poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 14


Rano obudziłam się w takim nastroju, że najchętniej bym kogoś zabiła. Nie wiem, ile spałam, mając przed sobą perspektywę tego wyjazdu – godzinę? Mniej? Zdrzemnąć udało mi się dopiero nad ranem, gdy już byłam tak wykończona ogólnym zamartwianiem się, że nie mogłam dłużej utrzymać oczu otwartych. Gdy zadzwonił budzik – o dziwo nie mój, chociaż byłam pewna, że go ustawiałam – przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. I nie wiedziałam, czy chcę się tego dowiadywać.
Gdy już odważyłam się wstać i zacząć szukać ubrania, leżąca na sąsiednim łóżku emo pierwszy raz od tych kilku dni okazała mi jakiekolwiek zainteresowanie. Może i cieszyłabym się nieco bardziej, gdyby którekolwiek ze słów i emocji, którymi mnie poczęstowała, było pozytywne, ale gdy spotkałam się z ogólną falą nienawiści z powodu obudzenia o tak barbarzyńskiej porze, jaką była godzina 5:30, nie raczyłam nawet zwrócić na nią uwagi. Kurde, jakbym miała wybór, to też spałabym jeszcze jakieś sześć godzin, tak? Wstawanie w środku nocy jakoś nie sprawia mi przyjemności, zwłaszcza gdy mam wolne. Poza tym... przypomnę łaskawie, że to nie mój budzik, do cholery, zadzwonił!
Znalezienie miejsca, w którym mogłabym pomalować się jak człowiek, nastręczyło mi tyle trudności, że w efekcie opóźniłam się z szykowaniem blisko pół godziny. W życiu nie przypuszczałabym, że w jasnym świetle jarzeniówek można nie widzieć się w lusterku, ale tak właśnie było. Latałam jak głupia z kosmetyczką po korytarzu, próbując znaleźć choć skrawek blasku, który by się do czegoś nadawał, wreszcie zostałam przy stoliku naprzeciwko pokoju pielęgniarek i tam próbowałam się ogarnąć. Owszem, udało się, ale czy można z tym było wyjść do ludzi, do dzisiaj nie jestem pewna.
Gdy rodzice przyjechali i zorientowali się, że jestem jeszcze w przysłowiowym rosole, jakoś stracili chęć do życia. Robiłam, co mogłam, by spakować się w ciągu minuty, nawet zrezygnowałam z układania wszystkiego i ciapnęłam to do torby jak leci, ale nie udało mi się tym rozluźnić atmosfery. Winszując mamie, która mnie do tego zmusiła, jak najgorzej, rozdałam kwiatki lekarzom i pielęgniarkom, większości mając ochotę życzyć, by się nimi udławili, i mogłam nareszcie wyjść na wolność.
Nie wiem, jakim cudem zdołałam dojechać do domu, spakować się na wyjazd i dotrzeć na dworzec w pół godziny, ale byłam z siebie naprawdę dumna, że mi się to udało. Miałam nawet czas na to, by kupić bilet w kasie, a nie u konduktora. Większość konduktorów zachowuje się dość nieprzyjemnie, gdy zachęca się ich do wykonywania jakiejkolwiek pracy, więc wolałam sobie tego oszczędzić.
Jak już kiedyś wspominałam, budynek naszego głównego dworca trwa w remoncie od dobrego roku. Nic dziwnego – to zabytek, w dodatku z okresu budowy linii warszawko-wiedeńskiej, więc nawet się ucieszyłam, gdy dowiedziałam się o tym, że ktoś wreszcie postanowił zrobić z nim porządek. Do tej pory aż żal ściskał, gdy się na niego patrzyło – farba łuszczyła się z elewacji całymi płatami, a wnętrze straszyło kafelkami w kolorze ciepłej sraczki na podłogach, odrapanymi ławkami w kolorze niebieskim, które z pewnością pamiętały jeszcze czasy samych początków istnienia poczekalni, i śpiącymi po kątach bezdomnymi. O sklepie w pobliżu można było sobie tylko pomarzyć, a o tym, by były otwarte przynajmniej dwie z pięciu kas, nikt jeszcze nie słyszał. Pod walącą się wiatę na peronie strach było wejść – obawiać można było się zarówno odpadających desek, jak i zmasowanego ostrzału gniazdującej pod nią watahy gołębi. Tak, remont był bardzo potrzebny... tylko że dzięki niemu kupno biletu stało się dla mnie nie lada wyzwaniem.
Kasy na czas przeciągających się w wieczność prac przeniesiono do niezwykle sympatycznego kontenerowego baraku, stojącego w samym środku pola błota rozjeżdżonego kołami pojazdów roboczych. Jest klaustrofobicznie mały, mieści się w nim maksymalnie pięć osób naraz, więc kolejka zwykle wylewa się na zewnątrz, a światło zapewniają małe okratowane okienko, aż mętne od kurzu, i łysa brzęcząca jarzeniówka na suficie.
Wszystko to w połączeniu z dwoma wyłożonymi powyginanymi i popękanymi płytkami peronami i tym nieszczęsnym korodującym na potęgę mostem ponad nimi z pewnością przyprawia o dziki atak śmiechu każdego, kto jest tu jedynie przejazdem. I o płacz tych, którzy muszą z tego korzystać.
Czyli na przykład mnie.
Serio nie pojedziecie ze mną? – skamlałam smętnie.
Przecież mówiłam ci, że nie możemy. Mamy pracę – tłumaczyła cierpliwie mama, pomagając mi wyciągnąć z bagażnika całkiem sporą walizkę na kółkach. Nie, nie umiem spakować niezbędnego minimum na trzy dni, zawsze biorę w razie czego wszystko, co się nawinie. A dźwigać mi przecież nie wolno.
No to nie możecie jednego dnia wolnego wziąć? Macie córkę po operacji, to chyba jest ważniejsze, niż jakaś tam praca...?
Jakbyśmy mogli wziąć wolne, to byśmy wzięli wolne, prawda? – uciął tata. – Poradzisz sobie. My pomożemy ci wejść do pociągu, a ciocia z wujkiem z niego wyjść. Jakby coś cię bolało, to przecież nie musisz daleko chodzić.
Jak jeszcze chwilę im się przyglądałam, to doszłam do wniosku, że całkiem możliwe, iż nie chodziło tu o żadną pracę, a o to, że zwyczajnie nie chcieli się z ciocią i wujkiem widzieć. O ile tata miał wobec nich jako takie zobowiązania, bo wujek jest jego kuzynem, o tyle mama tej rodzinki po prostu nie cierpiała i nie miała żadnego powodu, by traktować ich przychylniej. Wizyt od zawsze unikają jak mogą, bo za każdym razem mają one dokładnie taki sam przebieg: ciocia się mądruje, uświadamia nam, jacy to jesteśmy beznadziejni i nieobeznani z życiem, a następnie dowala coś, co nieuchronnie kończy się wielką awanturą z trzaskaniem drzwiami i wyjeżdżaniem w pośpiechu. Tak, ja też wolałabym uniknąć spotkania, jako że po prostu nie trawię zarówno cioci, jak i moich dwóch kuzynek, ale co tu poradzić? Decyzja została podjęta za mnie. Mama i tata zwyczajnie posłużyli się mną jako środkiem do odbębnienia obowiązku względem niechcianej części rodziny i dzięki temu mają czyste sumienie. O tak, ja ich doskonale rozumiem – pewnie zrobiłabym tak samo na ich miejscu – ale... no mogli mnie chociaż odwieźć, no. To, że w boku nadal mnie troszkę boli, jest niezaprzeczalnym faktem.
Chociaż... w sumie to gdyby ciocia i wujek zobaczyli ich przez okno pociągu, byliby gotowi zatrzymać na przysłowiowej herbatce siłą. Ale to i tak podejrzane, że tak hipochondryczni staruszkowie gotowi są puścić mnie samą w takim stanie...
Powlokłam się smętnie do barako-kasy, pozwalając, by podejrzanie radośni rodzice dreptali za mną, przerzucając się jakimiś wątpliwej jakości żarcikami. Pewnie się tak cieszą, że będą mnie mieć tyle czasu z głowy. Nie trzeba będzie dziecku obiadu gotować, nie będzie jęczało, że nie chce iść do szkoły... Same plusy przecież.
Kolejka do kasy była całkiem spora. Stałam w niej dobrych piętnaście minut, co chwilę popatrując na zegarek w telefonie, czy przypadkiem nie spóźnię się przez to na pociąg. Miałam jakieś takie dziecinne wrażenie, że jakbym dopuściła do tego, żeby mi zwiał, to wyjazd zostanie darowany... Dopchałam się wreszcie do okienka, wręczyłam bilet roczny otyłej kobiecie, bardzo niezadowolonej z tego, że spory ruch oderwał ją od rozwiązywania krzyżówki, i podyktowałam miejscówkę, którą bym sobie życzyła. Kobieta zerknęła na mnie dziwnie, popatrzyła na rozłożony na blacie stolika poplamiony czymś czerwonym rozkład jazdy, przewróciła kilka jego stron, choć tabelkę z właściwym pociągiem widziałam nawet ze swojego miejsca, i zapowiedziała wreszcie:
Tu nie ma pierwszej klasy.
Jak to nie ma pierwszej klasy? – Nieco oniemiałam. Portfel prawie wypadł mi z rąk.
No normalnie – wyjaśniła. – Tylko druga.
Obejrzałam się błagalnie na rodziców, licząc na to, że może dzięki temu się nade mną ulitują i pozwolą zostać w mieście, ale udali, że nie wiedzą, o co mi chodzi.
To drukować, czy nie? – burknęła kasjerka, znaczącym gestem wskazując zmaltretowaną książeczkę z „Jolkami”.
Drukować...
Nienawidzę jeździć drugą klasą. I to jeszcze pociągiem z przedziałami. Zawsze mam takie szczęście, że przysiądzie się do mnie jakiś śmierdziel, lub w wagonie znajdzie się nagle połowa przedszkola. Pociągi regionalne to inna sprawa, bo w nich prawie zawsze jest pusto, ale druga klasa w dalekobieżnych prawie zawsze wygląda jak w tych słynnych filmach z PRL-u, gdzie na korytarzach w pociągu panował taki tłok, że nie było gdzie szpilki wcisnąć. Nie praktykuję ładowania się do drugiej klasy od czasu pewnego pamiętnego powrotu z zawodów, gdy to jeden z biegających po wagonie dzieciaków zaczął dosłownie jeść moją szpadę, która leżała na siedzeniu obok mnie.
Jestem pewna, że to będzie najgorsza podróż w moim życiu – zapowiedziałam rodzicom.
Przestań być taką pesymistką, przecież jeszcze nie wiesz, jak będzie – wkurzyła się mama.
Właduj się do przedziału konduktorskiego i przywiąż do fotela – poradził tata.
Niestety do przyjazdu pociągu było jeszcze tyle czasu, że pomimo dobrych chęci, nie zdołałam się na niego spóźnić. Gdy już wreszcie wtoczył się na peron (choć byłam pewna, że pordzewiała do niemożliwości EU-07 prędzej się wykolei, niż pokona te ostatnie metry), posłałam rodzicom ostatnie spojrzenie, którym postarałam się dokładnie zobrazować, co myślę o tym wszystkim, i dowlokłam się do drzwi właściwego wagonu. Okazało się, że nie jestem w stanie ich sama otworzyć, więc musiałam przeprosić ich jeszcze na kilka minut.
Znaleźć przedział i nie zabić nikogo walizką było dość trudno, ale grunt, że się udało. Byłam bardzo ciekawa, czy mogę właściwie tak sobie jechać z biletem rocznym na pierwszą klasę i miejscówką w drugiej – w regionalnych nikogo to nie obchodziło, ale kto wie... Jeszcze raz zerknęłam, które miejsce otrzymałam – o dziwo było przy oknie – i otworzyłam drzwi właściwego przedziału.
W środku zastałam już całą rodzinną scenkę. Dwa na oko dwuletnie gówniarze chyba nie załapały, że w ogóle się pojawiłam, ale ich rodzice owszem. Facet był ździebko straszny, bo nie miał zębów i wyglądał na upośledzonego co najmniej w stopniu umiarkowanym, kobieta za to siedziała sobie na moim własnym miejscu i pozwalała wyglądać przez okno trzymanej na kolanach dziewczynce.
W razie czego jeszcze raz sprawdziłam ten cholerny bilet. Nie, dobrze przeczytałam. Kurde...
To pani miejsce? – spytała mamusia, widząc, że rozglądam się za czymś. – A nie chciałaby się pani może zamienić?
No szlag mnie lekko trafił.
Wolałabym nie. – Uśmiechnęłam się słodko, żeby nie zabrzmieć jak ostatni cham, ale stanowczości w głosie łagodzić nie zamierzałam.
Ale widzi pani – dziecko...
Przepraszam, ale jadę daleko i zależy mi na miejscu przy oknie.
Ta jak się nie zapowietrzyła!
Dziecku pani nie ustąpi?! – Aż podniosła się na fotelu, jakby zamierzała gówniarzem we mnie rzucić.
Zależy mi na tym miejscu – wycedziłam jeszcze raz, zaciskając palce na rączce walizki, by nie korciło mnie tak mocno, żeby zmienić się w wilka i kobietę po prostu zagryźć. Jak sobie to wyobraziłam, to aż mi się nieco milej zrobiło.
Ty gówniaro! – wydarła się na cały wagon. – Nie widzisz, że ja z dzieckiem jadę?! Dziecko musi wyglądać przez okno, bo...
Proszę pani – przerwałam jej nieco głośniej, niż wypadało. – Gdyby nie zależało mi na miejscu przy oknie, to nie kupowałabym biletu na miejsce przy oknie. Pani również radzę się nad tym na przyszłość zastanowić. I nad obyciem towarzyskim również, bo z tym, jak widzę, dość słabo.
Burknęła coś, wielce oburzona, i przesiadła się wreszcie na swój fotel. Dopiero wtedy zauważyłam, że oprócz tych ludzi w przedziale jest jeszcze jeden facet. Tak go przytłoczyli, że, biedny, zupełnie przestał rzucać się w oczy.
Zajęłam swoje miejsce, założyłam słuchawki i zamierzałam rodzinkę ignorować. Na samym początku myślałam, że nawet mi się to uda – dzieciaki dostały po telefonie komórkowym z głupią grą do zabawy (dźwięku w urządzeniach oczywiście nikt nie zamierzał wyłączać) i zajęły się nimi na jakiś czas... a konkretnie osiem minut. Po upływie tej chwili chłopczyk zaczął coś kombinować, przez co wyłączył sobie grę i ryknął dzikim płaczem, a dziewczynka uznała, że jest głodna. Gdy krzycząc coś z pełnymi ustami zajęła się wsmarowywaniem bułki w fotel, szlag trafił mnie ponownie, tylko tym razem na całego. Ciapnęłam swoje rzeczy z powrotem do torby, złapałam walizkę i uciekłam na korytarz czym prędzej, mając głęboko tam, gdzie słońce nie dociera, że miałam jak najmniej chodzić.
Ojej, już pani wysiada? Przecież jeszcze dwadzieścia minut do następnej stacji – zdziwiła się mamusia, zanim zdążyłam zasunąć za sobą drzwi przedziału.
Nie wysiadam, tylko zmieniam miejsce pobytu, bo niektórych tu widocznie nie obchodzi, że mogliby komukolwiek swoim zachowaniem przeszkadzać – warknęłam i walnęłam drzwiami tak solidnie, że aż ludzie stojący na drugim końcu korytarza obejrzeli się w moją stronę.
Rzuciłam walizkę na podłogę i rozsiadłam się na niej wygodnie. Ze słuchaniem muzyczki i wyglądaniem przez okienko mogłam się pożegnać, wyciągnęłam więc książkę i zaczęłam czytać w najlepsze. Po jakimś czasie zauważyłam, że mężczyzna, który siedział razem z nami w przedziale, również wychodzi na zewnątrz.
Pan też odpadł? – spytałam ze śmiechem.
Przecież to coś strasznego było – jęknął, kręcąc głową z niedowierzaniem. Dzieciaki słychać było stąd całkiem donośnie.
Jakiś czas później, gdy rozmawiając sobie sympatycznie dowiedziałam się, że koleś jest maszynistą i wypytałam go chyba o całe życie zawodowe, na horyzoncie pojawił się zaspany konduktor. Gdy sprawdzał nasze bilety, minę miał dość dziwną. Przyglądał się im dłuższy czas, jakby zastanawiając się, co tutaj nie gra, i wreszcie spytał, zrozumiawszy i tak zaskakująco szybko, patrząc po tym, jak wyglądał:
Ale państwo wiedzą, że mają miejscówki?
Wiemy, ale morderstwo w afekcie jest niestety karalne – palnęłam.
Konduktor zmarszczył brwi, jeszcze raz zerknął na miejscówki, zajrzał do właściwego przedziału... i oddał nam druczki ze współczuciem w oczach.
W gruncie rzeczy podróż minęła mi całkiem przyjemnie. Wysiadłam na stacji Warszawa Centralna, rzewnie żegnając się z maszynistą, z którym zdążyłam się naprawdę zaprzyjaźnić, i rozejrzałam w tłumie. Teoretycznie ciocia i wujek powinni tu na mnie czekać, by pomóc mi wysiąść, ale coś tak czułam, że jakby o mnie zapomnieli, to wcale nie byłoby mi z tego powodu przykro. Z tego, co zapowiadali, za pół godziny odjeżdżał pociąg, którym mogłabym sobie spokojnie wrócić do domku i mieć całą imprezkę z głowy...
Ech, niestety. Zauważyłam ich na ruchomych schodach, gdzie próbowali wyminąć jakąś obładowaną torbami kobietę i machali do mnie jak głupi, krzycząc coś, co w ogólnym hałasie było niezrozumiałe. Ta, i teraz weź się do nich przyznaj, gdy wszędzie dookoła taki tłum...
No jak się teraz te pociągi spóźniają! – wykrzyknęła na powitanie ciocia, nie zamierzając iść w ślady wujka i choćby dać mi całusa w policzek. Bo po co? Jeszcze by się inteligencją zaraziła... – Ja nie wiem, co oni teraz na tej kolei wyczyniają! Co widzę, że jakiś pociąg stoi, to ci wszyscy motorniczy tylko z nogami na kierownicy i nic nie robią, zamiast jechać!
Ale przecież to, czy można jechać, nie zależy od maszynisty – zaczęłam cichutko. Już tego nieszczęsnego „motorniczego” postanowiłam pominąć. „Kierownicę” tym bardziej.
Jak nie od maszynisty? To od kogo niby? Oj, dziecko, ty jeszcze sporo o życiu nie wiesz.
Wywróciłam tylko oczami, wręczyłam wujkowi walizkę i posnułam się smętnie do wyjścia, całkowicie wyłączając na barwne kazanie o mojej niedojrzałości. Pierwsza minuta, a ja już mam dosyć.
Dobrze, że do nas przyjechałaś – mówił w tym samym czasie wujek, w głębokim poważaniu mając to, że wchodzi żonie w słowo. – Akurat będziesz pierwszą osobą, która zobaczy nasze mieszkanie.
Przeprowadziliście się? A to nowość – ziewnęłam. Na szczęście, tak jak przypuszczałam, żadne z nich mnie nie słuchało. Oni uznają tylko monologi.
Mam prawo uznać przeprowadzki tej rodzinki za codzienność. Bywam u nich przynajmniej raz w roku, a jeszcze nigdy nie byłam więcej niż raz w jednym mieszkaniu. Sama nie wiem, co o tym myśleć – to jakieś hobby? Niewiedza, co zrobić z nadmiarem pieniędzy? Wszystkie ich mieszkania wyglądają dokładnie tak samo: znajdują się na ostatnich piętrach w drogich apartamentowcach, są białe i sterylnie czyste, wypełnione bibelotami przypominającymi coś wyciągniętego ze śmietnika i meblami od znanych projektantów, które same w sobie muszą być warte więcej niż lokal, który zajmują. U nich zawsze wszystko jest idealnie czyste, wybłyszczone tak, by przypominało lustro, i strach czegokolwiek dotknąć, by nie zostały przypadkiem ślady paluchów. Jak się odważy, to ciocia ma taką minę, jakby chciała urąbać winne palce tasakiem... Jestem pewna, że przynajmniej raz w tygodniu robią we wszystkich pomieszczeniach test białej rękawiczki. Każde jedno ich mieszkanie przypomina muzeum. I to takie, w którym nawet gablot nie można dotykać, bo są pod alarmem.
W dużym skrócie: za dużo marmuru, za dużo złoceń, za dużo figurek jachtów, za dużo obrazków przedstawiających ciepłe tropikalne morza i za dużo rzeczy, które kosztowały pięć razy tyle, ile powinny. A zmieniają się na nowe całkiem regularnie.
Samochód czekający na płatnym parkingu w pobliżu budynku dworca również nie przypominał czegoś, czym można z czystym sumieniem jeździć. Gdybym ja taki miała, z pewnością postawiłabym go w pudełku w garażu, by przypadkiem się nie zakurzył... o ile bym go nie sprzedała, by kupić sobie inny, który przy okazji jest ładny i funkcjonalny, a nie tak nafaszerowany elektroniką, że jak coś się zebździ, to pewnie nawet nie ruszy. Ale dobra, nie czepiam się, nie mój samochód, nie? Jak już faktycznie się zebździ, mnie to będzie najmniej obchodzić. Chyba że akurat będę w środku, to może nieco bardziej.
Apartamentowiec, pod który podjechaliśmy, był wielki – i to tak, że przypominał jeden z tych nowoczesnych biurowców, które to próbują zrobić z tego miasta europejską stolicę, ale niezbyt dobrze im idzie. Cały został wyłożony szkłem – lekko niebieskawym i tak czyściutkim, że aż się skrzyło, gdy padały na nie promienie co jakiś czas wychodzącego zza chmur słońca. Przed wejściem – czyli rozsuwanymi szklanymi drzwiami z portiernią tuż obok – rosło kilka rachitycznych drzewek, zajmujących idealnie wykrojone z chodnika kwadratowe przestrzenie. Jestem pewna, że każda gałąź, która tylko nieśmiało wychyli się poza ten surowy obręb, zostaje natychmiast bezlitośnie urąbana. Portier w dziwnym, przypominającym hotelowy stroju wygląda na takiego, co żadnej roślince by nie przepuścił...
Wujek wprowadził auto na podziemny parking, którego za kij się tam nie spodziewałam – tuż obok była stacja metra, więc chyba nie powinno się grzebać w ziemi, gdy gdzieś w pobliżu znajduje się tunel kolejowy? Wspólnie ruszyliśmy do wyłożonej czerwonymi dywanami windy. Jezu, w środku nawet muzyczka grała... Czułam się jak w jakimś idiotycznym serialu o bogaczach w Meksyku – wszystko było tak kiczowate i przerysowane, że po prostu nie dało się patrzeć na to poważnie.
Wjechaliśmy chyba na dwunaste piętro (jak na nich to było całkiem nisko) i eleganckim korytarzem ruszyliśmy do właściwych drzwi. Poznałam je z daleka – nie było przecież na nich nawet drobinki kurzu, a zamki otwierały się bezszelestnie. W dodatku były chyba antywłamaniowe. Nie dziwię się – złodziej, który wparowałby do tego wnętrza, albo umarłby z radości, albo nie musiał kalać się pracą w żadnej postaci do końca życia. O ile szczęście nie przeszłoby też na jego wnuki...
Zostałam wpuszczona do mieszkania, grzecznie zdjęłam buty na wycieraczce (tak czystej, że aż miałam poczucie winy, gdy je tam stawiałam) i weszłam trochę głębiej, poganiana przez podekscytowanego wujka.
Chodź, chodź, zobacz! – Dumnie stanął tuż za mną.
Przyznam, że nie było źle, choć ja takie mieszkanie z przeszkloną ścianą z pewnością spożytkowałabym lepiej. Skórzane kanapy wyglądały na okropnie niewygodne, a czarnej błyszczącej ławy i równie szpetnej komody wolałam w razie czego nie dotykać. Kilka bibelotów – w większości białych i przypominających coś rozjechanego przez pociąg – starało się uczynić surową atmosferę mniej surową, choć jak dla mnie jedynie wszystko pogarszały. Sporym zaskoczeniem był jednak prezentujący się na samym środku fortepian. Z tego, co wiem, żadne z nich nie potrafi grać i nie zamierza brać się za odkrywanie talentu muzycznego, więc całkiem łatwo domyślić się, że to jedynie dla szpanu...
I jak ci się podoba?
Bardzo ładnie. – Czytaj: „paskudnie, że aż łzy z oczu wyciska”. No po prostu nie wierzę, że zostałam podpuszczona do tak perfidnego kłamstwa.
Z głębi w gruncie rzeczy dość małego mieszkania wynurzyły się moje dwie kuzynki: Magda i Agata. Przełknęłam rodzący się w gardle krzyk rozpaczy i spróbowałam przywitać z nimi tak, by nie było po mnie od razu widać, jak bardzo nie mam na to ochoty. Ci ludzie wyzwalają we mnie najgorsze zachowania – przy nich robię się dziecinna, złośliwa, nadpobudliwa... aż mi ciężko z samą sobą wytrzymać. To chyba jasne, że wizyty tutaj nie są dla mnie terapeutyczne...
Magda – a właściwie Madzia – jest w moim wieku, choć przypomina zarówno wyglądem, jak i zachowaniem tak zwaną pannę z trasy. Jeszcze niedawno była plastikiem – krzyczała, gdy wyszła z domu bez kosmetyczki, wzdychała za szkolnymi przystojnościami, lansowała się z koleżaneczkami po mieście, ubierając w cuda żywcem wyjęte z wybiegu (najczęściej różowe). Jakiś rok temu jednak nastąpiła jej magiczna metamorfoza, gdy to z dnia na dzień przerzuciła się na gotyk. I to nie taki gotyk w stylu lekkiego mroku, koronek, ostrej muzyki do delikatnego kobiecego śpiewu... Nie – ona przerzuciła się na gotyk czarny, bezlitosny, brzmiący szczękaniem łańcuchów i krzykami torturowanych. Madzia nagle stała się mroczna, poważna, trochę milcząca i zwyczajnie wredna. Całą jej garderobę zastąpiły ubrania w odcieniu mrocznej czerni (poważnie, to nie jest zwykła czerń – to jest mroczna czerń), a pokój z białego stał się nagle... no czarny właśnie. Tylko że moim zdaniem Madzia nadal się nieco na tym gotyku nie zna... No bo jak można być gotką i zamiast normalnych mieć glany na złotej koturnie? Taką właśnie maszkarę widziałam przed chwilą w przedpokoju, a podejrzewam, że nie należy do Agaty.
Bo Agata to zupełne przeciwieństwo młodszej siostry. Agata jest cicha, zaniedbana, bardzo dobrze się uczy, jest milutka i potulna... i tak okropnie nijaka, że to aż boli. Moim zdaniem już lepiej być kompletnym idiotą, niż taką szarą myszką, która nawet na wzięcie lekkiego prysznica nie ma czasu, bo musi uczyć się do kolejnej z miliona do niczego niepotrzebnych olimpiad. Głównie z języka polskiego, bo to jedyne, co z pewnym przymrużeniem oka można określić jej pasją.
Tak, to będą bardzo ciekawe trzy dni...
Cześć, Leah! – Agata natychmiast do mnie podbiegła i uściskała mocno. Musiałam wstrzymać oddech, by nie wciągnąć w płuca aromatu jej odzwyczajonych od wody włosów. Poważnie – raz mi się przyznała, że odzwyczaja włosy od mycia. Chyba nawet nie chcę wiedzieć, co miała wtedy na myśli. Nie zamierzam też wnikać w to, jak udaje jej się tak robić pod okiem matki z obsesją czystości.
No hej. – Uśmiechnęłam się nieco na siłę, ale spróbowałam być miła. Akurat jej bycia wredną zarzucić nie mogę. Histeryczna – tak, w końcu wpada w panikę przed każdym sprawdzianem, zaczynając ryczeć, że na pewno nie zda, ale wredna? Nie, zawsze była dla mnie miła. Chyba jako jedyna z tej rodziny.
Będziesz przez te trzy dni zajmować mój pokój – obwieściła, odebrała mi walizkę (poczułam się słabo i bezradnie) i zaprowadziła w stronę wspomnianego pomieszczenia.
Spodziewałam się, że jej pokój będzie równie nijaki, jak ona sama, ale na szczęście nie było aż tak źle. Czerwona kanapa, łóżko z jakąś kolorową, przypominającą dziecięcą pościelą, idealnie uporządkowane biurko, nad nim tablica korkowa ze zdjęciami – jedno z nich przedstawiało chyba ulubiony zespół muzyczny kuzynki. Istotnym może być fakt, że jego członkowie niekoniecznie przypominali mężczyzn, choć było im do nich nieco bliżej niż do kobiet.
No, ładnie nie było, ale przynajmniej pokój okazał się czystszy od właścicielki.
Rozgość się. Jak będziesz czegoś potrzebować, to daj znać – zapowiedziała i zostawiła mnie wreszcie samą.
Zupełnie nie wiedziałam, co powinnam teraz zrobić. Rozpakować się? Poszperać po szafkach w ramach rozgaszczania? Położyć na łóżku i zdrzemnąć chwilę po podróży? Czy może usiąść i pogapić się w ścianę, wyobrażając sobie tę tonę wspaniałych zajęć, jakim mogłabym się oddać, gdybym tylko tutaj nie była...? Opadłam wreszcie na krzesło przy biurku i przysunęłam się do parapetu okna. Widok obcego miasta tylko spotęgował uczucie zagubienia. Nigdy nie lubiłam tak po prostu wyjeżdżać, a jeśli już to robiłam, przyzwyczajenie się do nowego miejsca na tyle, by czuć się w nim swobodnie, zajmowało mi dużo czasu. Zawsze byłam typem domatorki – bez znajomego bałaganu, znajomego zapachu i znajomych dźwięków wokół czułam się po prostu źle. Tutaj wszystko było obce. Nawet rodzina, którą niby doskonale znałam, ale która od zawsze niekoniecznie chciała znać mnie. Każdy źle by się czuł w otoczeniu ludzi, dla których jest... nawet nie wiem, kim. Nie chce mi się wierzyć, że mnie nie lubią, bo chyba powinno czuć się coś więcej do członka rodziny, a i pewnie by mnie nie zapraszali, gdybym była im całkiem obojętna, ale czasem zastanawiam się, na ile te uprzejmości są szczere. Całkiem możliwe, że wszystko to jest tylko oznaką dobrego wychowania – że nie chcą mnie tutaj, ale głupio było nie zaproponować, skoro dawno mnie nie widzieli, a moi rodzice czym prędzej zameldowali o „chorobie”.
Do wieczora właściwie było tak samo – nikt się mną zbytnio nie interesował, tylko każdy zajmował własnymi sprawami: Agata się uczyła, Madzia słuchała muzyki na słuchawkach tak głośno, że słyszałam ją u siebie, wujek oglądał telewizję, ciocia ochrzaniała go, widocznie nie przejmując się tym, że jej nie słucha, a ja dorwałam się wreszcie do dawno niewidzianego laptopa i zabrałam się za pisanie.
Piszę właściwie od kiedy tylko stałam się na tyle świadoma, by umieć wymyślić w miarę spójną historyjkę. Z początku, jako dziecko w wieku przedszkolnym, tworzyłam jedynie opowiastki obrazkowe, a następnie łapałam jakiegoś niczego niespodziewającego się dorosłego i dyktowałam mu kwestie. Sama wzięłam się za to gdy miałam lat bodajże jedenaście. Od opowiadań o śmiesznych kotach doszłam poprzez pamiętnik zbuntowanej nastolatki i jakieś bajki nie wiadomo o czym do twardej fantastyki na podstawie nieraz zbyt wyrazistych snów. Piszę, publikuję na blogach, choć wielkiego powodzenia nie mam, i wiem, że nie jestem w stanie bez tego żyć. Moje historie są częścią mnie, a tworzenie ich sprawia mi taką przyjemność, że nie jestem w stanie sobie jej odmówić. Te marne dni w szpitalu, gdy nie miałam dostępu do laptopa z edytorem tekstu, to była dla mnie prawdziwa szkoła przetrwania. Miałam nadzieję, że przez kilka najbliższych dni, podczas których mam siedzieć tutaj, jakoś zdołam wszystko nadrobić, bo czas, w którym pisać nie mogę, ma to do siebie, że wyzwala we mnie wręcz bolesny natłok weny twórczej.
Mam jednak taką głupią przypadłość, że gdy mam brać się za poważne pisanie, zawsze jestem w stanie znaleźć jakiś powód, by odwlec je w czasie. Biorę się za sprzątanie, przysiadam się do oglądającego telewizję taty, wybieram gdzieś z mamą, jeśli okazuje się, że wychodzi, nagle łapie mnie chęć podciągnięcia średniej... Różnie to bywa, ale prawie zawsze coś znajdę. Tego dnia, gdy wokół nie było niczego, czemu mogłabym się poświęcić i nie mieć wyrzutów sumienia, że zaniedbuję artystyczną cząstkę swojej duszy, zabrałam się za pisanie czegoś, czego miałam nie pisać do czasu skończenia przynajmniej jednej z rozgrzebanych powieści. Ogólnie bardzo jestem zadowolona z poetyckiego prologu i pierwszego rozdziału na kilkadziesiąt tysięcy słów, ale naprawdę mogłabym zacisnąć zęby i wziąć się za coś ważniejszego... Nawet przerwa na obiad nie zmotywowała mnie do tego, by zebrać się do przysłowiowej kupy.
Obiad, swoją drogą, był wyjątkowo nieartystyczny, ponieważ wyglądał tak, jak tego nie cierpię, a jak wygląda prawie zawsze w polskim domu: składały się na niego ziemniaki, kotlet schabowy i surówka, której było tak żałośnie mało, że nie dało się nią zamaskować tego, jak okropnie sucha i stająca w gardle była reszta. Kotlet też okazał się taki żylasty, że po prostu w połowie rozgryzania go, gdy znalazłam kolejną chrząstkę, od której zrobiło mi się niedobrze, miałam ochotę wypierdzielić talerz razem z zawartością do zlewu i iść na pizzę. I jeszcze musiałam zapewniać, że mi bardzo smakuje... Kurde, umrę tu chyba z głodu. Aż zatęskniłam za tamtym nieszczęsnym szpitalnym kleikiem...
Wieczorem stanęłam przed prawdziwym dylematem: co ze sobą zrobić? Jak na złość, od środka zaczęła mnie rozsadzać znajoma energia, nakazująca natychmiast znaleźć się na zewnątrz. Ściany pokoju, w którym i tak czułam się jak w klatce, naraz stały się jeszcze cięższe, wręcz jakby nie pozwalały mi oddychać, przez szeroko otwarte okno dostawało się zbyt mało powietrza, a sufit zwieszał się nad głową, uniemożliwiając dojrzenie upragnionego nieba. Zaczęłam chodzić w kółko, poukładałam nawet rzeczy w walizce, ale nijak nie chciało mi przejść. Próbowałam zająć się zajadaniem Zewu ciastkami, które odkryłam na dnie torebki i nawet się nie zainteresowałam, czy są jeszcze ważne, ale efekt był taki, że dostałam od nich zgagi jak marzenie, przez którą już kompletnie nie mogłam znaleźć sobie miejsca.
Wytrzymałam tak mniej więcej do godziny dwudziestej, kiedy to ciocia zabrała się za szykowanie kolacji. Po obiedzie i nieszczęsnych ciastkach byłam tylko jeszcze bardziej głodna, lecz zobaczywszy na stole prezentujące się w całej okazałości opakowanie margaryny, a nie kulturalnego masełka, błyskawicznie straciłam apetyt. Wiedziałam, że mam raczej marne szanse, aby przekonać ich, by wypuścili mnie wolno na zewnątrz, ale uznałam, że i tak nie zaszkodzi spróbować – i tak mają mnie za głupią, jak wszystkich, którzy nie są nimi, a dzięki temu nie dość, że trochę Zew uciszę, to może znajdę jeszcze jakiś sklep, w którym kupię coś jadalnego...
Mogłabym na chwilę wyjść? Chciałabym obejrzeć okolicę... – Uśmiechnęłam się bardzo przymilnie.
Ciocia spojrzała na mnie znad krojonego pomidora, zastanowiła się chwilę, oglądając mnie tak, jakby chciała ocenić, czy aby na pewno jestem godna, aby wyjść samej na zewnątrz, i wreszcie łaskawie skinęła głową.
Idź. I wróć szybko, kolacja zaraz będzie. Tylko nie wychodź poza teren osiedla, dobrze?
Na to mogłam przystać. Apartamentowiec, wraz z trzema identycznymi i paroma niższymi, stoi na sporej ogrodzonej działce. Jest tu trochę zbyt nowocześnie jak na mój gust, ale raczej niebrzydko, więc można spokojnie przespacerować się między budynkami. I nie spotkam przy okazji żadnego elementu podobnego do tego, którego niedawno pogryzłam... Tutaj pewnie wszystko jest monitorowane, a przez furtkę da się przejść tylko jeśli posiada się klucz.
Madzia posłała mi dziwne spojrzenie, gdy założyłam szybko buty i wybiegłam na zewnątrz. W pierwszym odruchu myślałam, że chodzi jej o wychodzenie o tak późnej porze, ale nie...
Gdy wypadłam na zewnątrz w krótkim rękawku, aż mnie zatchnęło. Cofnęłam się błyskawicznie w głąb klatki schodowej i zamarłam, nie bardzo wiedząc, co dalej. Pamiętając o tym, jak nienaturalnie ciepło jest o tej porze w moim mieście, nie pomyślałam o tym, żeby wziąć kurtkę, a tu proszę bardzo – pogoda z końcówki października, jak najbardziej. Wysunęłam się na dwór jeszcze raz, tym razem wiedząc, czego się spodziewać, potarłam dłońmi przedramiona, po których rozsypała mi się gęsia skórka, i dzielnie ruszyłam przed siebie. Coś mi się obiło o uszy, że nie powinnam tak, skoro dopiero co miałam zabieg i jeszcze kilka dni muszę brać antybiotyk, ale co mi tam... Jak zdechnę na zapalenie płuc, wielu po mnie płakać nie będzie.
Nie wiedziałam, jak przemiana w wilka mogłaby wpłynąć na tych kilka szwów, których nadal mi nie zdjęto, ale po kilku krokach postanowiłam zaryzykować. Dawno nie przemieniałam się tak ostrożnie, przez co właściwie nie pamiętałam o tym, jak wiele odczuć ten proces powoduje – trochę swędziało, trochę piekło, ale w gruncie rzeczy całość była całkiem przyjemna. Nawet to, jak czułam, że kości przesuwają mi się pod skórą, nie bolało, choć jak skupiłam się na tym mocniej, zrobiło mi się odrobinę słabo.
Szłam w razie czego bardzo powoli – przy stawianiu dłuższych kroków coś w boku mimo wszystko nieprzyjemnie mi się ciągnęło, a za powrót do szpitala wolałabym jednak podziękować – ale nie mogę powiedzieć, by było nieprzyjemnie. Owszem, zimno, co chyba było normalne jak na tę porę roku, ale... nawet powietrze było inne. W środku miasta powinno być raczej przesiąknięte smrodem spalin, niemożliwym do przeoczenia dla czułego wilczego nosa, ale jakoś udawało mi się zepchnąć je na obrzeża świadomości, dzięki czemu zwróciłam uwagę na wszystko inne. A zwłaszcza na to, czego nie było... Nie wyczuwałam tajemniczej aury napięcia, jeżącej każdy najmniejszy włosek na ciele, nie czułam zapachu kojarzącego się z mokrym cementem i tanią farbą drukarską, nie czułam smrodku nagrzanych upałem betonowych ścian. Powietrze było przede wszystkim lodowate, nie mieszało się z płynącymi nie wiadomo skąd ciepłymi prądami, które wprawiały w taką dezorientację... To powietrze było po prostu zdrowe. Szłam, a nie płynęłam w nim z trudem. Oddychałam z łatwością, a nie siłowałam się z nim za każdym razem, gdy chciałam napełnić płuca.
Szłam samym środkiem kulturalnego chodniczka, nie przejmując się tym, że ktoś mógłby mnie zauważyć. Ludzie mają to do siebie, że widzą nas bardzo często, ale ich mózgi tak przetwarzają obraz wspomnień, że po kilku chwilach już nie rozumieją, co takiego było w nas dziwnego. Uznają nas za psy, ewentualnie za zwykłe wilki... A nawet jeśli rozpoznają, nikt im przecież nie wierzy.
Po obu stronach miałam elegancki, idealnie zadbany trawnik. Możliwe, że sztuczny, bo nadal, pomimo pory roku, był intensywnie zielony. Zbliżałam się do nowoczesnej ławki, obok której stała niska latarnia, kształtem przypominająca element biorący udział w wypadku samochodowym. Dawała przy okazji niby jasne, ale lodowato zimne światło, w którym właściwie i tak nie było nic widać.
A gdy stanęłam na wysokości tej ławeczki...
W pierwszej chwili nie wiedziałam, co się stało. Kątem oka zauważyłam szybko poruszający się cień, a w następnej sekundzie już leżałam na betonie, przyciśnięta do niego przez jakiś ogromny ciężar. Spróbowałam się szarpnąć, zaskomlałam, gdy nieprzyjemne uczucie ciągnięcia w boku przerodziło się w ból, i zamarłam, czując na uchu gorący oddech.
Ja pierdzielę, nawet nie można się przespacerować na wakacjach – palnęłam w myślach, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy wgniatający mnie w nowe płytki chodnikowe wilk może mnie usłyszeć. Chyba powinien, skoro posiadałam jakiś tam ułamek mocy Alfy.
Że co? – rozbrzmiało gdzieś w eterze.
Ach, czyli jednak mnie słyszysz! – wściekałam się dalej. – Złaź ze mnie wreszcie!
Nieco zdezorientowany moim temperamentem, posłusznie odsunął się na kilka kroków, dzięki czemu mogłam podnieść się z ziemi i otrzepać.
Nie powiem, całkiem czysto macie w tej stolicy, ale nie musiałam oglądać tego z aż tak bliska!
Duży wilk patrzył na mnie tępo.
Jezu, no co chcesz?! – Wywróciłam oczami. Gdyby tylko ruszało mi się tak sprawnie, jak zwykle, na pewno bym mu zwiała, ale teraz mogłam tylko pomarzyć. Mojego człapania nie dało się określić choćby „spacerowaniem”...
Ja myślałem... – Zawahał się, obejrzał przez grzbiet, jakby wypatrywał ratunku. – No... Myślałem, że jesteś nowa i...
Nie jestem stąd, młotku – wycedziłam, z trudem obchodząc go dookoła, jakbym zamierzała odmaszerować. – A nawet jakbym była nowa, to co w związku z tym? Jako kobieta mam prawo sforę olewać.
Że co?
Teraz to aż stanęłam.
Co co? – spytałam mało inteligentnie.
Koleś zaczął niestety już brać się w garść, bo potrząsnął głową, chcąc powstrzymać się od udzielenia mi zbyt wielu myśli. To i tak było nieco dziwne, że słyszeliśmy się nawzajem, skoro nie miałam w planach dołączania do tego stada. A i Quills nie udzielił mi na to zgody, więc teoretycznie nie powinnam mieć takiej możliwości... ale może faktycznie jakieś tam zdolności miałam.
Dobra, mała, nieważne. – Warknął, gdy chciałam zacząć go wypytywać. – Myślałem, że jesteś nowa i że jesteś stąd, tak? Ale nie jesteś. Więc sprawa załatwiona.
Odwrócił się i ruszył w stronę majaczącego między blokami cienia. Obserwowałam go, zupełnie zdezorientowana, dopóki nie zniknął za rogiem.
Tylko uważaj, mała – usłyszałam jeszcze w myślach. – Ja bym nie radził ci się tutaj przemieniać. Bo jak trafisz na resztę...
Chciałam go zawołać i przymusić, by powiedział cokolwiek więcej, ale nie zdążyłam podjąć decyzji, a już ognik jego myśli zniknął mi z zasięgu. Zaklęłam wściekle, drapnęłam ziemię, by wyładować emocje.
Nie podobało mi się to. Ten wilk śmierdział czymś dziwnym i ewidentnie wiedział coś, co dla mnie mogłoby okazać się dość istotne. Niby nie powiedział nic wprost, ale z tego, co udało mi się wyczytać z jego nieubranych w słowa myśli wynikało, że w mieście dzieje się coś niedobrego. Nie tak bardzo niedobrego, jak u nas, ale... wypadałoby to wiedzieć. Dla własnego bezpieczeństwa...
I co ma znaczyć to, że nie wolno mi się przemieniać? Mam tego nie robić, bo mają taką fanaberię? Tak, ja wiem, że gdy jest się mężczyzną i przemienia tak po prostu na czyimś terenie, to jest to lekko nieuprzejme, ale kobiety przecież zawsze miały w tym trochę więcej wolności. Na pewnych warunkach mogły nawet przemieniać się i nie należeć oficjalnie do stada, więc miałam prawo sobie tak samotnie chodzić, nawet jakbym tutaj mieszkała. O co chodzi?
Potrząsnęłam łbem, rozejrzałam się niespokojnie i w razie czego przemieniłam w człowieka. Zimno zaatakowało mnie ze zdwojoną mocą, ale postanowiłam nie zwracać na nie uwagi. Zawitałam jeszcze tylko w malutkim spożywczym, umiejscowionym koło wejścia do jednego z apartamentowców, i wróciłam do domu.
Ciocia odrobinkę zdziwiła się na widok reklamówki z żarciem, którą ze sobą przytargałam, ale nic nie powiedziała. Podjęłam decyzję, że będę utrzymywać, jakobym kupiła sobie tylko słodycze – w końcu ludzie różnie reagują na tak jawne pokazanie, co myśli się o ich kuchni – więc ze spreparowaniem pierwszej chińskiej zupki i wsadzeniem do piekarnika mrożonej pizzy poczekałam, aż wszyscy położą się spać.
Nie wiem, co ja bym zrobiła, gdyby nie to, że dzięki regularnym przemianom regeneruję się szybciej niż zwykły człowiek. Gdybym nie mogła ratować się syfnym żarciem, chyba bym umarła tu z głodu do dnia wyjazdu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz