Rano
obudziłam się w takim nastroju, że najchętniej bym kogoś zabiła.
Nie wiem, ile spałam, mając przed sobą perspektywę tego wyjazdu –
godzinę? Mniej? Zdrzemnąć udało mi się dopiero nad ranem, gdy
już byłam tak wykończona ogólnym zamartwianiem się, że nie
mogłam dłużej utrzymać oczu otwartych. Gdy zadzwonił budzik –
o dziwo nie mój, chociaż byłam pewna, że go ustawiałam – przez
chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. I nie wiedziałam, czy chcę
się tego dowiadywać.
Gdy
już odważyłam się wstać i zacząć szukać ubrania, leżąca na
sąsiednim łóżku emo pierwszy raz od tych kilku dni okazała mi
jakiekolwiek zainteresowanie. Może i cieszyłabym się nieco
bardziej, gdyby którekolwiek ze słów i emocji, którymi mnie
poczęstowała, było pozytywne, ale gdy spotkałam się z ogólną
falą nienawiści z powodu obudzenia o tak barbarzyńskiej porze,
jaką była godzina 5:30, nie raczyłam nawet zwrócić na nią
uwagi. Kurde, jakbym miała wybór, to też spałabym jeszcze jakieś
sześć godzin, tak? Wstawanie w środku nocy jakoś nie sprawia mi
przyjemności, zwłaszcza gdy mam wolne. Poza tym... przypomnę
łaskawie, że to nie mój budzik, do cholery, zadzwonił!
Znalezienie
miejsca, w którym mogłabym pomalować się jak człowiek,
nastręczyło mi tyle trudności, że w efekcie opóźniłam się z
szykowaniem blisko pół godziny. W życiu nie przypuszczałabym, że
w jasnym świetle jarzeniówek można nie widzieć się w lusterku,
ale tak właśnie było. Latałam jak głupia z kosmetyczką po
korytarzu, próbując znaleźć choć skrawek blasku, który by się
do czegoś nadawał, wreszcie zostałam przy stoliku naprzeciwko
pokoju pielęgniarek i tam próbowałam się ogarnąć. Owszem,
udało się, ale czy można z tym było wyjść do ludzi, do dzisiaj
nie jestem pewna.
Gdy
rodzice przyjechali i zorientowali się, że jestem jeszcze w
przysłowiowym rosole, jakoś stracili chęć do życia. Robiłam, co
mogłam, by spakować się w ciągu minuty, nawet zrezygnowałam z
układania wszystkiego i ciapnęłam to do torby jak leci, ale nie
udało mi się tym rozluźnić atmosfery. Winszując mamie, która
mnie do tego zmusiła, jak najgorzej, rozdałam kwiatki lekarzom i
pielęgniarkom, większości mając ochotę życzyć, by się nimi
udławili, i mogłam nareszcie wyjść na wolność.
Nie
wiem, jakim cudem zdołałam dojechać do domu, spakować się na
wyjazd i dotrzeć na dworzec w pół godziny, ale byłam z siebie
naprawdę dumna, że mi się to udało. Miałam nawet czas na to, by
kupić bilet w kasie, a nie u konduktora. Większość konduktorów
zachowuje się dość nieprzyjemnie, gdy zachęca się ich do
wykonywania jakiejkolwiek pracy, więc wolałam sobie tego
oszczędzić.
Jak
już kiedyś wspominałam, budynek naszego głównego dworca trwa w
remoncie od dobrego roku. Nic dziwnego – to zabytek, w dodatku z
okresu budowy linii warszawko-wiedeńskiej, więc nawet się
ucieszyłam, gdy dowiedziałam się o tym, że ktoś wreszcie
postanowił zrobić z nim porządek. Do tej pory aż żal ściskał,
gdy się na niego patrzyło – farba łuszczyła się z elewacji
całymi płatami, a wnętrze straszyło kafelkami w kolorze ciepłej
sraczki na podłogach, odrapanymi ławkami w kolorze niebieskim,
które z pewnością pamiętały jeszcze czasy samych początków
istnienia poczekalni, i śpiącymi po kątach bezdomnymi. O sklepie w
pobliżu można było sobie tylko pomarzyć, a o tym, by były
otwarte przynajmniej dwie z pięciu kas, nikt jeszcze nie słyszał.
Pod walącą się wiatę na peronie strach było wejść – obawiać
można było się zarówno odpadających desek, jak i zmasowanego
ostrzału gniazdującej pod nią watahy gołębi. Tak, remont był
bardzo potrzebny... tylko że dzięki niemu kupno biletu stało się
dla mnie nie lada wyzwaniem.
Kasy
na czas przeciągających się w wieczność prac przeniesiono do
niezwykle sympatycznego kontenerowego baraku, stojącego w samym
środku pola błota rozjeżdżonego kołami pojazdów roboczych. Jest
klaustrofobicznie mały, mieści się w nim maksymalnie pięć osób
naraz, więc kolejka zwykle wylewa się na zewnątrz, a światło
zapewniają małe okratowane okienko, aż mętne od kurzu, i łysa
brzęcząca jarzeniówka na suficie.
Wszystko
to w połączeniu z dwoma wyłożonymi powyginanymi i popękanymi
płytkami peronami i tym nieszczęsnym korodującym na potęgę
mostem ponad nimi z pewnością przyprawia o dziki atak śmiechu
każdego, kto jest tu jedynie przejazdem. I o płacz tych, którzy
muszą z tego korzystać.
Czyli
na przykład mnie.
– Serio
nie pojedziecie ze mną? – skamlałam smętnie.
– Przecież
mówiłam ci, że nie możemy. Mamy pracę – tłumaczyła
cierpliwie mama, pomagając mi wyciągnąć z bagażnika całkiem
sporą walizkę na kółkach. Nie, nie umiem spakować niezbędnego
minimum na trzy dni, zawsze biorę w razie czego wszystko, co się
nawinie. A dźwigać mi przecież nie wolno.
– No
to nie możecie jednego dnia wolnego wziąć? Macie córkę po
operacji, to chyba jest ważniejsze, niż jakaś tam praca...?
– Jakbyśmy
mogli wziąć wolne, to byśmy wzięli wolne, prawda? – uciął
tata. – Poradzisz sobie. My pomożemy ci wejść do pociągu, a
ciocia z wujkiem z niego wyjść. Jakby coś cię bolało, to
przecież nie musisz daleko chodzić.
Jak
jeszcze chwilę im się przyglądałam, to doszłam do wniosku, że
całkiem możliwe, iż nie chodziło tu o żadną pracę, a o to, że
zwyczajnie nie chcieli się z ciocią i wujkiem widzieć. O ile tata
miał wobec nich jako takie zobowiązania, bo wujek jest jego
kuzynem, o tyle mama tej rodzinki po prostu nie cierpiała i nie
miała żadnego powodu, by traktować ich przychylniej. Wizyt od
zawsze unikają jak mogą, bo za każdym razem mają one dokładnie
taki sam przebieg: ciocia się mądruje, uświadamia nam, jacy to
jesteśmy beznadziejni i nieobeznani z życiem, a następnie dowala
coś, co nieuchronnie kończy się wielką awanturą z trzaskaniem
drzwiami i wyjeżdżaniem w pośpiechu. Tak, ja też wolałabym
uniknąć spotkania, jako że po prostu nie trawię zarówno cioci,
jak i moich dwóch kuzynek, ale co tu poradzić? Decyzja została
podjęta za mnie. Mama i tata zwyczajnie posłużyli się mną jako
środkiem do odbębnienia obowiązku względem niechcianej części
rodziny i dzięki temu mają czyste sumienie. O tak, ja ich doskonale
rozumiem – pewnie zrobiłabym tak samo na ich miejscu – ale... no
mogli mnie chociaż odwieźć, no. To, że w boku nadal mnie troszkę
boli, jest niezaprzeczalnym faktem.
Chociaż...
w sumie to gdyby ciocia i wujek zobaczyli ich przez okno pociągu,
byliby gotowi zatrzymać na przysłowiowej herbatce siłą. Ale to i
tak podejrzane, że tak hipochondryczni staruszkowie gotowi są
puścić mnie samą w takim stanie...
Powlokłam
się smętnie do barako-kasy, pozwalając, by podejrzanie radośni
rodzice dreptali za mną, przerzucając się jakimiś wątpliwej
jakości żarcikami. Pewnie się tak cieszą, że będą mnie mieć
tyle czasu z głowy. Nie trzeba będzie dziecku obiadu gotować, nie
będzie jęczało, że nie chce iść do szkoły... Same plusy
przecież.
Kolejka
do kasy była całkiem spora. Stałam w niej dobrych piętnaście
minut, co chwilę popatrując na zegarek w telefonie, czy przypadkiem
nie spóźnię się przez to na pociąg. Miałam jakieś takie
dziecinne wrażenie, że jakbym dopuściła do tego, żeby mi zwiał,
to wyjazd zostanie darowany... Dopchałam się wreszcie do okienka,
wręczyłam bilet roczny otyłej kobiecie, bardzo niezadowolonej z
tego, że spory ruch oderwał ją od rozwiązywania krzyżówki, i
podyktowałam miejscówkę, którą bym sobie życzyła. Kobieta
zerknęła na mnie dziwnie, popatrzyła na rozłożony na blacie
stolika poplamiony czymś czerwonym rozkład jazdy, przewróciła
kilka jego stron, choć tabelkę z właściwym pociągiem widziałam
nawet ze swojego miejsca, i zapowiedziała wreszcie:
– Tu
nie ma pierwszej klasy.
– Jak
to nie ma pierwszej klasy? – Nieco oniemiałam. Portfel prawie
wypadł mi z rąk.
– No
normalnie – wyjaśniła. – Tylko druga.
Obejrzałam
się błagalnie na rodziców, licząc na to, że może dzięki temu
się nade mną ulitują i pozwolą zostać w mieście, ale udali, że
nie wiedzą, o co mi chodzi.
– To
drukować, czy nie? – burknęła kasjerka, znaczącym gestem
wskazując zmaltretowaną książeczkę z „Jolkami”.
– Drukować...
Nienawidzę
jeździć drugą klasą. I to jeszcze pociągiem z przedziałami.
Zawsze mam takie szczęście, że przysiądzie się do mnie jakiś
śmierdziel, lub w wagonie znajdzie się nagle połowa przedszkola.
Pociągi regionalne to inna sprawa, bo w nich prawie zawsze jest
pusto, ale druga klasa w dalekobieżnych prawie zawsze wygląda jak w
tych słynnych filmach z PRL-u, gdzie na korytarzach w pociągu
panował taki tłok, że nie było gdzie szpilki wcisnąć. Nie
praktykuję ładowania się do drugiej klasy od czasu pewnego
pamiętnego powrotu z zawodów, gdy to jeden z biegających po
wagonie dzieciaków zaczął dosłownie jeść moją szpadę, która
leżała na siedzeniu obok mnie.
– Jestem
pewna, że to będzie najgorsza podróż w moim życiu –
zapowiedziałam rodzicom.
– Przestań
być taką pesymistką, przecież jeszcze nie wiesz, jak będzie –
wkurzyła się mama.
– Właduj
się do przedziału konduktorskiego i przywiąż do fotela –
poradził tata.
Niestety
do przyjazdu pociągu było jeszcze tyle czasu, że pomimo dobrych
chęci, nie zdołałam się na niego spóźnić. Gdy już wreszcie
wtoczył się na peron (choć byłam pewna, że pordzewiała do
niemożliwości EU-07 prędzej się wykolei, niż pokona te ostatnie
metry), posłałam rodzicom ostatnie spojrzenie, którym postarałam
się dokładnie zobrazować, co myślę o tym wszystkim, i dowlokłam
się do drzwi właściwego wagonu. Okazało się, że nie jestem w
stanie ich sama otworzyć, więc musiałam przeprosić ich jeszcze na
kilka minut.
Znaleźć
przedział i nie zabić nikogo walizką było dość trudno, ale
grunt, że się udało. Byłam bardzo ciekawa, czy mogę właściwie
tak sobie jechać z biletem rocznym na pierwszą klasę i miejscówką
w drugiej – w regionalnych nikogo to nie obchodziło, ale kto
wie... Jeszcze raz zerknęłam, które miejsce otrzymałam – o
dziwo było przy oknie – i otworzyłam drzwi właściwego
przedziału.
W
środku zastałam już całą rodzinną scenkę. Dwa na oko dwuletnie
gówniarze chyba nie załapały, że w ogóle się pojawiłam, ale
ich rodzice owszem. Facet był ździebko straszny, bo nie miał zębów
i wyglądał na upośledzonego co najmniej w stopniu umiarkowanym,
kobieta za to siedziała sobie na moim własnym miejscu i pozwalała
wyglądać przez okno trzymanej na kolanach dziewczynce.
W
razie czego jeszcze raz sprawdziłam ten cholerny bilet. Nie, dobrze
przeczytałam. Kurde...
– To
pani miejsce? – spytała mamusia, widząc, że rozglądam się za
czymś. – A nie chciałaby się pani może zamienić?
No
szlag mnie lekko trafił.
– Wolałabym
nie. – Uśmiechnęłam się słodko, żeby nie zabrzmieć jak
ostatni cham, ale stanowczości w głosie łagodzić nie zamierzałam.
– Ale
widzi pani – dziecko...
– Przepraszam,
ale jadę daleko i zależy mi na miejscu przy oknie.
Ta
jak się nie zapowietrzyła!
– Dziecku
pani nie ustąpi?! – Aż podniosła się na fotelu, jakby
zamierzała gówniarzem we mnie rzucić.
– Zależy
mi na tym miejscu – wycedziłam jeszcze raz, zaciskając palce na
rączce walizki, by nie korciło mnie tak mocno, żeby zmienić się
w wilka i kobietę po prostu zagryźć. Jak sobie to wyobraziłam, to
aż mi się nieco milej zrobiło.
– Ty
gówniaro! – wydarła się na cały wagon. – Nie widzisz, że ja
z dzieckiem jadę?! Dziecko musi wyglądać przez okno, bo...
– Proszę
pani – przerwałam jej nieco głośniej, niż wypadało. – Gdyby
nie zależało mi na miejscu przy oknie, to nie kupowałabym biletu
na miejsce przy oknie. Pani również radzę się nad tym na
przyszłość zastanowić. I nad obyciem towarzyskim również, bo z
tym, jak widzę, dość słabo.
Burknęła
coś, wielce oburzona, i przesiadła się wreszcie na swój fotel.
Dopiero wtedy zauważyłam, że oprócz tych ludzi w przedziale jest
jeszcze jeden facet. Tak go przytłoczyli, że, biedny, zupełnie
przestał rzucać się w oczy.
Zajęłam
swoje miejsce, założyłam słuchawki i zamierzałam rodzinkę
ignorować. Na samym początku myślałam, że nawet mi się to uda –
dzieciaki dostały po telefonie komórkowym z głupią grą do zabawy
(dźwięku w urządzeniach oczywiście nikt nie zamierzał wyłączać)
i zajęły się nimi na jakiś czas... a konkretnie osiem minut. Po
upływie tej chwili chłopczyk zaczął coś kombinować, przez co
wyłączył sobie grę i ryknął dzikim płaczem, a dziewczynka
uznała, że jest głodna. Gdy krzycząc coś z pełnymi ustami
zajęła się wsmarowywaniem bułki w fotel, szlag trafił mnie
ponownie, tylko tym razem na całego. Ciapnęłam swoje rzeczy z
powrotem do torby, złapałam walizkę i uciekłam na korytarz czym
prędzej, mając głęboko tam, gdzie słońce nie dociera, że
miałam jak najmniej chodzić.
– Ojej,
już pani wysiada? Przecież jeszcze dwadzieścia minut do następnej
stacji – zdziwiła się mamusia, zanim zdążyłam zasunąć za
sobą drzwi przedziału.
– Nie
wysiadam, tylko zmieniam miejsce pobytu, bo niektórych tu widocznie
nie obchodzi, że mogliby komukolwiek swoim zachowaniem przeszkadzać
– warknęłam i walnęłam drzwiami tak solidnie, że aż ludzie
stojący na drugim końcu korytarza obejrzeli się w moją stronę.
Rzuciłam
walizkę na podłogę i rozsiadłam się na niej wygodnie. Ze
słuchaniem muzyczki i wyglądaniem przez okienko mogłam się
pożegnać, wyciągnęłam więc książkę i zaczęłam czytać
w najlepsze. Po jakimś czasie zauważyłam, że mężczyzna,
który siedział razem z nami w przedziale, również wychodzi na
zewnątrz.
– Pan
też odpadł? – spytałam ze śmiechem.
– Przecież
to coś strasznego było – jęknął, kręcąc głową z
niedowierzaniem. Dzieciaki słychać było stąd całkiem donośnie.
Jakiś
czas później, gdy rozmawiając sobie sympatycznie dowiedziałam
się, że koleś jest maszynistą i wypytałam go chyba o całe życie
zawodowe, na horyzoncie pojawił się zaspany konduktor. Gdy
sprawdzał nasze bilety, minę miał dość dziwną. Przyglądał się
im dłuższy czas, jakby zastanawiając się, co tutaj nie gra, i
wreszcie spytał, zrozumiawszy i tak zaskakująco szybko, patrząc po
tym, jak wyglądał:
– Ale
państwo wiedzą, że mają miejscówki?
– Wiemy,
ale morderstwo w afekcie jest niestety karalne – palnęłam.
Konduktor
zmarszczył brwi, jeszcze raz zerknął na miejscówki, zajrzał do
właściwego przedziału... i oddał nam druczki ze współczuciem w
oczach.
W
gruncie rzeczy podróż minęła mi całkiem przyjemnie. Wysiadłam
na stacji Warszawa Centralna, rzewnie żegnając się z maszynistą,
z którym zdążyłam się naprawdę zaprzyjaźnić, i rozejrzałam
w tłumie. Teoretycznie ciocia i wujek powinni tu na mnie czekać, by
pomóc mi wysiąść, ale coś tak czułam, że jakby o mnie
zapomnieli, to wcale nie byłoby mi z tego powodu przykro. Z tego, co
zapowiadali, za pół godziny odjeżdżał pociąg, którym mogłabym
sobie spokojnie wrócić do domku i mieć całą imprezkę z głowy...
Ech,
niestety. Zauważyłam ich na ruchomych schodach, gdzie próbowali
wyminąć jakąś obładowaną torbami kobietę i machali do mnie jak
głupi, krzycząc coś, co w ogólnym hałasie było niezrozumiałe.
Ta, i teraz weź się do nich przyznaj, gdy wszędzie dookoła taki
tłum...
– No
jak się teraz te pociągi spóźniają! – wykrzyknęła na
powitanie ciocia, nie zamierzając iść w ślady wujka i choćby dać
mi całusa w policzek. Bo po co? Jeszcze by się inteligencją
zaraziła... – Ja nie wiem, co oni teraz na tej kolei wyczyniają!
Co widzę, że jakiś pociąg stoi, to ci wszyscy motorniczy tylko z
nogami na kierownicy i nic nie robią, zamiast jechać!
– Ale
przecież to, czy można jechać, nie zależy od maszynisty –
zaczęłam cichutko. Już tego nieszczęsnego „motorniczego”
postanowiłam pominąć. „Kierownicę” tym bardziej.
– Jak
nie od maszynisty? To od kogo niby? Oj, dziecko, ty jeszcze sporo o
życiu nie wiesz.
Wywróciłam
tylko oczami, wręczyłam wujkowi walizkę i posnułam się smętnie
do wyjścia, całkowicie wyłączając na barwne kazanie o mojej
niedojrzałości. Pierwsza minuta, a ja już mam dosyć.
– Dobrze,
że do nas przyjechałaś – mówił w tym samym czasie wujek, w
głębokim poważaniu mając to, że wchodzi żonie w słowo. –
Akurat będziesz pierwszą osobą, która zobaczy nasze mieszkanie.
– Przeprowadziliście
się? A to nowość – ziewnęłam. Na szczęście, tak jak
przypuszczałam, żadne z nich mnie nie słuchało. Oni uznają tylko
monologi.
Mam
prawo uznać przeprowadzki tej rodzinki za codzienność. Bywam u
nich przynajmniej raz w roku, a jeszcze nigdy nie byłam więcej niż
raz w jednym mieszkaniu. Sama nie wiem, co o tym myśleć – to
jakieś hobby? Niewiedza, co zrobić z nadmiarem pieniędzy?
Wszystkie ich mieszkania wyglądają dokładnie tak samo: znajdują
się na ostatnich piętrach w drogich apartamentowcach, są białe i
sterylnie czyste, wypełnione bibelotami przypominającymi coś
wyciągniętego ze śmietnika i meblami od znanych projektantów,
które same w sobie muszą być warte więcej niż lokal, który
zajmują. U nich zawsze wszystko jest idealnie czyste, wybłyszczone
tak, by przypominało lustro, i strach czegokolwiek dotknąć,
by nie zostały przypadkiem ślady paluchów. Jak się odważy, to
ciocia ma taką minę, jakby chciała urąbać winne palce
tasakiem... Jestem pewna, że przynajmniej raz w tygodniu robią
we wszystkich pomieszczeniach test białej rękawiczki. Każde jedno
ich mieszkanie przypomina muzeum. I to takie, w którym nawet gablot
nie można dotykać, bo są pod alarmem.
W
dużym skrócie: za dużo marmuru, za dużo złoceń, za dużo
figurek jachtów, za dużo obrazków przedstawiających ciepłe
tropikalne morza i za dużo rzeczy, które kosztowały pięć razy
tyle, ile powinny. A zmieniają się na nowe całkiem regularnie.
Samochód
czekający na płatnym parkingu w pobliżu budynku dworca również
nie przypominał czegoś, czym można z czystym sumieniem jeździć.
Gdybym ja taki miała, z pewnością postawiłabym go w pudełku w
garażu, by przypadkiem się nie zakurzył... o ile bym go nie
sprzedała, by kupić sobie inny, który przy okazji jest ładny i
funkcjonalny, a nie tak nafaszerowany elektroniką, że jak coś się
zebździ, to pewnie nawet nie ruszy. Ale dobra, nie czepiam się, nie
mój samochód, nie? Jak już faktycznie się zebździ, mnie to
będzie najmniej obchodzić. Chyba że akurat będę w środku,
to może nieco bardziej.
Apartamentowiec,
pod który podjechaliśmy, był wielki – i to tak, że przypominał
jeden z tych nowoczesnych biurowców, które to próbują zrobić
z tego miasta europejską stolicę, ale niezbyt dobrze im idzie. Cały
został wyłożony szkłem – lekko niebieskawym i tak czyściutkim,
że aż się skrzyło, gdy padały na nie promienie co jakiś czas
wychodzącego zza chmur słońca. Przed wejściem – czyli
rozsuwanymi szklanymi drzwiami z portiernią tuż obok – rosło
kilka rachitycznych drzewek, zajmujących idealnie wykrojone z
chodnika kwadratowe przestrzenie. Jestem pewna, że każda gałąź,
która tylko nieśmiało wychyli się poza ten surowy obręb, zostaje
natychmiast bezlitośnie urąbana. Portier w dziwnym, przypominającym
hotelowy stroju wygląda na takiego, co żadnej roślince by nie
przepuścił...
Wujek
wprowadził auto na podziemny parking, którego za kij się tam nie
spodziewałam – tuż obok była stacja metra, więc chyba nie
powinno się grzebać w ziemi, gdy gdzieś w pobliżu znajduje się
tunel kolejowy? Wspólnie ruszyliśmy do wyłożonej czerwonymi
dywanami windy. Jezu, w środku nawet muzyczka grała... Czułam się
jak w jakimś idiotycznym serialu o bogaczach w Meksyku –
wszystko było tak kiczowate i przerysowane, że po prostu nie dało
się patrzeć na to poważnie.
Wjechaliśmy
chyba na dwunaste piętro (jak na nich to było całkiem nisko) i
eleganckim korytarzem ruszyliśmy do właściwych drzwi. Poznałam je
z daleka – nie było przecież na nich nawet drobinki kurzu, a
zamki otwierały się bezszelestnie. W dodatku były chyba
antywłamaniowe. Nie dziwię się – złodziej, który wparowałby
do tego wnętrza, albo umarłby z radości, albo nie musiał kalać
się pracą w żadnej postaci do końca życia. O ile szczęście nie
przeszłoby też na jego wnuki...
Zostałam
wpuszczona do mieszkania, grzecznie zdjęłam buty na wycieraczce
(tak czystej, że aż miałam poczucie winy, gdy je tam stawiałam) i
weszłam trochę głębiej, poganiana przez podekscytowanego wujka.
– Chodź,
chodź, zobacz! – Dumnie stanął tuż za mną.
Przyznam,
że nie było źle, choć ja takie mieszkanie z przeszkloną ścianą
z pewnością spożytkowałabym lepiej. Skórzane kanapy wyglądały
na okropnie niewygodne, a czarnej błyszczącej ławy i równie
szpetnej komody wolałam w razie czego nie dotykać. Kilka bibelotów
– w większości białych i przypominających coś
rozjechanego przez pociąg – starało się uczynić surową
atmosferę mniej surową, choć jak dla mnie jedynie wszystko
pogarszały. Sporym zaskoczeniem był jednak prezentujący się na
samym środku fortepian. Z tego, co wiem, żadne z nich nie potrafi
grać i nie zamierza brać się za odkrywanie talentu
muzycznego, więc całkiem łatwo domyślić się, że to jedynie dla
szpanu...
– I
jak ci się podoba?
– Bardzo
ładnie. – Czytaj: „paskudnie, że aż łzy z oczu wyciska”. No
po prostu nie wierzę, że zostałam podpuszczona do tak perfidnego
kłamstwa.
Z
głębi w gruncie rzeczy dość małego mieszkania wynurzyły się
moje dwie kuzynki: Magda i Agata. Przełknęłam rodzący się w
gardle krzyk rozpaczy i spróbowałam przywitać z nimi tak, by nie
było po mnie od razu widać, jak bardzo nie mam na to ochoty. Ci
ludzie wyzwalają we mnie najgorsze zachowania – przy nich robię
się dziecinna, złośliwa, nadpobudliwa... aż mi ciężko z samą
sobą wytrzymać. To chyba jasne, że wizyty tutaj nie są dla mnie
terapeutyczne...
Magda
– a właściwie Madzia – jest w moim wieku, choć przypomina
zarówno wyglądem, jak i zachowaniem tak zwaną pannę z trasy.
Jeszcze niedawno była plastikiem – krzyczała, gdy wyszła z domu
bez kosmetyczki, wzdychała za szkolnymi przystojnościami, lansowała
się z koleżaneczkami po mieście, ubierając w cuda żywcem
wyjęte z wybiegu (najczęściej różowe). Jakiś rok temu jednak
nastąpiła jej magiczna metamorfoza, gdy to z dnia na dzień
przerzuciła się na gotyk. I to nie taki gotyk w stylu lekkiego
mroku, koronek, ostrej muzyki do delikatnego kobiecego śpiewu... Nie
– ona przerzuciła się na gotyk czarny, bezlitosny, brzmiący
szczękaniem łańcuchów i krzykami torturowanych. Madzia nagle
stała się mroczna, poważna, trochę milcząca i zwyczajnie wredna.
Całą jej garderobę zastąpiły ubrania w odcieniu mrocznej czerni
(poważnie, to nie jest zwykła czerń – to jest mroczna czerń), a
pokój z białego stał się nagle... no czarny właśnie. Tylko że
moim zdaniem Madzia nadal się nieco na tym gotyku nie zna... No bo
jak można być gotką i zamiast normalnych mieć glany na
złotej koturnie? Taką właśnie maszkarę widziałam przed chwilą
w przedpokoju, a podejrzewam, że nie należy do Agaty.
Bo
Agata to zupełne przeciwieństwo młodszej siostry. Agata jest
cicha, zaniedbana, bardzo dobrze się uczy, jest milutka i potulna...
i tak okropnie nijaka, że to aż boli. Moim zdaniem już lepiej być
kompletnym idiotą, niż taką szarą myszką, która nawet na
wzięcie lekkiego prysznica nie ma czasu, bo musi uczyć się do
kolejnej z miliona do niczego niepotrzebnych olimpiad. Głównie
z języka polskiego, bo to jedyne, co z pewnym przymrużeniem
oka można określić jej pasją.
Tak,
to będą bardzo ciekawe trzy dni...
– Cześć,
Leah! – Agata natychmiast do mnie podbiegła i uściskała mocno.
Musiałam wstrzymać oddech, by nie wciągnąć w płuca aromatu jej
odzwyczajonych od wody włosów. Poważnie – raz mi się przyznała,
że odzwyczaja włosy od mycia. Chyba nawet nie chcę wiedzieć, co
miała wtedy na myśli. Nie zamierzam też wnikać w to, jak udaje
jej się tak robić pod okiem matki z obsesją czystości.
– No
hej. – Uśmiechnęłam się nieco na siłę, ale spróbowałam być
miła. Akurat jej bycia wredną zarzucić nie mogę. Histeryczna –
tak, w końcu wpada w panikę przed każdym sprawdzianem, zaczynając
ryczeć, że na pewno nie zda, ale wredna? Nie, zawsze była dla mnie
miła. Chyba jako jedyna z tej rodziny.
– Będziesz
przez te trzy dni zajmować mój pokój – obwieściła, odebrała
mi walizkę (poczułam się słabo i bezradnie) i zaprowadziła w
stronę wspomnianego pomieszczenia.
Spodziewałam
się, że jej pokój będzie równie nijaki, jak ona sama, ale na
szczęście nie było aż tak źle. Czerwona kanapa, łóżko z jakąś
kolorową, przypominającą dziecięcą pościelą, idealnie
uporządkowane biurko, nad nim tablica korkowa ze zdjęciami –
jedno z nich przedstawiało chyba ulubiony zespół muzyczny kuzynki.
Istotnym może być fakt, że jego członkowie niekoniecznie
przypominali mężczyzn, choć było im do nich nieco bliżej niż do
kobiet.
No,
ładnie nie było, ale przynajmniej pokój okazał się czystszy od
właścicielki.
– Rozgość
się. Jak będziesz czegoś potrzebować, to daj znać –
zapowiedziała i zostawiła mnie wreszcie samą.
Zupełnie
nie wiedziałam, co powinnam teraz zrobić. Rozpakować się?
Poszperać po szafkach w ramach rozgaszczania? Położyć na łóżku
i zdrzemnąć chwilę po podróży? Czy może usiąść i pogapić
się w ścianę, wyobrażając sobie tę tonę wspaniałych zajęć,
jakim mogłabym się oddać, gdybym tylko tutaj nie była...? Opadłam
wreszcie na krzesło przy biurku i przysunęłam się do parapetu
okna. Widok obcego miasta tylko spotęgował uczucie zagubienia.
Nigdy nie lubiłam tak po prostu wyjeżdżać, a jeśli już to
robiłam, przyzwyczajenie się do nowego miejsca na tyle, by czuć
się w nim swobodnie, zajmowało mi dużo czasu. Zawsze byłam typem
domatorki – bez znajomego bałaganu, znajomego zapachu i znajomych
dźwięków wokół czułam się po prostu źle. Tutaj wszystko było
obce. Nawet rodzina, którą niby doskonale znałam, ale która od
zawsze niekoniecznie chciała znać mnie. Każdy źle by się czuł w
otoczeniu ludzi, dla których jest... nawet nie wiem, kim. Nie chce
mi się wierzyć, że mnie nie lubią, bo chyba powinno czuć się
coś więcej do członka rodziny, a i pewnie by mnie nie zapraszali,
gdybym była im całkiem obojętna, ale czasem zastanawiam się, na
ile te uprzejmości są szczere. Całkiem możliwe, że wszystko to
jest tylko oznaką dobrego wychowania – że nie chcą mnie tutaj,
ale głupio było nie zaproponować, skoro dawno mnie nie widzieli, a
moi rodzice czym prędzej zameldowali o „chorobie”.
Do
wieczora właściwie było tak samo – nikt się mną zbytnio nie
interesował, tylko każdy zajmował własnymi sprawami: Agata się
uczyła, Madzia słuchała muzyki na słuchawkach tak głośno, że
słyszałam ją u siebie, wujek oglądał telewizję, ciocia
ochrzaniała go, widocznie nie przejmując się tym, że jej nie
słucha, a ja dorwałam się wreszcie do dawno niewidzianego laptopa
i zabrałam się za pisanie.
Piszę
właściwie od kiedy tylko stałam się na tyle świadoma, by umieć
wymyślić w miarę spójną historyjkę. Z początku, jako dziecko w
wieku przedszkolnym, tworzyłam jedynie opowiastki obrazkowe, a
następnie łapałam jakiegoś niczego niespodziewającego się
dorosłego i dyktowałam mu kwestie. Sama wzięłam się za to gdy
miałam lat bodajże jedenaście. Od opowiadań o śmiesznych
kotach doszłam poprzez pamiętnik zbuntowanej nastolatki i jakieś
bajki nie wiadomo o czym do twardej fantastyki na podstawie
nieraz zbyt wyrazistych snów. Piszę, publikuję na blogach, choć
wielkiego powodzenia nie mam, i wiem, że nie jestem w stanie bez
tego żyć. Moje historie są częścią mnie, a tworzenie ich
sprawia mi taką przyjemność, że nie jestem w stanie sobie jej
odmówić. Te marne dni w szpitalu, gdy nie miałam dostępu do
laptopa z edytorem tekstu, to była dla mnie prawdziwa szkoła
przetrwania. Miałam nadzieję, że przez kilka najbliższych dni,
podczas których mam siedzieć tutaj, jakoś zdołam wszystko
nadrobić, bo czas, w którym pisać nie mogę, ma to do siebie, że
wyzwala we mnie wręcz bolesny natłok weny twórczej.
Mam
jednak taką głupią przypadłość, że gdy mam brać się za
poważne pisanie, zawsze jestem w stanie znaleźć jakiś powód, by
odwlec je w czasie. Biorę się za sprzątanie, przysiadam się do
oglądającego telewizję taty, wybieram gdzieś z mamą, jeśli
okazuje się, że wychodzi, nagle łapie mnie chęć podciągnięcia
średniej... Różnie to bywa, ale prawie zawsze coś znajdę. Tego
dnia, gdy wokół nie było niczego, czemu mogłabym się poświęcić
i nie mieć wyrzutów sumienia, że zaniedbuję artystyczną cząstkę
swojej duszy, zabrałam się za pisanie czegoś, czego miałam nie
pisać do czasu skończenia przynajmniej jednej z rozgrzebanych
powieści. Ogólnie bardzo jestem zadowolona z poetyckiego prologu i
pierwszego rozdziału na kilkadziesiąt tysięcy słów, ale naprawdę
mogłabym zacisnąć zęby i wziąć się za coś ważniejszego...
Nawet przerwa na obiad nie zmotywowała mnie do tego, by zebrać się
do przysłowiowej kupy.
Obiad,
swoją drogą, był wyjątkowo nieartystyczny, ponieważ wyglądał
tak, jak tego nie cierpię, a jak wygląda prawie zawsze w polskim
domu: składały się na niego ziemniaki, kotlet schabowy i surówka,
której było tak żałośnie mało, że nie dało się nią
zamaskować tego, jak okropnie sucha i stająca w gardle była
reszta. Kotlet też okazał się taki żylasty, że po prostu
w połowie rozgryzania go, gdy znalazłam kolejną chrząstkę,
od której zrobiło mi się niedobrze, miałam ochotę wypierdzielić
talerz razem z zawartością do zlewu i iść na pizzę. I jeszcze
musiałam zapewniać, że mi bardzo smakuje... Kurde, umrę tu chyba
z głodu. Aż zatęskniłam za tamtym nieszczęsnym szpitalnym
kleikiem...
Wieczorem
stanęłam przed prawdziwym dylematem: co ze sobą zrobić? Jak na
złość, od środka zaczęła mnie rozsadzać znajoma energia,
nakazująca natychmiast znaleźć się na zewnątrz. Ściany pokoju,
w którym i tak czułam się jak w klatce, naraz stały się jeszcze
cięższe, wręcz jakby nie pozwalały mi oddychać, przez szeroko
otwarte okno dostawało się zbyt mało powietrza, a sufit
zwieszał się nad głową, uniemożliwiając dojrzenie upragnionego
nieba. Zaczęłam chodzić w kółko, poukładałam nawet rzeczy w
walizce, ale nijak nie chciało mi przejść. Próbowałam zająć
się zajadaniem Zewu ciastkami, które odkryłam na dnie torebki i
nawet się nie zainteresowałam, czy są jeszcze ważne, ale efekt
był taki, że dostałam od nich zgagi jak marzenie, przez którą
już kompletnie nie mogłam znaleźć sobie miejsca.
Wytrzymałam
tak mniej więcej do godziny dwudziestej, kiedy to ciocia zabrała
się za szykowanie kolacji. Po obiedzie i nieszczęsnych ciastkach
byłam tylko jeszcze bardziej głodna, lecz zobaczywszy na stole
prezentujące się w całej okazałości opakowanie margaryny, a nie
kulturalnego masełka, błyskawicznie straciłam apetyt. Wiedziałam,
że mam raczej marne szanse, aby przekonać ich, by wypuścili mnie
wolno na zewnątrz, ale uznałam, że i tak nie zaszkodzi spróbować
– i tak mają mnie za głupią, jak wszystkich, którzy nie są
nimi, a dzięki temu nie dość, że trochę Zew uciszę, to może
znajdę jeszcze jakiś sklep, w którym kupię coś jadalnego...
– Mogłabym
na chwilę wyjść? Chciałabym obejrzeć okolicę... –
Uśmiechnęłam się bardzo przymilnie.
Ciocia
spojrzała na mnie znad krojonego pomidora, zastanowiła się chwilę,
oglądając mnie tak, jakby chciała ocenić, czy aby na pewno jestem
godna, aby wyjść samej na zewnątrz, i wreszcie łaskawie
skinęła głową.
– Idź.
I wróć szybko, kolacja zaraz będzie. Tylko nie wychodź poza teren
osiedla, dobrze?
Na
to mogłam przystać. Apartamentowiec, wraz z trzema identycznymi i
paroma niższymi, stoi na sporej ogrodzonej działce. Jest tu trochę
zbyt nowocześnie jak na mój gust, ale raczej niebrzydko, więc
można spokojnie przespacerować się między budynkami. I nie
spotkam przy okazji żadnego elementu podobnego do tego, którego
niedawno pogryzłam... Tutaj pewnie wszystko jest monitorowane, a
przez furtkę da się przejść tylko jeśli posiada się klucz.
Madzia
posłała mi dziwne spojrzenie, gdy założyłam szybko buty i
wybiegłam na zewnątrz. W pierwszym odruchu myślałam, że chodzi
jej o wychodzenie o tak późnej porze, ale nie...
Gdy
wypadłam na zewnątrz w krótkim rękawku, aż mnie zatchnęło.
Cofnęłam się błyskawicznie w głąb klatki schodowej i zamarłam,
nie bardzo wiedząc, co dalej. Pamiętając o tym, jak nienaturalnie
ciepło jest o tej porze w moim mieście, nie pomyślałam o tym,
żeby wziąć kurtkę, a tu proszę bardzo – pogoda z końcówki
października, jak najbardziej. Wysunęłam się na dwór jeszcze
raz, tym razem wiedząc, czego się spodziewać, potarłam dłońmi
przedramiona, po których rozsypała mi się gęsia skórka, i
dzielnie ruszyłam przed siebie. Coś mi się obiło o uszy, że nie
powinnam tak, skoro dopiero co miałam zabieg i jeszcze kilka dni
muszę brać antybiotyk, ale co mi tam... Jak zdechnę na zapalenie
płuc, wielu po mnie płakać nie będzie.
Nie
wiedziałam, jak przemiana w wilka mogłaby wpłynąć na tych kilka
szwów, których nadal mi nie zdjęto, ale po kilku krokach
postanowiłam zaryzykować. Dawno nie przemieniałam się tak
ostrożnie, przez co właściwie nie pamiętałam o tym, jak wiele
odczuć ten proces powoduje – trochę swędziało, trochę piekło,
ale w gruncie rzeczy całość była całkiem przyjemna. Nawet to,
jak czułam, że kości przesuwają mi się pod skórą, nie bolało,
choć jak skupiłam się na tym mocniej, zrobiło mi się odrobinę
słabo.
Szłam
w razie czego bardzo powoli – przy stawianiu dłuższych kroków
coś w boku mimo wszystko nieprzyjemnie mi się ciągnęło, a za
powrót do szpitala wolałabym jednak podziękować – ale nie mogę
powiedzieć, by było nieprzyjemnie. Owszem, zimno, co chyba było
normalne jak na tę porę roku, ale... nawet powietrze było inne. W
środku miasta powinno być raczej przesiąknięte smrodem spalin,
niemożliwym do przeoczenia dla czułego wilczego nosa, ale jakoś
udawało mi się zepchnąć je na obrzeża świadomości, dzięki
czemu zwróciłam uwagę na wszystko inne. A zwłaszcza na to, czego
nie było... Nie wyczuwałam tajemniczej aury napięcia, jeżącej
każdy najmniejszy włosek na ciele, nie czułam zapachu kojarzącego
się z mokrym cementem i tanią farbą drukarską, nie czułam
smrodku nagrzanych upałem betonowych ścian. Powietrze było przede
wszystkim lodowate, nie mieszało się z płynącymi nie wiadomo skąd
ciepłymi prądami, które wprawiały w taką dezorientację...
To powietrze było po prostu zdrowe. Szłam, a nie płynęłam w nim
z trudem. Oddychałam z łatwością, a nie siłowałam się z nim za
każdym razem, gdy chciałam napełnić płuca.
Szłam
samym środkiem kulturalnego chodniczka, nie przejmując się tym, że
ktoś mógłby mnie zauważyć. Ludzie mają to do siebie, że widzą
nas bardzo często, ale ich mózgi tak przetwarzają obraz wspomnień,
że po kilku chwilach już nie rozumieją, co takiego było w nas
dziwnego. Uznają nas za psy, ewentualnie za zwykłe wilki... A nawet
jeśli rozpoznają, nikt im przecież nie wierzy.
Po
obu stronach miałam elegancki, idealnie zadbany trawnik. Możliwe,
że sztuczny, bo nadal, pomimo pory roku, był intensywnie zielony.
Zbliżałam się do nowoczesnej ławki, obok której stała niska
latarnia, kształtem przypominająca element biorący udział w
wypadku samochodowym. Dawała przy okazji niby jasne, ale lodowato
zimne światło, w którym właściwie i tak nie było nic widać.
A
gdy stanęłam na wysokości tej ławeczki...
W
pierwszej chwili nie wiedziałam, co się stało. Kątem oka
zauważyłam szybko poruszający się cień, a w następnej sekundzie
już leżałam na betonie, przyciśnięta do niego przez jakiś
ogromny ciężar. Spróbowałam się szarpnąć, zaskomlałam, gdy
nieprzyjemne uczucie ciągnięcia w boku przerodziło się w ból, i
zamarłam, czując na uchu gorący oddech.
– Ja
pierdzielę, nawet nie można się przespacerować na wakacjach –
palnęłam w myślach, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy
wgniatający mnie w nowe płytki chodnikowe wilk może mnie usłyszeć.
Chyba powinien, skoro posiadałam jakiś tam ułamek mocy Alfy.
– Że
co? – rozbrzmiało gdzieś w eterze.
– Ach,
czyli jednak mnie słyszysz! – wściekałam się dalej. –
Złaź ze mnie wreszcie!
Nieco
zdezorientowany moim temperamentem, posłusznie odsunął się na
kilka kroków, dzięki czemu mogłam podnieść się z ziemi i
otrzepać.
– Nie
powiem, całkiem czysto macie w tej stolicy, ale nie musiałam
oglądać tego z aż tak bliska!
Duży
wilk patrzył na mnie tępo.
– Jezu,
no co chcesz?! – Wywróciłam oczami. Gdyby tylko ruszało mi
się tak sprawnie, jak zwykle, na pewno bym mu zwiała, ale teraz
mogłam tylko pomarzyć. Mojego człapania nie dało się określić
choćby „spacerowaniem”...
– Ja
myślałem... – Zawahał się, obejrzał przez grzbiet, jakby
wypatrywał ratunku. – No... Myślałem, że jesteś nowa i...
– Nie
jestem stąd, młotku – wycedziłam, z trudem obchodząc go
dookoła, jakbym zamierzała odmaszerować. – A nawet jakbym
była nowa, to co w związku z tym? Jako kobieta mam prawo sforę
olewać.
– Że
co?
Teraz
to aż stanęłam.
– Co
co? – spytałam mało inteligentnie.
Koleś
zaczął niestety już brać się w garść, bo potrząsnął głową,
chcąc powstrzymać się od udzielenia mi zbyt wielu myśli. To i tak
było nieco dziwne, że słyszeliśmy się nawzajem, skoro nie miałam
w planach dołączania do tego stada. A i Quills nie udzielił mi na
to zgody, więc teoretycznie nie powinnam mieć takiej możliwości...
ale może faktycznie jakieś tam zdolności miałam.
– Dobra,
mała, nieważne. – Warknął, gdy chciałam zacząć go
wypytywać. – Myślałem, że jesteś nowa i że jesteś stąd,
tak? Ale nie jesteś. Więc sprawa załatwiona.
Odwrócił
się i ruszył w stronę majaczącego między blokami cienia.
Obserwowałam go, zupełnie zdezorientowana, dopóki nie zniknął za
rogiem.
– Tylko
uważaj, mała – usłyszałam jeszcze w myślach. – Ja bym
nie radził ci się tutaj przemieniać. Bo jak trafisz na resztę...
Chciałam
go zawołać i przymusić, by powiedział cokolwiek więcej, ale nie
zdążyłam podjąć decyzji, a już ognik jego myśli zniknął mi z
zasięgu. Zaklęłam wściekle, drapnęłam ziemię, by wyładować
emocje.
Nie
podobało mi się to. Ten wilk śmierdział czymś dziwnym i
ewidentnie wiedział coś, co dla mnie mogłoby okazać się dość
istotne. Niby nie powiedział nic wprost, ale z tego, co udało mi
się wyczytać z jego nieubranych w słowa myśli wynikało, że w
mieście dzieje się coś niedobrego. Nie tak bardzo niedobrego, jak
u nas, ale... wypadałoby to wiedzieć. Dla własnego
bezpieczeństwa...
I
co ma znaczyć to, że nie wolno mi się przemieniać? Mam tego nie
robić, bo mają taką fanaberię? Tak, ja wiem, że gdy jest się
mężczyzną i przemienia tak po prostu na czyimś terenie, to jest
to lekko nieuprzejme, ale kobiety przecież zawsze miały w tym
trochę więcej wolności. Na pewnych warunkach mogły nawet
przemieniać się i nie należeć oficjalnie do stada, więc miałam
prawo sobie tak samotnie chodzić, nawet jakbym tutaj mieszkała. O
co chodzi?
Potrząsnęłam
łbem, rozejrzałam się niespokojnie i w razie czego przemieniłam
w człowieka. Zimno zaatakowało mnie ze zdwojoną mocą, ale
postanowiłam nie zwracać na nie uwagi. Zawitałam jeszcze tylko w
malutkim spożywczym, umiejscowionym koło wejścia do jednego z
apartamentowców, i wróciłam do domu.
Ciocia
odrobinkę zdziwiła się na widok reklamówki z żarciem, którą ze
sobą przytargałam, ale nic nie powiedziała. Podjęłam decyzję,
że będę utrzymywać, jakobym kupiła sobie tylko słodycze – w
końcu ludzie różnie reagują na tak jawne pokazanie, co myśli się
o ich kuchni – więc ze spreparowaniem pierwszej chińskiej zupki i
wsadzeniem do piekarnika mrożonej pizzy poczekałam, aż wszyscy
położą się spać.
Nie
wiem, co ja bym zrobiła, gdyby nie to, że dzięki regularnym
przemianom regeneruję się szybciej niż zwykły człowiek. Gdybym
nie mogła ratować się syfnym żarciem, chyba bym umarła tu z
głodu do dnia wyjazdu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz