poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 2

Rano byłam po prostu pewna, że umrę.

No dobra, niby udało mi się jakoś sensownie uargumentować nocne wycieczki. No bo Zew, chęć złapania odrobiny świeżego powietrza i rozruszania zastałych kości... Jestem tak okropnie leniwa, że całe moje życie właściwie toczy się wokół łóżka, więc chyba powinnam korzystać, gdy nagle najdzie mnie ochota wyjścia z domu?

Owszem, powinnam. Ale, jak widać, nie o tej godzinie. I zdecydowanie wypadało sobie odpuścić to „wracanie skrótem”, które sprawiło, że zobaczywszy bardzo atrakcyjną ścieżkę, oblazłam jeszcze osiedle trzy razy. Serio mogłam sobie darować to jedzenie odgrzewanej w mikrofalówce pizzy i czytanie wyjątkowo nieudanego blogaska na balkonie. Trzeba było raczej dać sobie mentalnego kopa na opamiętanie, zeżreć pół paczki leków uspokajających i wleźć pod tę kołdrę, choćby parzyła... Może wtedy aż tak bym nie cierpiała.

Gdy tylko zadzwonił budzik w telefonie, miałam ochotę wywalić go za okno i zacząć bić głową w ścianę. Oczywiście dopiero gdy zdołałam skojarzyć, gdzie się znajduję i co się dzieje... Z najwyższym trudem wstałam po dwudziestu minutach, ubrałam się w pierwsze, co znalazłam w szafie, i jakoś doczłapałam do kuchni.

Co tak wolno? Zaraz wychodzimy! – zaszczebiotała na mój widok mama, następnie jednym haustem dopiła gorącą kawę i wybiegła do przedpokoju tak szybko, że aż niemal rozpłynęła się w powietrzu. Rany, jak można mieć tyle energii o tak nieludzkiej godzinie?

I co znaczy, że zaraz wychodzimy?! Przecież ja nawet jeszcze śniadania nie zjadłam!

Wepchnęłam w siebie przysłowiowe byle co, pomalowałam się byle jak i stanęłam przed drzwiami wyjściowymi. Już w samochodzie okazało się, że zapomniałam torebki, więc musiałam się wrócić. Trzy razy wywaliłam się na schodach, jak babcię kocham...

Moja szkoła jest dość dziwna. W mieście, w którym podstawą jest odrapana tysiąclatka, mocno rzuca się w oczy ze swoją wielkością, czystymi oknami, pomalowanymi na radosne kolorki ścianami i klinkierem w kolorze ciepłej sraczki, którym wyłożono podmurówkę. Jest ogromna, nowoczesna i tak brzydka, że aż oczy łzawią, gdy za długo na nią patrzeć. Składa się z kilku sektorów, z których każdy w środku wyróżnia się kolorem: słonecznym żółtym, radosnym zielonym, krwistym czerwonym lub morskim niebieskim.

Sektor zielony jest najmniejszy, ale znajduje się w nim szczególnie oblegane przez uczniów miejsce – tak zwany salon, czyli wysoki, przestronny pokój umeblowany niewygodnymi krzesłami i kilkoma zabiedzonymi paprotkami w plastikowych doniczkach, z którego można powzdychać do nie tak odległej wolności przez przeszkloną ścianę. Salon przylega do półokrągłego, pełniącego rolę hallu sektora czerwonego. To akurat architektom nawet wyszło, bo biegnąca naokoło antresola, kolorowa podłoga i gustowne barierki wielkich kręconych schodów nie wyglądają na coś, co mogłoby znajdować się w placówce edukacyjnej, ale musieli wszystko w pięknym stylu spieprzyć kolumnami. Są pomarańczowe, metalowe i przypominają badziewie odzyskane ze składu złomu. Gdzieś pod schodami przyczaił się szkolny sklepik, ale szczerze nie mam pojęcia, co w nim sprzedają, bo kolejki zawsze są takie, że jeszcze nigdy nie udało mi się tam dopchać.

Potem jest sektor żółty. W nim właściwie nie ma niczego ciekawego. Jest największy, ale w całości składa się z pomieszczeń klasowych, więc raczej nikt nie przebywa tam z własnej woli.

Na końcu warto wspomnieć o sektorze sportowym. Z zewnątrz wygląda on jak ogromna narośl na budynku szkoły, jak zupełnie osobny twór, niemający z resztą nic wspólnego. Składa się z trzech sal gimnastycznych, z czego jedna jest tak ogromna, że znajdują się w niej nawet trybuny, a dwie pozostałe z niewiadomych przyczyn zbudowano na planie koła. Całość utrzymano w tonacji morskiego błękitu o takim odcieniu, że zmarznąć można nawet w środku lata.

Szatnia do tej nowoczesno-radosnej całości nijak nie pasuje, bo jest ciemna, mroczna i pomalowana żółtą farbą o wysokim połysku, która w wielu miejscach już odpadła, ukazując szary tynk. Chętnie tam jednak przebywam, bo zwyczajnie jest najciszej...

Wtarabaniłam się do boksu, zmieniłam buty (przez chwilę chciałam tego nie robić, ale niestety wyjścia strzegła pani woźna, która zwykła pilnować tego jak własnego życia) i posnułam się smętnie pod odpowiednią klasę. Znając moje szczęście, łatwo możecie się domyślić, że pierwsza była matematyka. Opadłam bezwładnie na podłogę pod właściwą salą, zastanawiając się, czy może by jednak się nie przespać, skoro jeszcze została chwila do dzwonka, ale wystarczyło, że wyobraziłam sobie, jak mnie po tym będą plecy boleć, żeby mi się szybko odechciało. Westchnęłam boleśnie i całą uwagę poświęciłam jakiejś głupiej grze na telefonie.

Gdy zadzwonił dzwonek, chwyciłam swoje rzeczy i jakoś dobrnęłam do ostatniej ławki. Zajęłam się tym, czym zwykłam na wszystkich podobnych lekcjach – udawaniem, że mnie nie ma.

No dobra, wszyscy twierdzą, że jeślibym tylko chciała, mogłabym mieć same piątki. Że mam zadatki na najlepszą uczennicę w szkole, że jestem taka inteligentna, że tak szybko się uczę i mam taką świetną pamięć... Okej, tylko właśnie w tym wszystkim pojawiło się kluczowe „jeślibym tylko chciała”. Bo problem w tym, że nie chcę. Od zawsze hołdowałam znienawidzonej przez ludzi zasadzie, że na pierwszym miejscu jest jednak to, co mnie interesuje, a nie piątka w dzienniku i czerwony pasek na świadectwie. Świadectwem się nie najem. Nie sprawi ono, że stanę się kimś wyjątkowym, nie zagwarantuje, że będę miała cudownych przyjaciół i idealną rodzinę. Świadectwo jedynie jest jakąś tam metodą otwarcia sobie drogi do przyszłości, a nie tym, co ją całą definiuje. A skoro moja przyszłość jest już zaplanowana co do podpunktu... Mam dużo zainteresowań. Kocham pisać, rysuję, czytam, ćwiczę szermierkę. Mam swoją ukochaną kolej i stertę innych z pozoru dziwnych rzeczy, którym poświęcam się w pełni, i nie zamierzam rezygnować z nich tylko dlatego, że wszyscy inni tak robią, bo „szkoła teraz jest najważniejsza”. Nie zamierzam marnować cennego czasu na wkuwanie na pamięć przedmiotów, o których wiem, że do niczego nigdy mi się nie przydadzą, życie mam przecież tylko jedno. I nie zamierzam przejmować się nadmiernie czymś, co jest w nim jedynie epizodem, swego rodzaju wstępem, dzięki któremu można określić siebie samego. Ja już się określiłam. Szkoda tylko, że większość nauczycieli traktuje to jak jakiś osobisty przytyk, a uczniowie patrzą na mnie jak na chorą psychicznie. Z kolei rodzice uczniów przestrzegają przede mną swoje pociechy, bo podobno je demoralizuję.

Niektórzy rodzice są beznadziejni, przelewając własną frustrację na wszystkich wokół. Zwykle sami z ledwością pokończyli zawodówki, a od swoich dzieci wymagają Bóg wie czego, zamiast pozwolić, by odkryły, w czym czują się najlepiej.

A więc nie uczę się. Robię wszystko, żeby zdawać z klasy do klasy, ale raczej nic ponadto. Na początku każdego roku szkolnego skrupulatnie wyliczam, ile dni mogę bezpiecznie opuścić, i tego właśnie się trzymam. Opieram się na tym, co usłyszałam na lekcji – pamięć faktycznie mam niezłą – i na tym, co udało mi się zauważyć podczas uzupełniania notatek. Uzupełnianie notatek to taki w pewien sposób jedyny mój patent na naukę: gdy coś przepisuję, samo z siebie zostaje mi w głowie i nie muszę do tego więcej zaglądać. Na dwójki i trójki spokojnie wystarcza. W tym roku szkolnym nawet na czwórki i parę piątek, no bo na wyborze konkretnego liceum jednak mi zależy, żeby nie musieć trzech lat potem kisić się byle gdzie.

Nie jestem wcale najgorsza. Z charakteru również – nie gadam, nie przeszkadzam, nie pyskuję, nie kłócę się, chyba że zostanę potraktowana wyjątkowo nieuprzejmie. Jestem cicha, zawsze uśmiechnięta, mogę zagadać, witam się na korytarzach, nie rozrabiam. Tylko że dla większości nauczycieli to nie jest wystarczający powód, by traktować mnie z szacunkiem. No cóż... Już dawno się zorientowałam, że istnienie jakichkolwiek zainteresowań u uczniów jest dla szkoły problematyczne. Gdy setny raz po opowiedzeniu o swoich pasjach usłyszysz „no fajnie, ale może wreszcie skupiłabyś się na nauce”, to naprawdę masz czasem ochotę rzucić to w cholerę.

Wracając. Umiem nauczyć się wszystkiego. Gdybym tylko chwilkę przysiadła, jestem w stanie z każdego przedmiotu mieć piątkę. Nie wiem po co, ale mogłabym. Problem tylko w tym, że istnieje jeden wyjątek. Jest nim właśnie moja ukochana matematyka... Obojętnie, ile bym się jej uczyła, ile zadań bym rozwiązała, ilu korepetytorów odwiedziła, i tak zdam na solidne jeden. Jedyne, co mnie może uratować, to szybkie zaskarbienie sobie sympatii nauczycielki na tyle, by gotowa była na koniec roku podciągnąć ocenę na wszelkie możliwe sposoby.

Matematyka to jedyny przedmiot, na którym poważnie zastanawiam się, czy nie jestem przypadkiem upośledzona. I jedyna sytuacja, w której nie chcę zwracać na siebie uwagi. Bo jeszcze nauczycielka doszłaby do wniosku, że dawno nie widziała mnie przy tablicy i znowu musiałabym zrobić z siebie pośmiewisko dla całej klasy.

Nie przejmuję się ludźmi. Jestem pewna siebie i wyjątkowo wredna, gdy coś przypadkiem pójdzie nie po mojej myśli. Ale zawsze pod tablicą zamieniam się w najbardziej zagubioną, najpokorniejszą szarą myszkę, jaką świat widział. I tracę umiejętność mówienia po polsku.

Cały szkolny dzień wyglądał mniej więcej tak samo: skrupulatnie na każdym przedmiocie notowałam, co trzeba było zanotować, korzystając ze swojego zeszytu do wszystkiego, i jednocześnie czytałam książkę pod ławką. Na przerwach z kolei snułam się średnio przytomnie po korytarzach, popijając kawusię z kubka termicznego w kotki i obżerając się do nieprzytomności, bo jak zawsze przed pełnią prześladował mnie prawdziwy – o ironio! – wilczy apetyt. Obserwowałam ludzi tylko z daleka – nigdy nie miałam w szkole za dużo znajomych, trzymałam się z tylko jedną osobą: Wiktorią, którą poznałam na treningach szermierki. Z resztą utrzymywałam raczej dobre kontakty, zagadywałam czasem ich, oni zagadywali czasem mnie, ale wszyscy czuli, że jesteśmy od siebie zupełnie różni. Po prostu było nam nie po drodze, więc nie zamęczaliśmy się swoim towarzystwem przez cały czas. Tak bywa. A że Wiktorii dzisiaj nie było... Trochę się wnerwiłam, gdy nie przyszła, bo mogła mi przecież powiedzieć, to bym sobie akurat chętnie wagary zrobiła. Urywać się do domu, gdy taka pogoda na dworze, jakoś mi się nie chciało, więc postanowiłam po prostu przeżyć. Może nastąpi jakiś dzień, że nie będzie mi się chciało znacznie bardziej i wtedy z radością wykorzystam zaległy „urlopik”.

Mama odebrała mnie po siedmiu godzinach męki, jak zwykle spóźniając się piętnaście minut. Nie rozmawiałyśmy za dużo. Nie trzeba było jakichś specjalnych zdolności, żeby zauważyć, że jest równie wypoczęta i tryskająca entuzjazmem, jak ja. W domu też zjadłyśmy tylko razem obiad i rozeszłyśmy się do swoich czynności.

Jak możecie łatwo się domyślić, nie mogłam jednak kisić się w łóżeczku do jutra rana. O nie, moi drodzy! Czekało mnie coś jeszcze. Wilcze spotkanie. Cholerne wilcze spotkanie na cholernym dworcu kolejowym w strugach cholernego jesiennego deszczu. Tudzież deszczu ze śniegiem, bo przez okno widziałam, że konsystencję to miało przedziwną. Ja pierdzielę, jakby nie mogli się wstrzymać do jutra...

Moje życie – dzień dobry. Jak się chciało pospać szesnaście godzin, to oczywiście pretensje napływają z każdej strony.

A ja tak bardzo lubię spać. Poważnie. To jedno z moich najważniejszych hobby.

Oj, ciężko było się zwlec z fotela, gdy już się na nim uwaliło, wypiło gorący kisielek, przykryło kocem i utuliło Kota tak, by zasnął w dziwacznej pozycji brzuchem do góry. Książka była tak obłędnie ciekawa, grzejnik na ścianie obok cieplutki, a świat zewnętrzny tak niezachęcający, jak tylko się dało. Masakra, która na przemian lała i sypała się z nieba, wyglądała na taką, co to bez problemu przesiąka nawet przez najgrubsze zimowe futro. Chwilka na czymś takim i zapalenie płuc ze śmiertelnymi powikłaniami murowane.

Zwlokłam się z bolesnym jękiem. Całkowicie bezwładnego Kota odłożyłam delikatnie na swoje miejsce i otuliłam kocem, żeby było mu choć trochę raźniej. Zapewniłam jeszcze, że szybko wrócę, pocałowałam w brązowe czółko i odeszłam w stronę przedpokoju.

Zastanowiłam się w progu pokoju, czy aby na pewno mi się opłaca, i zajrzałam do salonu, gdzie rodzice oglądali telewizję.

Wychodzę! – zawołałam, mając nadzieję, że jeśli zrobię to wystarczająco cicho, to nie zauważą.

A kij. Trzeba było najpierw się ubrać. Jeszcze nie zdążyłam na dobre zasznurować butów, a już pojawili się za mną.

A gdzie ty idziesz o tej porze? I w taką pogodę? Sklep już zamknięty jest chyba. – Mama ostentacyjnie spojrzała na zegarek w telefonie i szybko przeniosła wzrok z powrotem na mnie, unosząc znacząco jedną brew. Tata dyskretnie w tym czasie przesunął się tak, by blokować mi drogę do drzwi, widocznie myśląc, że jeśli będzie gwizdał i spoglądał w inną stronę, to nie zwrócę na to uwagi. Jego tusza znacząco uniemożliwia niezauważenie, no ale...

Wiktoria jest chora. Prosiła, żebym jej zaniosła zeszyt z notatkami – palnęłam.

O tej godzinie? – Ojciec niemal się zakrztusił. – Jak cię znam, powinnaś już dawno spać snem kamiennym, a nie jakieś wycieczki urządzać.

Szczera prawda, tatusiu.

Tak jakoś wyszło. Dopiero teraz do mnie zadzwoniła – wyjaśniłam. Spróbowałam wyglądać tak słodko i niewinnie, jak tylko się dało, obawiałam się jednak, że ubłocone glany i skórzany motocyklowy płaszcz nieco psuły to wrażenie. Akurat dzisiaj zachciało mi się tak ubrać.

Dobrze, tylko wróć szybko. A najlepiej zamów sobie taksówkę, nie będziesz przecież w deszczu iść, co? – skapitulowała mama.

Taksówka już czeka. Co ty, przecież nie pchałabym się na coś takiego – zaśmiałam się nieco na siłę i wyszłam wreszcie na klatkę schodową. Cudem powstrzymałam się od podskoczenia ze szczęścia.

Kurde, coś łatwo poszło. Teraz jeszcze wypadałoby wymyślić, jaką bajkę wcisnę im jutro. Warto uprzedzić, skoro przez pełnię planuję zniknąć na całą noc...

Tak, na zewnątrz było okropnie. Choć, jak wspominałam, nie przeklinam, tym razem naprawdę nie udało mi się powstrzymać nieco przestraszonego „kurwa mać”, gdy od razu po otwarciu drzwi zostałam niemal staranowana przez silny podmuch wiatru i lecącą wraz z nim miniaturową topniejącą lawinę. No żesz ja pierdzielę, naprawdę w takie dni nie moglibyśmy do siebie dzwonić? Moim kochanym wilczym braciom czasem poważnie brakuje tak zwanego pomyślunku. I instynktu samozachowawczego przede wszystkim. No bo ja pierdykam, przecież to nie musimy nawet wpakować się w jakieś niebezpieczeństwo – wystarczy jeszcze kilka takich spotkań, a całą watahę zdziesiątkuje nam pogoda...

Na całe szczęście do przemiany w wilka nie musimy się rozbierać. Gdybym miała zdjąć cokolwiek na tej masakrze, to chyba bym się rozpłakała... Nie wiem, co dzieje się z ubraniami i wszystkimi rzeczami, które były w kieszeniach. Wrażenie jest takie, jakby wchłaniało je pod skórę, dokładnie tak, jak dzieje się z sierścią, gdy przemieniamy się z powrotem w ludzi. Całkiem sympatyczne to rozwiązanie.

Niestety zdecydowanie mniej sympatyczne jest to, że w watasze słyszymy nawzajem wszystkie swoje myśli. Zero prywatności, choć bywa, że ułatwia nam to skuteczne działanie.

Ruszyłam w drogę, niemal skamląc, gdy lodowata woda zaczęła przesiąkać przez futro. Musiałam mrużyć ślepia, by nie drażnił mnie zacinający deszcz, przez co szłam praktycznie na oślep, modląc się tylko, by nie wleźć w coś, czemu nagle zapragnęłoby się stanąć na mojej drodze. A zwłaszcza w człowieka. Ludzi się tu przy takich warunkach pogodowych nie spodziewałam, ale i tak trochę głupio by było.

Ze strony wilków wyczuwałam już lekkie zniecierpliwienie. Czekali na mnie. Kilku rozmawiało o jakichś głupotach, ale nie starałam się na nich skupiać zbyt mocno. Jakoś tak nie miałam nastroju na przyjacielskie pogawędki, gdy z każdym krokiem mocniej rozważałam rzucenie się pod pociąg i ukrócenie męki. Tak, niech tą głupią Leę rozjedzie w cholerę, za bardzo cierpi...

Gdy dotarłam łaskawie na miejsce, okazało się, że byłam już spóźniona. Wszyscy otaczali odrapaną niebieską ławeczkę na ciemnym peronie, chroniąc się pod dziurawą wiatą i wspominając rozmowę z kimś, o kim pierwszy raz w życiu słyszałam. Quills – nasz Alfa, a przy okazji mój najlepszy przyjaciel i największy wróg w jednym – okrążał ich, powarkując nerwowo. Ciemny budynek zabytkowego dworca zwieszał się nad nimi, wraz z nieszczęsną spróchniałą wiatą dając jako taką osłonę od deszczu, jednak pomiędzy nierównymi płytkami chodnikowymi zbierały się miniaturowe strumyczki deszczówki wyciekającej z przerdzewiałej na amen rynny.

Bry – przywitałam się grzecznie i usiadłam sobie z boku, próbując nie zwracać na siebie uwagi. Coraz częściej mam wrażenie, że to moja jedyna strategia na niewygodne sytuacje. Chyba jestem w tej kwestii całkiem nudna...

Niestety tym razem zagranie poszło na nic. Pomimo tego, że dzięki odziedziczonej po dziadku czarnej sierści całkiem ładnie stapiałam się z plamą mroku koło zabitego deskami wejścia do nieczynnego budynku, Alfa wyczaił mnie błyskawicznie – w ułamku sekundy skierował na mnie spojrzenie czerwonych oczu i zmaterializował się centralnie przed moim nosem, wyprężony do granic możliwości. Trochę jakby chciał zgrywać większego i fajniejszego, niż jest w rzeczywistości.

Leah, ja cię, kurde, chyba nieraz prosiłem, żebyś zaczęła przychodzić na zebrania o czasie! Zwłaszcza w taką pogodę! – warknął, szczerząc zębiska.

O no rany, no, korki były – zbagatelizowałam. Odruchowo położyłam uszy płasko na czaszce, ale ani myślałam opuszczać wzrok. Może i jestem najmniejsza i najchudsza, ale tak się na nieszczęście kolegów złożyło, że natura obdarzyła mnie charakterem choleryczki z wiecznie spóźniającym się okresem. Zapędzić do kąta samymi krzykami umiem każdego, obojętnie za jak ważnego się uważa. Trzeba w końcu jakoś nadrabiać fizyczne braki, nie? I obronić kobiecą godność.

Korki? – Quills przechylił łeb, sceptycznie mrużąc jedno oko. – Już nie złośliwe chochliki, które wpierniczyły ci buty?

Chochliki były tydzień temu – przypomniałam usłużnie.

Rany, skąd ona to tak właściwie wzięła? Muszę to kiedyś w szkole wykorzystać – wyrwało się komuś. Reszta wilków zaśmiała się głośno, jakby było z czego.

Alfa westchnął ciężko. Widocznie chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował w ostatnim momencie, widząc barwę moich myśli – obojętnie, jakie słówko by rzucił, ja już szykowałam się, żeby obrócić je przeciwko niemu najbardziej, jak tylko się dało. Skrupulatnie przebierałam w swoim arsenale odzywek na każdą okazję i tylko czekałam, by którąś z nich triumfalnie wyciągnąć na wierzch. Poza tym... no, reszta nadal się śmiała. Tak to już jest, gdy takie małe byle co, jak ja, podskoczy basiorowi wielkości dobrze odchowanego niedźwiedzia. Burcząc pod nosem coś niezrozumiałego pewnie nawet dla siebie samego, Quills odszedł, by skontrolować resztę sfory.

Parsknęłam śmiechem jak głupia, ale na szczęście udało mi się uspokoić, zanim poleciał jakikolwiek komentarz.

Tak, słyszymy wszystkie swoje myśli, gdy jesteśmy wilkołakami. Kontakt telepatyczny w sforach jest absolutny – tworzy się wręcz coś w stylu wielkiego wspólnego umysłu. Z czasem da się nauczyć jako takiej kontroli, ale i tak szlag trafia ją w pięknym stylu, gdy straci się czujność lub zwyczajnie zdenerwuje. Między telepatycznymi słowami da się wyczytać bardzo dużo, wyczuwa się emocje, widzi obrazy... przekazuje często nie do końca to, co chciało się przekazać. Brak prywatności. Zwłaszcza na początku było ciężko – gdy dopiero uczyłam się, jak być wilkiem, sporą część stada zniechęciłam do siebie złośliwymi komentarzami. Sporo czasu minęło, zanim dostrzegli w tym pewien urok i zaczęli akceptować jako coś, bez czego byłabym zupełnie inną Leą. Cóż, wspominam o tym teraz, by nieco wytłumaczyć stosunki, jakie panują między mną a Quillsem.

Alfa jest dla swojej watahy tym, czym sam chce się dla niej stać. Może być absolutnym przywódcą, dyktatorem, kimś tajemniczym, z kim strach porozmawiać. Może być nieco zdystansowanym, ale jednak dobrym przywódcą... a może też być przyjacielem. I u nas właśnie tak jest. Owszem, czujemy do niego ogromny szacunek, chyba żadne z nas nie pozwoliłoby sobie na to, by wyskakiwać ze złośliwościami czy docinkami do niego na poważnie. Szanujemy go... ale jak to z przyjacielem – sprzeczamy się, śmiejemy, dosrywamy sobie. Gdyby ktoś był dla niego zwyczajnie wredny... to wszyscy razem rzucilibyśmy się, by rozszarpać go na strzępy. Bo to nasz przywódca. Dobry przywódca, nawet pomimo tego, że czasem lubi zachować się jak moherowa babcia.

Quills skończył osiemnaście lat, tak naprawdę ma na imię ma Konrad i jest... albinosem. Takim prawdziwym, typu biała skóra, białe kłaki i czerwone oczy. Ma ogromną wadę wzroku, ale okularów i tak nie nosi. Jest szczupły, nieco żylasty i wysoki jak tyczka. Widać, że ćwiczy – sylwetki nie ma patykowatej, tylko atletyczną. Bo dba o to, by nadawać się na Alfę także jako człowiek. Jako metalowiec z krwi i kości, włosy obcina najwyżej do ramion. Czasem zastanawiam się, czy ich przypadkiem nie układa, bo zawsze są podejrzanie proste i błyszczące, ale nigdy nie znalazłam niczego w tym temacie w jego myślach. Bojkotuje też czasem golenie się, co u facetów szczerze bardzo lubię, i bywa nadpobudliwy i choleryczny, choć odkąd mój dziadek postanowił przejść na emeryturę i powierzył mu władzę nad sforą, zdaje się z tego wyrastać. W trudnych sytuacjach zamienia się w kroczący autorytet, przed którym wszyscy mamy ochotę się płaszczyć. Jest tak zwaną Prawdziwą Alfą – kimś, kto nie miał w rodzinie Alfy, ale i tak urodził się z nadzwyczajnymi predyspozycjami do rządzenia i odpowiednią mocą. Alfą z urodzenia, Pełnokrwistą Alfą... no cóż, jestem ja. Ale skoro przywódcą zostać nie mogę z wielu przyczyn, pozycja należała się jemu. I dobrze mi z tym. Znamy się od najwcześniejszego dzieciństwa, bo nasze mamy są przyjaciółkami. Traktujemy się właściwie jak rodzeństwo, więc to normalne, że czasem lubimy sobie nieco bardziej dosrać, ale nie wyobrażam sobie konkurowania z nim o coś tak głupiego, jak nic nieznaczący tytuł. Według wilkołaczego prawa Prawdziwa Alfa zawsze ma pierwszeństwo przed Pełnokrwistą Alfą, bo pojawia się w sforze tylko wtedy, gdy rzeczywiście jest potrzebna. Magia wie, co robi.

Grupa znowu zajęła się gadką o niczym, ziewnęłam więc rozdzierająco i rozejrzałam się wokół. Okolicę uważam za całkiem ciekawą. Moje miasto jest pełne ciekawych okolic...

Dworzec główny jest budynkiem zabytkowym, jeszcze z czasów linii warszawsko-wiedeńskiej. Jest naprawdę piękny, tylko że koszmarnie zaniedbany przez wszystkie lata. Na szczęście ktoś nareszcie wpadł na to, by go wyremontować, więc obecnie trwa w przebudowie. Od dwóch lat. Rolę kasy biletowej przejął stojący na środku rozjeżdżonego kołami maszyn placyku baraczek z okratowanym okienkiem. Kolejka zwykle wylewa się stamtąd aż na ulicę, a światło zapewnia brzęcząca, łysa jarzeniówka sztuk jeden, dzięki której już parę razy stchórzyłam przed wejściem do środka.

Tak, dobrze zrozumieliście – boję się jarzeniówek. Boję się żarówki, jak by nie patrzeć. Ale co ja na to poradzę? Od zawsze to był na mnie całkiem niezły straszak. Zamontuj takie coś w pokoju, to będziesz mnie mieć na dobre z głowy, choćbyś nigdy tego nie włączał.

Perony mamy dwa, w czym jeden wraz z budynkiem jest nieczynny. Ponad nimi znajduje się kładka dla pieszych – pordzewiała na potęgę konstrukcja z rodzaju „radosny PRL”, pomalowana dawno temu w biało-granatowe pasy. Nie wejdę na to cholerstwo, choćby mi zapłacili. Tego już mój lęk wysokości by nie przeżył. Nawet gdy na to patrzę, robi mi się niedobrze...

To znaczy... kiedyś tam wchodziłam. Opierałam się łapami o barierkę, olewałam sforę i gapiłam się w rozświetloną latarniami mgłę... Lęk wysokości zrobił mi się dosłownie z dnia na dzień. Bez konkretnej przyczyny, bez traumatycznych przeżyć, które jakoś mogłyby to usprawiedliwić. Po prostu bach! i jest. A trochę mu pomogło jak tata, z zawodu architekt, któregoś dnia z zapałem wymienił mi, z ilu powodów to coś nie powinno już w ogóle stać.

Po drugiej stronie torów, naprzeciwko budynku dworca, znajdują się zabudowania jednej z dawnych parowozowni. Mało już przypominają coś kolejowego, bo wydzierżawiono je sklepowi z oponami samochodowymi, jakiemuś składowi nie wiadomo czego i pasującemu do okolicy jak pięść do nosa „Bajkolandowi” – sali zabaw dla dzieci. Łaziłam tam jako dziecko. Nawet jako mały grzdyl, który ledwo sięgał czubkiem głowy do stołu, uważałam okolicę za nieco szemraną. Całość od torów oddziela pogięta, podarta miejscami zardzewiała siatka ogrodzeniowa, zwieńczona drutem kolczastym (ciekawe po jaką cholerę, skoro łatwiej jest przejść jedną z dziur niż górą), a obok znajduje się kolejny zabytkowy budynek, który z niewiadomych przyczyn określa się mianem „starego dworca”, choć jest znacznie młodszy od oficjalnego. I nigdy przede wszystkim nie był dworcem.

Ach, no i sześciokomorowe semafory. Tak, wiem, pewnie nie wiecie, co to, ale ja się tym ekscytuję jak głupia. To te światła dla pociągu jakby co. Z większą ilością dziur na żarówki, niż to jest standardowo.

Przebudziłam się z sennego kontemplowania otoczenia, gdy zauważyłam, że coś się dzieje. Wilki zaczęły powoli wstawać z zimnych płytek, otrząsać się z wody i przeskakiwać ponad torami na drugi peron. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak nagle zachciało im się zmiany środowiska i pewnie nawet nie zastanawiałabym się nad tym szczególnie długo, gdyby nie to, że... tam nie ma daszku, do cholery.

Ej, a wy dokąd?! – zawołałam, ale zorientowawszy się, że żaden nie pofatyguje się z odpowiedzią, niechętnie polazłam za nimi. W sumie nie wiem po co, równie dobrze mogłam tam zostać...

Nie ma żadnego zostawania, ktoś jest w budynku – wyjaśnił Jared. – Chodź do nas. Lepiej nie pchać się nikomu na oczy, gdy jest się pod postacią gigantycznego psa.

Mądre słowa – burknęłam i zwinęłam się w kłębek pod migającą wnerwiająco latarnią. Teraz to dopiero musiało mnie być widać. Z kilometra. Podobnie jak całą resztę.

Cała moja sfora składa się z ewenementów i dziwadeł, ale każdy z nich wyróżnia się na tle indywidualistów typowo swoimi cechami. Wilk o futrze w odcieniu mlecznej czekolady – Jared – tak naprawdę ma na imię Dawid, a jako człowiek jest dobrze zbudowanym, orzechowookim, przystojnym jak nastoletnie marzenie kędzierzawym blondynem z wiecznym bałaganem na głowie, za którym falami klęka niemal cała żeńska część szkoły (część męskiej zresztą też). Na wszelkiego rodzaju wdzięki jest jednak obojętny, ponieważ powziął do mnie afekt jeszcze jako piętnastolatek. Teraz lat ma osiemnaście, a uczucie nie osłabło. Właściwie to niby chciałam, żeby jakiś facet łaskawie zauważył, że jestem kobietą, ale... nie on. Za dobrze się znamy. I zupełnie nie jest w moim typie, i tyle. On jest typem spokojnego gościa, na którym można polegać, a mi chyba jednak potrzeba tej drobnej dozy wariactwa. To, że kazał swoją ksywkę wymawiać przez „piękne polskie <j>” i pieni się, gdy ktoś niechcący nazwie go Dżaredem, nie jest aż takim wariactwem, bym na to poleciała.

Tak jest, szukam wariata, ale jednocześnie chcę, żeby był już mężczyzną, nie chłopakiem. To się nie wyklucza przypadkiem? Może tu tkwi odpowiedź, dlaczego jeszcze żadnego takiego nie widziałam.

Koledzy kochani – odezwałam się głośno, gdy upewniłam się, że rozmowa o znajomym, o którym do tej pory nie miałam pojęcia, toczy się dalej. – Można wiedzieć, na jaką cholerę zwołaliście to zebranie? W taką pogodę? Nie wiem, jak wy, ale ja na szpital szczególnej ochoty nie mam. Mam natomiast ochotę na zapiekankę, zanim całą zje tata, i na pójście spać w suchym łóżku.

Zapiekanka? – Seth nagle się ożywił. – O, to może zaprosisz kolegę, co?

Najpierw musiałbyś sobie zasłużyć, kolego – prychnęłam, przewracając oczami.

Seth, czyli po ludzku Kubuś, to takie nasze słabsze ogniwo. Jest w moim wieku, jest chuderlawy, boi się wszystkiego, co istnieje (tego, co nie istnieje, również). Od niedawna zapuszcza włosy, więc chwilowo wygląda jak Bieber, który nagle przerzucił się na metal. Choć i tak jest ode mnie sporo większy, w hierarchii znajduje się chcąc nie chcąc na szarym końcu. No bo z nim nie da się inaczej. Ma beżowo-piaskowy odcień sierści, więc da się odróżnić go z daleka. I wiedzieć dzięki temu, na co uważać. Ogólnie to typ chłopaka bardzo delikatnego, zamkniętego w sobie i tak cholernie wrażliwego, jakby był co najmniej z cukru.

No więc? – dopytywałam natrętnie. – Bo jeśli to wszystko, to ja bym już może poszła do domu, co? To znaczy – to nie tak, że gardzę waszym wspaniałym towarzystwem (choć gardzę), tylko naprawdę wolałabym nie zmoknąć jeszcze bardziej.

Bardziej się nie da – podsunął ktoś usłużnie.

No dobra, bo faktycznie czas trochę ucieka. – Biały basior – Quills – zerknął na wiszący na latarni peronowy zegar. Jakoś wątpiłam, by była akurat szesnasta czternaście, ale on widocznie zdołał coś z tego wyczytać. – Chłopaki, okazuje się, że mamy lekki problem.

Uprzejmie tylko zaznaczę, że nie wszyscy tutaj są chłopakami – burknęłam. – Szanuj kobiety, bo ci kopa zasadzą. Co za problem może być na tyle ważny, by odbierać mi czas na zdrowy sen?

To chyba już rozumiecie, dlaczego na początku za mną nie przepadali? Ja po prostu nie umiem się powstrzymać. I jestem kimś, kogo mniej uprzejmi nazywają „feminazistką”.

Jutro pełnia – kontynuował Alfa. – I wygląda na to, że nasza ulubiona sfora naszego również ulubionego Aresa coś na nią zaplanowała.

Jak to zaplanowała?

Skąd wiesz? Ktoś ich śledził, czy tak się tylko domyślacie?

W sumie byli trochę za cicho ostatnio. Mi to już wydawało się podejrzane.

Albinos poczekał, aż myślowy bałagan nieco się uspokoi, i podjął:

Przedwczoraj byłem na patrolu razem z Embrym. Nudziło nam się, w mieście było wręcz zbyt spokojnie, więc postanowiliśmy zrobić drobne rozeznanie. Próbowaliśmy ich nieco podsłuchać – siedzieli w ludzkich skórach i nawet nie zorientowali się, że możemy być w pobliżu. Niezbyt rozsądne, ale... Mamy wrażenie, że będą chcieli nas zaatakować. Pewności nie ma, ale lepiej, byśmy się na to przygotowali. Kto wie, co im znowu do głów strzeli, nieraz już udowodnili, że myślenie im ciężko idzie.

Tak słowem wyjaśnienia – nieszczęśliwie się złożyło, że nie mamy w mieście jednej sfory, jak to powinno być, a aż dwie. Swego czasu byliśmy całością, ale na skutek humorów wspomnianego wyżej naszego ulubionego przyjaciela Aresa nastąpił rozłam i coś na kształt wojny domowej. Co zrobić, skoro dwóch chłopaków odkryło w sobie moce Alfy, a żaden z nich nie zamierzał ustąpić drugiemu? My jesteśmy w tej sprawie dość spokojni, moglibyśmy sobie tak żyć obok siebie, tylko że... tamci już znacznie mniej przychylnie na to patrzą. Według nich powinniśmy się im podporządkować i koniec. Praktycznie co tydzień wybucha nowa afera z tego tytułu, a nasi dziadkowie, oficjalnie emeryci, nieoficjalnie wciąż sprawujący nad nami pieczę, dopóki Quills nie ukończy dwudziestu jeden lat, już od dawna naciskają, byśmy przestali się wreszcie podgryzać, bo inaczej osobiście przetrzepią nam tyłki. Lub wezwą Starszyznę, która zrobi to za nich, ale bez cackania się.

Ach, a stalowoszary wilk to Embry, nasz Beta. Michał, Michałek lub Michaś, gdy chcemy go szczególnie mocno wkurzyć. Lat dziewiętnaście, inteligencja na poziomie szalonego naukowca, zero chęci do nauki, przez co już drugi raz robi klasę maturalną, i charakter, który pozwala mu na odpalenie pierdolca z byle powodu. Jest nerwowy, jest silny, bywa okropnie niesympatyczny i wręcz nieczuły... ale dla stada i swojego najlepszego przyjaciela Quillsa zrobiłby wszystko. Jako człowiek jest wysoki, silny i ma czarne loczki sięgające ramion, poskręcane jak sprężynki. Na niektóre ponawlekał kolorowe koraliki, co całkiem śmiesznie komponuje się z ciuchami w rodzaju wrednego metalowca. Bojkotuje golenie się, ma brązowe oczy wilkołaka pełnej krwi... i właściwie to jest nawet w moim typie. Odważny, silny, charyzmatyczny. Nikt mu nie podskoczy. Do tego przystojny, trochę w stylu Jona Snow z „Gry o tron”. No ale weź się do niego pozalecaj, skoro dobrze pamięta, że jako trzynastolatka obraziłaś jego rodzinę do kilkunastu pokoleń wstecz, gdy zasugerował delikatnie, że jesteś jeszcze za młoda na dołączanie do watahy.

Jeśli już zorientowaliście się, że ta banda idiotów ma ksywki z sagi „Zmierzch”, to gratuluję. Jeśli dopiero teraz na to wpadliście, to jest dobry moment, żeby się nad tym rozpłakać.

I od razu mówię, że wyjątkiem jestem ja. Bo ja naprawdę mam na imię Leah. O to, dlaczego tak, spytajcie mojej mamy, bo może wam odpowie. Nie to, co mi.

Sfora już wściekała się na całego.

Czego oni mogą od nas jeszcze chcieć? Coś mi się zdawało, że mamy rozejm. Przecież nikt z nas nie wszedł na ich teren – denerwował się Collin. – Prawda? – dodał po chwili zdecydowanie mniej pewnym głosem i spojrzał po nas ze strachem w brązowych ślepiach.

Musiałbym lunatykować albo do reszty zdebileć, żeby się tam pchać! – prychnął Paul.

Nie przypuszczałam, że znasz takie słowa jak „lunatykować”, przecież to ma więcej niż trzy sylaby – zaśmiałam się cicho.

Collina nawet lubię. Wilkołak o jasnoszarej, niemal srebrnej sierści ma na imię Wiktor, siedemnaście lat, jasne włosy związane w węzeł na karku, goli się tylko raz na jakiś czas i na szyi nosi mnóstwo wisiorków z magicznymi stworzeniami – to jego „medaliony wiedźmińskie”, jak je określa. Jako człowiek jest raczej małomówny, ale jako wilkołak myśli nieraz przesadnie często, czym chętnie nas raczy.

Za to Paul... Paul to równolatek Collina, jest ogolony niemal na zero i chodzi w dresie. To chyba wszystko tłumaczy. W dodatku naprawdę nazywa się Sebastian. Aż ciężko w to uwierzyć, nie?

Dlaczego miałbym nie znać słowa „lunatykować”? – dopytywał właśnie, szczerze zbulwersowany.

No bo ty rozumiesz tylko spójniki i wulgaryzmy – jęknęłam, przewracając oczami. – I trzeba ci tłumaczyć najbardziej podstawowe rzeczy.

Ej, laska, ty chyba zaraz...

Moglibyście się przymknąć i zacząć nieco śledzić temat?! – wnerwił się Quills.

Dobra, już się zamykam. Ja tylko chciałam ten... atmosferę rozluźnić. Ale skoro jesteście na tyle tępi, żeby nie umieć tego docenić... – Udałam, że się obrażam. Embry prawie się trząsł ze wstrzymywanego śmiechu.

To wracając do tematu – odezwał się rudawy wilk: Sam, nasz mózgowiec, który zachowuje zimną krew zawsze, gdy całej reszcie nagle odbija. – Co z tym Aresem robimy? Jeśli będą chcieli zaatakować, to zaatakują. Chyba pozostanie nam się tylko bronić.

Zasadniczo tak. Ale zastanawiałem się też, czy może by ten jeden raz nie zachować się dojrzale i z nimi porozmawiać. – Alfa brzmiał na nieprzekonanego co do swojego pomysłu. – Tak jak stara sfora nam kazała.

Już to widzę. Oni są tacy komunikatywni – parsknął Brady, nasz osiemnastoletni osiłek, samą swoją fizjonomią odstraszający ewentualnych natrętów. W głębi duszy tak naprawdę pozostaje kimś na kształt niespełnionego intelektualisty, ale nigdy nie lubił, by o tym wspominać.

Poza tym, to o czym ty chcesz z nimi rozmawiać? – dopytywał Jared. – Poprosisz ich, żeby łaskawie zechcieli nas nie atakować, czy kolejny raz delikatnie zasugerujesz, że zachowują się jak dzieci? Nie ma nic, czego by już nie wiedzieli, a jak na razie im to do rozumu nie przemówiło. Tym razem też tak będzie, zobaczysz.

Bardziej chodzi mi o to, że gdy pierwsi wyjdziemy z inicjatywą, stracą element zaskoczenia – wyjaśnił Quills. – Będziemy mogli lepiej kontrolować, co robią. Ich jest więcej, ale my mamy większe doświadczenie.

Brzmi rozsądnie – przyznał Brady. – Tylko że... jeśli czepiać się słówek, to już stracili element zaskoczenia, skoro ich podsłuchaliście. I nie wiem, czy nie pogorszyliście tym sprawy, bo jak do tej pory faktycznie nikt im się nie pchał do ogródka, tak wy... No, wleźliście tam. Nawet jeśli się nie zorientowali, to przecież potem bez trudu wywęszą wasze ślady.

Yyy... tak – potwierdził Jacob. On rzadko kiedy mówi coś innego i rzadko kiedy wypowiada to w odpowiednich momentach. Słowem, które opisuje go w stu procentach, jest „kwadrat”, ponadto wiecznie wygląda na śpiącego. Okropnie wnerwiają mnie tacy faceci.

Na kogo musimy najbardziej uważać? – dopytywał Sam.

Na pewno na Geriego. – Embry już niespokojnie kręcił się w miejscu. Stalowoszara sierść lśniła wilgocią w świetle migającej latarni, wyszczerzone kły błyskały. Od razu było widać, że zdecydowanie bardziej odpowiadałoby mu, gdyby mógł powyrywać nieco kłaków z kilku wilczych tyłków. – Zajmuje pozycję Bety Aresa. Znacie go. Pamiętacie. Koleś jest dobry.

O tak, znamy i pamiętamy. Głównie dlatego, że Geri kiedyś zajmował pozycję naszego drugiego Bety i najlepszego kumpla Embry'ego. Był spokojny, rozsądny, ale cholernie niebezpieczny, jeśli go zdenerwować.

Tylko że Geri jest trochę zbyt... racjonalny, żeby od razu zaczynać walczyć – podsunął Seth. – Moim zdaniem najbardziej trzeba uważać na Aresa. Jeśli ktoś wpadnie na to, że zamiast rozmowy fajniej by było się pozabijać, to on najprędzej.

Jest jeszcze koleś, którego nazywają Szary. Nie wiem kto to. Uważajcie na niego, bo cholera wie, czego się po nim spodziewać – wtrącił Quills. – Słyszałem, że jest tutaj od niedawna. Przeprowadził się z innego miasta. Może być każdym, ale na pewno nie jest szczeniakiem.

Szczeniakami pogardliwie nazywamy nowicjuszy. Albo Setha. Seth chyba będzie szczeniakiem przez całe życie. Co poradzić, zdarzają się tacy ludzie.

Na Szarego i Aresa uważajcie szczególnie. Nie wiemy, jak zareagują na próbę rozmowy – instruował Alfa. – I postarajcie się być spokojni przede wszystkim. Żeby w razie czego móc potem przed starą sforą powiedzieć, że to oni zaczęli. Rozumiecie.

Powinniśmy mieć jakiś plan B, w razie gdyby pogadanka nie wypaliła – wtrącił ktoś cicho.

Nasz plan B polega na przeżyciu ich ataku – warknął Embry. – Wiem, dość chujowa opcja, no ale co my możemy innego zrobić? Możliwości są tylko takie.

Ach, wspominałam może o tym, że Embry lubi sobie zakląć od czasu do czasu, czyli średnio w co drugim zdaniu?

Wszyscy już wszystko wiedzą? No to ogarnąć się w miarę do jutra i widzimy się o dwudziestej, jak zwykle.

Jeszcze raz powiodłam po wszystkich wzrokiem i widząc, że zaczynają rozchodzić się do domów bardziej niż ochoczo, również skierowałam się w stronę chodnika. Jakoś nie miałam nawet siły na to, żeby zadrzeć ogon z radości, że zaraz będę w łóżku, tylko niemal wlokłam go za sobą po mokrym asfalcie.

Nie wiem, ile zajęła mi droga do domu. I nie wiem, jak to możliwe, że nie rozpłakałam się na głos, gdy pod klatką schodową zachciało mi się sprawdzić, która godzina.

Tak, a jutro moja ulubiona szkoła. Weź tu bądź normalny, gdy masz dwa życia i żadne z nich nie akceptuje możliwości, że mogłoby być mniej ważne od drugiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz