie pół porcji, lecz
i tak byłam w miarę usatysfakcjonowana. Trochę bałam się zjeść
cokolwiek więcej, ale liczyłam na to, że rodzice przyniosą mi
jakieś czekoladki, to sobie je pociamkam, gdy zrobi mi się w
brzuchu nieprzyjemnie pusto.
Czułam
się po prostu wspaniale, a energia mnie rozpierała. Wiedziałam, że
coś tam jednak powinno mi się dziać w miejscu, gdzie wychlastali
mi kawałek mnie, ale jakoś nie miałam wrażenia, żeby to było
szczególnie problematyczne. Nudziłam się w łóżku potwornie.
Chciało mi się biegać, śpiewać, tańczyć, robić pompki...
cokolwiek, czym mogłabym się zająć. Cztery razy przeszłam się
do łazienki i z powrotem, następnie wybrałam na zwiedzanie
okolicy.
I
jakoś tak gdy szósty raz przemierzyłam korytarz, z ciekawości
zaglądając dyskretnie do wszystkich pomieszczeń, wlazłam w
lekarza.
– Boże,
przecież pani nie wolno samej wstawać! – wydarł się na mój
widok, niemal upuszczając niesiony plik dokumentów.
– Dlaczego?
Przecież dobrze się czuję – zdziwiłam się szczerze. – Kiedy
będę mogła wyjść do domu?
Już
miał coś powiedzieć, gdy pojawił się za nim inny lekarz, tym
razem kobieta. Dokładnie tak samo przerażona.
– Co
ona tu robi? Przecież powinna leżeć! – wykrzyknęła na mój
widok.
– Ale
dlaczego mam leżeć? Przecież nic mnie nie boli. Czuję się
wspaniale, jakbym magicznie ozdrowiała. Patrzcie, jaka jestem
zdrowa... – Już miałam zacząć robić pajacyki, ale facet w
ostatnim momencie złapał mnie za ramiona.
– Zaraz,
zaraz. Nie kręci ci się w głowie? Ty nie masz przypadkiem
uczulenia na morfinę?
– Z
tego, co wiem, to nie – wyjaśniłam uprzejmie. Coraz mniej
podobało mi się przerażenie w jego oczach, ale zbyt bardzo chciało
mi się spacerować, by się tym jakoś szczególnie przejąć.
Chwilę postałam i już mnie nosiło.
– A
ile jej tej morfiny dałeś? – wtrąciła się kobieta. – Ważył
ją ktoś wcześniej? Dziecko, ile ty ważysz?
– Czterdzieści
trzy kilogramy – odparłam zgodnie z prawdą.
Facet
upuścił teczkę na dobre i puścił mnie z wrażenia, szeroko
otwierając usta.
– Oż
ja pier... – W ostatnim momencie ugryzł się w język i złapał w
rozpaczliwym geście za głowę. – Już do łóżka!
– No
ale co się stało?! – Zaparłam się nogami jak dziecko, gdy
pchnął mnie w kierunku mojej sali.
– Właśnie,
ty myślałeś, że ile ona waży?! – zbulwersowała się lekarka.
– No
dałbym jej z pięćdziesiąt. Przecież zabiedzona nie jest –
jęknął.
Chwilę
panowała cisza.
– Czyli
nikt jej wcześniej nie ważył, tak? – Kobieta patrzyła na niego
trochę tak, jakby zamierzała użyć na nim swojego stetoskopu w
charakterze garoty.
– A
jak myślisz? – parsknął i siłą zaciągnął mnie do sali.
Całym sobą przedstawiał obraz prawdziwej urażonej męskiej dumy.
– Czyli
co, dostałam za dużo przeciwbólowego? – dopytywałam. – Na
pięćdziesiąt kilogramów? Ale to chyba nie jest jakaś szczególnie
duża różnica w dawce? Co innego, jakbym na sto dostała, to może
wtedy...
– Wystarczyło,
żebyś zachowywała się jak naćpana – burknął.
– Ach,
dzień szczerości, tak? – palnęłam, zanim zdążyłam się
powstrzymać. Pozwoliłam posadzić się na łóżku.
– Po
prostu przyjmij do wiadomości, że nie wolno ci samej wstawać. Za
chwilę przyjdę i cię obejrzę – zapowiedział i wyszedł na
korytarz.
Zarąbiście.
Czyli co tu właściwie zaszło...? I skąd on wziął to
pięćdziesiąt kilogramów? No na tyle to z pewnością nie
wyglądam. Czterdzieści sześć maks...
Chyba
muszę podpytać, skąd oni te fajne zastrzyki biorą, bo tyle
energii jeszcze nigdy nie miałam. Panicznie boję się zastrzyków,
ale coś takiego czasem w szkole by się przydało...
Po
paru minutach koleś ponownie się pojawił i wziął mnie do swojego
gabinetu na badania. Gdy wróciłam na salę, obiecując, że
nie będę ruszać opatrunku (choć bardzo mnie ciekawiło, co się
pod nim dzieje), czekała na mnie kolejna niespodzianka: jedno z
dwóch wolnych łóżek w mojej sali okazało się zajęte. Moszcząca
się na nim staruszka w odrobinę powyciąganej koszuli nocnej
wyglądała mi na całkiem sympatyczną, ale obawiałam się, że to
będzie jeden z tych przypadków, w których zwykło się używać
zwrotu „pozory mylą”...
Jak
się okazało – miałam świętą rację.
– Ojej,
co tu robi taka młodziutka panienka?! – wykrzyknęła na mój
widok, załamując ręce. Dosłownie.
– Eee...
– Odrobinkę zatkało mnie na tak niecodzienne powitanie. –
Wyrostek – palnęłam wreszcie w ramach obszernego sprawozdania,
nie wymyśliwszy nic więcej. Ani trochę nie chciałam, żeby babka
się do mnie przyczepiła. Sympatyczna staruszka, z którą można
normalnie porozmawiać – proszę bardzo, ale tu chyba miałam do
czynienia z...
– Będę
się o ciebie modlić, dziecko.
...z
prawdziwym moherem. Takim rodem z tandetnych dowcipów.
Gdy
już zostałam zmuszona do opowiedzenia całej historii swojego życia
i zdążyłam załamać się przynajmniej trzy razy, zapadła
chwila upragnionej ciszy. Już miałam nadzieję, że uda mi się
zabrać za książkę...
He,
a kij! Kobitka wstała, powiedziała coś do siebie, postękała i...
włączyła telewizor. Teraz to już mnie szlag jasny trafił.
Pierdzielnęłam książkę na stolik, położyłam się i zakryłam
głowę poduszką.
Moi
kochani rodzice raczyli pojawić się koło szesnastej, gdy już
zdążyłam upaść na tyle nisko, by oglądać z zapartym tchem
lecący akurat znany serial paradokumentalny.
– No
i jak się czujesz? – spytała na powitanie mama, zajmując tacie
jedyne krzesło.
– Ujdzie.
A kiedy będę mogła stąd iść? – Wątpiłam, żeby coś się od
wczoraj zmieniło, ale nie zaszkodziło przecież spytać...
– Pojutrze.
Szlag.
– Mamy
dla ciebie nowinę! – Mama nagle jakby nabrała więcej energii,
choć nie potrafiłam określić, czy była to energia pozytywna.
– Nie
spodoba ci się – ostrzegł z marszu tata.
– A
może jednak? Nie skreślaj jej... – Rodzicielka odetchnęła
głęboko, jak przed skokiem do lodowatej wody. – Po zabiegu nie
musisz wracać do szkoły jeszcze przez trzy dni. Ciocia i wujek
z Warszawy zaprosili cię do siebie na ten czas.
W
jednym momencie poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
O
nie, tylko nie moja rodzina z Warszawy! Tylko nie walnięta ciocia,
mająca obsesję porządku i przedmiotów, które kosztują dwa razy
tyle, ile powinny, posłuszny jej wujek, moja gotycka kuzynka Madzia
i jej nienormalna siostra Agata! No kurde, tylko nie oni!
– Mogę
odmówić, prawda? – jęknęłam z nadzieją. Choć leżałam,
myślałam, że zemdleję.
– Nie
bardzo. Dawno już ich nie widzieliśmy...
Opadłam
bezsilnie na poduszki. Czyli przegrałam.
Jezu,
ja już bym wolała dłużej w tym szpitalu posiedzieć.
– Wy
ich nie widzieliście dawno, więc wysyłacie mnie? – wydukałam,
gdy już zdołałam nieco ochłonąć. – Przecież to okrutne...
– Oj,
Leah, przemęczysz się. Co ja poradzę? Wiesz, jaka jest ciocia.
Jeśli chcesz, to próbuj z nią o tym dyskutować.
Tym
argumentem zostałam całkowicie pokonana. Każdy wie, że z ciocią
się nie dyskutuje, bo jak sobie coś postanowi, to nie ma mocnych.
Jak tak się nad tym zastanawiam, to podczas rozmowy o moim
przyjeździe mama mogła cioci wspomnieć, że nie bardzo będę
chciała, ale przecież do cioci to nie dotrze. Jakbym odważyła się
umówionego dnia nie pokazać, to pewnie by po mnie przyjechała i
zawiozła do Warszawy siłą.
Pogadałam
sobie jeszcze chwilę z rodzicami i pozwoliłam im wreszcie wrócić
do domu. Spróbowałam jakoś pogodzić się z czekającym mnie
koszmarem i w tym czasie zająć czymś innym, by nie myśleć o tym
za dużo – nawet okazję miałam, bo starsza pani z łóżka obok
wreszcie poszła na jakieś badania i mogłam wyłączyć telewizor –
ale ponownie ktoś postanowił pokrzyżować moje plany. Ja nie wiem,
jak to jest do końca, ale coś słyszałam, że po zabiegu należy
odpoczywać, a nie przyjmować pielgrzymki gości, z których
każdy czegoś chce. I każdy z kolei przynosi ze sobą gorszą
wiadomość...
Jared
i Quills dość dziwnie wyglądali w swoim towarzystwie. Ich wzajemna
niechęć jest już właściwie legendarna – istniała od samych
początków sfory, kiedy to mogłam jedynie pomarzyć o członkostwie,
rozwijała się prężnie, gdy dołączyłam do stada, i ewoluowała
w najlepsze, gdy Jared powziął do mnie nieodwzajemniony afekt, tym
samym następując Quillsowi na przysłowiowy odcisk. W końcu nie
dość, że się nie lubią, to jeszcze Quills zna mnie praktycznie
od mojego urodzenia i traktuje jak młodszą siostrzyczkę. A
wiadomo, jak to jest, gdy ktoś próbuje dobierać się do twojej
młodszej siostrzyczki.
No
więc tak – Quillsa raczej się spodziewałam, bo to oczywiste, że
jakoś tam na swój sposób się o mnie martwi, ale na widok, że
przyszedł wraz z Jaredem, prawie spadłam z łóżka. Emo w różowej
piżamie, od wczoraj beznamiętnie zaczytujące się tym parszywym
romansidłem bez żadnych widocznych postępów, również okazało w
końcu jakieś emocje. A konkretnie przerażenie. No cóż – nawet
jeśli chce się być miłym, nie można mojego kochanego Alfy uznać
za całkowicie normalnego. Jest wysoki, dobrze zbudowany, może nawet
bardziej atletyczny, niż większość dobrze zbudowanych chłopaków
w tym wieku, wygląda na dwadzieścia parę lat, ma długie, proste
włosy do ramion (oczywiście całkiem białe), białą skórę i
czerwone oczy. Słabo przypomina zwykłego człowieka, a od albinosa
z podręczników do genetyki również się różni. U niego ta
przypadłość nie wygląda wcale jak choroba, a ciekawy typ urody.
Oprócz tego, że chowa się przed słońcem, musi nosić okulary
przeciwsłoneczne i ma całkiem dużą wadę wzroku, nijak mu to w
życiu nie przeszkadza. A wręcz podkreśla swoją bladość,
ubierając się we wszelkie odcienie czerni. I goląc nie częściej,
niż raz na miesiąc.
– I
jak, Leah, co się stało? – Jared natychmiast przysiadł na skraju
łóżka. Moja strefa osobista zaskomlała żałośnie.
– Zasadniczo
to... – Niepewnie spojrzałam na Quillsa stojącego u mojego boku
z założonymi na piersi ramionami, jak ochroniarz. Jakby tylko
czekał, aż kolega zrobi jeden nieostrożny ruch w moją stronę, by
móc złapać go za fraki i wywalić za drzwi. – Zasadniczo to nie
wiem. To trochę skomplikowane.
– A
jak się czujesz? – Mój amant nachylił się niebezpiecznie.
– Przepraszam,
że będę nieczuły, ale może po kolei? – Albinosowi coś
zabulgotało w gardle.
Korciło
mnie, żeby powiedzieć coś, co pomoże sprowokować kłótnię –
w końcu rozrywki jakiejś potrzebowałam, a i po opatrunki po bójce
nie musieliby iść daleko – ale w ostatnim momencie ugryzłam się
w język.
– Dobra,
po kolei. – Podsunęłam im paczkę ciastek, którą sprezentowała
mi staruszka, a której nie wolno mi było napocząć. Niech się
czymś zajmą. – Ten ból po ataku mi nie przeszedł do rana.
Poszłam do szkoły, bo ogólnie czułam się do zniesienia, ale
złapało mnie tak, że Jared prowadził mnie do pielęgniarki.
– Jared
prowadził cię do pielęgniarki? A co tam Jared robił? – wycedził
Quills.
Rany,
jego naprawdę bardziej obchodzi to, niż moje problemy?
– Tak,
Jared zaprowadził mnie do pielęgniarki. Kontynuując –
zapowiedziałam znacznie głośniej, niż wypadało – rodzice po
mnie przyjechali i zabrali mnie do szpitala. I wiecie, co się
okazało? Coś w badaniach mi nie pykło i uznali, że mam zapalenie
wyrostka. Tylko weźcie się teraz zorientujcie, czy naprawdę, czy
to magia tamtego białego wilka nie działa tylko na mózg. – W
razie czego jeszcze raz zerknęłam na emo, ale na szczęście już
nie patrzyła w naszą stronę, a w uszach miała słuchawki.
– To
trochę... niepokojące. – Albinos pomasował czoło. – Nie mam
pojęcia, co o tym myśleć. A ten ból... to zmienił się
chociaż trochę? Czy sama w to nie wierzysz?
– Ten
ból miał się tak, jakby siedział mi tylko w głowie. Nie czułam
się tak, jakby fizycznie coś mi dolegało – wyjaśniłam.
– A
kiedy wychodzisz? – Jareda interesowało tylko jedno.
– Pojutrze?
Chyba tak. Tylko od razu po tym jadę do Warszawy do wujostwa.
– Kurde,
jak to?! – Quills prawie spadł z krzesełka, na którym wreszcie
przed chwilą usiadł. – Jesteś nam potrzebna!
– Tak,
mi też strasznie się to podoba. Ty wiesz, ile ja bym dała, by tam
nie jechać? – jęknęłam. – Poza tym, i tak chyba przez jakieś
parę dni o przemianie w wilka mogę tylko pomarzyć.
– No
tak. Wybacz. – Przywłaszczył sobie dwa ostatnie ciastka i rzucił
opakowanie do kosza stojącego w drugim końcu sali. Jakimś cudem
trafił. – A jak się czujesz, w takim razie?
– Rano
czułam się na tyle wspaniale, że nawet chodziłam za jedzeniem,
ale chyba po prostu przeholowali wtedy z lekami przeciwbólowymi.
Teraz mnie trochę boli.
Widziałam
po Jaredzie, że chciał jakoś wyrazić czające się w spojrzeniu
współczucie, więc szybko zmieniłam temat na jakąś kompletną
głupotę.
Gdy
koledzy wyszli pół godziny później (a nawet nie tyle wyszli, co
zostali przegonieni przez wyruszającego na obchód lekarza), na salę
wróciła moja ukochana starsza pani. Już do wieczora miło
spędziłam czas, dyskutując z nią o problemach świetnie zagranych
bohaterów „Trudnych spraw”. Głupio to przyznać, ale oprócz
tego, że nieco nawiedzona i z pewnością obdarzona raczej niezbyt
dobrym gustem filmowym, staruszka była bardzo sympatyczna.
Przynajmniej nie próbowała się więcej za mnie modlić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz