– No
chodź, Leah, bo chyba się nie boisz? – nęciła Madzia, stercząc
w drzwiach zaanektowanego przeze mnie pokoju.
– Serio,
ja naprawdę nie przepadam za włóczeniem się po centrach
handlowych i poważnie myślę, że jeszcze powinnam się
oszczędzać – powtórzyłam chyba dwudziesty raz, jednocześnie
usiłując poprawić wszystkie literówki w napisanym akurat zdaniu.
Dobra, może i nieco kuzynkę okłamałam, bo włóczyć się po
centrach handlowych uwielbiam, ale... nie w takim towarzystwie. Gdy
mogę radośnie poprzeglądać ciuchy, kupić kilka książek w
Empiku czy zjeść coś smacznego, to proszę bardzo, ale tak? Z nią
to każdy zanudziłby się na śmierć. Za mało ma własnych
koleżanek, że mnie musi bezpodstawnie ze sobą ciągać?
Chwilę
patrzyła na mnie morderczym wzrokiem, co uznałam za całkiem
ciekawe, bo w końcu odkąd przyjechałam, nie zwracała
kompletnie na mnie uwagi, ale wreszcie tupnęła ze złością i
odwróciła się na pięcie, obwieszczając dumnym głosem:
– W
takim razie idę bez ciebie!
Bardzo
się tym przejęłam.
Tak
z ciekawości postanowiłam zerknąć, co ona tam robi. Zapisałam
szybko plik i wyjrzałam przez drzwi pokoju akurat w momencie,
gdy podchodziła do położonego na stoliku obok drzwi wejściowych
portfela wujka i wyciągała z niego garść banknotów.
Okradanie
własnych rodziców? No, całkiem mądrze, nie powiem. Podziwiam.
– Ostatnia
szansa! – zawołała, widząc, że gapię się na nią z głupią
miną. – Idziesz, czy nie?
– Nie
– odpowiedziałam. – Wstydzę się pokazywać publicznie w
towarzystwie nastoletnich złodziejek – dopowiedziałam pod nosem,
wracając do laptopa. Jeśli w ogóle miałam do niej jakikolwiek
szacunek, to właśnie całkowicie go straciłam.
W
pokoju za to dosłownie wlazłam w Agatę.
– Ojej,
przepraszam, nie widziałam cię! – krzyknęła przerażona, choć
ewidentnie to ona stała w miejscu, a ja ją staranowałam, i to tak,
że wylądowała na kanapie.
– Nic
się nie stało – jęknęłam, nie mogąc się od niej opędzić.
Za cel obrała sobie dokładne sprawdzenie, czy coś mi się
przypadkiem nie stało, więc najłatwiejsze to nie było.
– To
dobrze – oceniła wreszcie, prostując się. – Słuchaj, bo mam
do ciebie taką sprawę...
– Tak?
– spytałam nadal uprzejmie, choć już przeczuwałam, że interes
mi się nie spodoba.
– No
bo słyszałam, że jesteś całkiem dobra z pisania wypracowań...
Przez
chwilę nie miałam pojęcia, o co jej chodzi.
– Jestem
dobra z pisania, ale nie wypracowań – zaprzeczyłam szybko. Ale,
jak widać, za wolno.
– To
super! Bo ja mam straszny problem z jedną rozprawką. Pomogłabyś
mi? Chodź, to tylko chwila.
Tak.
I oto ja, mając średnią dokładnie 2,40, awansowałam na kogoś,
kto pomaga starszym od siebie kuzynkom w lekcjach. Czyż to nie
zabawne?
– No
ale no Leah! – wydarła się Madzia niemal jednym ciągiem,
wpadając do pokoju. Nieco się zdziwiłam, byłam pewna, że już
wyszła. – No ale chodź ze mną, no! – Prawie padła mi do
kolan. Złapała mnie za bluzkę, ugięła nogi, by znaleźć się
niżej, niż na poziomie mojego wzroku, przyjęła idiotycznie
przerysowaną proszącą minkę. Byłam tym tak oniemiała, że nawet
przez chwilę nie przemknęło mi przez myśl, że za takie
zachowanie powinnam raczej przemienić się w wilka i ją
zagryźć.
– O,
chciałyście gdzieś wyjść? – Agata zatrzymała się wpół
kroku z zeszytem w dłoni. – Jejku, nie wiedziałam. Idźcie,
pogadamy o rozprawce wieczorem, nie ma problemu przecież.
Kurde,
ja już chyba wolałam pogadać o rozprawce, niż...
– No
chodź, Leah, proooszę! – wyła Madzia. – Fajnie by się było
trochę poznać, co? Niby jesteśmy kuzynkami, a nic o sobie nie
wiemy!
Mało
brakło, a palnęłabym, że wiem już o niej wystarczająco, by nie
chcieć bliżej się poznawać. I ja jestem z nimi spokrewniona...?
– Co
ci się tak nagle zebrało na poznawanie mnie? – jęknęłam
zamiast tego.
– Wydaje
mi się, że możemy być bratnimi duszami. – Znaczącym wzrokiem
obrzuciła mój strój. Akurat dzisiaj zachciało mi się ubrać
bardziej rockowo...
– Możemy
przecież pogadać tutaj, jakiś film obejrzeć... – proponowałam
desperacko. – Nie powinnam jeszcze tyle chodzić.
– Wczoraj
wyglądałaś na całkiem zdrową.
Ja
pierniczę, było siedzieć w tym cholernym łóżku i skręcać się
z głodu, a nie szlajać po nocy...
– Może
i wczoraj tak, ale teraz trochę to odchorowuję – wyjaśniłam
szybko. – Trochę mnie boli. Jeść tyle też nie powinnam, lekarz
coś o diecie wspominał...
– Do
diety to w ogóle coś się nie stosowałaś. – Uniosła
wytatuowaną brew.
– Ale
powinnam...
– Oj,
no chodź. Autobusem podjedziemy i najwyżej w jakiejś kawiarni
usiądziemy.
No
kurna, no, gdzie ta moja cholerna asertywność znowu polazła?!
– Idźcie,
idźcie, to fajnie, że chcecie się poznać. – Agata obdarzyła
nas uśmiechem, w którym było coś przywodzącego na myśl
Matkę Polkę. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego tak mi się to
skojarzyło, ale ta mina po prostu była jakaś taka... przesadnie
dobrotliwa. Jakby chciała
powiedzieć „patrzcie, znowu rezygnuję z siebie, żeby wam było
dobrze”. – W końcu jesteśmy rodziną.
Tak,
jestem bardzo rodzinna, opiekuńcza, sentymentalna i uwielbiam, gdy
ludzie są dla siebie mili, ale to tak bardzo przypominało mi jakąś
charytatywną reklamę, że mało pawia nie puściłam.
– Jezu,
dobra, niech wam będzie – skapitulowałam płaczliwie.
Madzia
podskoczyła z radości i zaciągnęła mnie do przedpokoju, ledwie
pozwalając, bym złapała po drodze torebkę.
Po
prostu nie mogłam uwierzyć, że jestem w stanie upaść tak nisko.
I to w dodatku wciąż mając coś do powiedzenia. Kurde, jak to
możliwe, że z całym moim charakterem mam czasem takie problemy z
oznajmieniem komuś, że mogę nie mieć na coś ochoty? Cholera, nie
wiem. Magia?
Nie
lubię Warszawy. Nienawidzę miast, które mają w sobie tak dużo
historii, a nikt nie raczy tego szanować. Nie wiem, może coś jest
ze mną nie tak, ale za każdym razem, gdy widzę, jak burzy się
stare kamienice tylko po to, by na ich miejsce wcisnąć kolejny
symetryczny, sterylnie czysty apartamentowiec dla młodych bufonów
czuję, że rozsadza mnie ze wściekłości. Nienawidzę braku
poszanowania dla tego, co było kiedyś. Nienawidzę nowoczesności i
tego, że według wszystkich współczesnych ludzi każda rzecz, jaka
się do czegoś nadaje, powinna mieć przedrostek „smart”. To nie
tak, że nie cenię sobie pewnej dozy nowoczesności – bez
smartfona, internetu i dobrego komputera bym wykitowała – ale
moim zdaniem da się to połączyć bez problemu z poszanowaniem
dla przedmiotów z historią. Bo wszystko, co ma historię, jest
przecież fascynujące... Nie mam pojęcia, dlaczego tak wielu nie
jest w stanie tego docenić. Przecież to historia czyni nas takimi,
jakimi jesteśmy. Bez historii nie byłoby nas, więc należy jej się
szacunek... No ale przecież w starych kamienicach nie jest
higienicznie czysto, nie ma wind dla tych, którym nie chce się
używać nóg, czuć wciąż obecność poprzednich lokatorów i
ciężko zorganizować w pobliżu nowoczesny plac zabaw dla
gówniaków. Więc kamienice są be. Wypierdzielmy wszystkie, wstawmy
na nich miejsca jak najprostsze konstrukcyjnie wieżowce malowane w
geometryczne wzory, i cześć. Będzie ładnie, czysto, widno. A
drzewa też najlepiej wypierdzielmy, źle się komponują z miejskim
krajobrazem i śmiecą do tego.
Nie,
tu chyba nie o Warszawę jako taką chodzi. Tu chodzi jak zwykle o
ludzi. Nienawidzę ludzi...
Niemal
się nie odzywając, dotarłyśmy na przystanek. Bynajmniej nie
autobusowy – to był przystanek metra. Metro to chyba jedyna kolej,
której nie lubię. W książkach ze znanego uniwersum – och, ależ
proszę bardzo, jest cudowne – ale tak na żywo... Tłok, ścisk,
smród ludzkich ciał, z którym nie daje sobie rady słaba
wentylacja, dojmujące poczucie tych ton ziemi i betonu nad głową i
pociąg tak zawalony, że aż ciężko do niego wsiąść. Nie no,
sama przyjemność, przejechać się tak w takim ścisku. W dodatku
jak jest się mojego wzrostu, a we w miarę ciepły dzień wszyscy
muszą obowiązkowo trzymać się uchwytów wiszących z sufitu. Ja
pierniczę, dla niektórych ludzi użycie dezodorantu chyba musi być
jakimś potwornym wysiłkiem.
Domek
na wsi. Albo najlepiej na takim zadupiu, by moim największym
zmartwieniem było to, czy dam radę samodzielnie odśnieżyć drogę
dojazdową i czy starczy mi benzyny na dostanie się do najbliższego
sklepu. Proszę. Błagam...
– Nie
wiem, jak ty tu możesz mieszkać – jęknęłam do Madzi, gdy już
wysiadłyśmy trzy stacje dalej i udało mi się dotlenić po
wstrzymywaniu oddechu przez całą drogę.
– Dlaczego?
Przecież Wawa jest fajna. – Popatrzyła na mnie ze szczerym
zdziwieniem.
– Ale
ten tłok... Jest głośno, ludzie wszędzie chodzą, trzeba ciągle
uważać, żeby w kogoś nie wejść. Nie masz tego czasem dosyć?
– Jakoś
nie. Lubię, jak coś się dzieje. Wiesz, ile tu jest atrakcji? Nie
musisz nudzić się w domu, ciągle coś się dzieje.
Kurna,
a ja bardzo lubię nudzić się w domu. W razie czego nie
powiedziałam tego głośno, bo i tak już dziwnie na mnie zerkała.
Okazało
się, że wylądowałyśmy w „Złotych Tarasach”. Szczerze to
nawet mnie to miejsce interesowało, bo ciekawa byłam, jak jest w
środku, więc ucieszyłam się na tyle, na ile to było w takiej
sytuacji możliwe. W boku zaczynało mnie nieprzyjemnie kłuć,
kondycja też jakoś nieco za mocno przypominała o tym, że jest
niewystarczająca, zupełnie jakby ciało usiłowało oznajmić mi,
że nie powinnam jeszcze wybierać się na takie forsowne wyprawy.
Jakbym obłożnie chora była, no.
Środek
był naprawdę ładny. Nieco za dużo ludzi, ale serio mi się tam
podobało. Zaraz wyczaiłam lokal, który nosił dumne miano „pijalni
czekolady”, i zaciągnęłam tam kuzynkę, choć próbowała
powstrzymać mnie przed tym rękami i nogami, rozpaczając, że
przecież najpierw wypadałoby zajrzeć do jakiegoś sklepu.
Zadekowałam się przy najbardziej aspołecznym stoliku w samym
kącie, zamówiłam sobie obrzydliwą ilość tortu czekoladowego i
trzy rodzaje czekolady do picia i czekałam, próbując nie ślinić
się zbyt mocno.
Ta
pijalnia czekolady sama w sobie wyglądała kapitalnie. Postarzane
meble, rzeźbione krzesła z materiałowymi obiciami, tapeta w
pionowe pasy i wiszące na ścianach stare fotografie... Światło
było lekko przytłumione, co pięknie komponowało się z ciemnym
drewnem i sprawiało, że robiło się po prostu przytulnie.
Strasznie chciałabym mieć tak kiedyś w domu.
Szkoda
tylko, że Madzia pasowała do otoczenia jak przysłowiowa pięść
do nosa.
– Coś
mówiłaś, że nie powinnaś jeść takich rzeczy – przypomniała
Madzia.
– Ciężko
mi się tu powstrzymać – wyjaśniłam szybko. W sumie szczera
prawda...
– Ty
zawsze tyle jesz?
– Nawet
jeszcze więcej. – Prawie popłakałam się ze szczęścia, gdy
dostałam swoje zamówienie. Sama nie wiedziałam, czy zeżreć
wszystko paroma gryzami, by zabić głód, czy jednak delektować się
tak z godzinkę.
– Nie
rozumiem. I tak wyglądasz? – Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Ja muszę się ciągle odchudzać.
– Z
czego? – Zmierzyłam ją wzrokiem. – Przecież figurę masz dobrą
– dodałam, gdy już udało mi się przełknąć za duży kawałek
ciasta.
– No
coś ty! – Zbulwersowana odstawiła z hukiem szklankę ze
zwyczajnym sokiem na blat stolika. – Przecież zobacz, jakie ja mam
grube uda!
– Masz
normalne. Chyba nawet takie jak ja, coś mi się zdaje.
– Niemożliwe...
– Chcesz,
to w domu zmierzymy – jęknęłam. Nigdy nie rozumiałam tego
zaburzonego sposobu postrzegania dziewczyn w moim wieku. Naprawdę
posturę miałyśmy podobną, Madzia była tylko sporo wyższa ode
mnie. Normalnie można by uznać, że jest nieco za szczupła.
– Oj,
dobra, nieważne. – Ze złością machnęła dłonią w jakiś
wyjątkowo nieskoordynowany sposób. – A dlaczego na ciuchy nie
chciałaś iść? Nie lubisz ubrań?
– Uwielbiam
ubrania – zaprotestowałam. – Tylko naprawdę mnie brzuch boli,
jak za długo chodzę.
Chyba
nie uwierzyła.
– Niech
ci będzie... – Skupiła się na mieszaniu soku słomką.
– W
ogóle to ty tutaj kupujesz? – próbowałam podtrzymać rozmowę. –
Wydaje mi się, że w normalnych sklepach nie ma za dużo ciuchów w
takim stylu.
Gotka
wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała. A tym razem pytałam
szczerze. W którym z popularnych sklepów sieciowych chciała
znaleźć gorsety, kuse sukieneczki z koronkami, podarte rajstopy i
idiotyczne glany na złotej koturnie?
– Dobra,
nieważne. – Sama nie wiem, dlaczego byłam tak zawzięta na tę
rozmowę, skoro to ona ją zainicjowała, ale nie ustępowałam w
próbie znalezienia tematu do gadania. – To może powiedz, czym się
interesujesz? Nigdy o tym nie gadałyśmy.
– Muzyki
dużo słucham. – Nadal grzebała tą cholerną słomką.
– A
jakiej? Rocka gotyckiego? Czy czegoś innego?
– Głównie
rocka gotyckiego. Lubię, jak śpiewają kobiety. Epicę lubię.
Evanescence... Ale przepadam też za k-popem.
Poplułam
się czekoladą.
– Sorry,
zakrztusiłam się – mruknęłam szybko, sięgając po serwetki. –
Lubisz... k-pop?
Nie
no, w to już nie mogłam uwierzyć. Nie i koniec. Gotka słuchająca
k-popu? Przecież to aż niesmaczne...
– Lubię.
BTS jest bardzo fajne. – Uśmiechnęła się jakoś rzewnie. –
Strasznie podobają mi się Koreańczycy.
Dłuższą
chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, jak zamykało się szczękę.
– A...
A ja słucham hard rocka – wyjąkałam po paru sekundach wgapiania
się w nią jak w cielę. – Black Sabbath, Motorhead, Deep
Purple... Ostatnio mam też fazę na Bugdie. Lubię też starszy
metal...
– O,
metal też jest fajny – ożywiła się. – Chociaż ja lubię
black metal i horror metal.
Chyba
wolałam nie wiedzieć, czym jest horror metal.
– A
co lubisz oprócz muzyki? – zmieniłam szybko temat.
– Lubię
imprezować ze znajomymi. Trochę też uczę się śpiewać.
Powalająco
ciekawe życie. My poważnie jesteśmy spokrewnione? To chyba
najważniejsze pytanie tego dnia.
– A
ty co lubisz robić? – pogoniła, gdy znowu za długo się w nią
wpatrywałam z mało inteligentną miną.
– Jest
trochę tego. Rysuję. Ćwiczę szermierkę. Trochę strzelam z łuku
i z wiatrówki. Słucham muzyki. Zbieram ciekawostki o kolei. Tresuję
swojego Kota. Piszę powieści...
Minę
w sumie miała całkiem podobną do mojej. Milczała, czekała, czy
może nie powiem zaraz, że żartuję i właściwie to jestem całkiem
normalna. W końcu jednak, nie doczekawszy się niczego takiego,
jęknęła z poirytowaniem:
– No
zjadłaś już? Idziemy do tych sklepów?
Niestety
zjadłam. Z żalem zapłaciłam rachunek i polazłam za nią,
pozwalając, by prowadziła mnie w wybranym kierunku. Dzisiaj jakoś
niezbyt miałam ochotę na kupowanie ubrań, no ale co poradzić...
Okazało
się, że gdy już przeszłyśmy do tego, o co Madzi w rzeczywistości
chodziło, z zamiaru poznania siebie nawzajem szybko trzeba było
zrezygnować. Próbowałam jeszcze parokrotnie zacząć jakiś temat,
nawet odnośnie ubrań, które oglądałyśmy, ale rozmowa kompletnie
się nie kleiła. Odkąd opuściłyśmy kawiarnię, dziewczyna
zaczęła mnie traktować dokładnie tak jak zwykle – czyli jakbym
jej przeszkadzała. Z lekkim politowaniem, zniecierpliwieniem, jak
kogoś gorszego i głupszego. No cóż. Od początku nie chciało mi
się w tę jej magiczną metamorfozę wierzyć. Widocznie przez
chwilę chciała okazać jakieś szczątkowe dobre chęci, ale
cierpliwość już jej się wyczerpała.
E,
co się przejmować. Miałam ją – delikatnie mówiąc – gdzieś.
Bo nie mam szacunku dla ludzi, którzy potrafią okradać własnych
rodziców i nie umieją zachować się sympatycznie. To chyba nie
jest trudne. Ja nawet dla Gabrysi jestem miła, a pierdzielca
załączam dopiero gdy ktoś porządnie zajdzie mi za skórę... ale
może to kolejna z kwestii, w których jestem dziwna.
Chodziłyśmy
w miarę razem, ale każda z nas podążała raczej swoją drogą. Po
paru minutach zdołałam wkręcić się w zakupy i kupiłam sobie
parę rzeczy (mama w końcu dopiero co jęczała mi, żebym gdzieś
poszła i kupiła sobie coś ładnego, sprawiła jakąś przyjemność
i tak dalej, więc czemu nie? Co z tego, że nie mam już miejsca w
szafie...). Ostatecznie wyszło na to, że i tak kupiłam ich więcej
niż Madzia, która potrafiła jedynie łazić między wieszakami i
narzekać na to, jakie to wszystko jest brzydkie i nie w jej stylu. A
dopiero co ją o to, cholera, pytałam, nie?
Ale
nie ma co się złościć. Cały czas wmawiałam sobie, że zdołam
to wytrzymać, bo przecież już tak niewiele zostało do jutra...
Gdy
wróciłyśmy do mieszkania – Madzia wściekła na projektantów
mody, a ja w sumie całkiem zadowolona, choć nieco obolała w
brzuchu – chciałam zająć się czymś po swojemu. Może usiąść
i wziąć się za pisanie, może coś poczytać, może położyć się
wcześniej spać... Cieszyłam się na wolny wieczór, podczas
którego mogłabym zamknąć się w wypożyczonym pokoju i pozajmować
sobą, udając, że świat wokół nie istnieje.
A
kij. Agata już czekała na mnie ze słodką miną i zeszytem od
polskiego na kolanach. Ciekawa jestem, skąd ona wzięła ten pomysł,
że jako osoba pisząca zdołam pomóc jej w rozprawce?
Rozprawka to przecież jedna z tych form, które skutecznie potrafią
talent pisarski stłamsić i zadusić. Chyba nie jestem najlepszym
autorytetem w takich kwestiach, skoro od zawsze uważam, że pisanie
pod schemat to ostatnie, co powinno się robić, ale niech tam.
Nie,
ja nie mogę być z nimi spokrewniona. Po prostu nie...
Zaraz.
Kurde, przecież ja nie jestem z nimi spokrewniona. Szlag, i dopiero
po takim czasie na to wpadłam? Skoro z tatą nie jestem
spokrewniona, to z córuniami jego kuzyna również średnio,
cholera...
Ale
ulga.
***
Dzień
mojego wyjazdu był prześliczny. Słonko przygrzewało radośnie,
nie dając się przysłonić tym kilku puszystym, białym chmurkom,
płynącym po intensywnie niebieskim niebie. Ludzie wylegli falami na
ulice, chętni złapać odrobinę witaminy D przed nadejściem zimy.
Ja sama również obudziłam się w nastroju wprost wyśmienitym.
Wstałam w podskokach, nawet bez przedłużania zwolniłam łazienkę
niecierpliwiącej się Madzi i wręcz pofrunęłam do kuchni.
– Słońce
świeci, ptaszek kwili, może byśmy coś wypili?! – zaintonowałam,
dorywając się do butelki z wodą.
Gdyby
wzrok mógł zabijać, pewnie padłabym trupem pod siłą spojrzenia
cioci. Kobieta tak się zagotowała, że wujek rzucił się z
drugiego końca kuchni, by ją uspokajać.
– Leah,
na śniadanie będą naleśniki, dobrze? – spytał mnie szybko,
widząc, że ledwo powstrzymuję się od ryknięcia śmiechem.
– Tak,
tak, oczywiście. – Byłam w tak wyśmienitym nastroju, że nawet
skłonna byłam te naleśniki zjeść, choć zwykle za nimi nie
przepadam.
Po
obfitym śniadanku, które z uprzejmości pochłonęłam co do
ostatniego okruszka – w końcu co mi tam, na tą ostatnią
uprzejmość jakoś mogę się zdobyć – spakowałam się w tempie
ponaddźwiękowego odrzutowca i zameldowałam się przy drzwiach,
starając się nie uśmiechać za szeroko.
W
okolicy dworca kompletnie nie było gdzie zaparkować, więc dałam
się wysadzić na samym środku przejścia dla pieszych, gdzie
natychmiast zostałam strąbiona przez autobus. Pokazałam środkowy
palec produkującemu się kierowcy, pomachałam grzecznie wujkowi i
niemal w podskokach ruszyłam do budynku. Powiodłam wzrokiem po
wnętrzu, odetchnęłam oszałamiającą wolnością i rozejrzałam
się za kasą, w której mogłabym kupić miejscówkę. Wyrzucając
sobie w myślach, że nie zrobiłam tego wcześniej, z już mniej
radosnym nastawieniem ustawiłam się w blisko kilometrowej kolejce,
niepewnie popatrując na zegarek. Pół godziny. Jeśli to się ruszy
w pół godziny, to ja im chyba pomnik postawię...
Efekt
był taki, że kolejka się nie ruszyła. Kilka kas trwało sobie
zamkniętych na głucho, przy pierwszej jakaś rodzina kupowała
bilety dla kilku osób, przy drugiej zadekowała się kobieta mówiąca
tylko po angielsku, z którą biedna pani sprzedająca nijak nie
mogła się dogadać, a przy trzeciej możliwej na oko typowa
nauczycielka zwracała bilety dla szesnastoosobowej grupy,
jednocześnie deklarując chęć kupienia następnych dwudziestu
pięciu. Stałam, czekałam, kontemplowałam szczęśliwe życie bez
dybiącej na mnie cioci, tylko czekającej, aż pomacam coś, czego
nie wolno mi było pomacać, i tak jakoś wyszło, że w pewnym
momencie zauważyłam, że... no cóż, mój pociąg odjeżdża za
pięć minut.
Zaklęłam
wściekle, zarzuciłam kilkutonową walizkę na plecy i puściłam
się biegiem w kierunku ruchomych schodów. Mało brakło, a na
zakręcie staranowałabym grupkę dresiarzy, z których jeden aż
wylądował na stojącej obok ławce. Runęłam schodami w dół i...
zatrzymałam się na przeszkodzie. Przeszkodą była młoda
dziewczyna z wózkiem z niemowlakiem.
Już
sam widok dzieciaka po niedawnych przeżyciach sprawił, że się we
mnie zagotowało, ale gdy jeszcze niewidząca poza nim świata
mamusia zignorowała wszystkie prośby przesunięcia się, które po
chwili niemal wykrzykiwałam, załączyłam pierdzielca z prawdziwego
zdarzenia. Ignorując, że chyba nie do końca powinnam tak robić,
nawet jeśli po sześciu dniach od zabiegu czułam się całkiem
dobrze, mocniej owinęłam się paskiem od walizki, czyniąc z niej
niemal plecak, i... przeskoczyłam na pustą przestrzeń pomiędzy
dwoma ciągami schodów i tamtędy zbiegłam na dół, narażając
się na gniewny okrzyk patrolującego okolicę ochroniarza.
Na
peronie niejako czekała mnie niespodzianka, ponieważ mój pociąg...
tak jakby odjeżdżał. Kierownik pociągu już zagwizdał, już
wszystkie drzwi się zamknęły, już pewnie gotująca się w środku
EP-09 ryknęła, próbując ruszyć z miejsca piętnaście wagonów,
tylko ja jak głupia zamarłam, nie wiedząc, co teraz powinnam ze
sobą zrobić. Właściwie w ostatnim momencie zauważyłam, że okno
jednego z przedziałów jest otwarte...
Nie
myśląc wiele rzuciłam się w jego kierunku, uchwyciłam się ramy,
podciągnęłam z trudem i wyrąbałam na ubłoconą podłogę w
środku, ku przerażeniu ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli na
dobre zająć miejsc.
I
ku zaskoczeniu konduktora, który właśnie pojawił się na
horyzoncie.
– Przepraszam
bardzo, ale co pani robi?! – zawołał podejrzanie wysokim głosem,
podbiegając do mnie, gdy akurat próbowałam pozbierać się z
podłogi. Dość paskudnie obiłam się o półeczkę, więc
szczególnie łatwe się to nie okazało.
– Jak
to co? Wsiadam – oznajmiłam spokojnie, masując potłuczone plecy.
– Jezu, moja nerka – dodałam po chwili płaczliwym głosem, gdy
nie zdołałam się wyprostować.
– Że
pani co robi?! – Dla faceta chyba byłam atrakcją tygodnia, bo
zaczął się nawet rozglądać, jakby zamierzał zawołać wsparcie.
– Wsiadam
– powtórzyłam. – Mogłabym prosić o miejscówkę do tego
biletu? – Wcisnęłam mu w dłonie moją roczną kartę. Był tak
oniemiały, że nawet przez chwilę nie był w stanie odczytać
z niej numeru.
Po
wszystkim grzecznie zajęłam miejsce w pierwszej klasie, włączyłam
sobie muzyczkę i drogę spędziłam na wyglądaniu przez okno i
obmyślaniu nowego rozdziału. Bardzo przyjemnie mi było – aż
zaczęłam żałować, że muszę wysiadać, gdy dostrzegłam budynki
mojego miasta.
To
znaczy... tak by to wyglądało, gdyby wypadki zechciały łaskawie
potoczyć się dobrym torem. Ale, jak powszechnie wiadomo, mój Pech
nie odpuszcza, nawet gdy ładnie go o to poproszę.
Siedziałam.
Relaksowałam się. Pociąg miał jakieś trzy godziny opóźnienia –
jeśli dobrze zrozumiałam komunikat, który rozległ się w wagonie,
to nastąpiła awaria sterowania ruchem. Dojechałam aż do Warszawy
Zachodniej i ani centymetra dalej, ale jakoś szczególnie mi to nie
przeszkadzało, bo dobrze się siedziało, fotel był wygodny, a
wszystkich współpasażerów z przedziału wywiało, gdy
postanowili przesiąść się w autobusy. Zgasiłam światło – za
oknem zaczynało powoli robić się ciemno – i ułożyłam się na
trzech siedzeniach z zamiarem przyśnięcia. Byłam akurat po
wycieczce do Warsa, gdzie zaopatrzyłam się w zapas słodyczy i
kawkę, więc robiło mi się już tak słodko i przyjemnie...
A
kij. Chyba właśnie za słodko i za przyjemnie było.
Drzwi
wagonu pierdyknęły tak, jakby ktoś w trzaśnięciu nimi upatrywał
swojego życiowego celu. Mało ze swojego prowizorycznego łóżka
nie spadłam. Wąskim korytarzem przetoczyła się głośna grupka
młodych mężczyzn, pobrzękując siatką ze szklanymi butelkami.
Nie widziałam ich za dobrze – zasłoniłam zasłonki, żeby nikt
mnie nie podglądał – ale same dźwięki, jakie wydawali,
wystarczały za wszystko.
I
cała ta klnąca na potęgę i rżąca jak upośledzona hałastra
wcisnęła się do przedziału obok.
Ignorowałam
ich. A przynajmniej starałam się ignorować, choć na każdy wybuch
śmiechu niemal podskakiwałam na kanapie. Modliłam się, żeby
pofatygował się tu jakiś konduktor – kolesie biletu na pierwszą
klasę raczej nie mieli – ale jak tak sobie pomyślałam, to w
sumie żadnemu trzeźwemu kolejarzowi bym takiej konfrontacji nie
życzyła.
Nie
wiem, jakie mieli tempo i jak byli pijani przed wejściem do pociągu,
ale wystarczyło dwadzieścia minut, by urobili się na całego.
Łazili
po korytarzu i walili do drzwi przedziałów. Wrzeszczeli coś.
Śpiewali. Zaczepiali ludzi przez okna. Tylko czekać, aż mnie
wyczają. Jak jest się samą w wagonie, to trochę głupio –
przyczepią się, a ja nie zagryzę ich przecież. Raz, że się w
korytarzu po przemianie nie zmieszczę, a dwa, że dość ciężko
byłoby zatrzeć ślady...
Nie
bałam się. Jak można przemienić się w gigantycznego psa i połowę
zawartości twojej torebki stanowią ostre przedmioty, zasadniczo
czujesz się niezwyciężona. Ale wnerwić się możesz jak cię
panie.
No
i się wnerwiłam.
Poczekałam
chwilę, aż wszyscy usiądą w swoim przedziale na następną
kolejkę. Pociąg już ruszał, zdołałam więc cicho i dyskretnie
zagrzebać w torebce i znaleźć swój kupiony jakiś czas wcześniej
klucz – tak zwany kwadrat. Idealnie pasował do większości
kolejowych zamków. Wylazłam na korytarz, rozejrzałam się uważnie.
Zauważywszy, że pozaciągali u siebie zasłonki i chyba
faktycznie wszyscy zatrzymali się na dalsze picie, beztrosko
podeszłam do drzwi przedziału, odnalazłam zamek i przekręciłam z
pełną satysfakcją. A następnie wróciłam na miejsce.
Jak
zaczną tu robić burdel na kółkach, to może wreszcie kierownik
pociągu się pofatyguje...
Czekałam
grzecznie. Odliczałam. Aż w końcu...
– E,
idę do kibla! – obwieścił jeden z pechowych pasażerskich
przypadków bełkotliwym głosem, beknął porządnie, aczkolwiek w
niczym nie dorastając do pięt mojemu tacie, i szarpnął za
przesuwanie drzwi przedziału.
Szarpnął...
i nic.
– Ej,
co jest? Zamknięte – zdziwił się po dłuższej chwili, gdy
wiadomość łaskawie dotarła do ograniczonego móżdżku.
– Jak
to zamknięte? – rozległo się. – Daj mi to, ja ci pokażę,
jakie zamknięte! – Kolejne szarpnięcie. – Ej, co jest, kurwa?
– Zamknęli
nas? Dlaczego?
– E,
chłopy, ja muszę do kibla!
– Pani
kodnuktooorkooo, jest tu paaaniii?! Ratunkuuuu!
Do
końca drogi brzuch mnie bolał od wstrzymywania śmiechu...
Jak
tylko wysiadłam w moim mieście, poczułam zmianę. Nie
przypuszczałam nawet, że tak szybko przyzwyczaję się do
normalnego powietrza w Warszawie, ale faktycznie aż zaczęło mnie
dusić, gdy wciągnęłam w płuca znajomą dziwnie pachnącą
mieszankę, nienaturalnie ciepłą i wzbogaconą o kilka
kolejnych aromatów, których nie potrafiłam nazwać.
Do
domu niby miałam dostać się taksówką, skończyło się jednak na
tym, że wybrałam się tam na pieszo. W ciepłej mgle, spowijającej
gęsto pogrążone w ciemności miasto, było coś na tyle
fascynującego, że nie mogłam odmówić sobie dłuższego
przebywania w jej aromacie. Gdy szłam, miałam wrażenie, że jej
wilgotne pasma owijają się wokół mnie, jak macki żywej istoty,
lecz nie czułam się tak, jakby to było coś niewłaściwego.
Była... przyjazna. Ciekawska owszem – badała mnie, sprawdzała,
testowała – ale z pewnością nie była zła.
Odległość
do przejścia miałam całkiem sporą, ale gdy dotarłam pod blok,
poczułam się... smutno. Sama nie wiedziałam, czy to kolejny Zew,
bo nie było dokładnie takie samo, jak wilcza potrzeba znalezienia
się pod gołym niebem, ale uczucie sprawiało, że nie chciałam
chować się w mieszkaniu. Chciałam chodzić, chciałam wdychać
mgłę, chciałam pozwolić jej osiadać na futrze i łasić się
do łap...
Co
okazało się wcale nie takie niemożliwe, bo pod drzwiami wyszło na
jaw, że nie mam kluczy.
Torebkę
przeszukałam chyba dziesięć razy, w czym raz nawet wywaliłam na
schody całą jej zawartość, nie mogąc w to uwierzyć. Za chwilę
zabrałam się również za walizkę, którą wtaszczyłam na trzecie
piętro z takim trudem, ale ona również po całkowitym opróżnieniu
nie ujawniła zawartości, na której tak mi zależało.
Zajebiście.
Rodzice na konferencji, klucze w Warszawie, a sympatyczni sąsiedzi,
którzy mogliby mnie przenocować, nie istnieją. No i co teraz?
Usiadłam
na schodach, zwinęłam się w kupkę nieszczęścia i wzięłam za
użalanie nad własnym losem. Na to zawsze jest dobra pora. Nie mam
pojęcia, ile tak siedziałam, momentami przysypiając, lecz przez
większość czasu próbując czytać jakieś wyjątkowo nieudane
blogi na telefonie, gdy ponownie dopadła mnie potrzeba posiedzenia
na zewnątrz. Uznawszy, że okazja jest całkiem dobra, zostawiłam
torbę na półpiętrze, uznawszy, że nawet jakby mi ją ukradli, to
laptopa po tygodniu i tak odesłaliby z powrotem, gdy zorientowaliby
się, jak szybko chodzi, i wybrałam się na dwór.
Mgła
pachniała oszałamiająco. Miałam w planach wspiąć się na
rusztowanie i na wysokości kuchennego okna posiedzieć do rana,
gdy otrzymałam... smsa. Nieco się zdziwiłam, ponieważ zawsze
uważałam, że o tej porze wszyscy normalni ludzie już śpią, ale
uspokoiłam się, gdy rozpoznałam numer Jareda. Niby wiedział,
kiedy wracam, więc to nic dziwnego, że wynalazł w tym kolejną
okazję do okazania mi względów i, jak w tym przypadku, zaproszenia
na wieczorek filmowy.
Wahałam
się tylko chwilę. Na pieszo mam do niego dość daleko, więc nawet
zdążę nacieszyć się dziwną atmosferą. A tak to może prześpię
się w czymś, co przypomina łóżko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz