poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 7

Wilkołacza walka o władzę? Magiczne dziury w ziemi? Anomalne burze i powietrze, którym nie da się oddychać?

To wszystko nic przy tym, że dzisiaj musiałam iść do szkoły.

Właściwie dziwne, co adrenalina potrafi zrobić z taką histeryczką, jak ja. Zawsze myślałam, że nie jestem z tych, co mogą nie zauważyć, jak zrobią sobie jakieś kuku. Ja od razu widziałam każde skaleczenie, każdego głupiego siniaka – widziałam i natychmiast zaczynałam użalać się nad sobą, jak to mnie boli, jak przeszkadza w funkcjonowaniu i jak to pewnie od tego umrę. A tu co? Dobra, doskonale pamiętam, jak wczoraj wielki wilk złapał mnie zębami za kark i wbił dosłownie w ziemię, ale za Chiny nie pomyślałabym, że spotka się to z takim odzewem następnego dnia. Wszystkie kręgi szyjne naraz jakby zechciały przypomnieć mi o swoim istnieniu. Zasadniczo patrzeć mogłam tylko w lewo, a o jakimkolwiek obciążaniu się plecakiem nie było mowy. Do torby, którą mogłam przewiesić przez mniej bolące lewe ramię, wpakowałam piórnik i swój słynny „zeszyt do wszystkiego”, cokolwiek więcej było już ponad moje siły. Uniesienie się na tyle, by sięgnąć po wiszącą na wieszaku kieckę, okazało się po prostu samobójstwem. W dodatku moi hipochondryczni rodzice już knuli, jak to po lekcjach zawieźć mnie na prześwietlenie.

A co jest jeszcze gorsze? Że wieczorem czeka nas wizyta u cioci.

To nie tak, że nie lubię odwiedzać rodziny – wręcz bardzo lubię, chociaż rzadko mam do tego okazję, bo rodzice i dziadkowie jakoś nie trzymają się z resztą szczególnie blisko – no ale... nie ta ciocia. Po prostu nie. Czy może raczej nie jej mąż.

Do tej głupiej wizyty trzeba jednak było najpierw przeżyć.

Dzień był koszmarny. Niebo zasnuły chmury tak gęste, że przepuszczały jedynie niezbędne minimum światła. W szkole nawet w klasach paliły się lampy, stwarzając jakąś dziwną atmosferę. Czułam się... odrealniona. Wspomnienie wczorajszych wydarzeń nie pomagało w odnalezieniu się w tym wszystkim – jak mogłam skupić się na czymś tak przyziemnym, jak praca domowa z matmy, gdy miałam świadomość, że podczas gdy kiszę się w niewygodnej ławce, z dziury w ziemi nieopodal miasta może wyleźć coś groźnego?

No nie mogłam się skupić. Dlatego tuż przed lekcją, zamiast zająć się wykorzystywaniem tych ostatnich dwóch minut przed pierwszym dzwonkiem na gorączkowe przepisywanie wymyślnych, nikomu do niczego niepotrzebnych działań, opadłam na ziemię pod klasą, oparłam się o ścianę i postanowiłam całkowicie oddać użalaniu nad swoim losem. Jedynym pozytywem było to, że nigdzie na horyzoncie nie widziałam Wiktorii.

Po upływie kilku sekund uznałam, że chyba jednak wolałabym Wiktorię niż ten dramat, który się do mnie przyczepił.

Hejka, Leiczku!

Z początku zamierzałam Gabrysię zignorować, ale tym zdrobnieniem zasłużyła sobie na zdumione spojrzenie. Szybko tego pożałowałam – nawiązaniem kontaktu wzrokowego nakłoniłam ją do ataku.

Ale fajna pogoda, co nie? Jest tak fajnie mrrrocznie! Ale by się przy tym fajnie rysowało! – trajkotała, moszcząc się na pokrytej czerwonym linoleum podłodze. Usiadła zdecydowanie zbyt blisko mnie.

Poprzysięgłam sobie, że jeśli jeszcze raz użyje słowa „fajny” w jakiejkolwiek odmianie, wykopię ją przez barierkę antresoli. Nie wiem, czy bym sobie przy tym nogi nie złamała dzięki jej gabarytom, ale myślę, że jednak warto przemęczyć się miesiąc w gipsie dla świętego spokoju.

Oczywiście jako człowiek nie jestem nawet w połowie tak wygadana, jak w wilczym wcieleniu, więc jedynym, na co się zdobyłam, było ciche „cześć”.

O, teraz mamy matematykę, co nie? Ale super, uwielbiam matmę! – pisnęła z ekscytacją.

Spojrzałam na nią jak na chorą psychicznie.

Że co? Ty lubisz matmę? – wykrztusiłam. – To tak się da?

No pewka! Uwielbiam! To mój ulubiony przedmiot, wiesz? Nawet zapisałam się na olimpiadę, tą taką, co ją ostatnio ogłaszali, pewnie słyszałaś.

Nie słyszałam – jeszcze nie zwariowałam na tyle, by śledzić wszystkie nowinki naukowe w szkole, mam za dużo zainteresowań na branie udziału w czymś tak głupim – ale naprawdę nie chciałam, żeby mi to tłumaczyła, pokiwałam więc głową. Żeby zająć czymś ręce, bo coraz mocniej kusiło mnie uduszenie „koleżanki”, odpakowałam pierwszego batonika.

Leiczku, a co robisz dzisiaj po szkole?

Oho! Bada grunt!

Idę do cioci na imieniny, a co? – palnęłam jak najszybciej. Właściwie to do cioci wychodzę koło siedemnastej, a nie tuż po szkole, więc czas na knute pewnie spotkanie teoretycznie bym miała, gdyby się uprzeć, ale poważnie nie mam ochoty na integrowanie się z kimś takim.

Gabrysia chyba jednak niestety nie zamierzała brać pod uwagę czegoś tak błahego, jak możliwość posiadania przeze mnie życia rodzinnego, bo zrobiła minę smutnego szczeniaczka i wykonała wiele mówiący gest palcem w okolicy oka, mający symbolizować płynącą łezkę. Boże, czasem się zastanawiam, czy trafiłam do szkoły specjalnej, czy może jednak sama jestem upośledzona, że mnie takie rzeczy nie bawią...

Szkoda, myślałam, że może byśmy sobie pogadały. Ale to może wieczorkiem, co?

Niestety nie zdążyłam już rozpaczliwie zaprotestować, bo zadzwonił akurat dzwonek. Błagam, żeby ona tylko nie uznała tego za zgodę...

Przez cały dzień dzielnie uskuteczniałam swoją ulubioną zasadę nierzucania się nauczycielom w oczy. Wprawdzie nie zdołałam na angielskim uniknąć lekkiego ochrzanu za bawienie się telefonem pod ławką, ale nie przejęłam się tym zbytnio, mając przed sobą perspektywę okropnego popołudnia. Po ostatnim dzwonku smętnie dowlokłam się do czekającego na parkingu pod szkołą samochodu mamy i wróciłam do domu... po to tylko, by zaraz ponownie ruszyć w podróż, tym razem do cioci.

Nienawidzę wizyt tam. Ciocia ma wredny zwyczaj traktowania mnie jak dzieciaka na posyłki. Nie mam pojęcia, dlaczego nigdy przed wizytą nie umie zrobić zakupów, tylko zawsze w trakcie przypomina sobie, że czegoś jej zabrakło – i nie obchodziłoby mnie to zbytnio, gdyby nie to, że „skoczyć do sklepu” zawsze muszę ja. Jej córka pewnie ma zbyt delikatne rączki i by sobie nie poradziła, a biedna Leah niech targa siatki cięższe od niej samej, nie zaszkodzi jej to. Moi rodzice zwykli tę tendencję cioci dość nieprzychylnie określać, ale dopiero wieczorem w domu. Jak raz odważyłam się odmówić tego całego „skoczenia do sklepu”, prawie zamordowali mnie wzrokiem. Z tego wszystkiego chyba jednak najgorszy jest wujek – grubawy mizogin o imieniu Janusz, co oddawało go w stu procentach.

No więc tak: dzisiaj wieczorkiem trochę sobie przypakuję i poćwiczę samokontrolę.

Jedyne, na co miałam ochotę, to paniczne zadzwonienie do Quillsa. Choć dziś w szkole raczej unikałam napataczania się na chłopaków, doskonale wiedząc, że natychmiast kazaliby mi odpowiedzieć na setkę pytań, a bynajmniej w takim stanie nie miałam na to siły, tak teraz... Oj, wcale bym się nie obraziła, gdybym tylko mogła zagrzebać się w łóżku, nakryć kocem na głowę tak, by móc udawać, że żaden świat zewnętrzny się mną nie interesuje, i wykręcić numer do Alfy w nadziei, że ktoś mądrzejszy ode mnie powie mi, co powinnam ze sobą zrobić.

No dobra, może i przesadziłam z tym mądrzejszym.

Rodzice chyba widzieli, że coś jest ze mną mocno nie tak, ale dzielnie ignorowałam ich zatroskane spojrzenia, pytania zaś ucinałam krótkim tłumaczeniem, jakoby wszystkiemu winny był potłuczony kręgosłup. O nim też wymyśliłam naprędce bajeczkę, uparcie utrzymywałam więc, że w nocy spadłam z łóżka. Na szczęście nikt nie zastanawiał się nad tym, jak wysokie to łóżko musiałoby być, żeby nabić sobie aż takie kuku...

Gdy wybiła godzina siedemnasta, na dworze było już całkiem ciemno. Co roku mam nieprzyjemne wrażenie, że zimowy zmierzch zaczyna się szybciej, niepostrzeżenie zaczynając połykać okruchy światła o przynajmniej kilka minut wcześniej każdej jesieni, jakby miał nadzieję, że jeśli przez lata zrobi to stopniowo, nikt nie zdoła w porę go powstrzymać, gdy zapragnie objąć we władanie cały rok. Zwykle nie mam nic przeciwko – po ciemku lepiej się pisze książki – ale teraz... Wciąż pamiętając ciężkie poczucie niebezpieczeństwa w pobliżu tajemniczej dziury i wwiercający się w sam mózg dźwięk wydobywający się spod ziemi, nawet w tegorocznej ciemności byłam w stanie zobaczyć coś niewłaściwego. I z każdą chwilą miałam mocniejsze wrażenie, że to wcale nie moja paranoja. Przecież doskonale pamiętam, jak to było rok temu o tej porze: jak strasznie marzłam na wilczych spotkaniach, jak zbijaliśmy się całą sforą w jedną wielką kulę, by ogrzać się i dotrwać do końca zdawania raportów, jak unikaliśmy patroli, przekupując się nawzajem, jak odwoływaliśmy spotkania z powodu siąpiącego lodowatego deszczu... W tym roku prawie tego nie było. W dzień panowała raczej znośna temperatura, normalna jak na październik, zaś w nocy... W nocy było po prostu gorąco. Powietrze było parzące i gęste, jak po upalnym dniu w środku lata; miasto promieniowało niezdrowym ciepłem, choć w ciągu dnia nie było przecież tyle słońca, by zdołało się do tego stopnia nagrzać. Nawet rozlewająca się po zmroku mgła była zupełnie inna – nie lodowata, rześka, osiadająca na futrze ciężkimi kroplami i przesiąkająca przez najgrubszą warstwę podszerstka, tylko jakaś taka... delikatna. Letnia. Pachnąca upałem... Boże, przecież nawet wszystko pachniało inaczej niż jesienią! Nie jestem w stanie uwierzyć, że to tylko globalne ocieplenie. Jasne, marzłam i teraz, bo z zasady marznę zawsze, ale rok temu o tej porze opatulałam się zimową kurtką, czapką i szalikiem.

Jakim cudem nikt z nas nie zwrócił na to uwagi wcześniej? Może to działo się już od dawna, a my byliśmy zbyt ślepi na to, by zareagować w porę i jest już za późno?

Oj tak, trzeba było porozmawiać z Quillsem. I to jak najszybciej. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Tylko jak to zrobić, gdy tyle ludzi dookoła?

Rodzice jakoś zdołali mnie zachęcić do oderwania się od puszki z ciastkami maślanymi, zwleczenia się z kanapy i wyjścia z mieszkania. Okazało się, że zabieramy ze sobą również dziadka, który już czekał przy samochodzie, niecierpliwie popatrując na zegarek. Chociaż z jednej strony wiedziałam, że jemu również powinnam o wszystkim powiedzieć, i to może w pierwszej kolejności, czułam tak straszliwą niechęć przed zrobieniem tego, że aż mnie skręcało. Rozmowy z dziadkiem mają to do siebie, że nawet jeśli zaczynają się z mojej inicjatywy, lubią przybierać mocno niekorzystny dla mnie obrót.

Ciocia Alicja mieszka w miejscu, które z niewiadomych przyczyn ludzie z mojego pokolenia nazywają slumsami. Nie mam bladego pojęcia, czym sobie na to cokolwiek niepochlebne określenie zasłużyło, bo jak dla mnie jest tu bardzo ładnie. To dość długa ulica umiejscowiona tuż przy torach kolejowych (czasami mam wrażenie, że wszystko w tym mieście znajduje się przy torach kolejowych). Jest raczej wąska, a domy stoją tylko po jednej stronie. Nie są może najnowsze i niemal wszystkie przypominają te z prostych dziecięcych rysunków: z dwoma oknami, drzwiami pośrodku i spiczastym dachem, ale przecież daleko im do ruin. Otaczają je zadbane ogródki, kilka wyższych drzew, niedaleko jest nawet sad, niegdyś pewnie przylegający do jakiegoś gospodarstwa, obecnie służący tak zwanemu dobru wspólnemu. Ludzie też nie są źli, jak przystało na okolicę zamieszkaną głównie przez emerytów. Więc skąd ta nazwa? Ja tam osobiście bardzo chętnie bym w takich slumsach zamieszkała.

Tata zaparkował pod właściwą posesją. Dom do nowych nie należał, ale wieki temu został pod czujnym okiem wujka Janusza przebudowany, odnowiony i przerobiony na coś w rodzaju apartamentu ze strychem. Może i nie w moim stylu, bo za nowoczesnymi wnętrzami zbytnio nie przepadam, ale co się będę czepiać... Ciocia chyba czekała na nas w oknie, bo otworzyła z szerokim uśmiechem, zanim zdążyliśmy zapukać. Nastąpiła irytująca chwila powitania tak entuzjastycznego, jakbyśmy nie widzieli się co najmniej od roku. Nie cierpię powitań, bo nigdy nie wiem, co powinnam w ich trakcie ze sobą zrobić – nie umiem zdobyć się na taką wylewność jak wszyscy, nie potrafię trajkotać o niczym, nie potrafię nawet tak modulować głosu. Może jestem społecznie upośledzona?

Nie rozumiem, jak ludzie dbający o dom mogą mieć tak brzydki i zagracony przedsionek, ale nigdy nie mówię im tego na głos. Teraz też tylko w myślach skomentowałam odłażącą ze ściany pod wpływem wilgoci farbę, pamiętającą chyba jeszcze czasy sprzed przebudowy, i opierającą się o kosiarkę stertę plastikowych doniczek, prezentującą się na samym środku, choć niemal jestem pewna, że na zewnątrz stoi nieduża komórka na takie graty. Spróbowałam wykorzystać bałagan na swoją korzyść i stanąć tak, by odgrodził mnie od wujka Janusza, przez co na powitanie moglibyśmy sobie jedynie podać dłonie, ale facet okazał się sprytniejszy ode mnie i po prostu poczekał, aż wokół się przerzedzi. Jęknęłam, gdy objął mnie odrobinę zbyt mocno, co poczułam w potłuczonym karku, spróbowałam powstrzymać przekleństwo za zaciśniętymi zębami i poszłam do salonu. Musiałam jak najprędzej zniknąć mu z oczu – koleś ma upierdliwy zwyczaj prowokowania mnie na wszelkie możliwe sposoby, a ja zawsze beznadziejnie mu się daję, a to doskonały sposób na przykrą awanturę.

Imieniny cioci Alicji zawsze są wręcz przesadnie wystawne, więc wcale nie zdziwiłam się wysuniętym na sam środek wielkim stołem i zastawą, która kosztowała pewnie tyle, co dość dobre auto. Po co? Nie wiem. Grunt, że jedzenie zawsze pyszne dają.

Hej! – Moja kuzynka Iga pomachała mi ze swojego krzesła. – Myślałam, że nie przyjdziesz!

A dlaczego miałabym nie przychodzić? Przecież zawsze jestem. – Usiadłam obok, pożądliwie zerknęłam w stronę patery z ciastem.

No bo dzisiaj jest fajna imprezka w Protektorze.

Uśmiechnęłam się lekko na znak, że średnio interesują mnie zabawy w klubach, i nie wytrzymawszy, sięgnęłam po czekoladowy tort. Pewnie zaraz zostanę ochrzaniona, że powinnam poczekać na główne danie, no ale co ja poradzę? Naprawdę zdawało mi się, że ciasto mnie woła.

Iga od zawsze mnie w pewien sposób intryguje. Można powiedzieć, że kiedyś byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Razem pisałyśmy książki, interesowałyśmy się podobnymi rzeczami, jeździłyśmy wspólnie na wakacje. Niestety z czasem wszystko to zaczęło nam... zanikać. Dziewczyna na początku gimnazjum wpadła w towarzystwo, którym ja osobiście tak gardziłam, że za nic nie akceptowałam myśli, że może nie być upośledzone; rozkochała się w imprezowaniu i piciu na umór, a następnie chwaliła się nieraz wstydliwymi incydentami, jakie wtedy jej się zdarzały. Jej zainteresowania nagle zanikły, ograniczając się do bujnego życia towarzyskiego i strzelania selfie z rąsi na każdym skrzyżowaniu. Różnica wieku między nami jest niewielka, bo Iga jest ode mnie młodsza tylko o rok, w dodatku nadal powinnyśmy być ze sobą blisko, skoro nasze mamy są rodzonymi siostrami, ale... po prostu przestało nam być po drodze. Nigdy nie powiedziałyśmy sobie tego wprost, nigdy nie dałyśmy sobie w żaden sposób odczuć, że męczymy się w swoim towarzystwie, bo nie o to chodziło, ale różnic zrobiło się zbyt wiele, by mówić o przyjaźni. Teraz po prostu byłyśmy siostrami ciotecznymi. Ale ta intrygująca część to fakt, że ona przecież powinna być wilkołakiem. Mamy tego samego dziadka, potężnego Alfę! Nie wiem, czy ona zdaje sobie z tego sprawę, w końcu pełnia na nią nie działa, skoro się nie przemienia, ale spytać wprost nie zamierzam. Bo może ona po prostu tego nie chce?

Z kobietami w wilczych sforach jest dość ciekawie. O ile mężczyźni od czternastego roku życia mają obowiązek do watahy należeć, o tyle kobiety same decydują, czy chcą żyć jako wilkołaczki, czy jako ludzie. Zdecydowana większość wybiera właśnie to drugie, stąd ten „deficyt” wilczyc w mieście, ale ja nie potrafię tego zrozumieć. Wilk zawsze był częścią mnie. Pamiętam, jak czułam się, gdy jeszcze jako dziecko nie wiedziałam o Drugim Świecie – te tysiące nieprzespanych nocy, gdy pragnęłam czegoś, czego nie potrafiłam nazwać nie tylko dlatego, że brakowało mi słów... Dziadek, widząc, że się męczę, uświadomił mnie kontrowersyjnie wcześnie, ale nie wątpiłam, że z Igą mogło być inaczej. Być może nawet nie chciał jej nic mówić... Ja nie mogę żyć bez wilka. Wilk jest mną, a ja jestem wilkiem – inna opcja dla mnie nie istnieje. Za nic bym z tego nie zrezygnowała. To byłoby dla mnie jak porzucenie części siebie. Jako wilk czuję się wspaniale, zwłaszcza gdy pada na mnie światło księżyca w pełni. Ludzkie życie wydaje się przy tym tak szare i obrzydliwie nijakie... Nawet to nieszczęsne wymienianie się myślami ze sforą jestem w stanie znieść. Z czasem przestałam widzieć w nim coś niewłaściwego, przyjmując jako oczywiste i naturalne. Bywa krępujące, owszem, i pewnie nigdy nie przestanę na to przeklinać, ale gdyby z dnia na dzień tego zabrakło, byłoby... niewłaściwie. Brakowałoby mi tego. Wilki ze sfory traktuję jak swoich kochanych starszych braci. Tak, zwykle mam ochotę ich wszystkich wymordować i nawet nie krępuję się z opisywaniem im tego w niewybrednych słowach, ale nie mogłabym bez nich żyć.

Chyba że bez Paula. Z nim jest ździebko inaczej. Wcale bym się nie obraziła, gdyby coś go wreszcie zjadło. Tylko co by go, kurde, tknęło? Przecież od takiej tępoty to tylko niestrawności można dostać... Nie życzyłabym takiego posiłku najgorszemu potworowi, jaki tylko chodzi po ziemi.

Rodzinna imprezka tak się sobie toczyła. Po udzieleniu odpowiedzi na długą i arcyciekawą serię pytań rodzaju „jak tam w szkole?” i nabawieniu się bólu zębów po serii szowinistycznych dowcipasków wujka Janusza zajęłam się biernym przysłuchiwaniem rozmowom i dziabaniem widelcem w wypełnionym po brzegi talerzu. Jeszcze przed momentem uparcie utrzymywałam, że zamierzam spróbować wszystkiego, co tylko zostanie zaserwowane, teraz jednak zwyczajnie na myśl o jedzeniu robiło mi się niedobrze. Wystarczyło, że na chwilę pozwoliłam myślom odpłynąć w stronę dziury w ziemi, a ponownie poczułam wspomnienie unoszącego się wokół niej zapachu, na który nie zwróciłam wcześniej uwagi, zbyt mocno zaaferowana innymi szczegółami. Obraz stający mi przed oczami, dosłownie mroził krew w żyłach. Choć dostrzegłam to wszystko za czyimś pośrednictwem, było tak wyraziste, że błyskawicznie nasunęło mi się nieprzyjemne skojarzenie...

Rana ziemi. Jak miejsce po brutalnie wyszarpanym z ciała kawałku mięsa, krwawiące i jątrzące, które toczy coraz poważniejsza choroba.

Wzdrygnęłam się, potarłam obsypane gęsią skórką ramiona. Dopiero po jakimś czasie zauważyłam, że siedzący obok dziadek przygląda mi się z lekkim niepokojem.

Ares? – spytał krótko.

Częściowo – przyznałam, nie chcąc rozmawiać o tym przy wszystkich. Niestety trafiłam na słynny kiepski humor...

Oj, Leah... Nie wiem, czy pamiętasz, ale wielokrotnie mówiłem ci, że nie powinnaś się w to mieszać. – Rozłożył ręce w przepraszającym geście, lecz jego mina wyrażała jedynie politowanie i lekkie rozbawienie. – Zamartwianie się wojną nie jest dla ciebie. Nie powinnaś...

To moje życie, nie umiem z tego zrezygnować. Radzę sobie wystarczająco – ucięłam. Niby powinnam teraz wszystko wytłumaczyć, w końcu okazji lepszej nie będzie, ale... mój dziadek jest dość specyficzny. Nastroje zmieniają mu się jak w kalejdoskopie, zupełnie nie można być pewnym, w jakim się go zastanie. Bywają dni, gdy mam poczucie, że rozumiemy się bez słów, że jest najpodobniejszą do mnie, najbliższą mi z całej rodziny osobą. Często jednak jest jak dzisiaj: opanowuje go ochota na prawienie morałów do tego stopnia, że zaczyna potępiać rzeczy, które jeszcze dzień wcześniej zdawał się akceptować. Dobra, muszę przyznać, że to normalne, że często przemawia z pozycji osoby wszechwiedzącej – jest urodzonym Pełnokrwistym Alfą nawet w ludzkim ciele – ale czasem staje się to nie do zniesienia. I to tak, że kilka słów wystarczy, a nawet tak wredny ryj jak ja ma ochotę się rozpłakać.

Zwykle się z tego śmieję. Ale nie gdy faktycznie coś wisi w powietrzu...

Potarłam dłonią skronie. Coś tak czuję, że jeszcze sekunda i zwariuję. Powinnam jak najszybciej powiedzieć o wszystkim Quillsowi.

Leah! – odezwała się nagle ciocia. – Słuchaj, skoczyłabyś może do sklepu po sok?

Mało brakło, a zaklaskałabym z uciechy – pretekst do odizolowania się na moment ładnie znalazł się sam...

Jasne! – Posłusznie wstałam od stołu, uśmiechnęłam się do mamy, która patrzyła na mnie z miną jasno sugerującą, że wywęszyła, iż coś uknułam, i udałam się do drzwi.

Gdy byłam już na korytarzu, zawibrował mój telefon. Prawie się roześmiałam, gdy zauważyłam, że dzwoni do mnie... Quills. Czy oni wszyscy się zmówili?

Gratuluję wyczucia czasu! – rzuciłam do słuchawki, zamykając za sobą drzwi obskurnego przedsionka.

Leah, to naprawdę nie jest pora na żarty – odparł zdenerwowanym tonem.

Oż kurde. Czyżby ktoś wyprzedził mnie w przekazaniu wieści o rewelacyjnym odkryciu? Powinno mi chyba ulżyć, ale jak na złość poczułam opanowujące mnie rozczarowanie. Oj tak, zdecydowanie pragnęłam zostać docenioną, nawet jeśli to miała być tylko odrobina szacunku po przedstawieniu sytuacji, której nie widziałam na własne oczy, ale przez którą i tak prawie posiwiałam. Głupie, ale prawdziwe.

Też mam ci coś do powiedzenia – oznajmiłam dumnie, zanim zdołał cokolwiek dodać. Moja mała chwila triumfu nad... Właściwie to sama nie wiedziałam nad kim.

To nie może chwilę poczekać?

Wolałabym nie. Jauć! – Z impetem wlazłam w zardzewiałe wiadro i niemal przewróciłam się na tę głupią kosiarkę. Ja pierdzielę, oni naprawdę muszą coś takiego w domu trzymać?!

Leah, naprawdę... – Urwał wpół słowa, gdy przerwało mu wilcze wycie. I co najciekawsze: ja też je słyszałam, i to całkiem niedaleko.

To Embry – uznał. – Przemień się chociaż na chwilę, on ci wszystko wyjaśni, ja też zaraz dołączę. – I rozłączył się, nie czekając na odpowiedź.

Pokazałam smartfonowi środkowy palec i wreszcie wyszłam na zewnątrz.

Noc zdecydowanie była... dziwna. Mam wrażenie, że nadużywam tego słowa, ale nic nie potrafiłam poradzić, gdy działo się coś, czego nie umiałam określić inaczej... Było ciepło, wręcz parno, a wszystko przesycał niemożliwy do zidentyfikowania zapach. Uczucie było takie, jakby zanurzało się w gorącym kisielu.

Stanęłam na środku nieutwardzonej drogi, rozejrzałam się. I co teraz? Gdzie ten Embry niby może być? W życiu nie przypuszczałam, że znalezienie ponad stukilogramowego wilka może okazać się takim wyzwaniem... Korzystając z tego, że akurat nikt nie kręcił się w pobliżu, przemieniłam się i ruszyłam truchtem w stronę sklepu.

Embry? – zawołała w eter. – Heeej, Eeembryyy...

Co ci znowu...? – warknął, cudem powstrzymując się od przekleństwa.

U niego podobny entuzjazm jest raczej normalny, ale po zdenerwowaniu towarzyszących mu Sama i Setha poznałam, że jednak coś jest na rzeczy.

To chyba raczej ja powinnam o to pytać? Quills zobligował cię do wytłumaczenia mi, jak ma się sytuacja. Bo twierdzi, że jakoś się ma. I to marnie.

No cóż, jak by ci to wytłumaczyć... – mruknął z przekąsem. – Podczas gdy ty świetnie bawiłaś się z Aresem, nas coś zaczęło ścigać.

Jakie znowu ścigać? Można precyzyjniej? – Skręciłam w wąskie przejście przez tory. Pazury zadzwoniły na szynach i wprawionych między nie betonowych płytach.

Dobra, jestem – odezwał się Quills. – Może ja wszystko opowiem, mistrzu obycia towarzyskiego?

Embry odburknął coś niezrozumiale, nachylając się nad świeżym tropem. Gdzieś niedaleko zawył Sam. Kurde, co jest? Oni robią jakąś obławę?

Wcale nie jesteś tak daleka prawdy – przyznał Alfa odrobinę smutnym głosem.

Obława w takim skromnym składzie? – spytałam z powątpiewaniem. – To chyba nie jest najrozsądniejsze...

Ale konieczne – uciął. – Jacoba i Paula możemy na razie sobie odpuścić, Collin i Brady zaginęli w akcji, więc ich pewnie też, a my...

Zaraz! – przerwałam. Z każdą chwilą byłam mniej zaciekawiona, a bardziej przerażona. – Najpierw wytłumacz mi wreszcie, o co chodzi!

Wyczułam bijące od wilków złość i zdecydowanie, czyimiś oczami ujrzałam fragment białego ogona, znikającego między drzewami. Las zaczynał się w tym miejscu idealnie równo, jak wytyczany od linijki. Jaskrawą w ciemności białą sierść uznałam z początku za Quillsa, jednak sądząc po tym, jaka fala wściekłości opanowała nagle Alfę, sporo się przeliczyłam.

Seth, okrążaj! – rozkazał. – Już ci wszystko mówię, Leah. Sprawa jest nieco irytująca i trochę nieprawdopodobna, ale pewnie cię zainteresuje. Otóż Seth i Sam byli rano na patrolu. Już tam wyczuli, że ktoś ich śledził. Gdy jakiś czas temu wspólnie ruszyliśmy tym tropem... Nie wiem, co to jest, pewnie jakiś rodzaj magii, ale część ścigających odpadła przez ból. Odzywają się stare złamania, migrena... Nie mamy żadnych wątpliwości, że to ten ktoś za tym stoi.

Co tłumaczy też, skąd to całe halo dookoła – dopowiedział Embry. – To jest wilk. Konkretnie w cholerę duży biały wilk. Tyle że używanie magii przecież wyklucza wilkołaka...

I wy w czwórkę go ścigacie?! – Aż się zatrzymałam. – Czy naprawdę muszę wam mówić, jakie to głupie?! Moglibyście przynajmniej na chwilę opanować testosteron, usiąść na tyłkach i opracować plan, a nie pchać się na kogoś, o kim w zasadzie nic nie wiecie oprócz tego, że już was zdziesiątkował?!

To jest nasz plan...

Dość kijowy, wiesz? Skoro tylu już wyeliminował, jak myślisz, co zrobi zaraz z wami?

To nie jest najlepszy moment na prawienie morałów – wycedził Alfa. – Nie ma cię z nami, więc nie mieszaj się...

Sam szczeknął triumfalnie, gdy po wyskoczeniu z zagajnika niemal wpadł na białego wilka. Zaskomlałam odruchowo i już miałam nieśmiało zaznaczyć, że to odrobinkę podejrzane, że tamten nagle się zatrzymał, gdy...

Nie powiem, fala bólu była całkiem niezła, nawet jeśli odbierałam ją od kogoś innego. Choć znajdowałam się już pod sklepem i powinnam dawno przemienić się w człowieka (a przynajmniej zejść z ulicy, by nie rzucać się tak mocno w oczy), dopadłam nagle do ziemi, oszołomiona kłuciem w skroni. Zapiszczałam słabo, naprawdę długą chwilę zajęło mi odcięcie się od cudzych uczuć, a i tak zakręciło mi się w głowie, gdy za szybko spróbowałam wstać.

Nie oznaczało to jednak, że zrezygnowałam z posiadania w tej sprawie ostatniego słowa.

A nie mówiłam? – parsknęłam w stronę skamieniałej wilczej trójki. – Nadal jesteście pewni, że chcecie za nim lecieć?

Seth, Embry, pozbierajcie Sama z ziemi – rozkazał Alfa. – Powinno mu zaraz przejść...

Dobre sobie zaraz! – Embry parsknął suchym, pozbawionym wesołości śmiechem. – Tamtym dopiero po kilku godzinach odpuściło... Szefie, nie wiem jak ty, ale ja tam dałbym sobie spokój.

Całkowicie popieram – mruknęłam. – Skoro Embry tak mówi, coś musi być grane...

I gdzie tak właściwie jest Jared? – wtrącił się Seth.

Quills chodził chwilę w tę i z powrotem, warcząc i drąc pazurami leśną darń.

Niech wam będzie – skapitulował. – Zbieramy się. Spróbujemy jeszcze raz, jak wszyscy będą w formie. Wracamy tą samą drogą, Jared musi gdzieś leżeć...

Jest zawsze jakaś nadzieja, że ten koleś nie wróci – dopowiedział cichutko Seth.

Chłopaki... – zaczęłam. Przez chwilę miałam głupią nadzieję, że jednak dam radę wreszcie przejść do rzeczy...

Nie teraz. Widzimy się o dwudziestej trzeciej. Wszyscy.

Szlag.

Przemieniłam się w człowieka, stanęłam niepewnie na nogach. Światła małego sklepiku spożywczego po oglądanej wilczymi oczami pogoni wydały mi się nagle... jakoś tak nie na miejscu. Wciąż tkwiłam w leśnej atmosferze, wilgotnym półmroku i adrenalinie towarzyszącej gonitwie, a tu... czekało na mnie normalne życie. Ten kontrast często mnie przeraża.

Kupiłam trzy litry cholernego soku jabłkowego, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zostałam wysłana po pomarańczowy, i ruszyłam do domu cioci.

A co cię tyle nie było?! – zbulwersował się wujek.

Zabłądziłaś? – bardzo śmiesznie zażartowała Iga.

Wcisnęłam wszystkim wielce wzruszającą bajeczkę o tym, jak to w pierwszym sklepie soku nie było, a mi tak bardzo zależało na wykonaniu powierzonego zadania, że przeszłam się do następnego, i zasiadłam przy stole. Tym razem jednak nawet nie przysłuchiwałam się reszcie, nękana wspomnieniami i nieprzyjemnym wrażeniem, że chyba wiem, skąd pojawił się tajemniczy biały wilk. No sami powiedzcie – to chyba zbyt duży zbieg okoliczności, by uznać, że sam tu przylazł, podczas gdy w ziemi tuż obok zieje sobie magiczna dziura?

Męczyłam się tam jeszcze przez całe dwie godziny. Choć wcześniej mdliło mnie na widok jedzenia, teraz złapałam się w coś, co zwykło nazywać się „zajadaniem stresu” – kości bolały mnie jak cholera i miałam ochotę kogoś zamordować, ale dzielnie trwałam przy stole, wyżerając wszystko jak leci. A zwłaszcza czekoladowy tort, który szczególnie przypadł mi do gustu. Iga przez cały czas popatrywała na mnie dziwnie, ale u niej to raczej normalne. Pewnie nie mogła pojąć, jak to możliwe, że nie byłam zainteresowana imprezą w najpopularniejszym klubie w mieście.

Moment wstania od wspólnej biesiady i pożegnania przyjęłam z nieco nadmiernym entuzjazmem, w którym, mam nadzieję, nikt nie zauważył niczego podejrzanego. Pozwoliłam wyściskać się cioci, po męsku podałam dłoń wujkowi (tym razem nie leciał do mnie z łapami) i wreszcie wsiadłam do auta, ignorując dziadka, zerkającego na mnie spod oka, jakby chciał mi coś powiedzieć, tylko szukał na to odpowiedniej okazji. Jeszcze tylko pod samym blokiem spojrzał na mnie dziwnie, przytrzymał chwilę, gdy rodzice poszli w stronę klatki schodowej, i syknął mi do ucha:

Leah, nie żartuję. Naprawdę się w to nie mieszaj.

Potulnie pokiwałam głową z miną w rodzaju „i tak zrobię, jak uważam”, i popędziłam wreszcie do domu. Coś tak czułam, że tym razem powinnam te słowa dogłębniej przemyśleć – choćby dlatego, że odniosłam wrażenie, iż dziadek niekoniecznie mówi o całokształcie mojego wilczego życia, tylko o czymś konkretnym – ale dzisiaj nie miałam do tego głowy. Czekały mnie zdecydowanie poważniejsze problemy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz