poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 16


Muszę przyznać, że z dworca do domu nieco się wlokłam – bo kto by się nie wlókł z ciężką walizką, którą wcale nie tak łatwo było ciągnąć po dziurawym chodniku – ale do Jareda leciałam jak na skrzydłach. Walizkę wywaliłam do piwnicy, korzystając z tego, że ktoś znowu zapomniał zamknąć do niej drzwi, spakowałam tylko do torebki tak zwane niezbędne minimum i radośnie ruszyłam w drogę. Nawet to, że chłopak pewnie znowu wykorzysta okazję, by się do mnie podwalać, nie potrafiło zepsuć mi humoru. Czułam się tak, jakbym szybowała kilka centymetrów nad krzywymi płytkami chodnikowymi.
Było... dziwnie. Euforia rozpierała mnie od środka i przymuszała do działania, przez co nie chciałam nawet myśleć o tym, by usiąść na chwilę i odpocząć. Normalnie powinnam o tej porze dosłownie umierać z niewyspania, zwłaszcza mając za perspektywę jutrzejszą pobudkę koło ósmej, a tu...
Tak, czułam, że coś jest nie w porządku. Tego nie dało się nie zauważyć: powietrze jak zwykle było gęste, gorące i nieco wilgotne, przesiąknięte trudnym do zidentyfikowania zapachem nie z tego świata, lecz teraz nawet on mi się podobał. Ciepła, aromatyczna mgła przelewała się nierównomiernymi falami, jakby wybierając, które z przedmiotów otulić, a od których trzymać się z daleka – części latarń, drzew i bloków zupełnie nie było widać, zaś pozostałe odcinały się na jej tle nienaturalnie ostro. Były jakieś... sztuczne. Nie umiałam dokładnie powiedzieć, na czym to polegało – być może to było jedynie wrażenie wywołane niezwykłą pogodą – lecz kojarzyły mi się z dziecięcą wycinanką z kartonu.
Wilczy instynkt gdzieś tam na obrzeżach świadomości podpowiadał mi, że coś jest nie tak, ale czułam się tak wspaniale, że z premedytacją go ignorowałam. Tak, niepokoiło mnie to, ale wcale nie czułam z tego powodu chęci schowania się, stulenia ramion... Owszem, rozglądałam się na boki, by dostrzec jak najwcześniej ewentualne niebezpieczeństwo, ale nie bałam się go. Ba! Ja chętnie stawiłabym mu czoła, i to z podniesioną dumnie głową! Czułam się silnie, pewnie i po prostu wspaniale. Nie wiem, od czego to zależy, ale zdarzało mi się to już parę razy, a każdy z nich miał miejsce w nocy.
Jared mieszka na osiedlu, które jest dość ciekawe pod względem konstrukcyjnym. Znajduje się na nim kilka wysokich wieżowców – takich naprawdę syfnych, możecie mi wierzyć – i kilkanaście zwykłych czteropiętrowych bloków, takich z tych, w których ściany są na tyle cienkie, że słychać sąsiadów, nawet jeśli rozmawiają normalnym tonem. Do tego czteropiętrowce są, tak jak na moim osiedlu, pokryte jedynie szarym tynkiem, spływającym całkiem malowniczymi zaciekami wraz z każdym silniejszym deszczem. Wieżowce kiedyś tam pomalowano, ale przez lata trwania w miejskim smogu przybrało to taki kolor, że już nawet ten tynk jest od tego lepszy. Osiedle przedzielone jest na dwie nierówne części ruchliwą drogą, przez co sprawia wrażenie dwóch osobnych tworów, a w samym jego centrum stoi tak zwany Kwadrat. Kwadrat jest pięknym, zachwycającym, kwadratowym dziełem wspaniałej sowieckiej inżynierii: czyli obłożonym białą blachą falistą dwupiętrowym pawilonem z okratowanymi oknami, w którym mieszczą się sklepy, szemrany bar i maleńka biblioteka. Całkiem ciekawe miejsce. Kiedyś robiłam tu sobie wycieczki krajoznawcze, dopóki nie władowałam się do jednego z korytarzyków w nocy, gdzie okazało się, że uruchamiane pod wpływem ruchu światło zapewniają cztery łyse, brzęczące jarzeniówki, z których dwie nie działały, a jedna migała. Chyba nigdy tak szybko nie uciekałam.
Jared mieszka w czteropiętrowym bloku, który lekko wypisuje się z zasady mówiącej, że między budynkami w socjalistycznych miastach robiono przesadnie dużo miejsca. Betonowy klocek praktycznie styka się oknami ze swoim bliźniakiem na tyle, że między nimi mieszczą się jedynie wąski chodnik przed klatkami schodowymi, kilka płaczących wierzb i dość ubogi w atrakcje plac zabaw. Fakt, jest tu dość klimatycznie, bo z drugiej strony balkonów znajduje się spory teren zielony i mały, stary sad, ale chyba i tak wolę własne osiedle. Gdyby nie sąsiedzi z góry, byłoby mi tam idealnie.
Gdy zbliżałam się już do właściwej klatki schodowej, pogoda zaczynała się zmieniać. Zerwał się nadal ciepły, ale mocniejszy niż wypadało wiatr, szarpiący ubraniem i gałęziami wierzb płaczących. Latarnia skrzypiała na nim, a padający na chodnik snop ciepłego światła drgał, wywołując wrażenie dostrzeżonego kątem oka ruchu i rozlewającego się gęsią skórką na karku niepokoju. Mocniej otuliłam się skórzaną kurtką, którą profilaktycznie zabrałam ze sobą w ostatnim momencie, i weszłam wreszcie do wnętrza bloku, z ulgą wykorzystując to, że drzwi były niedomknięte.
Jared odważył się zajmować lokal, który niegdyś należał do moich rodziców. Słyszałam o tym miejscu wiele dobrych opowieści, ale tylko jako naprawdę małe dziecko żałowałam, że rodzicom zachciało się przeprowadzić. Moi przybrani dziadkowie mieszkają w identycznym bloku po drugiej stronie ulicy, więc często mam tę nieprzyjemność doświadczyć, jak wszystko tam słychać zza ściany. Rozmowy, grający telewizor, spuszczaną wodę w toalecie... Zero prywatności. Trochę ironiczne jest to, że taka właśnie jest większość bloków z tego okresu w Polsce. Podobno to nimi właśnie pobito słynny rekord ilości oddanych w ciągu roku mieszkań, po czym łatwo można wywnioskować, że wszystko w nich trzyma się tylko na słowo honoru.
Wdrapałam się na pierwsze piętro, grzecznie zadzwoniłam do drzwi i naprędce przejrzałam się w ekranie telefonu. Jeśli rodzice kolegi są w domu, lepiej jakoś się prezentować, w końcu nieraz im już coś odbiło... Wyjdzie to na niekorzyść względem kolegi, bo jak tylko bardziej upodobnię się do kobiety, jemu jeszcze mocniej zbiera się na amory, ale to konieczność – najchętniej przyszłabym w swoim ulubionym wypchanym na kolanach dresiku do chodzenia po domu, ale by mi jeszcze wtedy nie pozwolili nocować...
Otworzył Jared we własnej osobie. Na mój widok zdziwił się tak mocno, że dłuższą chwilę nie pamiętał o zamknięciu drzwi po tym, jak już wreszcie wlazłam do niewielkiego przedpokoju.
Nie przypuszczałem, że przyjdziesz – oznajmił wreszcie, przypatrując mi się z dziwnym błyskiem w oczach.
A co, nie odpisałam ci? – udałam zdziwienie, bo uświadomiłam to sobie jeszcze na schodach. – Wybacz, mój błąd. – Jak gdyby nigdy nic zabrałam się za walkę ze sznurówkami wojskowych butów. Przy okazji ucieszyłam się, że nie przyszło mi dzisiaj rano do głowy, by założyć kieckę – już rurki wydawały się zbyt przyciągające wzrok, a jakbym jeszcze pokazała trochę kolanka...
To znaczy... nie zrozumcie mnie źle. Jared jest chyba najporządniejszym facetem, jakiego znam – miły, uprzejmy, koleżeński, przy tym opiekuńczy i z poczuciem humoru. Nigdy nie zrobiłby w moją stronę tego kroku więcej, gdyby nie otrzymał ode mnie wyraźnej zgody. Nie rzuca aluzjami, nie przystawia się na siłę... zawsze jest dżentelmenem. Tylko że przy okazji bycia dżentelmenem jest też wilkołakiem z mojej watahy, i to wilkołakiem płci męskiej. Gdy tylko odkryję nieco więcej, będzie to rozpamiętywał tygodniami, chcąc nie chcąc racząc tym wszystkich pozostałych. A mi zwyczajnie jest głupio, gdy spotykam się z tak jawnym określeniem jego uczuć. Głupio mi, że widzę doskonale, jaki jest świetny, a w dodatku przystojny i inteligentny, a i tak nie umiem tych uczuć odwzajemnić. Niby tak pragnę miłości, a tu... Nie wiem, pewnie to ze mną jest coś nie tak. Mogłabym spróbować z nim być, zobaczyć, jak to się rozwinie, ale wiem, że on sobie na taką dziewczynę nie zasłużył. Jemu należy się taka, która pokocha go bez pamięci, a nie taka, która wie, że i tak nic z tego nie będzie i potraktuje go jak coś przejściowego tylko dlatego, że nie chce już być sama, a na horyzoncie nie było nikogo innego. Tak, on pewnie, gdyby tylko znał moje uczucia – a znałby, gdyby nie to, że świetnie się maskuję, wymieniając w myślach wszystkie dane konstrukcje EN-57, gdy tylko uciekają mi w niewłaściwą stronę, a jestem akurat wilkiem – on chciałby, żebyśmy spróbowali. Bo jest tak zaślepiony, że nawet taka namiastka by mu wystarczyła. Ale ja tak nie mogę, bo wiem, że to by było względem niego okrutne.
Twoich rodziców nie ma w domu? – spytałam, chcąc odgonić niechciane myśli. Im więcej się nad tym zastanawiałam, tym mniej szacunku do siebie miałam i kompletnie nic nie umiałam na to poradzić. Wolałam skupić się na innej kwestii – a mianowicie tym, że chyba faktycznie miałam szczęście nie zastać irytującego małżeństwa.
Nigdy nie przepadałam za rodzicami Jareda, zawsze wydawali mi się sztywni, nienaturalnie poważni i jacyś tacy... kontrolujący. Nie nadopiekuńczy, bo do tego potrzeba by było w końcu umiejętności okazywania uczuć, czego brakowało zwłaszcza mamie kolegi, przez członków sfory nazywanej Królową Lodu, ale właśnie kontrolujący. Wszystko musiało być idealnie po ich myśli, synowi nawet drzwi nie wolno było samemu otworzyć, bo przecież musieli wiedzieć, z kim się spotyka i czy potajemnie jakichś swoich spraw nie załatwia za ich plecami, więc to, że mamunia nie pofatygowała się do przedpokoju, może oznaczać, że wcale jej tu nie ma. Na nasze szczęście to taki typ ludzi podróżujących, potrafiących zostawić syna nawet na tydzień samego. Bo przecież gdy tylko w grę wchodzi praca, można zapomnieć nawet o swojej manii sprawdzania wszystkiego, co się z nim dzieje, nie?
Nie, wyjechali na dwa dni. A czemu pytasz?
A tak jakoś. – Podniosłam się wreszcie z podłogi, złapałam torebkę i ruszyłam przodem do salonu. Już dawno temu kazał mi „czuć się tu jak u siebie”, więc co się będę zastanawiać... – Mam do ciebie pytanie. Sprawa ma się tak, że zapomniałam z tej cholernej Warszawy kluczy do domu. Mogłabym przenocować u ciebie? – Słodko zatrzepotałam rzęsami, choć i bez tego wiedziałam, jaka będzie odpowiedź.
No pewnie! – ucieszył się wyraźnie. Miałam tylko nadzieję, że nic dziwnego nie zaczęło mu chodzić po głowie. – Siadaj na kanapie, zaraz przyniosę żarcie. W tym czasie wybierz jakiś film. – Gestem wskazał na wznoszącą się na stoliku stertę płyt DVD i zniknął w kuchni.
Posłusznie zajęłam miejsce na skórzanej sofie, uprzednio dokładnie wymościwszy ją sobie kocem – nie cierpię, gdy taki materiał dotyka mi do gołej skóry. Zajęłam się przeglądaniem biblioteczki filmowej, lecz, jak mogłam przypuszczać, wśród tych kilkudziesięciu pozycji znalazłam same horrory. To chyba mój znienawidzony gatunek filmowy. O ile książki tego typu nawet lubię, tak filmy zwyczajnie mnie śmieszą. Nieraz sceny, które mają być przerażające lub wzruszające, wywołują u mnie dziki napad śmiechu, i to taki do łez. To, że ogólnie nie przepadam za oglądaniem filmów w jakimkolwiek wydaniu, już łaskawie pominę. Jedyne, co toleruję, to dziwne komedie, po całej reszcie zwyczajnie mam takiego kaca psychicznego, że ciężko mi się pozbierać do końca dnia. Bardzo mądrze, kolego, że mnie na to naraziłeś. I bardzo mądrze, Leah, że się na to zgodziłaś.
Znalazłaś już? – Chłopak wszedł do pokoju, ledwo wystając zza góry czipsów i ciastek.
Podałam mu jedyną płytę, która nie miała satanistycznego tytułu, i pomogłam z organizowaniem picia.
O dziwo, czas spędziłam naprawdę przyjemnie. Siedziałam sobie na kanapie, obżerałam pysznościami, co jakiś czas wymieniałam z przyjacielem uwagi odnośnie fabuły zaskakująco ciekawego filmu o zombie i zupełnie straciłam poczucie czasu. Nie czułam nawet narastającego zmęczenia, które przecież powinno mnie złapać już jakiś czas temu po tak intensywnym dniu, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że naprawdę wcześnie wstałam, ale było na tyle świetnie, że jakoś mi to umknęło.
Do czasu, gdy nie wyłączyli prądu.
Zasadniczo moment, w którym telewizor zgasł, był dla całego filmu dość kluczowy, zawyliśmy więc jednocześnie z żalem i rozczarowaniem. Po chwili czekania chłopak poszedł sprawdzić stan bezpieczników, lecz wrócił stosunkowo szybko, obwieszczając, że wszystko jest w porządku. Wiatr na dworze był już całkiem porządny, do tego jakiś czas temu nieźle padało, więc nie wydawało się to czymś dziwnym, aczkolwiek odrobinkę irytującym. Przysiedliśmy z powrotem trochę przybici, czekając na to, aż coś się łaskawie zmieni. Sądząc po tym, jak zwykle taka pogoda kończyła się w tym mieście, chyba nie mieliśmy na co liczyć do jutra rana.
W sumie to chciałam wykorzystać moment i przejść się spać. Zmęczenie po nieszczęsnym wyjeździe zaczęło mi o sobie przypominać, w brzuchu coś kłuło – chyba za dużo jednak tych czipsów było – a głowa nieco bolała od oglądania telewizji, lecz rozmowa jakoś tak sama w pewnym momencie się zlepiła. Przyjemnie mi się gadało z Jaredem, gdy nie przekraczał granic i nie próbował ze mną flirtować.
Nie wiem, ile tak trwaliśmy, co jakiś czas przerzucając się głupimi żarcikami. Minęło może kilka minut, może pół godziny – nie liczyliśmy. Grunt, że sielankę przerwało coś, czego żadne z nas się nie spodziewało...
Głośny huk i brzęk tłuczonego szkła dobiegający gdzieś od strony kuchni sprawił, że aż podskoczyłam na kanapie, nie zrywając się na równe nogi tylko dzięki temu, że zaplątałam się w koc. Jared zareagował błyskawicznie – w jednej chwili zerwał się z miejsca i przesadził stolik kawowy niewysilonym skokiem, jeszcze w locie przemieniając się w wilka. Aż mnie zdziwiło, że zdołał wyrobić zakręt, poruszając się z takim impetem – a przede wszystkim że zmieścił się do wąziutkiego pomieszczenia w całej swojej okazałości.
Zawahałam się nad ruszeniem jego śladem. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się wierzyć w to, że naprawdę coś mogłoby się stać. Okno w tajemniczy sposób otwierające się pod wpływem wiatru i strącające coś szklanego z parapetu – proszę bardzo, ale coś, co wymagałoby interwencji w skórze wilka? Często tak mam, że choć biorę udział w rozmaitych paranormalnych akcjach i praktycznie codziennie stykam się z podobnymi sprawami, nie chce mi się wierzyć, że mogłyby złapać mnie także w sytuacji tak ludzkiej i zwyczajnej, jak tylko się dało.
Jared, młotku, co tam się stało?! Zwariowałeś?! – zawołałam profilaktycznie.
Miałam nadzieję, że już zdążył ochłonąć i przemienić się w człowieka, lecz gdy odpowiedziało mi głębokie warknięcie, postanowiłam trochę bardziej się sprawą zainteresować. Po dłuższej walce ze sobą zwlokłam się z kanapy, przeciągnęłam, chcąc uspokoić naciągnięte oglądaniem nieodpowiednich na tę porę filmów nerwy, i ruszyłam wreszcie do malutkiej kuchni.
Oczywiście bagnet z torebki uprzednio wzięłam, choć wyglądać to pewnie musiało idiotycznie.
Wielki basior o futrze w kolorze mlecznej czekolady zawarczał gardłowo, gdy pojawiłam się w progu. Drgnął, ale nie mógł posłać mi morderczego spojrzenia – kłębem znacznie przewyższał mój wzrost, a wszerz ledwo mieścił się między stołem a aneksem, więc możliwości odwrócenia się nie miał.
Oj, no weź, przepuść mnie – zaskomlałam żałośnie. – Będę grzeczna...
Jeszcze raz warknął, tym razem zupełnie tak, jakby przeklinał pod nosem.
Mówię poważnie, kolego kochany. Jakbyś tak się sunął łaskawie, to bym się nie obraziła.
Pokręcił stanowczo łbem. Westchnęłam boleśnie, wywróciłam oczami, schyliłam się, przelazłam pod stołem i wepchnęłam przed niego, choć wydał jakiś dziwny oburzony dźwięk i cofnął się kilka kroków, jakbym go tym przestraszyła.
No... – skomentowałam tylko, widząc pobojowisko.
Okno faktycznie było wybite. Przez pustą ramę, w której smętnie falowała beżowa roleta, do pomieszczenia dostawało się trochę pachnącego deszczem wiatru i światła stojącej nieopodal latarni, w którym rozsypane na kafelkach szklane odłamki lśniły jak najdroższe kryształy. Nie powiem, wyglądało to dość malowniczo.
Chciałam wyjrzeć na zewnątrz, lecz gdy wykonałam pierwszy krok naprzód, silne palce zacisnęły się na moim ramieniu.
Nie podchodź! – syknął przyjaciel, siłą przesuwając mnie za siebie, by bronić mnie przed nieistniejącym niebezpieczeństwem.
Jeszcze raz spróbowałam go wyminąć, ale gdy mi na to nie pozwolił, bez żadnych skrupułów wbiłam mu paznokcie w ramię. Jęknął i odskoczył, masując biceps ze zbolałą, pełną pretensji miną.
Jezu, za co?! – zaskomlał.
Bo kawa była za słona – palnęłam pierwsze, co przyszło mi na myśl. – Czemu tak zareagowałeś? Widziałeś coś? – Już bez przeszkód zbliżyłam się do okiennej ramy i wysunęłam przez nią głowę, uważając, by nie pokaleczyć się resztkami szyby, sterczącymi z niej jak wyszczerzone kły.
Widziałem... – Zawahał się, potarł dłonią czoło, jakby nagle zaczęła boleć go głowa. – Sam nie wiem, co widziałem. Cień... Chyba cień. Ale czułem.
Na chodniku przed blokiem było idealnie pusto. Późna pora i niesprzyjająca pogoda skutecznie zapędziły wszystkich do domów, dzięki czemu jedyny ruch, jaki zauważyłam, powodowały kołyszące się na wietrze łyse gałęzie drzew. Latarnia skrzypiała i migała lekko, jakby miała zamiar zgasnąć – i tak dziw, że działała, podczas gdy nawet w sąsiednim bloku nie dostrzegłam włączonego światła – lecz oprócz tego było normalnie. Ja nic nie czułam. Obejrzałam się na chłopaka niepewnie.
Przy okazji jeszcze raz podziękowałam w duchu za to, że wilkołaki potrafią przemieniać się nie niszcząc swoich ubrań. Nie wiem, co się z nimi wtedy dzieje, ale mogę nigdy się tego nie dowiedzieć. Jakoś szczególnie mi ta wiedza potrzebna nie jest. Grunt, że nie muszę świecić gołym tyłkiem w środku miasta... Chociaż ta bardziej kobieca część mnie czasem chętnie by sobie obejrzała nieco więcej tych apetycznie zbudowanych ciasteczek, jakie są ze mną w sforze. Każdy z nich może pochwalić się sylwetką rasowego modela.
Ta, tylko spróbujcie mnie przekonać, bym powiedziała im to prosto w oczy...
Co czułeś? – pogoniłam, wyrywając się z zamyślenia.
A ty nie? – odpowiedział niezwykle sensownym pytaniem. – Ten biały wilk podobnie cuchnie.
W razie czego jeszcze raz zaciągnęłam się nocnym powietrzem. Nadal nie czułam w nim niczego dziwnego.
Jesteś pewien, że ci się nie przywidziało? Po tym filmie i po wszystkim, co mamy w rzeczywistości... – zaczęłam, lecz urwałam, widząc, jak stanowczo pokręcił głową.
Tak? To co to było twoim zdaniem? – warknął.
Jak to co? Może jacyś gówniarze postanowili się zabawić i rzucili kamieniem. Bo chyba nie gołąb samobójca...
A widzisz tu gdzieś jakiś kamień? – Demonstracyjnym gestem rozłożył ramiona i objął nimi lekko zrujnowaną kuchnię.
Niezbyt. – Wywróciłam oczami. – Ale nawet, jeśli coś tu było, już go nie ma. Chodź, trzeba to posprzątać.
Żebym tylko wtedy wiedziała, jaki błąd popełniłam bagatelizując sprawę...
Wstyd przyznać, że zupełnie nie wiedziałam, co powinnam zrobić z potłuczonym oknem, choć zawsze uważałam się za osobę dojrzałą, zorganizowaną i niewpadającą w panikę bez powodu, fakty jednak pozostawały faktami. Z niejakim trudem po przeszukaniu całego mieszkania znaleźliśmy rolkę taśmy klejącej i zabraliśmy się za składanie szyby z powrotem. Nożyczki okazały się tak niemiłosiernie tępe, że w krótkim czasie zamieniłam je na bagnet od kałasznikowa, który zawsze noszę w torebce w charakterze wielozadaniowego scyzoryka. Sporym problemem okazała się konieczność wejścia na drabinę – mój lęk wysokości w przypadku tego przedmiotu zawsze uaktywnia się na tyle, że w domu nie jestem w stanie sama zmienić sobie żarówki – ale gdy Jared obiecał, że będzie mnie asekurował, jakoś dałam się przemóc. Sklejałam sobie szklane odłamki, dopasowywałam je, chcąc stworzyć coś przynajmniej odrobinę chroniącego przed wiatrem i deszczem, ekscytując się zajęciem. To było lepsze niż puzzle...
No, ekscytowałam się do czasu, aż ktoś załomotał pięścią w drzwi.
Tak się przestraszyłam, że aż zrąbałam się z drabiny, na szczęście miękko lądując w ramionach chłopaka. Ten szybko odstawił mnie na podłogę i rzucił się do przedpokoju, zgarbiony i w każdej chwili gotowy do przemiany. Wspomagany ciągłą ciemnością, zimnem i pogodą, jego lęk zaczął mi się powoli udzielać, złapałam więc mocniej ufajdany klejem bagnet i ruszyłam niepewnie za wilkołakiem...
Właściwie nawet nie zdążył na dobre otworzyć drzwi, gdy do przedpokoju przepchnęła się biała burza.
Gdzie on jest?! – warknął Quills i ze wściekłością w czerwonych oczach pobiegł do kuchni, niemal taranując mnie w progu.
Mnie też miło cię widzieć, szefie – parsknął Jared, niemal zamykając drzwi przed nosem Setha. Kurduplowaty metalowiec tak schował się na klatce schodowej, że zauważył go dopiero w ostatnim momencie.
Ech, Quills, może wcale nie pobiegł tutaj, co? – zawołało nasze słabsze ogniwo z lękiem, posyłając mi niepewne spojrzenie.
He, jeśli on myślał, że nie nadąża za Alfą, to chyba nie wiedział, co właśnie działo się w mojej głowie.
Tak? To chodź to zobaczyć! – dobiegło z głębi mieszkania.
Niechętnie ruszyliśmy do kuchni, gdzie zastaliśmy albinosa w skupieniu oglądającego nie do końca zaklejone okno. Węszył do tego, jakby już był wilkiem, uniósł nawet do nosa szklany odłamek, który naszykowałam sobie na parapecie.
Co tu się dzieje, do cholery?! – zawołał Jared, wreszcie odzyskując głos. – Może jakieś słówko wyjaśnienia, co?! Nie jesteście u siebie!
Mamy problem. Wszyscy na dół, zaraz się dowiecie. – Quills ponownie potraktował go niewiele lepiej, niż gdyby był powietrzem, i kilkoma susami znalazł się na klatce schodowej. Znaczącym ruchem obracał w dłoniach pęk kluczy, które nawet nie wiadomo kiedy porwał z haczyka przy drzwiach. – Ruszać się!
Za diabła nie wiedziałam, o co im chodzi, ale w końcu słowo Alfy najświętszym prawem, nie? Przypięłam sobie pochewkę z bagnetem do paska, ignorując trzy ciekawskie spojrzenia, które utkwiły we mnie podczas tego zabiegu, i ruszyłam za chłopakami, ignorując cichutki głosik w głowie podpowiadający, że tak nie do końca mam ochotę wychodzić na zewnątrz w taką pogodę, w dodatku o tak pogańskiej godzinie. Oznajmiłam głosikowi, że doskonale to wiem, i kazałam mu się zamknąć. O dziwo posłuchał.
Pierwsze, co Quills zrobił, gdy wypadł wreszcie z impetem na zewnątrz, było przemienienie się w wilka. Seth i Jared od razu poszli w jego ślady, ja zawahałam się, na chwilę zamierając pod malutkim daszkiem. Dobra, zawsze mogło być gorzej – przynajmniej akurat w tym momencie przestało padać, nie...? Dając sobie ostatniego motywacyjnego kopa, również przyoblekłam wilczą skórę i skrzywiłam się, już po kilku pierwszych krokach włażąc w głęboką kałużę. W porównaniu do cieplutkiego i jakby delikatnego wiatru, cuchnąca czymś metalicznym deszczówka okazała się lodowato zimna.
No więc co się dzieje? – zawołałam od razu w eter. – Bo bez obrazy, Quills, ale w mieszkaniu pierdzieliłeś jak potrącony przez żuka.
Jak zwykle subtelna! – zarechotał Embry.
Sprawa jest dość poważna – odezwał się Collin, wyręczając kipiącego gniewem Alfę. – Znaleźliśmy tego białego wilka... a właściwie to on znalazł Quillsa i Setha, gdy byli na patrolu. Ruszyli za nim, zwołali resztę... no i oto jesteśmy. Mamy wyraźny trop i chcemy nim ruszać.
Oszaleliście? Mieliśmy się w to więcej nie mieszać! Zapomnieliście, co ostatnio zrobił z Leą?! – Jared po prostu wpadł w szał. Stanął jak wryty, zatrzymując się pośrodku mokrego trawnika. Wyglądał nieco groteskowo w otoczeniu jaskrawo kolorowych sprzętów na placu zabaw, lecz po usłyszeniu wiadomości nawet mi nie bardzo było do śmiechu.
Mieliśmy, ale teraz jest... inaczej? – Quills sam nie wiedział, jak to opisać – czuć było od niego wahanie. Spojrzał niepewnie na brązowego wilka – największego i najsilniejszego w sforze zaraz po nim i Embry'm – następnie przeniósł czerwone spojrzenie na mnie. – Można powiedzieć, że teoria o tym, jakoby ktoś mu pomagał, niejako się potwierdziła. Z jakiegoś powodu nie potrafi dzisiaj posłużyć się swoją mocą.
Potwierdzam – odezwał się Brady. We wspomnieniach niewielkiego, lecz potężnie zbudowanego wilka zamajaczyła myśl o walce... – Złapałem go w pewnym momencie. Myślę, że udało mi się go trochę poturbować. Jest ode mnie sporo większy, więc zdołał się wyrwać, ale krew się polała. Z jakiegoś powodu nie wykorzystał na mnie mocy, a to dobrze nam wróży.
Jeśli coś go dzisiaj blokuje, lub faktycznie jest sam i nie może prosić o pomoc, trzeba to wykorzystać. Możemy nie mieć więcej okazji. – Albinos wyszczerzył groźnie zębiska.
No dobra, to dlaczego zmarnowaliście czas, by po nas wejść? Nie lepiej by było, gdyby ktoś do nas zadzwonił? – Jared sceptycznie przekrzywił wielki łeb.
Chwilowo go zgubiliśmy. Zniknął jakiś czas temu, jakby nagle dostał napędu rakietowego. – Paul zaśmiał się ze w swoim mniemaniu zabawnego dowcipu. – Ale zostawił wyraźny trop, więc wystarczy, że za nim ruszymy.
Weszliśmy, bo widziałem, że z oknem jest coś nie tak – wtrącił Seth. – Reszcie od razu się skojarzyło, że może do was wskoczył, choć ja tam im ze sto razy mówiłem, że by się nie zmieścił przez okno. I jak niby miałby wleźć na pierwsze piętro? Ale Quills chciał to sprawdzić.
To co? Wszystko jasne? Ruszamy tropem – pogonił Alfa.
Bardzo chciałam zaprotestować, gdy zobaczyłam, jak Quills, Jared i Seth odwracają się i ruszają w kierunku reszty – coś w środku mówiło mi, że nie powinnam się w to mieszać, że to nie będzie taka akcja, jak zwykle... Ale co niby mogłam zrobić? Owszem, nikt by nie protestował, gdybym powiedziała, że zostanę, lecz wiem, że nie wybaczyłabym sobie, gdyby któremuś z nich coś się stało. Wciąż zadręczałabym się, że może mogłam mieć na to jakiś wpływ...
Westchnęłam, policzyłam do dziesięciu, żeby się uspokoić, i ruszyłam za trzema wilkami, już niknącymi w przerwie pomiędzy blokami. Niemal wlazłam w starszą panią z yorkiem w sweterku, której z niewiadomych przyczyn zachciało się wychodzenia o późnej porze. Na mój widok krzyknęła krótko, złapała pieska i przytuliła go mocno do obfitej piersi, widocznie bojąc się o niego bardziej, niż o siebie. Kundel zaczął na mnie jazgotać, łypiąc wyłupiastymi ślepkami, zatrzymałam się więc na moment, nie potrafiąc odmówić sobie tej przyjemności, spojrzałam na niego z pobłażaniem, zjeżyłam się i warknęłam potwornie, szczerząc zębiska. Jak mogłam przypuszczać, małe cholerstwo ani myślało się tym przejąć, plując wściekle pianą, lecz staruszka jak najbardziej – rzuciła mi pełne dezaprobaty spojrzenie, krzyknęła coś, czym chyba naprawdę było „a kysz!”, i utuliła pieska mocniej, szepcząc:
No już, perełko, nie bój się, pańcia cię obroni...
Collin i Brady rechotali gdzieś niedaleko, oglądając wszystko moimi oczami, Quills pieklił się, że zbyt mocno zaczęłam odstawać.
Uważaj, bo ten potwór cię zje – zawołał Embry. – Wczepi się zębiskami, wyrwie kawał mięsa, w ranę wda się gangrena...
Prędzej zabije śmiechem – przerwał mu Jacob.
Ja tam bardziej obstawiałabym zapalenie ucha – zaśmiałam się. – Nigdy nie rozumiałam, co ludzie widzą w takich szczurach. Nie obrażając oczywiście szczurów. Toż jak chce się mieć małe zwierzę, to nie można sobie kota kupić? Cichszy, spokojniejszy, nie trzeba na spacery wychodzić...
Najlepszy kot to martwy kot – burknął Paul.
A najlepszy dresiarz to taki polany kwasem i rzucony smokom na pożarcie – wycedziłam. – Milcz, dresie prosty, jak nie umiesz się wypowiadać!
Tak jest, Leah jest w miarę miła... dopóki ktoś nie obrazi kotów. Bo kotów się nie obraża. Chyba że chce się mieć komplet ostrych wilczych zębów wbitych w gardło...
Możecie się uspokoić?! – Głos Alfy był tak ostry, że aż niemal ranił. – Mamy ważniejsze sprawy, niż wasze wygłupy, do cholery! Leah, chyba trochę za duża jesteś na zabawę w psa, co? I za stara na grożenie Paulowi?
Dobra, dobra, już... – burknęłam. – Tylko on się tak cholernie prosił...
Przymknijcie się łaskawie i skupcie na tym, na czym powinniście się skupić.
Widziany oczami Sama trop był świeży i aż świecił w ciemności. Spięłam się cała do szybszego biegu, gdy udzieliło mi się radosne oczekiwanie na polowanie reszty. Nie zamierzając się kryć i nawet nie zastanawiając się nad tym, gdzie konkretnie biegnę, przecięłam kilkoma susami dwupasmówkę – na szczęście również idealnie pustą, dzięki czemu udało mi się nie władować pod żaden samochód – i znalazłam się...
Zaraz, moment, a co on robił na moim osiedlu? – warknęłam zdezorientowana. Gdy jeszcze mocniej skupiłam się na myślach pozostałych wilków, mogłam zobaczyć dokładną trasę, którą akurat obchodzili – a wiodła ona dookoła mojego bloku. – I to w dodatku tutaj?
Nie wiem. Nie czytam mu w myślach. Po prostu wiem, że tutaj był. – Rudy wilk spojrzał na mnie z lekkim pobłażaniem, gdy z impetem wpadłam w sam środek kręgu. Zarzuciło mną jak rozpędzonym autem, gdy wyhamowałam gwałtownie, w ostatnim momencie unikając zderzenia z pniem drzewa. Tak nagle wyłonił się z mgły, że tylko cudem się o niego nie rozbiłam...
Bo właśnie – mgła znowu obejmowała wszystko we władanie. Choć deszcz przestał padać stosunkowo niedawno, gorące powietrze sprawiło, że cała wilgoć z chodników zaczęła w błyskawicznym tempie parować, zmieniając w mleczny opar unoszący na wysokości wyprostowanego człowieka. Trochę powyżej rozrzedzał się zupełnie, by zgęstnieć ponownie w okolicy koron drzew, lekko pomarańczowy przez światła ulicznych latarń, widocznych pomiędzy pozbawionymi liśćmi gałęziami.
Kurewsko mi się to nie podoba – skwitował Embry, z wyszczerzonymi kłami usiłując wytyczyć obraną przez białego wilka ścieżkę. – Wygląda na to, że pobiegł gdzieś na północ. Nic więcej nie da się z tego wyczytać.
Tyle nam wystarczy. – Quills uniósł łeb i krótko zawył, zwołując kręcącą się w okolicy resztę. – Polowanie czas zacząć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz