poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Rozdział 4

Gabrysia miała dziwną minę.

To znaczy... Ona zawsze wygląda jak mniej atrakcyjne pół tyłka zza krzaka, ale tym jednym razem było jakoś... inaczej. Miała w oczach coś takiego, co kazało mocno zastanowić się nad tym, co też mogła tym razem uknuć. Już samo to, jak weszła na korytarz, zdawało mi się ździebko podejrzane. Bo pierwszym, co zrobiła po wyłonieniu się z szatni, było zatrzymanie się na szczycie schodów, wzięcie pod boki, obrzucenie pogardliwym spojrzeniem całego otoczenia, prychnięcie pod nosem czegoś bliżej nieokreślonego, zadarcie krzywo przypudrowanego noska tak, że wyżej już się chyba nie dało, i pokręcenie głową z politowaniem. Chyba naprawdę ją rozczarowało to, co zastała.

W sumie nie ma co się czepiać, mnie też to zwykle rozczarowuje, no ale chyba jeszcze nigdy nie zrobiłam aż takiego przedstawienia...

Gdy już skończyła pozować, skierowała się niestety w moją stronę. Zgrzytnęłam zębami, zaklęłam w myślach i poważnie zastanowiłam nad powieszeniem na szyi tabliczki z napisem: „mam doła i gryzę”. Może by uwierzyła i raczyła trzymać się na odległość przynajmniej przez chwilę. Nikt normalny by pewnie się nie nabrał, ale ona... Kto wie?

Hej, Leiczku! – Zatrzepotała pozlepianymi rzęsami. Kurde, bladego pojęcia nie mam, jak można używać tuszu w ten sposób? Przecież to wygląda jak słaba reklama w stylu: „drogie panie, tak się nie malujemy”...

Przy okazji zauważyłam też, że na wyżej wspominanym krzywo przypudrowanym nosku ma równie krzywo przypudrowanego pryszcza wielkości niemalże piłki do golfa. Prawie się porzygałam.

Hej – burknęłam przez zaciśnięte zęby, szybko zakręcając kubek termiczny z kawą. Jakoś tak nagle przestała mi smakować. No ciekawe dlaczego, co nie?

Co robisz dzisiaj po południu?

Oho! Bada grunt. Ale tak szybko? Bez wstępnego trucia trzy po trzy? Bez monologu, podczas którego miałabym szansę zapomnieć, jak było się asertywną?

Jadę do dziadków na obiad, a co? – palnęłam błyskawicznie, robiąc niewinną minkę.

Och, szkoda. Bo miałam nadzieję, że pójdziesz ze mną. Ale skoro nie możesz... – Ułożyła usta w podkówkę i palcem zakręciła w okolicy oka, symulując cieknącą łezkę. Komedia, a nie człowiek.

Gdzie niby miałabym iść? – Odruchowo się dosłownie zbulwersowałam, ale przepraszam, ja naprawdę nie umiem być miła, gdy ktoś robi z siebie coś takiego. Niech się cieszy, że jeszcze nie dostała takiego kopa, że musiałaby powtarzać to efektowne wejście na korytarz... Dodatkowo jeszcze potrzebowałam się odwrócić, bo serio mnie ten pryszcz drażnił.

Roześmiała się perliście.

Idę na randkę.

Zakrztusiłabym się, gdybym miała czym, przysięgam.

Kto jest tym... szczęściarzem? – Mało brakło, a naprawdę powiedziałabym „nieszczęśnikiem”, ale jakoś udało mi się w porę ugryźć w język. Boże, kto ją chciał? Jakiś kolejny metroseksualny, mroczny chłoptaś, funkcjonujący na zasadzie: „bycie normalnym gejem jest nudne, więc zostanę emo”?

O rany, auć, ależ to wredne było... Przez nią robię się nietolerancyjna.

Jak to kto? To ty jeszcze nie wiesz? – Zatrzymała się w półkroku, choć odwracała się już, by odejść i pochwalić się swym szczęściem reszcie koleżanek.

A nie, moment, ona nie ma koleżanek.

A skąd mam wiedzieć? – Jak to możliwe, że zdołałam zakręcić ten kubek aż tak mocno? Napiłam się gorzkiej kawki na osłodę życia, w myślach modląc się o to, żeby nie okazało się, że o tajemniczym amancie mówiła mi już wieki wcześniej, a ja jak zwykle jej po prostu nie słuchałam.

No a kto jest moim mate, Leiczku? – Wyszczerzyła się szeroko i znowu zatrzepotała tymi cholernymi rzęsami.

Ile razy ja ci mam powtarzać, że nie ma czegoś takiego, jak mate? – niemal zapłakałam. – Uwierz w to wreszcie. Na kij miałabym ci kłamać w takiej... – Urwałam gwałtownie.

Moment. Zaraz. Stop. Mózg mi wprawdzie jeszcze nie pracował na najwyższych obrotach – w końcu ósma rano to jeszcze godzina, gdy zwykłam glanować wszystkich, którzy ośmielają się przeszkadzać mi w zdrowym śnie – ale załapałam niestety znacznie szybciej, niż można się było spodziewać. Ale ile ja bym dała, by mogło się okazać, że źle skojarzyłam fakty...

Ja pierdzielę, że co?! – wydarłam się na cały korytarz, gdy już upewniłam się, że fakt, który staje mi uparcie przed oczami, naprawdę jest faktem właśnie.

Wreszcie się zgodził. Supcio, co? – Przytuliła mnie, korzystając z tego, że z zaskoczenia nie byłam w stanie ruszyć się przez dłuższą chwilę. – Ale mam też do ciebie taką sprawę w związku z tym...

Nie! – przerwałam jej cokolwiek gwałtownie. – Ja... Zaczekaj chwilę!

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, puściłam się desperackim biegiem w stronę damskiej łazienki. Wpadłam do niej, niemal taranując w przejściu kilka spieszących się na lekcje pierwszaków, wskoczyłam do pierwszej kabiny z brzegu, zatrzasnęłam za sobą drzwi i usiadłam na zamkniętym klopie, czując, że nogi nie zdołają mnie dłużej utrzymać. Chwilę oddychałam głęboko, usiłując za wszelką cenę doszukać się jakiegoś szczegółu, najmniejszej choćby głupoty, która pozwoliłaby mi sądzić, że jednak nadal leżę w swoim łóżku i zwyczajnie śnię...

No kurde, przecież to zbyt straszne, żeby mogło być...

Drżącymi palcami wyciągnęłam z torebki telefon i wybrałam szybko jeden z najważniejszych numerów w książce adresowej. Czekałam dłuższą chwilę, licząc sygnały i skubiąc odłażącą z drzwi białą farbę.

Mmmm? – brzmiało senne powitanie.

Ty śpisz?! – wydarłam się tak, że pewnie słychać mnie było na korytarzu. – Ty masz czelność teraz spać?!

Rany, a czemu mam nie spać? Jest jakaś ósma w nocy – jęknął i sądząc po szelestach w słuchawce, przewrócił się na drugi bok. – Co się stało? Już mi się zaczęło śnić, że coś cię zjada...

Jak ty możesz mi to robić, chamie prosty?! – wyłam, aż drżała mętna szyba wprawiona w nadproże w bliżej nieokreślonym celu. – Kup se mózg, bo chyba ci go mamusia z tatusiem pożałowali! No ale własnej siostrze?! Mi coś takiego zrobić?! – Prawie rwałam sobie włosy z głowy.

Ale o czym ty mówisz? – spytał już nieco przytomniej.

O twojej drugiej połówce duszy, twojej wybrance serca, twojej przeznaczonej... No, twojej upośledzonej mate, kretynie! Coś ty odwalił?! Tłumacz się! – Farba z drzwi odprysnęła mi razem z połową lakieru z paznokcia, co jeszcze bardziej mnie wnerwiło. – Jezu, no ja wiem, że przeznaczenie nie wybiera, że miłość jest ślepa (w tym przypadku ewidentnie całkowicie) i tak dalej, no ale Gabrysia?! Chłopie, ty aby na pewno jesteś ze mną spokrewniony?! Ja cię wydziedziczę, przysięgam...!

A, o to ci chodzi. – Ostatnim, czego się spodziewałam, było to, że... roześmieje się jak kompletny idiota. – Poczekaj, zaraz ci to wytłumaczę.

Tyle jest normalnych dziewczyn na świecie...! – zapłakałam.

Zaczekaj. To całkiem zabawna historia... Uspokój się, to wszystko ci opowiem.

Ukryłam twarz w dłoniach, oddychałam przez chwilę głęboko. Kurde, gdyby tylko uspokojenie się w podobnej sytuacji było takie proste...

Dobrze. Mów – wycedziłam, gdy już upewniłam się, że nie zerwę się zaraz z miejsca, by choćby i na pieszo przejść całe miasto i gościa oskórować.

Wyobraź sobie, że wczoraj wieczorem, gdy ty zajmowałaś się komputerem i kazałaś spadać wszystkim, którzy czegokolwiek od ciebie chcieli, rodzice wysłali mnie do sklepu – zaczął opowiadać. I ciągle się, cholera, śmiał. I to tak, że ledwo mówił. – Tam, w kolejce przy kasie, dopadła mnie ta raszpla.

Okej, nazwanie Gabrysi raszplą tak otwarcie też mnie rozśmieszyło, ale spoważniałam błyskawicznie.

No i?

Jak zwykle paplała jakieś pierdoły. Nie wiem, miałem akurat słuchawki w uszach, więc tylko potakiwałem. W pewnym momencie jak się na mnie nie rzuciła... Wydarła się „jutro w McDonaldzie o siedemnastej” i odbiegła cała w pieprzonych skowronkach, chociaż ją goniłem przez jakiś czas i próbowałem coś powiedzieć. Miałem do niej dzwonić i powiedzieć, że sorry, ale jednak nie, ale tak sobie pomyślałem... jakie to zabawne będzie.

Zapadła chwila ciszy.

Ciebie naprawdę to bawi? – wycedziłam wreszcie grobowym tonem. – Idziesz na cholerną randkę z emo-wariatką, która twierdzi, że jesteś jej mate, choć nic takiego, kurde, nie istnieje. I twierdzisz, że to będzie zabawne?

No a nie? Uśmieję się przynajmniej. I nigdzie nie było mowy o randce, co nie? Wiem, nieco to dziwne, ale ja też czasem jakiejś rozrywki potrzebuję, bo potem szkoły siostrom palę. Sama wiesz...

Ja cię reklamuję – zagroziłam. – Na kij mi taki braciszek? Ona mi będzie teraz o tym do końca roku truć.

No to chodź z nami.

Teraz to prawie upuściłam telefon i zaklęłam wyjątkowo okazale.

Nie, kurde, rozpędzam się! Nie marzę o niczym innym po prostu. Robić za przyzwoitkę na randce własnego brata i walniętej znajomej? Przecież to robota-marzenie! – Uderzyłam głową w drzwi. – Człowieku, ja cię przepraszam bardzo, ale może zasięgnąłbyś rady u naszej matki? Chyba by ci się przydało.

Dobra, mała, uspokój się – jęknął i pewnie wywrócił oczami. – Idę tam, bo mnie to śmieszy. Ty nie musisz. Proste? Proste. Kupię ci tortillę na wynos, i tyle. Nie masz lekcji teraz przypadkiem?

Zorientował się, ja pierdykam...

Mam. I to pewnie w pakiecie z torturami przez tę twoją chęć rozrywki – zapowiedziałam złowieszczo i rozłączyłam się. Ledwo się powstrzymałam, by w mściwym odruchu nie pierdzielnąć telefonu do kibla i nie spuścić wody, ale zdołałam się w porę powstrzymać.

Zarzuciłam torebkę na ramię, wyszłam na zewnątrz, walnęłam tymi cholernymi drzwiami, aż niemal wyleciały z cholernych wiekowych zawiasów, i poszłam na cholerną lekcję, która toczyła się już w cholerne najlepsze.

Jakbym nie miała dość wrażeń na dziś, na drugiej lekcji czekało mnie coś jeszcze. Mianowicie zaplanowane dla całej klasy wyjście do kina. I nie, bynajmniej nie do tego nowoczesnego w naszej pięknej galerii handlowej, w którym to zostalibyśmy uraczeni kolejnym chłamem obrażającym swym poziomem powstanie warszawskie. Ależ nie! Wybieraliśmy się do tego, co w tak zwanych lepszych czasach było jedynym kinem w mieście: do jakże atrakcyjnego i przyciągającego oko PRL-owskiego kloca, wzniesionego jakoś w latach siedemdziesiątych w stylu noszącym dumne miano „socjalizm pełnym ryjem”. Gdy szliśmy tam, nigdy nie kończyło się na powstaniu warszawskim i żołnierzach wyklętych. Tam zwykle puszczano nam filmy poruszające problemy dotykające młodzieży... takie jak gwałty, przemoc szkolna, depresja, bulimia, anoreksja, prostytucja i wszystko to, co prędzej czy później kończyło się spektakularnym samobójstwem głównego bohatera. Brzmi optymistycznie, prawda? Wszystko to na sali pełnej dresów rzucających sprośne komentarze przy każdej smutnej scenie. Nie wiem, jak to możliwe, że nauczyciele nie wpadli na to, że niektórzy w tym wieku jeszcze nie dorośli do takich spraw. Szesnaście lat to dość dużo, no ale nie w każdym przypadku, jak widać.

Chociaż w sumie... może to odruch obronny? Weź obejrzyj coś takiego na poważnie i w ciszy i nie dostań po tym depresji. I to jakiegoś cholernego ostatniego stadium, w którym jedyne, co by na ciebie czekało w ramach świetlanej przyszłości, to kaftanik z przydługimi rękawami i promiennie uśmiechnięta pielęgniarka, która z niegasnącym entuzjazmem musi wytłumaczyć ci tysięczny raz, że nie jesteś królową Grecji.

A co było najgorsze? Że szliśmy tam na pieszo. Nosz cholera jasna, byłam tak zdesperowana, że nawet zaproponowałam, że kupię za swoje pieniądze bilety na autobus, ale wychowawczyni pozostała nieugięta – brakuje nam świeżego powietrza i koniec.

Świeże powietrze? Chętnie. Tylko może nie przy takiej pogodzie? Litości...

Było zimno. Chwilami kropił jakiś taki typowo jesienny deszcz, zupełnie jakby świat zapomniał, jak powinno się zachować o takiej porze roku. I była pierdzielona mgła. I to tak gęsta, że aż chwilami zaczynałam się zastanawiać nad tym, czy nie powinnam uznać jej za kolejną magiczną anomalię... No bo w dzień? I to tak, żeby ledwo rozróżniało się budynki po drugiej stronie wąskiej ulicy? Nieprzyjemnie śmierdziało mi to przerażającą magią z krateru. Niepokój nie odpuszczał – natrętnie rozpamiętywałam słowa Quillsa o tym, jakoby przy poprzedniej burzy umarło kilka wilkołaków. I wciąż miałam przed oczami własne dziwactwa... Czułam w głębi siebie, że tak naprawdę powinnam doskonale zdawać sobie sprawę z tego, w czym problem, ale jak na złość umykało mi to za każdym razem, gdy tylko mocniej się skupiłam. Nie rozumiałam. Bałam się. I być może potrzebowałam odskoczni, jaką gwarantowało mi koncentrowanie się na całkowicie przyziemnych czynnościach, takich jak szkoła. A nawet Gabrysia.

Ale oczywiście tylko do pewnego stopnia.

Emosia trzymała mnie pod ramię i szczebiotała nieprzerwanym strumieniem o tym, jak to jest szczęśliwa, jak ona tego swojego mate kocha, jak to najchętniej już by z nim zamieszkała i wyprodukowała gromadę radosnych szczeniaków... Sama nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy może jednak zwymiotować na samo wyobrażenie. Nie czułam obaw, że mi to naprawdę grozi – jakoś nie umiałam wyobrazić sobie Ladona w otoczeniu uroczych „bombelków” – ale sam pomysł był tak okropny...

Nauczycielki latały w tę i z powrotem wzdłuż naszego rozwlekającego się pochodu, przestrzegając przed słabą widocznością (nie wiem, jakim cudem według nich mogliśmy tego nie zauważyć) i przypominając, że być może tego nie widać, ale tuż obok jeżdżą samochody. Nikomu jakoś szczególnie się pod nie nie spieszyło (chyba że mi), ale i tak drżały o nas jak o własne życie. Przyglądanie się ich wyłaniającym z mgły sylwetkom i wyobrażanie sobie, że to potwory, było moją jedyną rozrywką...

Ej, ale ty mnie wcale nie słuchasz! – Gabrysia w pewnym momencie zatrzymała się raptownie, odsunęła na kilka kroków i wzięła gniewnie pod boki.

Moja przestrzeń osobista odetchnęła z ulgą...

Słucham, słucham – udobruchałam niechcianą koleżankę, mając nadzieję, że to jakoś pomoże...

Szlag, za mało entuzjazmu włożyłam w to zapewnienie.

Przecież widzę, że nie.

Wzruszyłam ramionami bez przekonania. Pociągnęłam łyk nowej kawy, którą zdążyłam zaparzyć, gdy wszyscy inni przebierali się w szatni. Specjalnie wcześniej nie zmieniałam butów, żeby starczyło mi czasu na ten manewr, a tu proszę – napój nie smakuje. Niczym. Nawet aluminium z kubka. Jedyne, co w nim wyczuwałam, to delikatny gorzki aromat mojej porażki, cierpienia i zapowiedzi wszystkich nieszczęść, jakie tylko mogą mnie spotkać.

Och, Leiczku, coś ty dzisiaj taka rozkojarzona? – Zacmokała pomalowanymi na fioletowo usteczkami, zmarszczyła brwi i znowu przylepiła się do mojego boku. – Dobrze, to opowiem ci to jeszcze raz. Tylko słuchaj mnie tym razem.

A gdyby tak zacząć walić głową w ten znak drogowy? Może bym dostała wstrząsu mózgu i umarła...?

Wreszcie kino ukazało się na horyzoncie. Oczywiście tu mgły było znacznie mniej, żebyśmy mogli w pełni podziwiać jego jakże imponującą bryłę. Spory pusty plac, który przerobiono na ładny skwer z drzewkami, ze wszystkich stron otaczały zabytkowe kamienice, więc prostokątny klocek z odłażącą ze ścian farbą i brudnymi szybami wprawionymi zamiast ich sporej części pasował tu jak mi piątka z matmy. Ach, jak tu ślicznie. Jak na pocztówce rodzaju „miesiąc przyjaźni polsko-radzieckiej”.

Weszliśmy do środka. Ogromna pusta przestrzeń przywitała nas swoją socjalistyczną rozmaitością: ściany pomalowano na delikatny błękitny kolor, lecz chyba jeszcze w czasach głębokiej komuny; niemal całą wolną przestrzeń zajmowały ogromne, śliskie i cholernie strome schody z lastriko, którymi można było dostać się do dwóch dostępnych wejść na jedyną salę i do mieszczącego się na samej górze bufetu. Przez chwilę rozważałam, czy by może do niego nie iść, ale gdy sobie pomyślałam, jak pięknie bym się spierdzieliła z tych schodów z takim szczęściem, jak dzisiaj, to szybko mi się odechciało. Trzeba się ograniczyć do zapasów, które przytargałam ze sobą. Z głodu raczej nie umrę, skoro mam w torebce cztery kanapki, tortillę, dwie paczki czipsów, trzy rodzaje żelków, czekoladowe ciastka i litrowy karton soku pomidorowego.

Ach tak, wnętrze straszyło również kolumnami. Nie wiem, z czym one miały się niby komponować, skoro zrobiono je – a jakże by inaczej! – z lastriko, no ale. Są? Są. Można na nich plakaty wieszać, nie trzeba stojaków kupować.

Pod przeszkloną ścianą znajdowało się kilka stolików z niewygodnymi, skrzypiącymi krzesłami. Nie czekając na to, co zrobi reszta wycieczki, skierowałam się właśnie tam. Do tego całego seansu zostało jeszcze prawie pół godziny, więc nie ma co na nogach sterczeć. Usiadłam jak najbliżej czystych inaczej szyb. Przy okazji zauważyłam, że ich łączenia musiały być metalowe, być może ołowiane, i ktoś niepełnosprytny pomalował je na granatowo. Tak, by farba zachodziła lekko na same szyby. Nie wiem, jak trudnym wyzwaniem jest pomalowanie czegoś takiego równo, ale coś mi się zdaje, że nie trzeba do tego wyższego wykształcenia... Dobra, kij z tym.

Tuż za oknem bynajmniej nie znajdowała się piękna panorama miasta, lecz niesamowicie brudne podwóreczko jednego ze stojących w okolicy walących się drewnianych domków. Prostokąt gołej ziemi dumnie otaczało kilka zbitych z czego popadnie komórek, na samym środku zaś pysznił się pomalowany na zielono trzepak. Obok niego czyścił sobie niesamowicie brudne futerko piękny biało-bury kot. Biedny, takie zimno na dworze... Może go przemycę i wezmę do domu? Rodzicom się wciśnie jakąś historyjkę, Ladon i tak ucieszy się moim szczęściem, a przecież jeden kot w te czy wewte...

Tu jesteś! – Gabrysia z hukiem odsunęła drugie krzesełko i zwaliła się na nie całym swoim ciężarem, dysząc ciężko. Teatralnym gestem otarła nieistniejący pot z czoła. – Myślałam już, że nigdy cię nie dogonię...

Tak, tu jestem – westchnęłam smutno. A już myślałam, że udało mi się ją zgubić w tłumie... Obrzuciłam kota za oknem ostatnim tęsknym spojrzeniem i powróciłam do żywych. I tak nie mogłabym go gwizdnąć – był gruby i miał obrożę. Chociaż w sumie, jak się nie umieją nim zająć...

Wyciągnęłam z kolorowego pudełeczka na stoliku garść serwetek i zaczęłam się nimi bezmyślnie bawić. Moja ulubiona koleżanka i tak zbytnio nie przejmowała się tym, że mogłabym nie mieć ochoty na kolejny monolog.

Więc wiesz, Leiczku, myślałam, że wypadałoby, żebym wzięła ze sobą jakąś koleżankę, co nie? – truła podniesionym głosem, chichocząc debilnie w przerwach. – Bo chyba umrę z nerwów, jeśli sama tam pójdę.

Randka, na którą zaprasza się osoby towarzyszące? – Aż na moment na nią spojrzałam. – Myślałam, że tak się robi tylko w podstawówce.

No coś ty – zbulwersowała się. – On pewnie też będzie z jakimś kumplem, czy co.

Ladon zasadniczo nie ma znajomych.

Jak to nie ma znajomych? Musi jakichś mieć! – Widocznie zaczynała się złościć na moją niedomyślność. – No w każdym razie pewnie weźmie ze sobą jakiegoś kumpla, więc ja nie mogę jak głupia przyjść sama. Więc myślałam, że wezmę ciebie. Niby to twój brat, ale jesteś przecież moją najlepszą przyjaciółką. Co ty właściwie robisz?

Origami. – Zgniotłam serwetki, wykręciłam, uklepałam i postawiłam przed emosią. – Łabądek.

Słuchasz mnie w ogóle? – Wykazując się kompletnym brakiem poszanowania dla mojego zmysłu artystycznego, wzięła łabądka i ciepnęła go do kosza na śmieci.

Ej, to mi było potrzebne! – zaprotestowałam ogniście, lecz zreflektowałam się szybko, przerażona, że zaraz wygłosi tę tyradę jeszcze raz: – Znaczy się tak, słucham cię przez cały czas.

No to jak brzmi twoja odpowiedź?

Odpowiedź na co? – Uniosłam głowę znad pierwszej kanapki.

Rany... – Wywróciła oczami, na chwilę opadła bezwładnie na oparcie krzesła. – Mówiłam, że Ladon weźmie ze sobą jakiegoś kumpla. Na przykład swojego Betę. To słyszałaś?

Jakiego znowu swojego Betę? – Aż na moment oderwałam się od ścierania masła z bluzki.

No bo Ladon przecież jest Alfą w waszym stadzie, prawda? Więc ma swojego Betę.

Ladon nie jest Alfą – zaprotestowałam. Umilkłam na chwilę...

Ej, kurde, on przecież... On jest Pełnokrwistym Alfą! O w mordę...

To znaczy jest – wydukałam, gdy już zdołałam się opanować. – Tak mi się wydaje. Ale nie należy do stada. Jest... Ech, ciężko to wytłumaczyć. Po prostu żyje obok stada.

Chyba znowu coś kręcisz. – Skrzyżowała ramiona na piersi. – Przecież czułam od niego Alfę.

Ciekawe jak...

No bo jest Alfą. Jest wnukiem Pełnokrwistego Alfy, więc też jest Pełnokrwistym Alfą. Ale nie należy do stada – wytłumaczyłam cierpliwie. Trochę się bałam, że użyłam tu zbyt skomplikowanych słów, no ale raz kozie śmierć...

Niech ci będzie... – Łypnęła na mnie podejrzliwie kretyńsko wymalowanym oczkiem. – To wracając. Na pewno weźmie ze sobą jakiegoś kumpla, więc ja też nie mogę iść sama, bo jak to będzie wyglądało? No i pomyślałam, że wezmę ciebie.

Poplułam się sokiem pomidorowym, zakrztusiłam, upuściłam trzymany pod pachą kubek termiczny z kawą i mało nie spadłam z krzesła, gdy spróbowałam złapać go w locie. Nie przypuszczałam, że mogę tak zareagować, gdy słyszałam to już drugi raz...

Że co?! – wydarłam się tak głośno, że aż niemal wszyscy z okolicy obrócili się w naszą stronę. – Ja pierdzielę, zapraszasz na randkę z chłopakiem jego rodzoną siostrę?! A na co ja tam się niby...?! Ty serio nie żartowałaś?!

Jesteś też moją przyjaciółką przecież.

Ten argument to mnie po prostu zabił.

Jezu... Będę przyzwoitką – wydukałam, opadłszy bez sił na krzesło i wbiwszy wzrok w ufajdany kurzem sufit. Dopiero teraz zauważyłam, że ktoś tu pokusił się o naprawdę niesamowicie pasujący do wszystkiego kuty żyrandol, w którym działała co trzecia żarówka. A właściwie nie tyle żarówka, co energooszczędna świetlówka z rodzaju tych, na które nie da się patrzeć zbyt długo, bo istnieje ryzyko, że oczy by się rozpuściły, tak są szpetne.

To super! Więc na czym to ja...

Jak to zrobić, by się nie rozpłakać? Ależ mnie kusiło, żeby jednak przejść się do tego bufetu i dokonać samobójstwa na schodach.

Po jakichś dwudziestu minutach nauczycielkom wreszcie udało się odlepić od okienka kasy, przy którym to wdały się uprzednio w żywiołową konwersację z wnerwioną kasjerką. Przez cały ten czas udawały, że nie mają bladego pojęcia, dlaczego dostały im się takie pretensje (a chodziło prawdopodobnie o to, że kilku dresików z klasy zajęło się ochoczo za dorysowywanie charakterystycznego wąsika i grzywki wszystkim postaciom na plakatach), ale na szczęście po jakimś czasie udało im się dojść do porozumienia. Niechciana koleżanka wysłała mnie w stronę tworzącego się wokół ciał pedagogicznych tłumu po bilety, bym w porę zaklepała najlepsze. Poczekałam cierpliwie, aż wychowawczyni rozda kartoniki wszystkim chętnym, i na spokojnie zgłosiłam się po ostatnie dwa. Udało się – dostałyśmy miejsca w dwóch różnych końcach sali. Może przynajmniej jakieś dwie godzinki odpocznę...



***



Mój niedorobiony braciszek do wyjścia szykował się cokolwiek powoli. Obserwowałam go przez cały ten czas, ustawiając się tak, by mieć najlepszą możliwość przyglądania mu się i wyobrażania sobie, jak coś zjada go w wyjątkowo brutalny sposób, lecz niestety pech chciał, że godzina wyjścia wybiła zanim wykombinowałam zakończenie historyjki. Założyłam buty, ze złością wzięłam torebkę i wcisnęłam chłopakowi kluczyki od samochodu w dłonie.

Ej, a ty gdzie idziesz? – zdziwił się, widząc, że zakładam skórzaną kurtkę.

Jak to gdzie? Na twoją randkę, mazucie – wycedziłam.

Zaraz! – Dogonił mnie dopiero na podjeździe. – Przecież mówiłaś, że to nie jest rozrywka na twoją miarę i że ogólnie pomysłem gardzisz, więc myślałem...

Ten paszkwil jest zdolniejszy niż ty, jeśli idzie o namowy. – Wskazałam mu palcem podstarzałego mercedesa „beczkę”, którego sprowadził parę miesięcy temu i którego tak mu cholernie zazdrościłam, że aż mnie skręcało. – Spóźnisz się zaraz, Romeo. Ile ty w ogóle masz lat, co? Mnie takie rozrywki bawiły gdy miałam dwanaście.

Gdy ja miałem dwanaście lat, ojciec kazał mi ćwiczyć całą noc, gdy nie umiałem mu wytrącić miecza z ręki. – Pokręcił głową z politowaniem nad moją przytomnością. – Kiedyś muszę sobie poużywać.

No ale Gabrysia?! – zawyłam bezradnie, gdy trzasnął drzwiczkami.

Nie odpowiedział. Wskazał mi po prostu miejsce obok palcem i czekał tak, dopóki łaskawie się na nie nie przywlokłam.

Ja cię nie rozumiem – zapowiedziałam tylko złowieszczo. – Spłoniesz w piekle.

Naprawdę sądzisz, że ona jest w stanie przejrzeć taką intrygę?

Nie odpowiedziałam. Bo nie sądziłam.

Z trudem zaparkowaliśmy pod jedynym McDonaldem w mieście (swoją drogą – laska naprawdę bardziej romantycznych miejsc nie znała? I czy aby na pewno zasłużyła sobie na nazwanie jej laską?). Gdy natknęliśmy się pod głównym wejściem na sprawczynię całego zamieszania, nie mogłam nic poradzić na to, że wypsnęło mi się:

Kyrie eleison!

Gabrysia, choć wymalowana i wykolczykowana jak zwykle (choć ten kolec na samym środku brody musiał być jakąś nowością, bo wcześniej nie rzucił mi się w oczy, choć był nieco – za przeproszeniem – jebitny), ubrała się dość... ekstrawagancko. Beżowy płaszczyk cudownie uzupełniał się z czerwonymi kozakami i tworzył iście harmoniczną kompozycję z niebieską sukienką w kwiaty. Ja pierdzielę, moja babcia na pewno chciałaby natychmiast wiedzieć, gdzie zdobyć takie ciuchy... Po dłuższej chwili zauważyłam, że w czarne emo-włosy wplotła dwa kolorowe pasemka takiej jakości, że z kilometra było widać, że są sztuczne. W dodatku dwa razy dłuższe od normalnych włosów, sztywne i jakieś takie... no, za słabe jakościowo nawet jak na kucyka z serii „My Little Pony”.

Życz mi szczęścia. – Ladon dźgnął mnie łokciem, już ledwo wytrzymując ze śmiechu.

A bodaj by cię zjadła, dziadzie niemyty – spełniłam prośbę. – I żeby nie było, że nie mówiłam, gdy będziesz chciał, żebym cię ratowała. Nawet nie ma takiej opcji. Będę z przyjemnością patrzeć, jak cierpisz i...

Daj już spokój. Potraktuj to jak świetną komedię. – Puścił mi oczko i ruszył przodem. Zaklęłam pod nosem i podreptałam za nim, udając, że nie zrobiło na mnie szczególnie wielkiego wrażenia to, że po drodze wlazłam po kostki do kałuży.

No okej, może nie będzie jakoś makabrycznie źle. Faktycznie popatrzę sobie, jak się świetnie ze sobą bawią, i w tym czasie obeżrę się do nieprzytomności... Szkoda, że napić się nie mogłam. Nawet denaturatem bym w sumie nie pogardziła.

No cześć wam! – Gabrysia pomachała nam idiotycznie i wyszczerzyła się tak szeroko, że gdyby nie miała uszu, uśmiech okręciłby jej się dookoła głowy.

Cześć – burknęłam bez przekonania. Syknęłam tylko, gdy Ladon trzepnął mnie żartobliwie w głowę i rzucił jakimś tekstem o mojej wrodzonej subtelności i wyćwiczonym obyciu towarzyskim. Mało brakło, a bym go uchlała w tę łapę, którą mi położył na ramieniu, przysięgam. Bagnet w torebce już dość głośno mnie przywoływał, i to sama nie wiem, na którym z nich wypróbowałabym go w pierwszej kolejności.

To co, może wejdziemy do środka? – Gabrysia błyskawicznie przeszła w tryb swojego typowego monologu, nie zamierzając przejmować się tym, że jej amant mógłby być w trakcie tłumaczenia jej czegoś. – Strasznie zimno jest, wcale bym się nie zdziwiła, gdybym tu jakiegoś pingwina zobaczyła.

O, to jak tak bardzo chce, to ja mogę w paczce wyekspediować ją gdzieś na Antarktykę, żeby sobie tego pingwina obejrzała, skoro już zgłasza chęci. Zapłacę nawet... Albo w sumie nie. Za równowartość przesyłki o takich gabarytach spokojnie kupiłabym sobie lepiej książkę. Albo i dwie. Lub sześćdziesiąt...

Weszliśmy do środka. Ladon kulturalnie przytrzymał nam drzwi, lecz puścił je nieco za szybko, tak że emosia musiała posiłkować się własnym otłuszczonym ramionkiem, by wybrnąć z sytuacji. Niczego oczywiście nie zauważyła – wyglądała na taką, która gotowa była paść na kolana i scałować odciski butów mojego brata z ubłoconej podłogi jadłodajni. No jak w obrazek w niego patrzyła. Mało pawia nie puściłam.

Swoją drogą – to, że ja tak w niego patrzę, to już zupełnie inna sprawa i bynajmniej nie powód do śmiechu. Rany, dziwne wrażenie sprzed paru dni wciąż gdzieś tam we mnie siedziało, zagnieździwszy się w okolicy serca na dobre i odzywając w najmniej sprzyjających momentach. Szczerze mówiąc, to czułam się przez to tak beznadziejnie, że czarny humor i złośliwości stawały się moją jedyną bronią. Tylko dzięki nim jeszcze się trzymałam. Miałam nadzieję, że jeśli pozłośliwię się nad nieporadnością innych, mniej będę zwracać uwagę na to, co pojawiło się we mnie samej...

Szlag. Nie myśleć. Po prostu nie myśleć. Śmiać się, uśmiechać, odpowiadać na pytania... tylko nie myśleć. Bo nic dobrego z tego nie wyjdzie. To, co czujesz do własnego brata, naprawdę nie jest normalne...

Tylko co poradzić na to, że obojętnie, ile razy bym to sobie wytłumaczyła, to nie zmieniało się ani na jotę?

Szlag. A co, jeśli ja byłam o Gabrysię zazdrosna? Ja pierniczę, nie wierzę, że naprawdę skusiłby się na taką partię, ale... Nie, cholera, naprawdę już nic nie wiem.

Dobrze, Leah, nieważne. Bądź złośliwa. Bądź wredna. I nie myśl za dużo...

Kupiłam sobie tortillę, kurczakburgera, cheeseburgera, dwanaście nuggetsów, dwie kawy i dwie porcje dużych frytek. Zasiedliśmy przy stoliku, który niemalże siłą musieliśmy wyrwać gromadce rozszczebiotanych plastików. Ladon musiał pomóc wpełznąć mi na wysokie krzesło, gdy męczyłam się z jednoczesnym lawirowaniem tacą i niepotykaniem o własne nogi, i bez wahania usiadł obok mnie. Gabrysia usadowiła się naprzeciwko i uśmiechnięta w sposób, który najmocniej uwypuklał ubytki w jej i tak niezbyt rozwiniętym intelekcie. Swoją drogą, to nie przypuszczałam wcześniej, że tak się da...

Ladon zmiażdżył mnie wzrokiem, gdy trzepnęłam go w dłoń, jak sięgał po frytkę. Sam przy kasie nie pomyślał, to niech się chłopaczyna męczy. Chociaż... Kurde, może gdybym stała się przynajmniej na chwilę miłą siostrą, to by skoczył i mi więcej keczupu dokupił...

Ach, to co u ciebie? – Gabrysia zatrzepotała rzęsami (kolejny raz) i nachyliła się nad stołem, jakby całą sobą chciała udowodnić, że jest tutaj dla chłopaka i zamienia się w słuch.

No... Zasadniczo to nic ciekawego. – Ladon wzruszył ramionami. Ależ ten młodzieniec rozmowny!

Pewnie miał na celu wywołać kolejny monolog... No cóż, udało mu się.

Bo wiesz, u mnie ostatnio tak dużo się dzieje – zaczęła Gabrysia, przybierając swoją minę do opowiadania. Zwyczajny odruch obronny kazał mi spierniczać od niej jak najdalej, ale gdybym tak nagle zgłosiła chęć skorzystania z publicznej łazienki, wyszłoby to dość podejrzanie, skoro bojkotuję takie od dobrych kilku lat i nie kryję się z tym szczególnie.

Taaak? – Ladon pogonił dziewczynę, ledwo powstrzymując ziewnięcie. Tak szybko mu się znudziło? No jak mi go szkoda.

Wiesz, należę do harcerstwa, pewnie Leah ci opowiadała, bo była nawet ze mną na wyjeździe integracyjnym. Serio, super tam ludzie są, nie rozumiem, dlaczego ona nie chce do nas dołączyć, może byś jej coś powiedział, co?

Cały czas tutaj jestem – zaznaczyłam nieśmiało, gdy przełknęłam stanowczo za dużego kęsa tortilli. Zostałam po całości zignorowana, bo monolog toczył się dalej.

Poznałam tam też kilka dziewczyn, które rysują, tak jak ja. Bo ja rysuję, wiesz? Należę do profesjonalnego kółka plastycznego, wygrałam kilka konkursów i w ogóle.

Jakie kółko plastyczne może być profesjonalne? Korzystając z tego, że to nie na mnie koncentrowała całą swoją uwagę, wywróciłam oczami i skrzywiłam się teatralnie. Omal mi przez to cheeseburger nie obrzydł.

To super, że tak mi idzie, prawda? – podlizywała się, wciąż trzepocząc tymi pozlepianymi rzęsami. Serio, specjalnie dla niej powinni wprowadzić psychotesty dla wszystkich, którzy zamierzali kupować mascary... – A może chciałbyś zobaczyć moje rysunki?

Chętnie! – ucieszył się ten wredny gamoń, aż zacierając ręce.

Gdy Gabrysia zniknęła głową w odmętach swojej torebki z czarnego futerka, burknęłam do niego:

Nie masz co liczyć na komedię, braciszku mój ty kochany. Ona naprawdę dobrze rysuje. Bardzo dobrze.

Pozwól, że sam ocenię – jęknął. Chyba miał mnie dosyć.

Nie ma co oceniać. Ona serio ma talent. Tego akurat jej nie odmówię. Moim bazgrołom do tego daleko. – Zamieszałam kawę w tekturowym kubku, napiłam się i poparzyłam jak marzenie.

Gabrysia wyprostowała się gwałtownie.

Ojej, patrz – akurat wzięłam szkicownik, to zaraz ci pokażę.

Tak, bo z pewnością wzięła go przez czysty przypadek. I właśnie dlatego tak go szukała.

Przewróciła kilka stron w dużym zeszycie i podsunęła go Ladonowi. Też byłam ciekawa, co zdążyła popełnić w tym czasie, gdy chwilowo nic mi nie pokazywała, więc nachyliłam się nad kartkami. Nic jednak mnie nie zaskoczyło – jak zwykle tematyka w postaci tnących się emosiów i zniszczonych pluszowych misiów w otoczeniu nagrobków niezbyt mi pasowała. Poważnie, mało brakło, a dostałabym depresji przez samo to, że na to patrzyłam. Ołówkowe szkice były jak zwykle niemal przerażająco realistyczne, bo rękę ma wyćwiczoną tak, że tylko pozazdrościć, ale... No ale po prostu nie. Nie lubię oglądać dzieł, od których mam ochotę się pociąć...

I jak, podobają ci się? – naciskała na Ladona niecierpliwie.

Dobrze ukazujesz światłocień – palnął.

Nam obu szczęki opadły tak, że mało nie wylądowały w klejącym się od tłuszczu blacie.

Ojej, naprawdę?! – wykrzyknęła emosia.

Skąd ty do cholery wiesz, co to jest światłocień?! – wydarłam się jednocześnie z nią.

No... – Nieco stropiony, powiódł po nas wzrokiem. – Kiedyś próbowałem tam coś szkicować. Wychodziło mi to dość marnie, więc przestałem.

Masz mi to pokazać w domu, kretynie – syknęłam. – Ja tu się o tobie takich rzeczy dowiaduję, a ty...

Ojej, naprawdę podobają ci się moje prace?! – zakrzyczała mnie Gabrysia. – Chętnie pokażę ci więcej następnym razem!

Mina mojego półdemonicznego braciszka mówiła jedno: „Chryste Panie, to będzie jakiś następny raz?!”.

Ale zaraz, przecież mam zdjęcia! – Dziewczyna palnęła się w czoło tak drastycznie, że aż podskoczyłam i polałam się gorącą kawą. – Zaczekaj chwilkę.

Gdy ponownie zanurzyła się w torebce, zerknęłam kątem oka na brata. Oj, to, że sytuacja przestała mu się podobać, byłoby niedopowiedzeniem stulecia... Choć teoretycznie powinnam być na niego wściekła, bo przecież sam nam to zgotował, nie mogłam się powstrzymać – podsunęłam mu tą swoją drugą kawę, mając nadzieję, że to coś pomoże. Więź między półdemonami jest jednak nieco mocniejsza niż pragnienie brutalnego morderstwa przez zmarnowanie popołudnia. Spojrzał na mnie z wdzięcznością, zamieszał napój i napił się go, choć coś tak przeczuwałam, że najchętniej najpierw dolałby sobie do niego z piersiówki.

Kurde, a wiecie, co ja bym zrobiła najchętniej? Złapała go za rękę pod stołem, uspokoiła się samą jego obecnością i wreszcie zaczęła bawić się absurdalnością sytuacji, zamiast...

Zamknij się, Leah.

O, mam! – Gabrysia wyłoniła się z odmętów torebeczki z telefonem w najohydniejszym etui, jakie kiedykolwiek widziałam. Ja pierdzielę, to był gigantyczny, powiększający smartfona ze trzy razy, biało-różowy miś. Miał takie słodkie, okrągłe uszka...

Jezu, jak mi nagle te nuggetsy przestały smakować, to aż brak słów. Coś tak czułam, że żołądek Ladona nie utrzyma w sobie długo tej kawy.

Zobacz, zobacz, z tego jestem najbardziej dumna. – Tu nastąpiła kolejna fala samozachwytu. Zaznaczyć należy, że zdjęcia były tak beznadziejnie zrobione, że niewiele na nich było widać. To aż grzech przy takim aparacie, jak mi się wydawało, że ten telefon ma. Przecież to cholerny sfajfon, byle czego tam nie wkładają... – A do tego natchnęło mnie pewne wydarzenie. To było parę miesięcy temu, gdy kolega sprawił mi wielką przykrość... – Zaś tu nastąpiła łzawa historyjka, która miała zmiękczyć kamienne serce młodzieńca wyglądającego tak, jakby tylko rozglądał się za tym, gdzie by było najlepiej zainstalować ładunki wybuchowe.

Ziewnęłam i rozejrzałam się po sali. Spotkanie zaczynało mnie okropnie nudzić. Postanowiłam skupić się na czymś innym, mając nadzieję, że dzięki temu przynajmniej na chwilę zdołam opanować senność, aż kawa nie zacznie działać. Zaczęłam przyglądać się pozostałym gościom restauracji i cieszyć się z tego, że nie jestem aż tak brzydka i głupia, jak oni.

Ajć, kurde, a może po prostu okres mi się zbliża?

Chyba przysypiałam. Nie wiem dokładnie. W pewnym momencie niemal na równie nogi postawił mnie kolejny wrzask emosi:

Leah pisze opowiadania? Ojej, a jakie? Ja też piszę, pokażę ci zaraz, tylko najpierw skoczę do toalety, okej? – Pomachała nam, jakbyśmy się rozstawali przynajmniej na rok, i odeszła w wiadomym kierunku.

Chyba nawet bardziej niż to, że Ladon nawiązał z nią dialog, zdziwiło mnie, że ta raszpla mogłaby...

Ona pisze opowiadania? Jezus Maria, a co to za pomysł? – jęknęłam, oprzytomniawszy w jednej sekundzie.

A bo ja wiem? Jeszcze nie rozwinęła. – Zaśmiewał się teraz do rozpuku. I tak dziwne, że wytrzymał tyle czasu, nie zdradziwszy się ani razu.

Nie no, już łaskawie pominę to, że moje kochane powieści nazwałeś „opowiadaniami” i oszczędzę ci kazania o gatunkach literackich – zaczęłam powoli – ale jakim cudem ona...? Chyba wiem, jak to wygląda.

To znaczy? – Uniósł jedną brew. Nosz ja pierdzielę, on też? Wychodzi na to, że jestem jedyną osobą w rodzinie, która tego nie potrafi?!

Wiesz, jak wygląda większość tworów na Wattpadzie? – spytałam szybko.

A co to? – Po samej tępej minie rozpoznałam, że niekoniecznie.

Patrz. – Sięgnęłam po serwetki, wygrzebałam z torebki długopis i nabazgrałam szybko akapit, starając się najbardziej, jak tylko mogłam:

Poczóła rze go lóbi. Morze nawet wiencej nisz lóbi. Na szczenście wyglondało na to rze on jom właśnie wiencej nisz lóbi tesz. Tak samo jak ona go. Powiedział głosem amanta że jom wrencz koha i rze świata poza niom niewidzi. Ona zapuakała ze szczynścia, kture jom ogarneło ze wszehstron.”

Już wiesz, o co chodzi? – pogoniłam, ledwo powstrzymując chichot, gdy czytał to z coraz dziwniejszym wyrazem twarzy.

Daj mi to – zaordynował w końcu, wyrywając mi długopis. Nabazgrał coś szybko, przesunął w moją stronę. Z ciekawością zerknęłam w pismo do złudzenia przypominające moje:

Niewiedziała tylko jednej żeczy kturom wiedzieć powinna była óprzednio. Hłopak kturego lóbiała i kohała nie był hłopakiem. Dowiedziała siem tego gdy pewnego dnia przyszedła do niego w odwiedziny. Hłopak stał w kóhni przy stole i pił kref”.

Pierdyknęłam śmiechem na całą salę, zaraz dopisałam dalej:

Hłopak ósiłował siem wytłómaczyć z pszewiny. Ona jednak nie hciała go słóhać. Ale on siem niepoddawał. W pewnym momęcie nie wytszymał i przytólił jom ze wszehsił bo wiedział rze jej smótno. Popłakała siem z wielkiej miłości jakom czóła do niego. Nie złościła siem jusz”.

Ladon popluł się kawą, zaraz znowu zabrał mi długopis.

Wiedziała rze to prafdziwa miłość. Ostatni raz czóła coś takiego do Stasia z czeciej ce. Rzadko muwiła hłopakom rze ich lóbi ale hciała rzeby on to wiedział powiedziała wienc mó: koham ciem!”

Teraz to już dosłownie pokładaliśmy się na stoliku. Prawie płakałam, w pewnym momencie niemal spadłam z krzesła – brat uratował mnie w ostatniej chwili. Niemal wszyscy patrzyli w naszą stronę, obsługa restauracji chyba brała pod uwagę użycie siły, byle tylko wywalić nas na zewnątrz.

Wiesz, w sumie za dużo zdań złożonych tam daliśmy – wydukałam, gdy już zdołałam nabrać na tyle powietrza. – I ten twój dwukropek w ostatnim to było spore przegięcie...

A z czego wy się tak śmiejecie? – rozległo się nad nami.

Błyskawicznie spoważniałam i ochłonęłam, ale i tak byłam zbyt wolna – zanim cokolwiek zdążyłam zrobić, wymiętoszona serwetka znalazła się w krótkich emo-paluszkach. Jęknęłam, spróbowałam jej jeszcze naszą prowizoryczną kartkę wyrwać, ale odsunęła się zręcznie, wczytana niemal z wypiekami na twarzy w nasze koślawe szlaczki. W miarę, jak pochłaniała kolejne słowa, jej okolone kretyńskim makijażem oczy stawały się coraz większe.

No, całkiem ładnie – powiedziała wreszcie z pewnym wahaniem. – Ale wiesz, Ladon, mojemu to do pięt nie dorasta. Przyjdę za chwilę, kupię sobie jakieś frytki.

I odeszła.

No teraz to właściwie położyłam się na blacie z płaczem.

No kurna, no, ona myśli, że to moje?! – zawyłam żałośnie.

To już chyba nie będzie miała o tobie aż tak dobrego zdania? – Ladon, wciąż się śmiejąc, poklepał mnie po plecach.

Zwariowałeś, idioto?! Przecież ona to rozpowie w szkole! – Zerwałam się na tyle gwałtownie, że tym razem to jemu mało brakowało do zwalenia się z krzesła. – Będę miała przerąbane! Jezu, ja mam zmienić szkołę, czy lepiej od razu przeprowadzić się do innego miasta?

A to nie jest przypadkiem tak, że wszyscy wiedzą, że dobrze piszesz? – stęknął, gdy uwiesiłam mu się na ramieniu.

A niby skąd?! – Zrozpaczona, wzięłam ostatniego gryza kurczakburgera. Nawet on jakoś tak przestał mi smakować. Kolejny raz.

A choćby stąd, że w zeszłym miesiącu wygrałaś dwa konkursy literackie? – W jego głosie dosłyszałam nutę zmęczenia. – Leah, no błagam cię... Podobno polonistka rozpowiadała o twoim rzekomym geniuszu całej szkole, sama mi o tym wspomniałaś.

Rzekomym... – powtórzyłam z jadem, ale nie zdążyłam się na dobre wnerwić, jak od strony kasy nadeszła ponownie nasza ulubiona koleżanka.

No to na czym skończyliśmy? – spytała słodko, stawiając na stoliku swoją tacę. – Ladon, może chciałbyś przeczytać moje opowiadania?

Ja pierniczę. Ile jeszcze do wieczora?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz