poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 3

Dzisiaj była pełnia. Co to dla nas oznaczało? Ano towarzyskie spotkanie, zbiorową głupawkę, wycinanie sobie żartów, nocne bieganie po mieście w celu rozładowania rozsadzającej euforii... Coś cudownego. Ten jeden dzień w miesiącu – a właściwie nie tyle nawet dzień, co kilka godzin, gdy pada na nas blask okrągłego księżyca – był najwspanialszym, czego doświadczałam. Czułam się potężna, potrzebna, kochana... Czułam się dokładnie tak, jak zawsze chciałam się czuć. Jakby nic i nikt nie mógł mi zaszkodzić, jakby wszystkie problemy schodziły nagle na dalszy plan...

Ta. Tylko że do tego wszystkiego trzeba było jeszcze dotrwać.

Teraz było koszmarnie. Łupało mnie we wszystkich stawach, opchnięte na śniadanie pół opakowania leków przeciwbólowych nie dawało sobie rady. Byłam rozkojarzona; otoczenie denerwowało mnie właściwie przez samo to, że istnieje, a nie spytało mnie w tej kwestii o zgodę. To po prostu było aż grzechem ze strony rodziców, że wysłali mnie w tym stanie do szkoły. Gdyby tylko mieli pojęcie, co właśnie dzieje się z ich córką, z pewnością zastanowiliby się dwa razy. O ile nie dziesięć.

Wystarczyło, że mama mnie zobaczyła w kuchni, jak z bolesną miną grzebię w kartonowym pudle z lekami, bym niemal wylądowała na ostrym dyżurze. Przez próbę zabicia śmiechem.

Dziecko, jak ty wyglądasz! – zawołała, ledwo powstrzymując się od chichotu. Zero współczucia. – Co ty znowu robiłaś w nocy? U tej Wiktorii tyle siedziałaś?

Można tak powiedzieć – jęknęłam. Kurde, gardło też mnie bolało, ja pierdzielę. Mówiłam, że jeszcze nas ta pogoda zdziesiątkuje. Stada Aresa wcale do tego nie trzeba, my sami poradzimy sobie świetnie.

O której wróciłaś do domu?

A bo ja wiem? Coś koło dwudziestej trzeciej. – Wreszcie udało mi się znaleźć opakowanie z nimesilem. Fajny wynalazek: na receptę, a mama twierdzi, że to przeżytek, ale tylko to rusza ból kości przed pełnią. I nawet nie smakuje jak coś, od czego można dostać rozstroju żołądka.

Dlaczego tak późno? Przecież wiedziałaś, że będziesz mieć szkołę następnego dnia.

Nie odpowiedziałam nic. Byłam zbyt mocno skupiona na mieszaniu w szklance proszku z letnią wodą.

Kawę sobie lepiej zrób. Tym bólu egzystencjalnego nie przegnasz.

A to chyba całkiem dobry pomysł – przyznałam ze sporym opóźnieniem. Dłuższą chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, jak się płukało kubek termiczny, ale wreszcie zaopatrzyłam się też w zapas do szkoły.

Pomalować się tak, by dało się wyjść z domu, było całkiem trudno. A zejść po schodach z ciężką torebką na ramieniu jeszcze trudniej. Rany, jak mnie wszystko bolało, i to pomimo leków...

A w szkole było beznadziejnie, jak zawsze.

Chociaż... chwilami się zastanawiam, czy ten dzień nie pobił jakiegoś cholernego rekordu swoją pechowością.

Wegetowałam sobie na polskim, który według planu miał być godziną wychowawczą, tak brutalnie odebraną nam przez nauczycielkę z powodu dumnie określanego mianem „zaległości”. Jak dla mnie chodziło jedynie o to, by smutną egzystencję uczniów uczynić jeszcze smutniejszą, ale w razie czego się nie odzywałam. Półleżałam na ławce, jednym okiem patrząc na wyżywającą się na tablicy polonistkę, przerysowującą akurat kolejną tabelkę, która „koniecznie ma znaleźć się w zeszytach i głowach”. Z drugiej strony czułam się potwornie obserwowana, bo siedzący na parapecie gołąb nie spuszczał ze mnie wzroku od dobrych dwudziestu minut. Rany, aż ciarki miałam...

Akurat ten moment nasza kochana dyrektorka wybrała sobie na wtargnięcie do klasy. Pchnięte barkiem drzwi prawie wybiły klamką dziurę w ścianie, w ostatnim momencie złapane kształtną dłonią opancerzoną ostrymi tipsami. Kobieta niemal dosłownie sfrunęła do klasy, jak zwykle przesadnie uśmiechnięta i radosna. Ciekawe, czemu znowu było jej tak do śmiechu... Zahuczały odrzucane na blaty ławek podręczniki od innych przedmiotów i telefony komórkowe, które poszły w ruch, gdy nuda osiągnęła apogeum, zaszurały odsuwane krzesła, lecz wszystko to utonęło w chóralnym, sylabizowanym „dzień dobry” na miarę przedszkolaków.

Ojej, usiądźcie, usiądźcie! – Kobieta skrzywiła się teatralnie i podeszła do nauczycielki, ewidentnie zdenerwowanej tym, że ktoś śmiał przeszkodzić jej w prowadzeniu lekcji. Coś chwilę szeptały na tyle cicho, że z mojej ostatniej ławki było to niedosłyszalne, wreszcie rozdzieliły się z porozumiewawczymi uśmieszkami. O ile coś tak rozbudowanego emocjonalnie jest możliwe w przypadku kadry pedagogicznej mojej szkoły... Serio, mimika większości dorosłych w tej budzie osiągnęła zaszczytny stopień chłodnego betonu.

Kochani, będziecie mieć w klasie nową koleżankę – zaczęła wychowawczyni.

Koleżankę, tak? Jakoś nie potrafiłam wykrzesać z siebie entuzjazmu. W oczach wszystkich pozostałych zauważyłam z trudem hamowane zaciekawienie, ale ja... ech, poczułam się, jakby ktoś mnie właśnie na pogrzeb zaprosił. Nie miałam ochoty na integrowanie się z nowymi. Zwłaszcza dzisiaj, gdy zasadniczo na nic nie miałam ochoty.

Dopiero po chwili zauważyłam, że obok dyrektorki ktoś stoi. Pierwszym, co nasunęło mi się na myśl po zobaczeniu niskiej i dość grubawej dziewczyny, było: „Boże, jakie emo”. Sama nie wiem, jak to funkcjonuje, ale jakoś nigdy nie potrafiłam zapałać choćby czymś na kształt wymuszonej obojętności względem tej subkultury. Jak najgorszych dresiarzy i najpaskudniejsze plastiki traktowałam jak ludzi (może nieco ułomnych, ale nadal), tak emo pozostawali w wąskim gronie tych, których zwykłam glanować bez ostrzeżenia. No nie lubiłam ich, i tyle. Jestem tolerancyjna wobec wszystkich płci i orientacji świata, ale nie wobec emo. Nowa niestety miała włosy machnięte na idealną czerń, grzywkę zasłaniającą jedno oko, skórzaną obrożę z kolcami i czarną bluzkę z pentagramem. Dopiero po chwili zauważyłam też, że idealnie komponujące się z cierpiącą miną czarne legginsy są delikatnie tłoczone w motyw odwróconych krzyży. Poważnie, aż miałam się ochotę przeżegnać i splunąć przez lewe ramię na ten widok.

To jest Gabrysia – kontynuowała wychowawczyni, gdy dyrektorka już się ulotniła. – Gabrysiu, przedstaw się i powiedz coś o sobie.

No... – Tęga emo rozejrzała się niepewnie, w jej oczach koloru nieokreślonego błysnęło coś na kształt niepokoju. Chyba że zawsze tak wygląda... – Jestem Gabrysia. Lubię rysować i słuchać muzyki...

Dobrze, dziękuję ci – przerwała nauczycielka, choć tamta chciała jeszcze coś dodać. – Teraz musimy wracać do lekcji, więc proszę, usiądź sobie i postaraj się notować.

Gabrysia rozejrzała się i po chwili wahania ruszyła w moim kierunku.

Ja pierdykam! Ja nie chcę, żeby ten paszczur ze mną siedział! Mało brakło, a zerwałabym się i szczupakiem rzuciła przez otwarte okno. Niestety faktycznie jedyne wolne miejsce znajdowało się w mojej ławce.

No hejka! – Opadła na krzesło. Umęczony mebel zaskrzypiał głośno w proteście.

O nie... No po prostu widziałam i nie mogłam uwierzyć. Krościatą emo-twarz wykrzywił uśmiech w stylu „poznajmy się lepiej”. Tyle że ja wcale nie chciałam się z nią poznawać!

Cześć – westchnęłam boleśnie. Udałam, że zeszyt z notatką zajmuje całą moją uwagę. Problem był w tym, że wszystko już przepisałam... Pal licho, zaczęłam pisać jeszcze raz. Może się zniechęci...

Nic z tego.

Jak się nazywasz? Ja jestem Gabrysia, ale mów mi Gaba.

Gaba?! Gabriela – proszę bardzo, ale Gabrysia lub Gaba? Najbardziej w świecie chciałam się w tym momencie rozpłakać.

Leah – odparłam na odczepnego.

Okolone iście gotyckim makijażem (czyli rozpaćkanym bezładnie czarnym cieniem) wodniste ślepka zlustrowały całą moją okolicę. Na moment zatrzymały się na piórniku – wielkim pluszowym kotku z puchatym ogonkiem – następnie skonfrontowały go z całą moją aparycją. Cóż, w emo-móżdżku zachodziły jakieś skomplikowane procesy myślowe, bo dłuższą chwilę jej wzrok wędrował od feralnego przedmiotu, do mojej sylwetki. No dobra, zestawienie może było ciekawe, bo miałam na sobie skórzane spodnie i szarą, strzępioną bluzkę z logiem zespołu i stylizowanym napisem „Accept metal or die”, ale żeby aż tak się gapić?

Widzę, że słuchasz fajnej muzy – skonstatowała wreszcie.

Nie odpowiedziałam. Wyglądało na to, że moja technika udawania pilnej uczennicy zawodzi.

Gabrysia pokręciła krzywo przypudrowanym noskiem i sięgnęła do swojego plecaczka z czarnego futerka. Wyciągnęła z niego coś, co chyba było piórnikiem, ale zostało tak obklejone metalowymi krzyżami, że w zasadzie nie było tego widać; tuż obok na blacie za chwilę wylądował zeszyt z jakimiś przerażającymi panami na okładce. Panowie, doprecyzowując, mieli grzywki opadające na jedno oko i niekoniecznie przypominali mężczyzn. Dopiero teraz zauważyłam też, że krótkie paluszki, trzymające najtańszy długopis z kiosku, wieńczą nierówno spiłowane paznokietki machnięte jedną warstwą nie najlepiej kryjącego czarnego lakieru.

Ale Accept? Nie znam tej kapelki. Co grają? – ciągnęła, wyraźnie niezniechęcona moją małomównością.

No teraz to aż podskoczyłam na krześle.

Nie znasz Accept?! – Przez chwilę miałam wrażenie, że zapomniałam, jak zamyka się usta.

Nie. To jakiś rock chyba, nie? – Spojrzała na mnie z czającą się w oczach inteligencją upośledzonego cielaka. Cholera, nawet nie przypuszczałam, że tak się da.

To jeden z najważniejszych zespołów heavymetalowych w dziejach! – zapowietrzyłam się.

Lubisz ich, co?

Lubię. – Wzruszyłam ramionami, nagle zawstydzona okazaniem jej takiej uwagi. Chyba nie zasłużyła. Jeszcze będę się przez to w piekle smażyć... – Wolę Black Sabbath, bo ogólnie siedzę raczej w klimatach hard rocka i doom metalu, ale Accept też jest świetny.

A, Black Sabbath? Kojarzę nazwę. – Złożyła usta w dzióbek. – Ale wolę black metal.

Serio? Nie dość, że tak wygląda, to jeszcze słucha black metalu? Ile ja bym dała, gdybym mogła sobie tak teraz rzygnąć na zluzowanie atmosfery...

Najgorsze chyba jednak było to, że z każdą minutą utwierdzałam się w przekonaniu, że wyczuwalny od jakiegoś czasu smrodek wiekowych skarpet bije właśnie od niej. Nie dość, że miałam dzisiaj szczególnie wyczulony węch i każdy mi śmierdział, to jeszcze ktoś tu się ewidentnie nie umył. Od miesiąca.

Gdy tylko rozległ się dzwonek na przerwę, właściwie jako pierwsza wylądowałam przy drzwiach. Dwoma susami dopadłam do wyjścia i czym prędzej zagłębiłam się w wylegającym na korytarz tłumie, mając nadzieję, że zdołam się w nim zgubić. Przez chwilę wzięłam też pod uwagę skrócenie sobie drogi przez kolorową barierkę antresoli, zamiast pchać się do schodów, ale to chyba byłaby już desperacja...

Niemalże pogwizdując pod nosem, pozwoliłam, by tłum porwał mnie w stronę zielonego sektora. Bynajmniej nie miałam w nim lekcji – o nie! Po prostu cicho liczyłam na to, że zdołam się zaszyć gdzieś w salonie i tam przeczekam przerwę...

Pokonałam strome schody i weszłam do przeszklonego załamania korytarza. Bez wahania opadłam na pierwszą wolną ławkę i skuliłam się, plecami przylegając do grzejnika. Naprawdę zaczęłam żałować, że nie miałam dzisiaj bluzy z obszernym kapturem – jak ładnie mogłabym się w takiej ukryć...

Wszystko, tylko nie emo. A zwłaszcza takie nadpobudliwe i wymagające kąpieli w domestosie, bo takiego zapaszku to już chyba normalne mydło by nie ruszyło.

Gabrysia w sumie nie była brzydka. Ale mogłaby się umyć. I zweryfikować poglądy religijne. I znaleźć inną szkolną koleżankę. To przecież nie jest takie trudne...

O, cześć, Leah – rozległo się nade mną.

Uniosłam powoli wzrok, spodziewając się najgorszego... Uff, to na szczęście był tylko psychopatycznie uśmiechnięty Quills.

Zaraz, co?

A co ci znowu odbiło? – spytałam zamiast powitania. – Wyglądasz, jakbyś komuś stodołę spalił. – Tuż za Alfą powoli zbierał się tłumek pozostałych wilkołaków. Pech chciał, że wszyscy chodziliśmy do tej samej szkoły, bo była łączona z liceum i tak sobie Alfa zażyczył, więc przerwy nieraz już zamieniały się w dodatkowe zebrania.

A ty co taka przybita? – wyszczerzył się Embry. – Zaraz ci się humor poprawi... Szykujemy się na Aresa.

Jak to? – Otrzeźwiałam natychmiast. – W sensie że... jednak nie chcecie z nim grzecznie rozmawiać?

Uznaliśmy, że chyba jednak wypadałoby mu wytłumaczyć parę spraw językiem, który zdoła zrozumieć... – Sam urwał nagle, wbijając wzrok w coś ponad moim ramieniem.

Z początku nie miałam pojęcia, o co może mu chodzić. Obróciłam się dla pewności, próbując dostrzec coś na tyle szokującego, by było w stanie wprawić wilkołaka w taki stan, lecz nie zobaczyłam nic oprócz koszulki z idiotycznym napisem, opinającej się na kwadratowej piersi Jacoba. Już miałam wzruszyć ramionami i zignorować, gdy nagle...

Hej, Leah, jak ty szybko wybiegłaś z tej klasy! No prawie cię zgubiłam! – Grube emo jak gdyby nigdy nic opadło na ławkę obok mnie.

Wzięłam pod uwagę rzucenie w nią pobliską doniczką z paprotką i wzięcie nóg za pas, ale jak na złość w pobliżu kręciła się nauczycielka.

Chociaż w sumie... jak mnie zawieszą, to nie będę musiała oglądać tej okropnej twarzyczki.

A ty coś za jedna? – burknął Collin. Dopiero teraz zauważyłam, że wszyscy koledzy wyglądali, jakby ktoś bezczelnie naruszył ich terytorium.

Jestem Gabrysia, ale mówcie mi Gaba – przedstawiła się, trzepocząc wyliniałymi rzęsami. – Jestem nową przyjaciółką Lei.

Zakrztusiłabym się, gdybym tylko miała czym.

Przyja... przyjacióóó... Eeee? – wypowiedział się Seth.

No zaraz zdzielę gnoja! Widząc moje spojrzenie, zreflektował się szybko, bąknął coś o kartkówce z biologii i dyskretnie zniknął. I tak miał szczęście, że mu w tym nie pomogłam...

To znaczy ten. Fajnie, że masz przyjaciółkę, Leah. – Quills za wszelką cenę starał się uratować sytuację. Widząc, że jego wysiłki spełzają na niczym, klasnął teatralnie i z przesadnym entuzjazmem zakrzyknął: – No, to zbierajmy się, bo zaraz dzwonek. Pamiętajcie, o dwudziestej drugiej na dworcu.

Dwudziesta druga była zwyczajową godziną, o której podczas pełni przemienialiśmy się bez wyjątku, chcąc tego czy nie. Brzmiało to logicznie... w przeciwieństwie do planu zaatakowania Aresa, o który to chętnie bym wypytała, gdyby nie pewna raszpla przyklejona do mojego boku.

Wstałam w chwili, gdy zadzwonił dzwonek, otrzepałam się i ruszyłam do klasy. Chyba jeszcze nigdy nie pędziłam tak ochoczo na jakąkolwiek lekcję. Ciągle miałam nadzieję, że zgubię tego potwora w tłumie...

Szlag, dogoniła mnie o wiele szybciej, niż się spodziewałam, bo już po kilku krokach.

Na dworcu? – Kaprawe ślepka rozbłysły jakimś niepokojącym blaskiem. – Imprezkę robicie? A gdzie? Mogę wbić?

Na dworcu robimy – westchnęłam, udając, że nie dosłyszałam ostatniego pytania. I ignorując, że przecież już dwa razy padło, gdzie się spotykamy.

No, ale macie miejscówkę! Ja spotykam się czasami z kumplami na cmentarzu.

Teraz to już praktycznie wlazłam w ścianę.

Ach, na cmentarzu... – powtórzyłam inteligentnie. Miałam wrażenie, że dzisiaj przechodzę samą siebie, ale za nic nie mogłam zmusić się do wykrzesania czegokolwiek więcej. Ostatnie szare komórki odmówiły mi współpracy, zmaltretowane do tego stopnia, że jedynym, na co miały ochotę, było definitywne złożenie broni. Prawie widziałam, jak machają wielkim transparentem z napisem: „Z głupimi negocjować nie będziesz”.

Najgorsze chyba jednak było to, że czekała na mnie matematyka.

Całe lekcje właściwie wyglądały tak samo. Za każdym cholernym razem Gabrysia siadała ze mną w ławce i bite czterdzieści pięć minut trajkotała jak katarynka na dopalaczach. Dowiedziałam się o niej wiele – o jej chłopaku, którego podejrzewa o bycie gejem, o pasji rysowania (oczywiście tylko postaci z anime i emosiów), o nowych kosmicznie drogich kredkach, które chciałaby sobie kupić, ale pożałowała, bo akurat musiała wymienić wiecznie psujący się tablet, o gangu satanistycznych znajomych (tego szczególnie nie słuchałam, bo było zbyt długie, bym mogła utrzymać skupienie), o surowych rodzicach i wścibskim rodzeństwie... Poważnie, po tym wszystkim bez żadnego trudu mogłabym jej biografię napisać. Na przerwach usiłowałam jak najszybciej znikać jej z oczu, wsiąkając w tłum i wybierając sobie na kryjówki najbardziej absurdalne miejsca, jak na przykład rzadko uczęszczany kibel w sektorze sportowym, ale potrafiła wyczaić mnie dosłownie wszędzie.

Dzwonek zwiastujący koniec lekcji przyjęłam jak zbawienie. Ponownie pobiłam swoje rekordy, pakując się w błyskawicznym tempie i jako pierwsza wybiegając do szatni. Nawet najszybciej ze wszystkich dotarłam do boksu, wcześniej taranując i rozpychając łokciami tłum na wąskich schodach. Wszystko po to, by emosi nie przyszło do głowy...

Hej, Leah, co tak pędzisz?! Poczekaj, odprowadzę cię!

Przez chwilę chciałam udać, że tego nie słyszałam, ale załamane nogi odmówiły jakiejkolwiek współpracy. Zatrzymałam się na środku chodnika przed szkołą, wydając tak żałosny jęk, że aż kilka osób się za mną obejrzało. Dlaczego akurat dzisiaj rodzice nie mogli po mnie podjechać?!

Ale wiesz, ja wracam do domu pociągiem – palnęłam pierwsze, co przyszło mi do głowy. W sumie to nie taki głupi pomysł – bilet przezornie miałam w portfelu, do najbliższej stacji było pięć minut, a jeśli trafię na odpowiednią linię, to wysiądę po dwóch przystankach na swoim osiedlu. Pieszo byłoby szybciej, no ale...

Pomysł nie był głupi, ale moja rozmówczyni chyba owszem.

To pojadę z tobą! – zadeklarowała z przesadnym entuzjazmem. – Jedną czy dwie stacje mogę pojechać, nie?

Rozważyłam walnięcie głową w znak drogowy.

Posnułam się smętnie na pobliski peron. Był maleńki, krótki na tyle, że zatrzymywać się mogły przy nim tylko regionalne składy mające maksymalnie trzy człony, i ogólnie wyremontowany parę lat temu, dzięki czemu prezentował się całkiem ładnie... ale byłam w takim nastroju, że dosłownie wszystko wydawało mi się szare i syfne.

Nawet nie spojrzałam w rozkład jazdy. Ulokowałam się na ławce, próbując nie słuchać paplania nad uchem. Dlaczego nie noszę ze sobą słuchawek?! Modliłam się, żeby pociąg podjechał w miarę szybko, bo z każdą chwilą mocniej zastanawiałam się nad tym, czy aby na pewno nie lepiej byłoby się pod niego rzucić.

Nareszcie! Wprawdzie liczyłam na stary, rozlatujący się skład, jakie darzę największą sympatią, lecz nawet zatłoczony EN57Al był dla mnie zbawieniem. Otworzyłam drzwi przyciskiem i szybko wskoczyłam do środka, a emosia podążyła za mną, nadal gadając o czymś bez ładu i składu. Rozejrzałam się po wagonie, jednak wyglądało na to, że te dwie stacje będę musiała sobie postać. Już dawno temu zauważyłam, że w przypadku pociągów regionalnych istnieje niepisana reguła, że im taki jest nowszy, tym bardziej zatłoczony. Czyli ogólnie mogło być gorzej, bo to to szczególnie nowe nie jest... ale raczej niewiele.

Masz właściwie bilet? – zagaiłam do niechcianej koleżanki. Pociąg przybył przed czasem, więc stał tu jeszcze ze dwie minuty. Może jak jej o tym kruczku przypomnę, to jeszcze zdąży z niego uciec...?

A po co mi bilet? Jedną stację pojadę bez! – Machnęła dłonią lekceważąco.

A żeby cię konduktor zjadł...

Pociąg ruszył powoli; zajeżdżający potem starszy pan zatoczył się na mnie i burknął pod nosem jakieś przekleństwo. Aż się we mnie zagotowało. Tylko czekałam, aż powie coś więcej, dosłownie modliłam się, żeby mnie sprowokował – miałam taką ochotę dać komuś w zęby, że aż mnie skręcało.

To gdzie wysiadasz, Leah? – zagadnęła Gabrysia, przechylając się niebezpiecznie w moją stronę. Odchyliłam się w odpowiedzi, udając, że nie jestem w stanie zachować równowagi na łuku toru. – Bo wiesz, ja mogę tylko jedną stację z tobą jechać, potem muszę spadać.

A... jeszcze trochę – zbyłam ją po mistrzowsku.

I dopiero wtedy pomyślałam, żeby zastanowić się, którą linią się poruszam. Wyjrzałam za okno, szukając wzrokiem znajomych rejonów wokół mojego osiedla. Ech, chyba miałam pecha. Pociąg wcale nie jechał koło mojej dawnej podstawówki i nie zamierzał zatrzymywać się na starej stacji. Bo wtedy sprawa byłaby prosta – zgodnie z obietnicą, dziewczyna wysiadałaby chwilę przede mną, dzięki czemu nie dowiedziałaby się, gdzie mieszkam, bo następna stacja nie znajdowała się na moim osiedlu. A kij – jechaliśmy drugą stroną mojego osiedla, obok szerokiej dwupasmówki. A właściwie nie obok, a samym środkiem, pomiędzy jezdniami, przez co chwilami można było poczuć się jak w tramwaju... Skład już hamował na przystanku pod hipermarketem. Bez żadnego problemu widziałam stąd mój blok; gdy wytężyłam wzrok, mogłam dostrzec też nierówno zaciągnięte żaluzje w pokoju rodziców.

O, mieszkasz tutaj?! – Emosia przepchnęła się między ludźmi i przylepiła kartoflowaty nos do szyby. – Ale czadersko, rodzice chcą kupić mieszkanko niedaleko! Ej, a może przyjdę do ciebie na trochę, co?

O ja pierniczę...

Nie, ja... wysiadam stację dalej – popędziłam z wyjaśnieniem.

Posmutniała wyraźnie i ruszyła do drzwi, gdy pociąg wreszcie stanął.

No nic, szkoda, może następnym razem, jak mamę uprzedzę. To narka! – Pomachała mi i wyskoczyła na zewnątrz.

Zaklęłam pod nosem tak wyszukanie, że aż spojrzało w moją stronę tych kilka osób, które zostały w wagonie. Opadłam, zmęczona, na pobliskie siedzenie i oparłam się czołem o chłodną szybę. Doskonale stąd widziałam tablicę, na której wyświetlała się nazwa następnej, ostatniej stacji: Świerczewo. I doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że do tej wiochy jechało się pół godziny, a wracało tygodniami, bo pociągi jeżdżą tamtędy ze dwa razy dziennie. Zapatrzyłam się w okno, pięknem krajobrazu starając się wygonić z serca smutne rozterki.

Tylko że krajobraz był tak paskudny, że aż oczy bolały...

Widziałam stąd osiedle naprzeciwko mojego i stary sad, w którym to ostatnio zdarzyło mi się dziabnąć... Ech, no wiecie. Pomalowane na radosne kolorki wieżowce zdawały się tak odpychające, że aż się dziwiłam, czemu pociąg się od nich nie odchyla. Po pewnym czasie zastąpiły je eleganckie domki z przesadnie zadbanymi ogródkami, wreszcie pola, trochę zarastających chwastami nieużytków i las. Po tym poznałam, że zbliżam się do nieszczęsnego Świerczewa. Byłam tam bodajże raz w życiu, i to jako kompletny gówniak, gdy mama nie miała z kim mnie zostawić i musiała zabrać ze sobą na wizytę domową do jakiegoś wyjątkowo walniętego pacjenta, a zapamiętałam właściwie tylko jedno: drzewa. Mała wioseczka należała do tych typowo letniskowych rajów, umiejscowionych w środku lasu i zimą zupełnie wymarłych.

Przystanek odrobinę mnie zaskoczył. Spodziewałam się łysego peronu, może małej budki z biletami obok, a tu czekało na mnie coś, co wyglądało jak bunkier. Albo półokrągły walec z pokrytego zaciekami betonu zbrojonego, do połowy zakopany w ziemi. Pociąg wolno wtoczył się do środka i stanął z piskiem hamulców przed litą ścianą. Niedowierzając, że to naprawdę tutaj, powoli wysunęłam się na peron, poganiana przez zniecierpliwionego ociąganiem konduktora.

Odetchnęłam z ulgą, gdy zorientowałam się, że przynajmniej nie ma tu jarzeniówek, ale i tak nie mogłam uznać, że było idealnie. Byłam kiedyś z rodzicami na wycieczce w podobnym obiekcie, tylko że faktycznie był bunkrem z okresu drugiej wojny światowej, przystosowanym do przyjmowania pociągów wojskowych. Tu było prawie identycznie: kilka typowo kopalnianych, słabo świecących lamp na suficie, niezbyt dyskretny zapaszek mokrej ścierki, perony wyłożone wybrudzonymi płytkami... Naprzeciwko znajdowała się jedna kasa, za mną ławeczka, na której spał zalatujący przetrawionym alkoholem jegomość z długą brodą w tylu świętego Mikołaja. Goły beton aż szczypał w oczy.

No dobra, nie jest tu za ładnie, ale wypadałoby się dowiedzieć, jak stąd uciec... Mój pociąg właśnie odjeżdżał, napisy na wyświetlaczach po bokach zgasły, co świadczyło o tym, że i tak nigdzie bym się nim nie dostała. Chyba że na jakąś smutną bocznicę, gdzie wlepiliby mi równie smutny mandat. Podeszłam do tablicy z rozkładem jazdy, będącej jedynym kolorowym akcentem w zasięgu wzroku. Rozkład szczególnie okazały nie był, bo pociągi jeździły tu aż cztery. Ucieszyłam się, widząc, że transport do mojego miasta powinien pojawić się za dziesięć minut. Przelazłam na drugi peron, chwilę zastanowiłam się nad odbiciem ławki rozmawiającym z przejęciem staruszkom, wreszcie klapnęłam sobie pod ścianą. Podniosłam się czym prędzej, porażona zimnem podłogi.

Zdenerwowałam się, gdy rozbrzmiał komunikat o opóźnieniu pociągu. Nie marzyłam o niczym innym, niż zagrzebanie się we własnym łóżku i złapanie chwili snu przed wilczym spotkaniem, a tu z każdą minutą traciłam przecież czas, który mogłam przeznaczyć na odpoczynek... A tracenia czasu przeznaczonego na odpoczynek naprawdę nie lubię. Wkurzona nie na żarty, zaczęłam przechadzać się w tę i z powrotem. Bunkier nie był wcale taki długi, więc okupujące ławkę staruszki po krótkim czasie miały mnie dosyć. Jedna spytała nawet, czy mam owsiki.

Gdy stacyjka poprawiła mi humor kolejnym komunikatem, który zwiększał opóźnienie pociągu do dziewięćdziesięciu minut, postanowiłam wybrać się na spacer, bo istniało ryzyko, że wydepczę dziurę w betonie. Poza tym wypadało jakieś źródło pożywienia znaleźć, bo zapasy się skończyły, a żołądek już wspominał coś o posiłku.

A może ja tasiemca mam? He, nazwę go Bartuś. Na pewno jest strasznie bezczelny.

Dobra, dziewięćdziesiąt minut to przecież całe półtorej godziny (tak jest, tyle czasu zajęło mi, żeby to obliczyć). Muszę gdzieś iść, bo mnie szlag trafi. Już mi odbijać zaczyna...

Znalazłam spożywczy, kupiłam dwa pączki i wybrałam się na podbój okolicy. Okazało się, że moje nieco zamglone wspomnienia z dzieciństwa nie różniły się jakoś szczególnie od prawdy: cała miejscowość znajdowała się dosłownie w lesie. Sosnowym, doprecyzowując, było więc dość widno i jakoś tak czysto pomiędzy smukłymi pniami. Zwyczajnych domów mieszkalnych było naprawdę niewiele, a wszystkie skupiły się wokół tego nieszczęsnego spożywczego, który chyba stanowił coś w rodzaju centrum. Całą resztą zabudowań były domki letniskowe...

I to w sumie dość ciekawe, bo większość z nich okazała się opuszczona.

Owszem, zdarzały się takie nowe, zadbane, zamknięte jedynie ze względu na porę roku, ale natknęłam się też na kilka całkiem pozarastanych uliczek. Miały jak dla mnie cudowną atmosferę. Na zaniedbanych działkach stały budyneczki nieraz wzniesione z przysłowiowego byle czego – spiczaste, trójkątne i drewniane, a nawet takie przypominające kształtem nieduże kioski z okratowanymi oknami i ściankami z płyt wiórowych... Wszystko trąciło opuszczeniem, jakimś dziwnym smutkiem... i historią. Kocham opuszczone miejsca. Kocham miejsca, w których mogę zastanawiać się, jak wyglądały, gdy jeszcze toczyło się w nich życie. Tam było pięknie. Gdybym miała nieco więcej czasu i kogoś do pomocy, to chętnie pozaglądałabym do wnętrz, choćby i przez brudne szyby. Niestety lęk wysokości dość jasno wytłumaczył mi, co sądzi o wspinaniu się na niestabilne ogrodzenia bez asekuracji...

Na stację wróciłam nieco przed czasem, bo okazało się, że nie umiem odczytywać godziny z telefonu. Kupiłam sobie kawę w automacie, który odnalazłam zbliżeniowo (wlazłam w niego, gdy wychodziłam z załomu korytarza po wizycie w przerażającej łazience i uznaniu, że nie dam rady z niej skorzystać). Wypiłam ją na spokojnie, zrobiłam sobie następną. Poszłam po jeszcze dwa pączki. Czekałam. Rozważałam, czy może by jednak nie zapytać pani w okienku, o co tu chodzi, gdy rozbrzmiał kolejny komunikat. Zamarłam w pół kroku, słuchając go z nieelegancko otwartymi ustami.

Szanowni państwo! – Już samo niestandardowe rozpoczęcie gadki wprowadziło mnie w stan zdwojonej czujności. – Z przykrością informujemy, iż pociąg Regio, planowy przyjazd o godzinie piętnastej czterdzieści pięć, został odwołany ze względu na awarię. Podróżnych posiadających bilet na przejazd tym pociągiem prosimy o skontaktowanie się z obsługą dworca...

Dalej nie słuchałam, bo zamurowało mnie dokumentnie. I to wcale nie przez wołającą o pomstę do nieba stylistykę wypowiedzi znudzonej pani z informacji. Ani przez to, że sama bym tego przybytku nie określiła mianem dworca nawet przy najszczerszych chęciach. O nie! Mi dosłownie całe życie przeleciało przed oczami, gdy uświadomiłam sobie, że chyba właśnie tu utknęłam.

No żeż kurde! – zawyłam. W przypływie emocji złapałam torebkę i ciepnęłam nią z całej siły o ziemię, próbując rozładować emocje. Idące akurat do kasy staruszki aż podskoczyły, łapiąc się za serca w lustrzanym geście.

Te same staruszki, które zasugerowały mi owsiki. Ciekawe, co by powiedziały na tasiemca Bartusia...

No cóż. Nie mogłam tu zostać, a że innego transportu nie było... pozostał mi prawie trzydziestokilometrowy spacer do domu. Jeśli zdążę przed północą, uznam to za wyczyn.

Wyszłam na zewnątrz, zatrzymałam się na chwilę na chodniku, wystawiając twarz do słońca i oddychając głęboko. Wreszcie, uspokoiwszy się na tyle, by nie chcieć już niszczyć wszystkiego wkoło, ruszyłam zdecydowanym krokiem wzdłuż torów. Po kilkunastu krokach, gdy skryły mnie drzewa lasu i przestałam być widoczna z głównego skrzyżowania wsi, przemieniłam się w wilka. Niechętnie złapałam torebkę w zęby i ruszyłam wydłużonym truchtem, starając się omijać gęstsze krzaki i szarpiące za futro gałęzie młodych drzewek. Miałam tyle szczęścia, że po jakimś czasie wyczaiłam leśną drogę biegnącą wzdłuż linii kolejowej.

Pozostało mi modlić się, bym zdążyła na wilczą bitkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz