poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 13


Położenie się do łóżka nie było może szczególnie problematyczne, lecz rozebranie się wcześniej przysporzyło mi tyle problemów, że przez chwilę miałam nawet pomysł, by tego nie robić. Nie wiem, czy zasnęłam, czy raczej straciłam przytomność – grunt, że film urwał mi się stosunkowo szybko, dzięki czemu poczułam ulgę. Złudną, ale to zawsze coś. Wciąż miałam nadzieję, że ból się rozejdzie – no przecież w przypadku chłopaków zawsze tak było, często wystarczało nawet, by biały wilk po prostu spuścił z nich wzrok – lecz rano obudziłam się z opuchniętymi oczami i chęcią rzucenia się przez okno. I to w trybie natychmiastowym. Jeśli zaszła jakakolwiek zmiana, to jedynie na gorsze.
Usiadłam ostrożnie, próbując wsłuchać się we własne ciało. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na to, że ten ból jest... jakiś dziwny. Z jednej strony ciągle tam był, przeszkadzał, nie bardzo mogłam przez niego oddychać, ale z drugiej... to było trochę tak, jakby mi się przyśnił. Czasem tak jest – we śnie ma się wrażenie, że coś człowieka boli, i to mocno, a gdy się budzi, choć uświadamia sobie, że to było jedynie złudzenie, wciąż odruchowo się oszczędza, jakby to mogło w każdej chwili wrócić. Jakby ból znajdował się bardziej w głowie, niż rzeczywiście w ciele. To tylko mocniej utwierdzało mnie w przekonaniu, że tak naprawdę nic mi nie jest. Że to ostatki tej idiotycznej magii.
Czułam się tak, jakbym znajdowała się w dwóch ciałach: jednym cierpiącym katusze i drugim przyglądającym mu się z silnym, ale nieprzesadnym współczuciem.
Postanowiłam nie histeryzować i jakoś spróbować wziąć się w garść.
Szykowało mi się dość niewesoło. Nie byłam w stanie przełknąć nic konkretnego, bo na samą myśl o jedzeniu robiło mi się niedobrze, więc zadowoliłam się tylko ugryzieniem kawałka ciasta. Rodzice popatrywali za mną z niepokojem, ale nie odzywali się. Może uznali, że po prostu się nie wyspałam.
Chyba najlepszym wyznacznikiem tego, że coś jest mocno nie tak, było to, że wcale nie starałam się zrobić wszystkiego, by uniknąć pójścia do szkoły. Zwykle jestem w stanie nawet symulować poważną chorobę, a tu proszę! Argument miałam bardzo mocny, a i tak pozwoliłam się tam zawieźć, grzecznie wysiadłam z samochodu i powlokłam się na lekcje, obrzucając jeszcze jednym niechętnym spojrzeniem cały budynek.
Uświadomiłam sobie, że nie opisałam go jeszcze z zewnątrz, a od tej strony też stanowi dość sporą ciekawostkę... Każdy sektor jest osobnym skrzydłem, pomalowanym na odpowiedni kolor – bladożółty, łososiowy, który chyba miał być podobny do czerwieni w środku, pastelowy zielony i błękitny. I to, choć kojarzy się jedynie z przedszkolem, może i nie byłoby tak straszne, gdyby nie to, że ściany do wysokości jakichś dwóch metrów obito klinkierem. A właściwie nie klinkierem, tylko jakąś jego marną imitacją, którą przy odrobinie dobrych chęci da się odlepić paznokciem. Ma to to kolor ciepłego, rzadkiego... no wiecie. Grunt, że jest nieco nieapetycznie.
Miałam jakąś lepszą chwilę, bo udało mi się nawet zmienić buty w szatni, lecz gdy szłam po schodach w stronę klasy matematycznej, ponownie chwyciło mnie z pełną mocą. I to wcale nie było nic, co można by zrzucić na karb nienawiści do przedmiotu, jaki mnie czekał... Po prostu aż jęknęłam, zgarbiłam się, mając nadzieję, że to przyniesie jakąś ulgę, i ostatkiem sił dowlokłam się do parapetu na półpiętrze. Usiadłam na nim – a właściwie nie tyle usiadłam, co zwinęłam się w kłębek nieszczęścia – i zamknęłam oczy.
Nie wiem, ile tak siedziałam. Grunt, że obudził mnie Jared.
A ty nie na lekcji? – spytałam bez entuzjazmu.
Twoja torebka. – Na jednym palcu wyciągnął w moją stronę zagubiony przedmiot. Gdy ja sama wyciągnęłam po nią rękę, prawie zwaliłam się z parapetu, tak ciężka była. – Co ci jest? Nadal cię boli?
Pokiwałam głową. Nieprzyjemnie mi się mówiło.
Wiem, że to by był trochę głupi zbieg okoliczności, ale może naprawdę masz zapalenie wyrostka?
Raczej wątpię...
Chyba wcale mnie nie słuchał, bo podszedł tylko bliżej, złapał mnie pod ramię i postawił na nogi, choć gotowa byłam go nawet pogryźć, byle by tylko tego nie robił.
Zaprowadzę cię do pielęgniarki – zapowiedział.
Jezu, a co mi pielęgniarka pomoże?! – zaskamlałam. Niestety byłam o wiele za słaba...
Już po pierwszym bilansie ponad dwa lata temu solennie przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie pojawię się w gabinecie szkolnej higienistki. Nie, dopóki nie upierze fartucha i nie zacznie używać innych narzędzi dla każdego ucznia, gdy co jakiś czas wciela się w rolę dentystki. No po prostu nie ma bata. Ja wiem, że czasy, w których można było w placówkach medycznych nabawić się wszy i gangreny już dawno przeminęły, ale w tym przypadku mam mocne wątpliwości...
Pielęgniarka wielce przejęła się moim losem (a w szczególności tym, że ten mój los oderwał ją od czytania czasopisma o jakże wzruszającym tytule „Sekrety i zwierzenia”) i kazała położyć mi się na niewygodnej leżance. Nie miałam siły, by zaprotestować, więc wykonałam posłusznie polecenie. Nawet dałam się napoić kroplami miętowymi, które biedna kobitka zwykła stosować w przypadku każdej choroby, łącznie ze złamaniami otwartymi. Grzecznie położyłam się na boku i zgodziłam się zaczekać, aż panaceum zadziała, obserwując jednocześnie, jak Jared skutecznie opiera się próbom wyproszenia go z pomieszczenia. Gdy kobitka zorientowała się wreszcie, że na chłopaka mocnych nie ma i wróciła do czytania, zdrzemnęłam się przez chwilę. Gdy się obudziłam, pielęgniarka uznała, że zadzwoni po moich rodziców i pogotowie, i wybiegła z gabinetu, trzaskając mocno drzwiami.
Rodzice spoko, no ale pogotowie?! – zaczęłam histeryzować. – Co ja, chora jestem, żeby dla mnie pogotowie wzywać?! Jeszcze nie zwariowałam, żeby dać z siebie zrobić szkolną atrakcję tygodnia!
Pomyśl, że to może być jedyna możliwość przejechania się karetką w twoim życiu. – Kumpel puścił mi oko, uśmiechnął się perfidnie i ani myślał pomóc.
Ale ja nie chcę! – wydarłam się ostatni raz.
Nikogo to, kurde, nie obeszło.
Rodzice pojawili się w rekordowym czasie, bo niecałe dziesięć minut po tym, jak zostali o zajściu poinformowani. Wolałam nawet nie zastanawiać się nad tym, ile zdjęć z fotoradarów przyjdzie do nas w najbliższym czasie, i choć wcale nie chciałam wstawać, dla świętego spokoju zgodziłam się, żeby tata pomógł mi wsiąść do samochodu. Dzięki Bogu miłe panie z centrali ratunkowej nie zgodziły się na wysłanie karetki w tak błahym przypadku, jak jakiś tam wyrostek.
Nigdy nie przypuszczałam, że droga do szpitala może trwać tak krótko. Tylko na moment przymknęłam oczy, by skupić się na obmyśleniu jakiegoś planu, a już usłyszałam, jak mama przeklina, szukając miejsca na pękającym w szwach parkingu. Z trudem powstrzymałam bolesny jęk i ze zrezygnowaniem rozejrzałam się wokół. Po jednej stronie wznosiła się typowo postsocjalistyczna bryła szpitala, pokryta spływającym wraz z każdym mocniejszym deszczem tynkiem, a po drugiej sympatyczny park wypełniony starymi drzewami. Chyba nietrudno zorientować się, który kierunek najchętniej bym obrała...
Tak, gdy rozpaczliwie potrzebuje się czasu, by wymyślić, jak z niewygodnej sytuacji wybrnąć, zawsze go zabraknie. Wysiadłam z samochodu, odmówiłam, gdy tata wysnuł pomysł wzięcia mnie na ręce, choć przez chwilę naprawdę mnie korciło, i posnułam się w stronę wejścia. Dobra, nadal mnie bolało, i to porządnie, ale żeby od razu do szpitala...? Wiedziałam, że nic mi nie jest, że to okruchy tego, jak wczoraj biały wilk potraktował mnie swoją magią, więc jakiekolwiek badania zupełnie mi się nie podobały. Ja potrzebuję zwinąć się w kulkę, poleżeć w łóżku, i na pewno mi przejdzie, a nie użerać się z lekarzami. Jeszcze mi coś znajdą...
W szpitalu – jak to w szpitalu – śmierdziało starością, chorobą i nieszczęściem. Chyba każdy przyzna, że atmosfera w takich miejscach jest przytłaczająca. Zawsze byłam bardzo empatyczna, nic więc dziwnego, że gdy tylko przekroczyłam próg, poczułam się okropnie. Aż skuliłam ramiona, schodząc wyślizganymi stopniami z lastriko do piwnic, gdzie znajdowała się izba przyjęć. Co to za pomysł, by robić takie miejsce w piwnicy?! W wąskich korytarzach, pomalowanych żółtą farbą o wysokim połysku, w których mieściła się poczekalnia, panowała taka atmosfera, że z miejsca niemal uwierzyłam w to, że faktycznie coś mi jest.
Mama chwilę pokłóciła się z niezbyt sympatycznymi paniami z rejestracji, wreszcie usiadła obok mnie na chybotliwym krześle i zapięła mi na nadgarstku czerwoną opaskę. Sama nie wiem dlaczego, ale poczułam się po prostu oznakowana, jak bydło.
No i jak? Wytrzymasz? – Mama nachyliła się nade mną z troską wymalowaną na twarzy.
Ja nawet nie wiem, co tu robię – prychnęłam. Wciąż jeszcze nie wybaczyłam jej, że nie wzięła pod uwagę tego, że mam coś do powiedzenia w kwestii swojego samopoczucia.
Daj spokój! Przestań się wściekać, przecież musimy zrobić te badania!
Postanowiłam więcej się nie odzywać. Kontrargument miałam całkiem mocny, ale obawiam się, że nie wszyscy by w niego uwierzyli.
Siedziałam tak sobie, patrzyłam po innych cierpiących ludziach, których było tyle, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest jakaś nowa moda, i ogólnie bolało mnie coraz mocniej. Z początku próbowałam zająć się jakąś głupią grą na telefonie, ale gdy zorientowałam się, że z zamkniętymi oczami lepiej się trzymam, położyłam się na zsuniętych razem krzesłach, w głębokim poważaniu mając to, że inni też mogą chcieć usiąść. Z tego, co wyczytałam z „legendy” na przeszklonej ściance rejestracji wynikało, że osoby z czerwoną opaską przyjmowane są natychmiast. Słabo to widziałam.
Po jakimś czasie mama zaczęła się niecierpliwić. O ile tata podchodził do wszystkiego niemal flegmatycznie, delikatnie tylko przebąkując coś o jakości usług, o tyle ona zaczęła się kręcić, zupełnie przestała reagować na to, co się do niej mówiło, i warczała do samej siebie coś, czego właściwie nie dało się zrozumieć. Po upływie jeszcze kilku minut zerwała się z miejsca, przygładziła ubranie i bez pukania wparowała do pokoju przyjęć, już od progu wrzeszcząc:
Przepraszam bardzo, jestem lekarzem!
Nawet podziałało, bo drzwi nie zdążyły się na dobre za nią zamknąć, a już wołali mnie do środka. Całkiem śmieszne to było.
Pobrali mi krew, ponaciskali brzuch, co oczywiście nie wyzwoliło żadnej reakcji, i podłączyli mi kroplówkę z czymś przeciwbólowym, choć protestowałam jak mogłam. Igły to zdecydowanie to, co budzi we mnie ślepe przerażenie – samo pobranie krwi już nadwyrężyło moją cierpliwość, a gdy jeszcze zobaczyłam do tego wenflon... Jak zwykle nie pozwoliłam wkłuć go we wnętrze łokcia, tylko w wierzch dłoni, co bolało jak jasna cholera. Jak już mnie oporządzili, zostałam ułożona na niezbyt wygodnej leżance i zapomniana. Pewnie do czasu przyjścia wyników pobrania krwi, kiedy to bezceremonialnie wywalą mnie za drzwi.
Leżałam tak sobie jakiś czas, obserwując – delikatnie mówiąc – opierdzielającą się kadrę medyczną i przewijających przez gabinet pacjentów, z których większość okazała się symulantami. Po tym, jak zdegustowane koniecznością pracy panie ich traktowały, można było łatwo wywnioskować, że ja sama również nie mam co liczyć na ciepłe słowa, gdy już wyjdzie na jaw, że kompletnie nic mi nie jest. Ku rozpaczy mamy, jak tylko poczułam się nieco lepiej, wraz z tatą zabrałam się za głupawkę w pełnym wydaniu. Po całym szeregu złośliwych komentarzy i wymyślonych na poczekaniu absurdalnych scenariuszy, z których co jeden, tym bardziej okrutny i zwyczajnie wredny był, zaczęła udawać, że nie jest tu z nami.
Jedna z kobiet wyjątkowo nie przypadła mi do gustu. Ratowniczka w odblaskowym stroju, która nie bardzo wiem, co tu właściwie robiła, już podczas zbierania ode mnie wywiadu okazała się wyjątkowo niemiła. Wyglądała na taką dopiero co po dwudziestce, a więc na niewiele starszą ode mnie, ale od początku traktowała mnie jak śmiecia. Jak zawadzający paproch, z którym należałoby się rozprawić, bo stoi na przeszkodzie do dnia wolnego... Z początku całkowicie ją ignorowałam, bo liczyłam na to, że po zamienieniu tych kilku słów nasza znajomość się skończy, ale gdy podeszła do mnie, by skontrolować kroplówkę, zorientowałam się, że miałam próżną nadzieję.
Lek ci się skończył? – burknęła, kombinując coś przy przezroczystej żyłce, na którą wolałam nie patrzeć, bo robiło mi się wtedy słabo.
Możliwe. – Krótko zerknęłam na buteleczkę na stojaku.
Jezu, no to trzeba mówić... – Wywróciła oczami jak typowa zdegustowana życiem gówniara.
Na to Leah odpaliła Hulka.
Pani to chyba nie jest najmilsza? – spytałam perfidnie. Tata niemal zauważalnie nadstawił uszu.
Siedząca w pobliżu mama jakby się zakrztusiła, pacjent i jedna z pielęgniarek spojrzeli w moją stronę.
Słucham? – wydukała ratowniczka, pierwszy raz racząc na mnie spojrzeć.
Nie rozumiem, dlaczego pani jest taka sympatyczna. Zrobiłam pani coś? Na złość pani zachorowałam? – drążyłam. Nie mam pojęcia, skąd nagle wzięło się we mnie tyle energii.
Tata zakrył twarz kołnierzem kurtki pod pretekstem pochylenia się nad ekranem telefonu, by tylko nie było widać, że coraz bardziej się śmieje. Mama chyba szykowała się do kopnięcia mnie w kostkę, ale z uwagi na to, że byłam cierpiąca, zdołała się powstrzymać.
Już nabierałam powietrza, by zarzucić kolejnym błyskotliwym tekstem, gdy wybawienie dla ratowniczki ukazało się z najmniej spodziewanego kierunku. Była nim jedna z pielęgniarek, która wparowała na salę, machając jakimś wydrukiem, i zwróciła się do mnie:
Jadłaś coś dzisiaj?
Niewiele. Ale co to ma do rzeczy?
No trudno, czekać nie możemy – rzuciła wyjaśniającym tonem do wyraźnie zmartwionej mamy, której już tłumaczyła coś kobieta w lekarskim kitlu.
Zaraz, o co chodzi?! – Gdy zabrała się za odpinanie dopiero co podłączonej nowej kroplówki, przestraszyłam się nie na żarty.
Masz zapalenie wyrostka, pojedziesz teraz na zabieg – wyjaśniła mama.
A mi, kurde, zrobiło się nagle zimno.
Przez moment chciałam w dziecinnym odruchu złapać się ramy leżanki, by nie zdołali mnie z niej ściągnąć. Całe życie mignęło mi przed oczami... No bo jak to?! Jakim cudem wyszło mi to w badaniach, gdy jestem pewna, że to jedynie okruchy magicznej mocy z wczoraj? Za nic nie uśmiechało mi się dać się pokroić za nic, ale co ja mogłam zrobić? Zapalenie wyrostka to przecież zagrożenie życia, jeszcze by mnie potraktowali czymś na uspokojenie i położyli na stół siłą... A tak to uniknę ewentualnych cierpień w przyszłości. Słabe to pocieszenie.
Cholernie się bałam. Niby wiedziałam, że nic takiego nie może się stać, ale nie potrafiłam powstrzymać chyba normalnych w podobnej sytuacji obaw: a co, jeśli się nie obudzę? Śmierć i jakiekolwiek zatracanie świadomości to jedne z moich największych lęków.
I ile ja tu będę musiała potem siedzieć? Spanie poza domem nigdy nie napawało mnie entuzjazmem, ale jeślibym tylko dostała chwilę na oswojenie się z tym, nie byłoby źle. Natomiast gdy tak po prostu postawili mnie przed odgórnie zaplanowanymi wakacjami... Byłam zagubiona, zdezorientowana, wściekła i przerażona.
Momentu, w którym zasnęłam, nie pamiętam. Zdawało mi się, że trwało to strasznie krótko, ale raczej wątpię, żebym obudziła się wcześniej, niż po trzydziestu minutach. Ale gdy już wreszcie otworzyłam oczy, poczułam się zupełnie rozbudzona. Nic mnie nie bolało, nie mdliło mnie, nie chciało się spać dalej. Podejrzewam, że do końca trzeźwo jednak nie myślałam, bo jedynym, na co miałam ochotę, było natychmiast zerwać się z łóżka i ruszyć na zwiedzanie.
Jak można było się łatwo domyślić, zdrowy rozsądek jednak wygrał i zostałam w miejscu. W pierwszej chwili nie bardzo rozumiałam, gdzie się znajduję, ale instynkt mi podpowiadał, że coś jest nie tak. Odruchowo starałam się płycej oddychać i nie napinać mięśni brzucha.
No i jak się czujesz? – Mama jednym susem dopadła do łóżka, które z każdą chwilą wydawało mi się bardziej niewygodne.
Właściwie to całkiem normalnie. Ile mam tu leżeć?
Miałam taką cichą nadzieję, że jeśli będę prawdziwym okazem zdrowia i energii, wyślą mnie do domu wcześniej, ale odpowiedź przecież mogła być tylko jedna.
Za jakieś trzy dni. Tata pojechał po twoje rzeczy.
I pewnie połowy nie weźmie, bo nie będzie wiedział, gdzie leżą. – Wywróciłam oczami.
Daj mu szansę, może tym razem sobie poradzi...
Jakoś tak czarno to widziałam, ale postanowiłam nie histeryzować przedwcześnie, tylko skupić się na tym, gdzie przyszło mi się znaleźć. Już po minucie wstępnej obserwacji mogłam z czystym sumieniem uznać, że jest w kij źle.
Sala była bardzo wąska, mała i wysoka. Ściany pomalowano na kolor z pogranicza łososiowego i żółtego, oprócz mojego stały tu trzy łóżka, w czym jedno zajmowało nieokreślonej płci emo w różowej piżamie, a na suficie brzęczały sobie cztery łyse jarzeniówki.
O Boże. Trzy dni, tak? Ja się do jutra zdążę powiesić. I to ze trzy razy...
Tata przyjechał po kilku minutach, strasznie zadowolony z siebie wręczył mi torbę z rzeczami i uciekł na korytarz, by nie musieć słuchać ewentualnych zażaleń. Musiałam przyznać, że nie jest źle, bo spakował książkę, którą akurat czytam, i dwie dodatkowe, których nie czytałam – zastanawiające, że się nie pomylił – i pamiętał o ładowarce do telefonu, ale brak mojego wielkiego, zdezelowanego laptopa odczułam mocno. Zwłaszcza że zasilacz, kurde, wziął...
Mama bardzo niechętnie się ze mną pożegnała i wreszcie zostałam sama. Jęknęłam sobie sama dla siebie, zaklęłam pod nosem i jeszcze raz przyjrzałam współlokatorce/współlokatorowi (zakreśl odpowiednie). Uznawszy, że to chyba nie jest rodzaj człowieka, z jakim mogę nawiązać kontakt – utrudniony przez słuchawki w uszach i to, że osoba ta czytała z bólem na twarzy jedno z gorszych romansideł paranormalnych, co wraz z kolorem piżamy niejako pomogło mi sklasyfikować ją jako kobietę – spróbowałam zająć się książką.
Po jakimś czasie rozpierająca mnie energia zaczęła się ulatniać, więc położyłam się na trochę. „Trochę” przerodziło się w „do rana”. Gdy obudziłam się koło ósmej, nie mogąc dłużej spać z powodu chaosu na korytarzu, przeczuwałam, że wydarzy się coś nieprzyjemnego. Czekałam, starając się udawać, że jeszcze śpię (jakby to mogło w czymkolwiek pomóc), aż w końcu się doczekałam – lekarza przychodzącego do mnie w odwiedziny z dwoma strzykawkami, z czego jedna była gigantyczna, i nową kroplówką. Jedna ze strzykawek okazała się specyfikiem, który profilaktycznie wstrzykiwało się wszystkim w brzuch, ale urządziłam taką histerię na tę wieść, że i tak ostatecznie podali mi go w ramię. Ta większa była lekiem przeciwbólowym, którego podanie bolało o wiele mocniej, niż sama blizna po operacji. Zarąbiste te szpitale. Na szczęście potem nieco mnie pocieszyli, bo następną niespodzianką było śniadanko. Wprawdzie opasła kucharka w brudnym fartuchu zaserwowała mi glutowaty kleik, ale i tak po całodziennej głodówce miałam wrażenie, że jem coś najwspanialszego pod słońcem. Pochłonęłam całą porcję do ostatniej kropelki i ruszyłam na poszukiwania pani z kuchennym wózkiem, by wyżebrać dokładkę. Udało mi się wynegocjować zaledwie pół porcji, lecz i tak byłam w miarę usatysfakcjonowana. Trochę bałam się zjeść cokolwiek więcej, ale liczyłam na to, że rodzice przyniosą mi jakieś czekoladki, to sobie je pociamkam, gdy zrobi mi się w brzuchu nieprzyjemnie pusto.
Czułam się po prostu wspaniale, a energia mnie rozpierała. Wiedziałam, że coś tam jednak powinno mi się dziać w miejscu, gdzie wychlastali mi kawałek mnie, ale jakoś nie miałam wrażenia, żeby to było szczególnie problematyczne. Nudziłam się w łóżku potwornie. Chciało mi się biegać, śpiewać, tańczyć, robić pompki... cokolwiek, czym mogłabym się zająć. Cztery razy przeszłam się do łazienki i z powrotem, następnie wybrałam na zwiedzanie okolicy.
I jakoś tak gdy szósty raz przemierzyłam korytarz, z ciekawości zaglądając dyskretnie do wszystkich pomieszczeń, wlazłam w lekarza.
Boże, przecież pani nie wolno samej wstawać! – wydarł się na mój widok, niemal upuszczając niesiony plik dokumentów.
Dlaczego? Przecież dobrze się czuję – zdziwiłam się szczerze. – Kiedy będę mogła wyjść do domu?
Już miał coś powiedzieć, gdy pojawił się za nim inny lekarz, tym razem kobieta. Dokładnie tak samo przerażona.
Co ona tu robi? Przecież powinna leżeć! – wykrzyknęła na mój widok.
Ale dlaczego mam leżeć? Przecież nic mnie nie boli. Czuję się wspaniale, jakbym magicznie ozdrowiała. Patrzcie, jaka jestem zdrowa... – Już miałam zacząć robić pajacyki, ale facet w ostatnim momencie złapał mnie za ramiona.
Zaraz, zaraz. Nie kręci ci się w głowie? Ty nie masz przypadkiem uczulenia na morfinę?
Z tego, co wiem, to nie – wyjaśniłam uprzejmie. Coraz mniej podobało mi się przerażenie w jego oczach, ale zbyt bardzo chciało mi się spacerować, by się tym jakoś szczególnie przejąć. Chwilę postałam i już mnie nosiło.
A ile jej tej morfiny dałeś? – wtrąciła się kobieta. – Ważył ją ktoś wcześniej? Dziecko, ile ty ważysz?
Czterdzieści trzy kilogramy – odparłam zgodnie z prawdą.
Facet upuścił teczkę na dobre i puścił mnie z wrażenia, szeroko otwierając usta.
Oż ja pier... – W ostatnim momencie ugryzł się w język i złapał w rozpaczliwym geście za głowę. – Już do łóżka!
No ale co się stało?! – Zaparłam się nogami jak dziecko, gdy pchnął mnie w kierunku mojej sali.
Właśnie, ty myślałeś, że ile ona waży?! – zbulwersowała się lekarka.
No dałbym jej z pięćdziesiąt. Przecież zabiedzona nie jest – jęknął.
Chwilę panowała cisza.
Czyli nikt jej wcześniej nie ważył, tak? – Kobieta patrzyła na niego trochę tak, jakby zamierzała użyć na nim swojego stetoskopu w charakterze garoty.
A jak myślisz? – parsknął i siłą zaciągnął mnie do sali. Całym sobą przedstawiał obraz prawdziwej urażonej męskiej dumy.
Czyli co, dostałam za dużo przeciwbólowego? – dopytywałam. – Na pięćdziesiąt kilogramów? Ale to chyba nie jest jakaś szczególnie duża różnica w dawce? Co innego, jakbym na sto dostała, to może wtedy...
Wystarczyło, żebyś zachowywała się jak naćpana – burknął.
Ach, dzień szczerości, tak? – palnęłam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Pozwoliłam posadzić się na łóżku.
Po prostu przyjmij do wiadomości, że nie wolno ci samej wstawać. Za chwilę przyjdę i cię obejrzę – zapowiedział i wyszedł na korytarz.
Zarąbiście. Czyli co tu właściwie zaszło...? I skąd on wziął to pięćdziesiąt kilogramów? No na tyle to z pewnością nie wyglądam. Czterdzieści sześć maks...
Chyba muszę podpytać, skąd oni te fajne zastrzyki biorą, bo tyle energii jeszcze nigdy nie miałam. Panicznie boję się zastrzyków, ale coś takiego czasem w szkole by się przydało...
Po paru minutach koleś ponownie się pojawił i wziął mnie do swojego gabinetu na badania. Gdy wróciłam na salę, obiecując, że nie będę ruszać opatrunku (choć bardzo mnie ciekawiło, co się pod nim dzieje), czekała na mnie kolejna niespodzianka: jedno z dwóch wolnych łóżek w mojej sali okazało się zajęte. Moszcząca się na nim staruszka w odrobinę powyciąganej koszuli nocnej wyglądała mi na całkiem sympatyczną, ale obawiałam się, że to będzie jeden z tych przypadków, w których zwykło się używać zwrotu „pozory mylą”...
Jak się okazało – miałam świętą rację.
Ojej, co tu robi taka młodziutka panienka?! – wykrzyknęła na mój widok, załamując ręce. Dosłownie.
Eee... – Odrobinkę zatkało mnie na tak niecodzienne powitanie. – Wyrostek – palnęłam wreszcie w ramach obszernego sprawozdania, nie wymyśliwszy nic więcej. Ani trochę nie chciałam, żeby babka się do mnie przyczepiła. Sympatyczna staruszka, z którą można normalnie porozmawiać – proszę bardzo, ale tu chyba miałam do czynienia z...
Będę się o ciebie modlić, dziecko.
...z prawdziwym moherem. Takim rodem z tandetnych dowcipów.
Gdy już zostałam zmuszona do opowiedzenia całej historii swojego życia i zdążyłam załamać się przynajmniej trzy razy, zapadła chwila upragnionej ciszy. Już miałam nadzieję, że uda mi się zabrać za książkę...
He, a kij! Kobitka wstała, powiedziała coś do siebie, postękała i... włączyła telewizor. Teraz to już mnie szlag jasny trafił. Pierdzielnęłam książkę na stolik, położyłam się i zakryłam głowę poduszką.
Moi kochani rodzice raczyli pojawić się koło szesnastej, gdy już zdążyłam upaść na tyle nisko, by oglądać z zapartym tchem lecący akurat znany serial paradokumentalny.
No i jak się czujesz? – spytała na powitanie mama, zajmując tacie jedyne krzesło.
Ujdzie. A kiedy będę mogła stąd iść? – Wątpiłam, żeby coś się od wczoraj zmieniło, ale nie zaszkodziło przecież spytać...
Pojutrze.
Szlag.
Mamy dla ciebie nowinę! – Mama nagle jakby nabrała więcej energii, choć nie potrafiłam określić, czy była to energia pozytywna.
Nie spodoba ci się – ostrzegł z marszu tata.
A może jednak? Nie skreślaj jej... – Rodzicielka odetchnęła głęboko, jak przed skokiem do lodowatej wody. – Po zabiegu nie musisz wracać do szkoły jeszcze przez trzy dni. Ciocia i wujek z Warszawy zaprosili cię do siebie na ten czas.
W jednym momencie poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
O nie, tylko nie moja rodzina z Warszawy! Tylko nie walnięta ciocia, mająca obsesję porządku i przedmiotów, które kosztują dwa razy tyle, ile powinny, posłuszny jej wujek, moja gotycka kuzynka Madzia i jej nienormalna siostra Agata! No kurde, tylko nie oni!
Mogę odmówić, prawda? – jęknęłam z nadzieją. Choć leżałam, myślałam, że zemdleję.
Nie bardzo. Dawno już ich nie widzieliśmy...
Opadłam bezsilnie na poduszki. Czyli przegrałam.
Jezu, ja już bym wolała dłużej w tym szpitalu posiedzieć.
Wy ich nie widzieliście dawno, więc wysyłacie mnie? – wydukałam, gdy już zdołałam nieco ochłonąć. – Przecież to okrutne...
Oj, Leah, przemęczysz się. Co ja poradzę? Wiesz, jaka jest ciocia. Jeśli chcesz, to próbuj z nią o tym dyskutować.
Tym argumentem zostałam całkowicie pokonana. Każdy wie, że z ciocią się nie dyskutuje, bo jak sobie coś postanowi, to nie ma mocnych. Jak tak się nad tym zastanawiam, to podczas rozmowy o moim przyjeździe mama mogła cioci wspomnieć, że nie bardzo będę chciała, ale przecież do cioci to nie dotrze. Jakbym odważyła się umówionego dnia nie pokazać, to pewnie by po mnie przyjechała i zawiozła do Warszawy siłą.
Pogadałam sobie jeszcze chwilę z rodzicami i pozwoliłam im wreszcie wrócić do domu. Spróbowałam jakoś pogodzić się z czekającym mnie koszmarem i w tym czasie zająć czymś innym, by nie myśleć o tym za dużo – nawet okazję miałam, bo starsza pani z łóżka obok wreszcie poszła na jakieś badania i mogłam wyłączyć telewizor – ale ponownie ktoś postanowił pokrzyżować moje plany. Ja nie wiem, jak to jest do końca, ale coś słyszałam, że po zabiegu należy odpoczywać, a nie przyjmować pielgrzymki gości, z których każdy czegoś chce. I każdy z kolei przynosi ze sobą gorszą wiadomość...
Jared i Quills dość dziwnie wyglądali w swoim towarzystwie. Ich wzajemna niechęć jest już właściwie legendarna – istniała od samych początków sfory, kiedy to mogłam jedynie pomarzyć o członkostwie, rozwijała się prężnie, gdy dołączyłam do stada, i ewoluowała w najlepsze, gdy Jared powziął do mnie nieodwzajemniony afekt, tym samym następując Quillsowi na przysłowiowy odcisk. W końcu nie dość, że się nie lubią, to jeszcze Quills zna mnie praktycznie od mojego urodzenia i traktuje jak młodszą siostrzyczkę. A wiadomo, jak to jest, gdy ktoś próbuje dobierać się do twojej młodszej siostrzyczki.
No więc tak – Quillsa raczej się spodziewałam, bo to oczywiste, że jakoś tam na swój sposób się o mnie martwi, ale na widok, że przyszedł wraz z Jaredem, prawie spadłam z łóżka. Emo w różowej piżamie, od wczoraj beznamiętnie zaczytujące się tym parszywym romansidłem bez żadnych widocznych postępów, również okazało w końcu jakieś emocje. A konkretnie przerażenie. No cóż – nawet jeśli chce się być miłym, nie można mojego kochanego Alfy uznać za całkowicie normalnego. Jest wysoki, dobrze zbudowany, może nawet bardziej atletyczny, niż większość dobrze zbudowanych chłopaków w tym wieku, wygląda na dwadzieścia parę lat, ma długie, proste włosy do ramion (oczywiście całkiem białe), białą skórę i czerwone oczy. Słabo przypomina zwykłego człowieka, a od albinosa z podręczników do genetyki również się różni. U niego ta przypadłość nie wygląda wcale jak choroba, a ciekawy typ urody. Oprócz tego, że chowa się przed słońcem, musi nosić okulary przeciwsłoneczne i ma całkiem dużą wadę wzroku, nijak mu to w życiu nie przeszkadza. A wręcz podkreśla swoją bladość, ubierając się we wszelkie odcienie czerni. I goląc nie częściej, niż raz na miesiąc.
I jak, Leah, co się stało? – Jared natychmiast przysiadł na skraju łóżka. Moja strefa osobista zaskomlała żałośnie.
Zasadniczo to... – Niepewnie spojrzałam na Quillsa stojącego u mojego boku z założonymi na piersi ramionami, jak ochroniarz. Jakby tylko czekał, aż kolega zrobi jeden nieostrożny ruch w moją stronę, by móc złapać go za fraki i wywalić za drzwi. – Zasadniczo to nie wiem. To trochę skomplikowane.
A jak się czujesz? – Mój amant nachylił się niebezpiecznie.
Przepraszam, że będę nieczuły, ale może po kolei? – Albinosowi coś zabulgotało w gardle.
Korciło mnie, żeby powiedzieć coś, co pomoże sprowokować kłótnię – w końcu rozrywki jakiejś potrzebowałam, a i po opatrunki po bójce nie musieliby iść daleko – ale w ostatnim momencie ugryzłam się w język.
Dobra, po kolei. – Podsunęłam im paczkę ciastek, którą sprezentowała mi staruszka, a której nie wolno mi było napocząć. Niech się czymś zajmą. – Ten ból po ataku mi nie przeszedł do rana. Poszłam do szkoły, bo ogólnie czułam się do zniesienia, ale złapało mnie tak, że Jared prowadził mnie do pielęgniarki.
Jared prowadził cię do pielęgniarki? A co tam Jared robił? – wycedził Quills.
Rany, jego naprawdę bardziej obchodzi to, niż moje problemy?
Tak, Jared zaprowadził mnie do pielęgniarki. Kontynuując – zapowiedziałam znacznie głośniej, niż wypadało – rodzice po mnie przyjechali i zabrali mnie do szpitala. I wiecie, co się okazało? Coś w badaniach mi nie pykło i uznali, że mam zapalenie wyrostka. Tylko weźcie się teraz zorientujcie, czy naprawdę, czy to magia tamtego białego wilka nie działa tylko na mózg. – W razie czego jeszcze raz zerknęłam na emo, ale na szczęście już nie patrzyła w naszą stronę, a w uszach miała słuchawki.
To trochę... niepokojące. – Albinos pomasował czoło. – Nie mam pojęcia, co o tym myśleć. A ten ból... to zmienił się chociaż trochę? Czy sama w to nie wierzysz?
Ten ból miał się tak, jakby siedział mi tylko w głowie. Nie czułam się tak, jakby fizycznie coś mi dolegało – wyjaśniłam.
A kiedy wychodzisz? – Jareda interesowało tylko jedno.
Pojutrze? Chyba tak. Tylko od razu po tym jadę do Warszawy do wujostwa.
Kurde, jak to?! – Quills prawie spadł z krzesełka, na którym wreszcie przed chwilą usiadł. – Jesteś nam potrzebna!
Tak, mi też strasznie się to podoba. Ty wiesz, ile ja bym dała, by tam nie jechać? – jęknęłam. – Poza tym, i tak chyba przez jakieś parę dni o przemianie w wilka mogę tylko pomarzyć.
No tak. Wybacz. – Przywłaszczył sobie dwa ostatnie ciastka i rzucił opakowanie do kosza stojącego w drugim końcu sali. Jakimś cudem trafił. – A jak się czujesz, w takim razie?
Rano czułam się na tyle wspaniale, że nawet chodziłam za jedzeniem, ale chyba po prostu przeholowali wtedy z lekami przeciwbólowymi. Teraz mnie trochę boli.
Widziałam po Jaredzie, że chciał jakoś wyrazić czające się w spojrzeniu współczucie, więc szybko zmieniłam temat na jakąś kompletną głupotę.
Gdy koledzy wyszli pół godziny później (a nawet nie tyle wyszli, co zostali przegonieni przez wyruszającego na obchód lekarza), na salę wróciła moja ukochana starsza pani. Już do wieczora miło spędziłam czas, dyskutując z nią o problemach świetnie zagranych bohaterów „Trudnych spraw”. Głupio to przyznać, ale oprócz tego, że nieco nawiedzona i z pewnością obdarzona raczej niezbyt dobrym gustem filmowym, staruszka była bardzo sympatyczna. Przynajmniej nie próbowała się więcej za mnie modlić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz