Muszę
przyznać, że z dworca do domu nieco się wlokłam – bo kto by się
nie wlókł z ciężką walizką, którą wcale nie tak łatwo
było ciągnąć po dziurawym chodniku – ale do Jareda leciałam
jak na skrzydłach. Walizkę wywaliłam do piwnicy, korzystając z
tego, że ktoś znowu zapomniał zamknąć do niej drzwi, spakowałam
tylko do torebki tak zwane niezbędne minimum i radośnie ruszyłam
w drogę. Nawet to, że chłopak pewnie znowu wykorzysta okazję,
by się do mnie podwalać, nie potrafiło zepsuć mi humoru. Czułam
się tak, jakbym szybowała kilka centymetrów nad krzywymi płytkami
chodnikowymi.
Było...
dziwnie. Euforia rozpierała mnie od środka i przymuszała do
działania, przez co nie chciałam nawet myśleć o tym, by usiąść
na chwilę i odpocząć. Normalnie powinnam o tej porze dosłownie
umierać z niewyspania, zwłaszcza mając za perspektywę jutrzejszą
pobudkę koło ósmej, a tu...
Tak,
czułam, że coś jest nie w porządku. Tego nie dało się nie
zauważyć: powietrze jak zwykle było gęste, gorące i nieco
wilgotne, przesiąknięte trudnym do zidentyfikowania zapachem nie z
tego świata, lecz teraz nawet on mi się podobał. Ciepła,
aromatyczna mgła przelewała się nierównomiernymi falami, jakby
wybierając, które z przedmiotów otulić, a od których trzymać
się z daleka – części latarń, drzew i bloków zupełnie
nie było widać, zaś pozostałe odcinały się na jej tle
nienaturalnie ostro. Były jakieś... sztuczne. Nie umiałam
dokładnie powiedzieć, na czym to polegało – być może to było
jedynie wrażenie wywołane niezwykłą pogodą – lecz kojarzyły
mi się z dziecięcą wycinanką z kartonu.
Wilczy
instynkt gdzieś tam na obrzeżach świadomości podpowiadał mi, że
coś jest nie tak, ale czułam się tak wspaniale, że z premedytacją
go ignorowałam. Tak, niepokoiło mnie to, ale wcale nie czułam z
tego powodu chęci schowania się, stulenia ramion... Owszem,
rozglądałam się na boki, by dostrzec jak najwcześniej ewentualne
niebezpieczeństwo, ale nie bałam się go. Ba! Ja chętnie
stawiłabym mu czoła, i to z podniesioną dumnie głową! Czułam
się silnie, pewnie i po prostu wspaniale. Nie wiem, od czego to
zależy, ale zdarzało mi się to już parę razy, a każdy z nich
miał miejsce w nocy.
Jared
mieszka na osiedlu, które jest dość ciekawe pod względem
konstrukcyjnym. Znajduje się na nim kilka wysokich wieżowców –
takich naprawdę syfnych, możecie mi wierzyć – i kilkanaście
zwykłych czteropiętrowych bloków, takich z tych, w których ściany
są na tyle cienkie, że słychać sąsiadów, nawet jeśli
rozmawiają normalnym tonem. Do tego czteropiętrowce są, tak jak na
moim osiedlu, pokryte jedynie szarym tynkiem, spływającym całkiem
malowniczymi zaciekami wraz z każdym silniejszym deszczem.
Wieżowce kiedyś tam pomalowano, ale przez lata trwania w miejskim
smogu przybrało to taki kolor, że już nawet ten tynk jest od tego
lepszy. Osiedle przedzielone jest na dwie nierówne części ruchliwą
drogą, przez co sprawia wrażenie dwóch osobnych tworów, a w samym
jego centrum stoi tak zwany Kwadrat. Kwadrat jest pięknym,
zachwycającym, kwadratowym dziełem wspaniałej sowieckiej
inżynierii: czyli obłożonym białą blachą falistą dwupiętrowym
pawilonem z okratowanymi oknami, w którym mieszczą się sklepy,
szemrany bar i maleńka biblioteka. Całkiem ciekawe miejsce. Kiedyś
robiłam tu sobie wycieczki krajoznawcze, dopóki nie władowałam
się do jednego z korytarzyków w nocy, gdzie okazało się, że
uruchamiane pod wpływem ruchu światło zapewniają cztery łyse,
brzęczące jarzeniówki, z których dwie nie działały, a jedna
migała. Chyba nigdy tak szybko nie uciekałam.
Jared
mieszka w czteropiętrowym bloku, który lekko wypisuje się z zasady
mówiącej, że między budynkami w socjalistycznych miastach robiono
przesadnie dużo miejsca. Betonowy klocek praktycznie styka się
oknami ze swoim bliźniakiem na tyle, że między nimi mieszczą się
jedynie wąski chodnik przed klatkami schodowymi, kilka płaczących
wierzb i dość ubogi w atrakcje plac zabaw. Fakt, jest tu dość
klimatycznie, bo z drugiej strony balkonów znajduje się spory teren
zielony i mały, stary sad, ale chyba i tak wolę własne osiedle.
Gdyby nie sąsiedzi z góry, byłoby mi tam idealnie.
Gdy
zbliżałam się już do właściwej klatki schodowej, pogoda
zaczynała się zmieniać. Zerwał się nadal ciepły, ale mocniejszy
niż wypadało wiatr, szarpiący ubraniem i gałęziami wierzb
płaczących. Latarnia skrzypiała na nim, a padający na chodnik
snop ciepłego światła drgał, wywołując wrażenie dostrzeżonego
kątem oka ruchu i rozlewającego się gęsią skórką na karku
niepokoju. Mocniej otuliłam się skórzaną kurtką, którą
profilaktycznie zabrałam ze sobą w ostatnim momencie, i weszłam
wreszcie do wnętrza bloku, z ulgą wykorzystując to, że drzwi były
niedomknięte.
Jared
odważył się zajmować lokal, który niegdyś należał do moich
rodziców. Słyszałam o tym miejscu wiele dobrych opowieści,
ale tylko jako naprawdę małe dziecko żałowałam, że rodzicom
zachciało się przeprowadzić. Moi przybrani dziadkowie mieszkają w
identycznym bloku po drugiej stronie ulicy, więc często mam tę
nieprzyjemność doświadczyć, jak wszystko tam słychać zza
ściany. Rozmowy, grający telewizor, spuszczaną wodę w toalecie...
Zero prywatności. Trochę ironiczne jest to, że taka właśnie jest
większość bloków z tego okresu w Polsce. Podobno to nimi właśnie
pobito słynny rekord ilości oddanych w ciągu roku mieszkań, po
czym łatwo można wywnioskować, że wszystko w nich trzyma się
tylko na słowo honoru.
Wdrapałam
się na pierwsze piętro, grzecznie zadzwoniłam do drzwi i naprędce
przejrzałam się w ekranie telefonu. Jeśli rodzice kolegi są w
domu, lepiej jakoś się prezentować, w końcu nieraz im już
coś odbiło... Wyjdzie to na niekorzyść względem kolegi, bo jak
tylko bardziej upodobnię się do kobiety, jemu jeszcze mocniej
zbiera się na amory, ale to konieczność – najchętniej
przyszłabym w swoim ulubionym wypchanym na kolanach dresiku do
chodzenia po domu, ale by mi jeszcze wtedy nie pozwolili nocować...
Otworzył
Jared we własnej osobie. Na mój widok zdziwił się tak mocno, że
dłuższą chwilę nie pamiętał o zamknięciu drzwi po tym, jak już
wreszcie wlazłam do niewielkiego przedpokoju.
– Nie
przypuszczałem, że przyjdziesz – oznajmił wreszcie, przypatrując
mi się z dziwnym błyskiem w oczach.
– A
co, nie odpisałam ci? – udałam zdziwienie, bo uświadomiłam to
sobie jeszcze na schodach. – Wybacz, mój błąd. – Jak gdyby
nigdy nic zabrałam się za walkę ze sznurówkami wojskowych butów.
Przy okazji ucieszyłam się, że nie przyszło mi dzisiaj rano do
głowy, by założyć kieckę – już rurki wydawały się zbyt
przyciągające wzrok, a jakbym jeszcze pokazała trochę kolanka...
To
znaczy... nie zrozumcie mnie źle. Jared jest chyba najporządniejszym
facetem, jakiego znam – miły, uprzejmy, koleżeński, przy tym
opiekuńczy i z poczuciem humoru. Nigdy nie zrobiłby w moją
stronę tego kroku więcej, gdyby nie otrzymał ode mnie wyraźnej
zgody. Nie rzuca aluzjami, nie przystawia się na siłę... zawsze
jest dżentelmenem. Tylko że przy okazji bycia dżentelmenem jest
też wilkołakiem z mojej watahy, i to wilkołakiem płci męskiej.
Gdy tylko odkryję nieco więcej, będzie to rozpamiętywał
tygodniami, chcąc nie chcąc racząc tym wszystkich pozostałych. A
mi zwyczajnie jest głupio, gdy spotykam się z tak jawnym
określeniem jego uczuć. Głupio mi, że widzę doskonale, jaki jest
świetny, a w dodatku przystojny i inteligentny, a i tak nie umiem
tych uczuć odwzajemnić. Niby tak pragnę miłości, a tu... Nie
wiem, pewnie to ze mną jest coś nie tak. Mogłabym spróbować z
nim być, zobaczyć, jak to się rozwinie, ale wiem, że on sobie na
taką dziewczynę nie zasłużył. Jemu należy się taka, która
pokocha go bez pamięci, a nie taka, która wie, że i tak nic z tego
nie będzie i potraktuje go jak coś przejściowego tylko dlatego, że
nie chce już być sama, a na horyzoncie nie było nikogo innego.
Tak, on pewnie, gdyby tylko znał moje uczucia – a znałby,
gdyby nie to, że świetnie się maskuję, wymieniając w myślach
wszystkie dane konstrukcje EN-57, gdy tylko uciekają mi w
niewłaściwą stronę, a jestem akurat wilkiem – on chciałby,
żebyśmy spróbowali. Bo jest tak zaślepiony, że nawet taka
namiastka by mu wystarczyła. Ale ja tak nie mogę, bo wiem, że to
by było względem niego okrutne.
– Twoich
rodziców nie ma w domu? – spytałam, chcąc odgonić niechciane
myśli. Im więcej się nad tym zastanawiałam, tym mniej szacunku do
siebie miałam i kompletnie nic nie umiałam na to poradzić. Wolałam
skupić się na innej kwestii – a mianowicie tym, że chyba
faktycznie miałam szczęście nie zastać irytującego małżeństwa.
Nigdy
nie przepadałam za rodzicami Jareda, zawsze wydawali mi się
sztywni, nienaturalnie poważni i jacyś tacy... kontrolujący. Nie
nadopiekuńczy, bo do tego potrzeba by było w końcu umiejętności
okazywania uczuć, czego brakowało zwłaszcza mamie kolegi, przez
członków sfory nazywanej Królową Lodu, ale właśnie
kontrolujący. Wszystko musiało być idealnie po ich myśli, synowi
nawet drzwi nie wolno było samemu otworzyć, bo przecież musieli
wiedzieć, z kim się spotyka i czy potajemnie jakichś swoich spraw
nie załatwia za ich plecami, więc to, że mamunia nie pofatygowała
się do przedpokoju, może oznaczać, że wcale jej tu nie ma. Na
nasze szczęście to taki typ ludzi podróżujących, potrafiących
zostawić syna nawet na tydzień samego. Bo przecież gdy tylko w grę
wchodzi praca, można zapomnieć nawet o swojej manii sprawdzania
wszystkiego, co się z nim dzieje, nie?
– Nie,
wyjechali na dwa dni. A czemu pytasz?
– A
tak jakoś. – Podniosłam się wreszcie z podłogi, złapałam
torebkę i ruszyłam przodem do salonu. Już dawno temu kazał mi
„czuć się tu jak u siebie”, więc co się będę zastanawiać...
– Mam do ciebie pytanie. Sprawa ma się tak, że zapomniałam z tej
cholernej Warszawy kluczy do domu. Mogłabym przenocować u ciebie? –
Słodko zatrzepotałam rzęsami, choć i bez tego wiedziałam, jaka
będzie odpowiedź.
– No
pewnie! – ucieszył się wyraźnie. Miałam tylko nadzieję, że
nic dziwnego nie zaczęło mu chodzić po głowie. – Siadaj na
kanapie, zaraz przyniosę żarcie. W tym czasie wybierz jakiś film.
– Gestem wskazał na wznoszącą się na stoliku stertę płyt DVD
i zniknął w kuchni.
Posłusznie
zajęłam miejsce na skórzanej sofie, uprzednio dokładnie
wymościwszy ją sobie kocem – nie cierpię, gdy taki materiał
dotyka mi do gołej skóry. Zajęłam się przeglądaniem
biblioteczki filmowej, lecz, jak mogłam przypuszczać, wśród tych
kilkudziesięciu pozycji znalazłam same horrory. To chyba mój
znienawidzony gatunek filmowy. O ile książki tego typu nawet lubię,
tak filmy zwyczajnie mnie śmieszą. Nieraz sceny, które mają być
przerażające lub wzruszające, wywołują u mnie dziki napad
śmiechu, i to taki do łez. To, że ogólnie nie przepadam za
oglądaniem filmów w jakimkolwiek wydaniu, już łaskawie pominę.
Jedyne, co toleruję, to dziwne komedie, po całej reszcie zwyczajnie
mam takiego kaca psychicznego, że ciężko mi się pozbierać do
końca dnia. Bardzo mądrze, kolego, że mnie na to naraziłeś. I
bardzo mądrze, Leah, że się na to zgodziłaś.
– Znalazłaś
już? – Chłopak wszedł do pokoju, ledwo wystając zza góry
czipsów i ciastek.
Podałam
mu jedyną płytę, która nie miała satanistycznego tytułu, i
pomogłam z organizowaniem picia.
O
dziwo, czas spędziłam naprawdę przyjemnie. Siedziałam sobie na
kanapie, obżerałam pysznościami, co jakiś czas wymieniałam z
przyjacielem uwagi odnośnie fabuły zaskakująco ciekawego filmu o
zombie i zupełnie straciłam poczucie czasu. Nie czułam nawet
narastającego zmęczenia, które przecież powinno mnie złapać już
jakiś czas temu po tak intensywnym dniu, zwłaszcza biorąc pod
uwagę to, że naprawdę wcześnie wstałam, ale było na tyle
świetnie, że jakoś mi to umknęło.
Do
czasu, gdy nie wyłączyli prądu.
Zasadniczo
moment, w którym telewizor zgasł, był dla całego filmu dość
kluczowy, zawyliśmy więc jednocześnie z żalem i rozczarowaniem.
Po chwili czekania chłopak poszedł sprawdzić stan bezpieczników,
lecz wrócił stosunkowo szybko, obwieszczając, że wszystko jest
w porządku. Wiatr na dworze był już całkiem porządny, do
tego jakiś czas temu nieźle padało, więc nie wydawało się to
czymś dziwnym, aczkolwiek odrobinkę irytującym. Przysiedliśmy z
powrotem trochę przybici, czekając na to, aż coś się łaskawie
zmieni. Sądząc po tym, jak zwykle taka pogoda kończyła się w tym
mieście, chyba nie mieliśmy na co liczyć do jutra rana.
W
sumie to chciałam wykorzystać moment i przejść się spać.
Zmęczenie po nieszczęsnym wyjeździe zaczęło mi o sobie
przypominać, w brzuchu coś kłuło – chyba za dużo jednak tych
czipsów było – a głowa nieco bolała od oglądania telewizji,
lecz rozmowa jakoś tak sama w pewnym momencie się zlepiła.
Przyjemnie mi się gadało z Jaredem, gdy nie przekraczał granic
i nie próbował ze mną flirtować.
Nie
wiem, ile tak trwaliśmy, co jakiś czas przerzucając się głupimi
żarcikami. Minęło może kilka minut, może pół godziny – nie
liczyliśmy. Grunt, że sielankę przerwało coś, czego żadne z nas
się nie spodziewało...
Głośny
huk i brzęk tłuczonego szkła dobiegający gdzieś od strony kuchni
sprawił, że aż podskoczyłam na kanapie, nie zrywając się na
równe nogi tylko dzięki temu, że zaplątałam się w koc. Jared
zareagował błyskawicznie – w jednej chwili zerwał się z miejsca
i przesadził stolik kawowy niewysilonym skokiem, jeszcze w locie
przemieniając się w wilka. Aż mnie zdziwiło, że zdołał wyrobić
zakręt, poruszając się z takim impetem – a przede wszystkim że
zmieścił się do wąziutkiego pomieszczenia w całej swojej
okazałości.
Zawahałam
się nad ruszeniem jego śladem. Szczerze mówiąc, nie chciało mi
się wierzyć w to, że naprawdę coś mogłoby się stać. Okno
w tajemniczy sposób otwierające się pod wpływem wiatru i
strącające coś szklanego z parapetu – proszę bardzo, ale coś,
co wymagałoby interwencji w skórze wilka? Często tak mam, że
choć biorę udział w rozmaitych paranormalnych akcjach
i praktycznie codziennie stykam się z podobnymi sprawami, nie
chce mi się wierzyć, że mogłyby złapać mnie także w sytuacji
tak ludzkiej i zwyczajnej, jak tylko się dało.
– Jared,
młotku, co tam się stało?! Zwariowałeś?! – zawołałam
profilaktycznie.
Miałam
nadzieję, że już zdążył ochłonąć i przemienić się w
człowieka, lecz gdy odpowiedziało mi głębokie warknięcie,
postanowiłam trochę bardziej się sprawą zainteresować. Po
dłuższej walce ze sobą zwlokłam się z kanapy, przeciągnęłam,
chcąc uspokoić naciągnięte oglądaniem nieodpowiednich na tę
porę filmów nerwy, i ruszyłam wreszcie do malutkiej kuchni.
Oczywiście
bagnet z torebki uprzednio wzięłam, choć wyglądać to pewnie
musiało idiotycznie.
Wielki
basior o futrze w kolorze mlecznej czekolady zawarczał gardłowo,
gdy pojawiłam się w progu. Drgnął, ale nie mógł posłać mi
morderczego spojrzenia – kłębem znacznie przewyższał mój
wzrost, a wszerz ledwo mieścił się między stołem a aneksem, więc
możliwości odwrócenia się nie miał.
– Oj,
no weź, przepuść mnie – zaskomlałam żałośnie. – Będę
grzeczna...
Jeszcze
raz warknął, tym razem zupełnie tak, jakby przeklinał pod nosem.
– Mówię
poważnie, kolego kochany. Jakbyś tak się sunął łaskawie, to bym
się nie obraziła.
Pokręcił
stanowczo łbem. Westchnęłam boleśnie, wywróciłam oczami,
schyliłam się, przelazłam pod stołem i wepchnęłam przed niego,
choć wydał jakiś dziwny oburzony dźwięk i cofnął się
kilka kroków, jakbym go tym przestraszyła.
– No...
– skomentowałam tylko, widząc pobojowisko.
Okno
faktycznie było wybite. Przez pustą ramę, w której smętnie
falowała beżowa roleta, do pomieszczenia dostawało się trochę
pachnącego deszczem wiatru i światła stojącej nieopodal latarni,
w którym rozsypane na kafelkach szklane odłamki lśniły jak
najdroższe kryształy. Nie powiem, wyglądało to dość malowniczo.
Chciałam
wyjrzeć na zewnątrz, lecz gdy wykonałam pierwszy krok naprzód,
silne palce zacisnęły się na moim ramieniu.
– Nie
podchodź! – syknął przyjaciel, siłą przesuwając mnie za
siebie, by bronić mnie przed nieistniejącym niebezpieczeństwem.
Jeszcze
raz spróbowałam go wyminąć, ale gdy mi na to nie pozwolił, bez
żadnych skrupułów wbiłam mu paznokcie w ramię. Jęknął i
odskoczył, masując biceps ze zbolałą, pełną pretensji miną.
– Jezu,
za co?! – zaskomlał.
– Bo
kawa była za słona – palnęłam pierwsze, co przyszło mi na
myśl. – Czemu tak zareagowałeś? Widziałeś coś? – Już bez
przeszkód zbliżyłam się do okiennej ramy i wysunęłam przez nią
głowę, uważając, by nie pokaleczyć się resztkami szyby,
sterczącymi z niej jak wyszczerzone kły.
– Widziałem...
– Zawahał się, potarł dłonią czoło, jakby nagle zaczęła
boleć go głowa. – Sam nie wiem, co widziałem. Cień... Chyba
cień. Ale czułem.
Na
chodniku przed blokiem było idealnie pusto. Późna pora i
niesprzyjająca pogoda skutecznie zapędziły wszystkich do domów,
dzięki czemu jedyny ruch, jaki zauważyłam, powodowały kołyszące
się na wietrze łyse gałęzie drzew. Latarnia skrzypiała i migała
lekko, jakby miała zamiar zgasnąć – i tak dziw, że działała,
podczas gdy nawet w sąsiednim bloku nie dostrzegłam włączonego
światła – lecz oprócz tego było normalnie. Ja nic nie czułam.
Obejrzałam się na chłopaka niepewnie.
Przy
okazji jeszcze raz podziękowałam w duchu za to, że wilkołaki
potrafią przemieniać się nie niszcząc swoich ubrań. Nie wiem, co
się z nimi wtedy dzieje, ale mogę nigdy się tego nie dowiedzieć.
Jakoś szczególnie mi ta wiedza potrzebna nie jest. Grunt, że nie
muszę świecić gołym tyłkiem w środku miasta... Chociaż ta
bardziej kobieca część mnie czasem chętnie by sobie obejrzała
nieco więcej tych apetycznie zbudowanych ciasteczek, jakie są ze
mną w sforze. Każdy z nich może pochwalić się sylwetką
rasowego modela.
Ta,
tylko spróbujcie mnie przekonać, bym powiedziała im to prosto w
oczy...
– Co
czułeś? – pogoniłam, wyrywając się z zamyślenia.
– A
ty nie? – odpowiedział niezwykle sensownym pytaniem. – Ten biały
wilk podobnie cuchnie.
W
razie czego jeszcze raz zaciągnęłam się nocnym powietrzem. Nadal
nie czułam w nim niczego dziwnego.
– Jesteś
pewien, że ci się nie przywidziało? Po tym filmie i po wszystkim,
co mamy w rzeczywistości... – zaczęłam, lecz urwałam,
widząc, jak stanowczo pokręcił głową.
– Tak?
To co to było twoim zdaniem? – warknął.
– Jak
to co? Może jacyś gówniarze postanowili się zabawić i rzucili
kamieniem. Bo chyba nie gołąb samobójca...
– A
widzisz tu gdzieś jakiś kamień? – Demonstracyjnym gestem
rozłożył ramiona i objął nimi lekko zrujnowaną kuchnię.
– Niezbyt.
– Wywróciłam oczami. – Ale nawet, jeśli coś tu było, już go
nie ma. Chodź, trzeba to posprzątać.
Żebym
tylko wtedy wiedziała, jaki błąd popełniłam bagatelizując
sprawę...
Wstyd
przyznać, że zupełnie nie wiedziałam, co powinnam zrobić z
potłuczonym oknem, choć zawsze uważałam się za osobę dojrzałą,
zorganizowaną i niewpadającą w panikę bez powodu, fakty jednak
pozostawały faktami. Z niejakim trudem po przeszukaniu całego
mieszkania znaleźliśmy rolkę taśmy klejącej i zabraliśmy się
za składanie szyby z powrotem. Nożyczki okazały się tak
niemiłosiernie tępe, że w krótkim czasie zamieniłam je na bagnet
od kałasznikowa, który zawsze noszę w torebce w charakterze
wielozadaniowego scyzoryka. Sporym problemem okazała się
konieczność wejścia na drabinę – mój lęk wysokości w
przypadku tego przedmiotu zawsze uaktywnia się na tyle, że w domu
nie jestem w stanie sama zmienić sobie żarówki – ale gdy Jared
obiecał, że będzie mnie asekurował, jakoś dałam się przemóc.
Sklejałam sobie szklane odłamki, dopasowywałam je, chcąc stworzyć
coś przynajmniej odrobinę chroniącego przed wiatrem i deszczem,
ekscytując się zajęciem. To było lepsze niż puzzle...
No,
ekscytowałam się do czasu, aż ktoś załomotał pięścią w
drzwi.
Tak
się przestraszyłam, że aż zrąbałam się z drabiny, na szczęście
miękko lądując w ramionach chłopaka. Ten szybko odstawił
mnie na podłogę i rzucił się do przedpokoju, zgarbiony i w każdej
chwili gotowy do przemiany. Wspomagany ciągłą ciemnością, zimnem
i pogodą, jego lęk zaczął mi się powoli udzielać, złapałam
więc mocniej ufajdany klejem bagnet i ruszyłam niepewnie za
wilkołakiem...
Właściwie
nawet nie zdążył na dobre otworzyć drzwi, gdy do przedpokoju
przepchnęła się biała burza.
– Gdzie
on jest?! – warknął Quills i ze wściekłością w czerwonych
oczach pobiegł do kuchni, niemal taranując mnie w progu.
– Mnie
też miło cię widzieć, szefie – parsknął Jared, niemal
zamykając drzwi przed nosem Setha. Kurduplowaty metalowiec tak
schował się na klatce schodowej, że zauważył go dopiero
w ostatnim momencie.
– Ech,
Quills, może wcale nie pobiegł tutaj, co? – zawołało nasze
słabsze ogniwo z lękiem, posyłając mi niepewne spojrzenie.
He,
jeśli on myślał, że nie nadąża za Alfą, to chyba nie wiedział,
co właśnie działo się w mojej głowie.
– Tak?
To chodź to zobaczyć! – dobiegło z głębi mieszkania.
Niechętnie
ruszyliśmy do kuchni, gdzie zastaliśmy albinosa w skupieniu
oglądającego nie do końca zaklejone okno. Węszył do tego, jakby
już był wilkiem, uniósł nawet do nosa szklany odłamek, który
naszykowałam sobie na parapecie.
– Co
tu się dzieje, do cholery?! – zawołał Jared, wreszcie odzyskując
głos. – Może jakieś słówko wyjaśnienia, co?! Nie jesteście u
siebie!
– Mamy
problem. Wszyscy na dół, zaraz się dowiecie. – Quills ponownie
potraktował go niewiele lepiej, niż gdyby był powietrzem, i
kilkoma susami znalazł się na klatce schodowej. Znaczącym ruchem
obracał w dłoniach pęk kluczy, które nawet nie wiadomo kiedy
porwał z haczyka przy drzwiach. – Ruszać się!
Za
diabła nie wiedziałam, o co im chodzi, ale w końcu słowo Alfy
najświętszym prawem, nie? Przypięłam sobie pochewkę z bagnetem
do paska, ignorując trzy ciekawskie spojrzenia, które utkwiły we
mnie podczas tego zabiegu, i ruszyłam za chłopakami, ignorując
cichutki głosik w głowie podpowiadający, że tak nie do końca mam
ochotę wychodzić na zewnątrz w taką pogodę, w dodatku o tak
pogańskiej godzinie. Oznajmiłam głosikowi, że doskonale to wiem,
i kazałam mu się zamknąć. O dziwo posłuchał.
Pierwsze,
co Quills zrobił, gdy wypadł wreszcie z impetem na zewnątrz, było
przemienienie się w wilka. Seth i Jared od razu poszli w jego ślady,
ja zawahałam się, na chwilę zamierając pod malutkim daszkiem.
Dobra, zawsze mogło być gorzej – przynajmniej akurat w tym
momencie przestało padać, nie...? Dając sobie ostatniego
motywacyjnego kopa, również przyoblekłam wilczą skórę i
skrzywiłam się, już po kilku pierwszych krokach włażąc w
głęboką kałużę. W porównaniu do cieplutkiego i jakby
delikatnego wiatru, cuchnąca czymś metalicznym deszczówka okazała
się lodowato zimna.
– No
więc co się dzieje? – zawołałam od razu w eter. – Bo
bez obrazy, Quills, ale w mieszkaniu pierdzieliłeś jak
potrącony przez żuka.
– Jak
zwykle subtelna! – zarechotał Embry.
– Sprawa
jest dość poważna – odezwał się Collin, wyręczając
kipiącego gniewem Alfę. – Znaleźliśmy tego białego wilka...
a właściwie to on znalazł Quillsa i Setha, gdy byli na patrolu.
Ruszyli za nim, zwołali resztę... no i oto jesteśmy. Mamy wyraźny
trop i chcemy nim ruszać.
– Oszaleliście?
Mieliśmy się w to więcej nie mieszać! Zapomnieliście, co
ostatnio zrobił z Leą?! – Jared po prostu wpadł w szał.
Stanął jak wryty, zatrzymując się pośrodku mokrego trawnika.
Wyglądał nieco groteskowo w otoczeniu jaskrawo kolorowych sprzętów
na placu zabaw, lecz po usłyszeniu wiadomości nawet mi nie bardzo
było do śmiechu.
– Mieliśmy,
ale teraz jest... inaczej? – Quills sam nie wiedział, jak to
opisać – czuć było od niego wahanie. Spojrzał niepewnie na
brązowego wilka – największego i najsilniejszego w sforze zaraz
po nim i Embry'm – następnie przeniósł czerwone spojrzenie na
mnie. – Można powiedzieć, że teoria o tym, jakoby ktoś mu
pomagał, niejako się potwierdziła. Z jakiegoś powodu nie potrafi
dzisiaj posłużyć się swoją mocą.
– Potwierdzam
– odezwał się Brady. We wspomnieniach niewielkiego, lecz potężnie
zbudowanego wilka zamajaczyła myśl o walce... – Złapałem go
w pewnym momencie. Myślę, że udało mi się go trochę poturbować.
Jest ode mnie sporo większy, więc zdołał się wyrwać, ale krew
się polała. Z jakiegoś powodu nie wykorzystał na mnie mocy, a to
dobrze nam wróży.
– Jeśli
coś go dzisiaj blokuje, lub faktycznie jest sam i nie może prosić
o pomoc, trzeba to wykorzystać. Możemy nie mieć więcej okazji. –
Albinos wyszczerzył groźnie zębiska.
– No
dobra, to dlaczego zmarnowaliście czas, by po nas wejść? Nie
lepiej by było, gdyby ktoś do nas zadzwonił? – Jared
sceptycznie przekrzywił wielki łeb.
– Chwilowo
go zgubiliśmy. Zniknął jakiś czas temu, jakby nagle dostał
napędu rakietowego. – Paul zaśmiał się ze w swoim mniemaniu
zabawnego dowcipu. – Ale zostawił wyraźny trop, więc
wystarczy, że za nim ruszymy.
– Weszliśmy,
bo widziałem, że z oknem jest coś nie tak – wtrącił Seth.
– Reszcie od razu się skojarzyło, że może do was wskoczył,
choć ja tam im ze sto razy mówiłem, że by się nie zmieścił
przez okno. I jak niby miałby wleźć na pierwsze piętro? Ale
Quills chciał to sprawdzić.
– To
co? Wszystko jasne? Ruszamy tropem – pogonił Alfa.
Bardzo
chciałam zaprotestować, gdy zobaczyłam, jak Quills, Jared i Seth
odwracają się i ruszają w kierunku reszty – coś w środku
mówiło mi, że nie powinnam się w to mieszać, że to nie będzie
taka akcja, jak zwykle... Ale co niby mogłam zrobić? Owszem, nikt
by nie protestował, gdybym powiedziała, że zostanę, lecz wiem, że
nie wybaczyłabym sobie, gdyby któremuś z nich coś się stało.
Wciąż zadręczałabym się, że może mogłam mieć na to jakiś
wpływ...
Westchnęłam,
policzyłam do dziesięciu, żeby się uspokoić, i ruszyłam za
trzema wilkami, już niknącymi w przerwie pomiędzy blokami. Niemal
wlazłam w starszą panią z yorkiem w sweterku, której z
niewiadomych przyczyn zachciało się wychodzenia o późnej porze.
Na mój widok krzyknęła krótko, złapała pieska i przytuliła go
mocno do obfitej piersi, widocznie bojąc się o niego bardziej,
niż o siebie. Kundel zaczął na mnie jazgotać, łypiąc
wyłupiastymi ślepkami, zatrzymałam się więc na moment, nie
potrafiąc odmówić sobie tej przyjemności, spojrzałam na niego z
pobłażaniem, zjeżyłam się i warknęłam potwornie, szczerząc
zębiska. Jak mogłam przypuszczać, małe cholerstwo ani myślało
się tym przejąć, plując wściekle pianą, lecz staruszka jak
najbardziej – rzuciła mi pełne dezaprobaty spojrzenie, krzyknęła
coś, czym chyba naprawdę było „a kysz!”, i utuliła
pieska mocniej, szepcząc:
– No
już, perełko, nie bój się, pańcia cię obroni...
Collin
i Brady rechotali gdzieś niedaleko, oglądając wszystko moimi
oczami, Quills pieklił się, że zbyt mocno zaczęłam odstawać.
– Uważaj,
bo ten potwór cię zje – zawołał Embry. – Wczepi się
zębiskami, wyrwie kawał mięsa, w ranę wda się gangrena...
– Prędzej
zabije śmiechem – przerwał mu Jacob.
– Ja
tam bardziej obstawiałabym zapalenie ucha – zaśmiałam się.
– Nigdy nie rozumiałam, co ludzie widzą w takich szczurach.
Nie obrażając oczywiście szczurów. Toż jak chce się mieć małe
zwierzę, to nie można sobie kota kupić? Cichszy, spokojniejszy,
nie trzeba na spacery wychodzić...
– Najlepszy
kot to martwy kot – burknął Paul.
– A
najlepszy dresiarz to taki polany kwasem i rzucony smokom na pożarcie
– wycedziłam. – Milcz, dresie prosty, jak nie umiesz się
wypowiadać!
Tak
jest, Leah jest w miarę miła... dopóki ktoś nie obrazi kotów. Bo
kotów się nie obraża. Chyba że chce się mieć komplet ostrych
wilczych zębów wbitych w gardło...
– Możecie
się uspokoić?! – Głos Alfy był tak ostry, że aż niemal
ranił. – Mamy ważniejsze sprawy, niż wasze wygłupy, do
cholery! Leah, chyba trochę za duża jesteś na zabawę w psa, co? I
za stara na grożenie Paulowi?
– Dobra,
dobra, już... – burknęłam. – Tylko on się tak
cholernie prosił...
– Przymknijcie
się łaskawie i skupcie na tym, na czym powinniście się skupić.
Widziany
oczami Sama trop był świeży i aż świecił w ciemności. Spięłam
się cała do szybszego biegu, gdy udzieliło mi się radosne
oczekiwanie na polowanie reszty. Nie zamierzając się kryć i nawet
nie zastanawiając się nad tym, gdzie konkretnie biegnę, przecięłam
kilkoma susami dwupasmówkę – na szczęście również idealnie
pustą, dzięki czemu udało mi się nie władować pod żaden
samochód – i znalazłam się...
– Zaraz,
moment, a co on robił na moim osiedlu? – warknęłam
zdezorientowana. Gdy jeszcze mocniej skupiłam się na myślach
pozostałych wilków, mogłam zobaczyć dokładną trasę, którą
akurat obchodzili – a wiodła ona dookoła mojego bloku. – I
to w dodatku tutaj?
– Nie
wiem. Nie czytam mu w myślach. Po prostu wiem, że tutaj był. –
Rudy wilk spojrzał na mnie z lekkim pobłażaniem, gdy z impetem
wpadłam w sam środek kręgu. Zarzuciło mną jak rozpędzonym
autem, gdy wyhamowałam gwałtownie, w ostatnim momencie unikając
zderzenia z pniem drzewa. Tak nagle wyłonił się z mgły, że
tylko cudem się o niego nie rozbiłam...
Bo
właśnie – mgła znowu obejmowała wszystko we władanie. Choć
deszcz przestał padać stosunkowo niedawno, gorące powietrze
sprawiło, że cała wilgoć z chodników zaczęła w błyskawicznym
tempie parować, zmieniając w mleczny opar unoszący na wysokości
wyprostowanego człowieka. Trochę powyżej rozrzedzał się
zupełnie, by zgęstnieć ponownie w okolicy koron drzew, lekko
pomarańczowy przez światła ulicznych latarń, widocznych pomiędzy
pozbawionymi liśćmi gałęziami.
– Kurewsko
mi się to nie podoba – skwitował Embry, z wyszczerzonymi
kłami usiłując wytyczyć obraną przez białego wilka ścieżkę.
– Wygląda na to, że pobiegł gdzieś na północ. Nic więcej
nie da się z tego wyczytać.
– Tyle
nam wystarczy. – Quills uniósł łeb i krótko zawył,
zwołując kręcącą się w okolicy resztę. – Polowanie czas
zacząć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz