niedziela, 18 sierpnia 2019

Rozdział 5

Z jakiegoś powodu wiedziałam, że śnię. Wiedziałam, lecz w żadnym stopniu nie pomagało mi się to uwolnić od tego, co nadchodziło...

Wiedziałam, że śnię. Wiedziałam też, co zaraz nastąpi, choć...

Może inaczej.

Kompletnie gubiłam się w tym, co wiem, a co było jedynie przeczuciem pobudzającym do pracy wyobraźnię. Przeczuwałam, że coś nadchodzi. Cały mój wilkołaczy instynkt bił na alarm, nie pozwalał iść naprzód – ostrzegał, że nie spodoba mi się to, co tam zobaczę – lecz ciało działało jakby w zupełnym odłączeniu od niego.

Choć może to znowu była ta przeklęta wilcza ciekawość. Nie wiem...

Chwilami nie wiedziałam nawet, czy bardziej się boję, czy może jednak jestem... spokojna?

Uczucia w snach bywają cholernie skomplikowane.

Bałam się, ale jednocześnie obezwładniał mnie ogromny spokój. Spokój, poczucie własnej potęgi, tego, że kompletnie nic nie jest mi w stanie zagrozić... Zupełnie jakbym znajdowała się w dwóch ciałach jednocześnie. Jakbym miała dwie świadomości, a każda z nich inaczej odbierała sytuację...

Bo bałam się. Ale wokół było tak cicho i spokojnie...

No właśnie. Cisza. Idealna cisza, idealny bezruch. Spokój.

I w tym wszystkim płynące z każdego najdrobniejszego kamienia, z każdego zbłąkanego suchego liścia uczucie potęgi. Jej obezwładniający zapach, niesiony wraz z ciepłym, niemalże niewyczuwalnym wiatrem.

Nie wiedziałam, gdzie jestem, choć czułam podświadomie, że powinnam z czymś to miejsce kojarzyć. Powinnam, bo właściwie wyglądało dość znajomo. Być może widziałam je kiedyś na jakiejś fotografii?

Nie wiem. Mało mnie to obchodziło.

To było coś w stylu malutkiej bazy wojskowej w środku lasu. Starej, opuszczonej, nieużywanej od dawna... Mało co ogólnie przypominało tu bazę wojskową, ale jakimś nienazwanym zmysłem, z którego istnienia nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, wyczuwałam, że właśnie tym było to miejsce w czasach swojej świetności. Cały teren ogradzało nieco już zdezelowane ogrodzenie z pordzewiałej siatki, jego szczyt wieńczyły spirale kruszącego się w palcach ze starości drutu kolczastego. Grunt wylano jasnym betonem, w wielu miejscach popękanym przez lata zmieniającej się pogody i podczas walk z rozrastającymi się korzeniami pobliskich drzew. Miejscami ciężko było go dojrzeć przez zalegające grubą warstwą stare liście i sosnowe igły. Gdzieniegdzie porastał go mech, w kilku miejscach młode sosenki zdołały przebić jego grubą warstwę i całkiem elegancko się ukorzenić, ale ogólnie miałam wrażenie, że jak na coś starego, trzyma się całkiem nieźle. Nadal dałoby się tu wjechać samochodem, i to bez większych trudności. O ile oczywiście ruszyłoby się z miejsca starą, dwuskrzydłową bramę, bo ona, jak na ironię, zachowała się chyba najlepiej ze wszystkiego wokół. Budynki, rozsiane dziwnie nieregularnie i pozornie bez żadnego konkretnego planu, swoją walkę przegrały już dawno. W niewielu oknach widziałam jeszcze resztki szyb, ściany straszyły w kilku miejscach niezbyt inteligentnymi napisami i gołymi cegłami, wynurzającymi się spod odpadającego całymi płatami tynku. Kilku większych hal nawet nie tynkowano – choć wyglądały na dość solidne, a w tylko jednej dach zarwał się przez upływ lat, biła od nich jakaś swoista prowizoryczność. Gdzieś dalej, gdzie natura rozpanoszyła się na dobre, widziałam metalowy szkielet kolejnej konstrukcji, której najwyraźniej nigdy nie zdążono wybudować.

Podejrzanie mało było tu śladów ludzkiej bytności. Kilka napisów, kilka porzuconych butelek... i tyle. Nie wiem, skąd pojawiła się we mnie pewność, że ludzie musieli się tego miejsca bać.

To miejsce było stare. Być może przedwojenne. Tylko skąd ja to wiedziałam?

Było pusto. Było cicho. Było tak spokojnie, że aż miałam ochotę zatrzymać się na samym środku placu, zamknąć oczy, rozłożyć ramiona i po prostu rozkoszować się tym ciepłym powietrzem, wsłuchując w to, jak gwiżdże w pustych okiennych ramach i gałęziach drzew lasu. Chciałam...

Chciałabym być tam już na zawsze.

Ale poszłam naprzód, bo coś mnie tam intrygowało. Coś sprawiało, że nie byłam w stanie oprzeć się temu dziwnemu przyciąganiu, tej tęsknocie, odzywającej się uporczywym swędzeniem gdzieś pod żebrami. Uczucie było tak silne, że miałam ochotę unieść głowę do nieba, złożyć dłonie przy ustach i zawyć z całych sił, w nadziei, że to choć trochę pomoże. Nigdy jeszcze nie tęskniłam za czymś tak mocno. To tak cholernie bolało, jakbym miała się zaraz rozpaść...

No więc ruszyłam naprzód, mając nadzieję, że dziwne uczucie zaprowadzi mnie jak po nitce do miejsca, w którym mogłabym znaleźć ukojenie, czymkolwiek by było.

Minęłam niższy budynek. Rozglądałam się. Minęłam halę. Chciałam zajrzeć do środka, lecz nie byłam w stanie się do tego zmusić, zupełnie jakby coś mnie przed tym powstrzymywało.

Szłam... aż wreszcie znalazłam się w miejscu, w którym miała powstać nowa hala. Metalowe, pordzewiałe rusztowanie wyrastało z betonu w pozornie przypadkowych miejscach, dla wprawionego oka pewnie tworząc jakąś bardziej sensowną całość. Plac był właściwie niewielki – dwie inne hale, jedna otynkowana, a jedna z gołych cegieł, wznosiły się po jego obu stronach, stwarzając dość... zaciszną atmosferę. Coś w tym wszystkim było pięknego, spokojnego...

Piękna samotność.

Był tam.

Siedział na przewróconej betonowej kolumnie. Ubrany był zaskakująco nowocześnie – spodziewałabym się raczej czegoś z początku ubiegłego wieku, więc bojówki moro i gładki czarny podkoszulek nieco na chwilę zbiły mnie z tropu, lecz było w tym coś, co tak bardzo do niego pasowało, że po prostu nie umiałabym wyobrazić go sobie inaczej. Miał długie czarne włosy, sięgające mniej więcej do ramion, kilkudniowy zarost i miecz przewieszony niedbale przez plecy. Wysoki, bardzo dobrze zbudowany, na oko trzydziestoletni, może ciut starszy. Trzymał nieco zdezelowaną gitarę basową – zorientowałam się, że tym, co mnie tutaj przyzywało, była powolna melodia, którą wygrywał na dość kiepsko nastrojonym instrumencie. Kojarzyła mi się nieco z powolniejszą, kilka tonacji niższą bazą utworu Solitude Black Sabbath...

Zatrzymałam się. Trwałam w bezruchu, nie chcąc przerywać magii tej chwili. Bałam się choćby drgnąć. Chłonęłam wzrokiem scenę...

Tęsknota w moim sercu nabrała realnych, fizycznych form, okręciła się boleśnie i zaskamlała żałośnie, popychając mnie do działania. Ale ja tak bardzo nie chciałam tego przerywać...

Ta chwila była magiczna. Ten mężczyzna wyglądał jak żywe ucieleśnienie wszystkich moich najskrytszych marzeń. A ja, choć wciąż wiedziałam, że to jedynie cholerny sen, w jednej sekundzie pokochałam go całą sobą, całym swoim jestestwem... wszystkim tym, co kiedykolwiek miałam i mogłabym mieć.

To on. Wiedziałam, że to on był tym, do czego dążyłam, tym, czego szukałam przez całe swoje życie.

Uniósł powoli głowę, jakby usłyszał moje myśli. Cofnęłam się odruchowo kilka kroków, skuliłam, jakbym przygotowywała się do przemiany w wilka.

Spojrzał mi w oczy, nie przerywając granego od niechcenia motywu. Uśmiechnął się...

Miał ostre kły, a niemal białe tęczówki błysnęły na czerwono, gdy mnie zauważył. Uśmiech zaś bynajmniej nie był przyjemny...

Wyvern!

Wtedy właśnie zaczęłam uciekać. Zwyczajnie wzięłam nogi za pas, choć jedyne, czego tak naprawdę pragnęłam, to rzucić mu się w ramiona i pozwolić, by zapewnił, że już wszystko będzie dobrze. Że zostanie przy mnie, obojętnie co będzie się działo...

Nie został. A ja obudziłam się we własnym łóżku, zgrzana, przerażona, z bijącym szaleńczo sercem... i poczuciem pustki tak obezwładniającym, że właściwie od razu wybuchłam niemal histerycznym płaczem.

Ladon pojawił się błyskawicznie, dosłownie jakby wyrósł nagle spod ziemi. Zaspany, potargany, lecz przede wszystkim przerażony, skoczył od razu w moją stronę, przytulił mnie mocno, zaczął dopytywać, co się stało, i uspokajać mnie...

Nic nie powiedziałam. Zbagatelizowałam sprawę zwykłym „miałam zły sen” i dalej milczałam. Nie wiedziałam, jakich słów miałabym użyć, by nazwać coś takiego. Trochę się tego bałam. Bałam się, bo zupełnie nie wiedziałam, jak miałabym żyć dalej bez tajemniczego wyverna z mieczem... Tłumaczyłam sobie, że przecież on nie istnieje. Do cholery, to przecież tylko głupi sen, nic innego. Wymysł twojego zmęczonego, nieco zestresowanego ostatnimi wypadkami umysłu. Nic, o czym nie miałabyś w końcu zapomnieć. Nocny majak – może i bardzo wyrazisty, ale mało to takich w życiu miałaś? Sen. Nic innego.

Ale jeśli nie? W tym niby zwyczajnym śnie było coś takiego...

Szlag. Daj se spokój, dziewczyno. Bajki się nie spełniają. Być może to coś znaczyło, ale...

Nie wiem, w którym dokładnie momencie zagubienie i bezradność zamieniły się w złość. Udałam przed Ladonem, że czuję się już w miarę dobrze, lecz wcale nie położyłam się spać, tak jak mu obiecałam. Poczekałam, aż zamknie za sobą drzwi pokoju, i zapaliłam nocną lampkę, pewna, że w ten sposób poczuję się choć odrobinę lepiej. Pomogło. Wywołało jedynie złudzenie normalności, ale pomogło. Złudzenie jest w końcu lepsze niż nic.

Do rana siedziałam na łóżku, bezwiednie bawiłam się telefonem i próbowałam zrozumieć znaczenie snu. Jeśli świat chciał mi pokazać coś za jego pomocą, to co to takiego mogło być?

W ogóle prorocze sny? Cholera, przecież nie istnieje coś takiego. Owszem, wilkołaki mogą mieć przeczucia, mogą wyczuwać jakimś tam szóstym zmysłem, że dzieje się coś niedobrego – w końcu jesteśmy jak magnes na zjawiska niewyjaśnione i naszym zadaniem jest chronienie ludzi przed nimi – ale sny? To niedorzeczne. Moce wilkołaka i półdemona raczej nie powinny się tak pomieszać, by dać mi w pakiecie z życiem coś takiego. Pytałam kiedyś dziadka, czy to możliwe. Odpowiedź była jednoznaczna.

W dniu, który wstał po dziwacznej nocy, również było coś niewłaściwego. Gęste chmury zwieszały się nisko nad ziemią, przesłaniając słońce, a powietrze było tak gorące i wilgotne, że wysiłek sprawiało samo wciąganie go do płuc. Czułam się tak, jakbym brodziła w nim jak w gęstej zupie. Delikatny ciepły wiaterek miał zapach czegoś nienazwanego, od czego jeżyły mi się wszystkie drobne włoski na karku i przedramionach.

Coś się zbliżało. Coś, co niepokojąco przypominało atmosferę tuż przed magicznymi burzami...

Tak, zanosiło się na burzę. Siedziałam dosłownie jak na szpilkach, lecz im dłużej czekałam, tym miałam mocniejsze przeświadczenie, że upłynie jeszcze sporo czasu, zanim coś się wydarzy. Niepokój narastał, ale to nie była jego kulminacja. Do niej było jeszcze daleko...

Kurde, jak ta cała kulminacja będzie wyglądać, skoro już na wejściu czuję się tak, jakby coś miało mnie rozsadzić?

Czułam się po prostu beznadziejnie. Mięśnie bolały, jakby całe moje ciało szykowało się na to, co miało nadejść. Drżałam lekko od chęci przemienienia się w wilka. Ciężko mi było utrzymać skupienie, wzrok mimowolnie uciekał w stronę okna, ilekroć przestawałam się kontrolować. Jak na złość, Ladona gdzieś wywiało. Akurat gdy przydałaby mi się poważna rozmowa na temat zjawisk niewyjaśnionych...

Musiałam iść do szkoły. Siedzenie w domu, w dodatku samotnie, mogło być jeszcze gorsze od męczenia się w tłumie ludzi. A rodzicom i tak w razie czego wolałam nic nie mówić. Widzieli, że coś jest nie tak, ale lepiej nie niepokoić ich dodatkowo. Niby minęło pół roku, odkąd dowiedziałam się, że sprawy nadprzyrodzone są dla nich nieco mniej nadprzyrodzone, niż się spodziewałam, ale wciąż czułam się nieco dziwnie, gdy o tym z nimi rozmawiałam. Poza tym, co by to dało? Hej, cześć wam, ładny dziś dzionek, prawda? Pierwszą mam matematykę, czuję się jak maskotka wypatroszona przez psychopatycznego dwulatka i ogólnie chciałabym, żebyście schowali się w piwnicy tak na jakieś sześć godzin, nie będzie problemu?

Tak, trzeba było przejść się na lekcje, bo inaczej istniałoby dość spore ryzyko, że zamiast do świątyni nauki, przeszłabym się do psychiatryka.

Gdy tylko doczłapałam do mojej ulubionej podstawówki po tym, jak spóźniona do pracy mama niemal dosłownie wykopała mnie z samochodu na przystanku autobusowym, moje zdenerwowanie osiągnęło apogeum, przeradzając się w – za przeproszeniem – kurwielca z prawdziwego zdarzenia. A jak mam kurwielca z rana, po prostu nie umiem być sympatyczna. Nie umiem, i tyle. Często wręcz wyszukuję okazji, by dać komuś jakiś powód do zachowania się wobec mnie niewłaściwie, po czym mogłabym dać mu w pysk z w miarę czystym sumieniem.

Oj, ile ja bym dała, żeby akurat teraz Wiktoria postanowiła ponownie zaplątać mi się pod nogami... Albo taka Gabrysia ze swoją głupotą. Chociaż Gabrysi mimo wszystko szkoda, nie jej wina, że natura ją takim nikczemnym intelektem obdarzyła.

Weszłam do szkoły, potykając się wcześniej na schodach i zaplątując w klamkę drzwi, choć byłam niemal na sto procent pewna, że jest to niemożliwe. Poślizgnęłam się jeszcze na samym dole stopni prowadzących do szatni (w sumie to ciekawe na czym, skoro było idealnie sucho, ale już kij z tym) i wreszcie wcisnęłam się do zaciemnionej piwnicy.

Atmosfera panuje tutaj po prostu niepowtarzalna. Światła zawsze jest niedobór, jako że służąca zapewne również jako bunkier przestrzeń nie posiada okien. Ściany pokrywa stara jak oba światy brudnożółta farba o wysokim połysku, w miejscach, gdzie odprysła razem z tynkiem, urozmaicona plamami nierówno nałożonej szarej zaprawy. Matowej oczywiście. Gdzie się obejrzeć, widziało się setki wymalowanych markerem napisów – grypsów, idiotycznych wierszyków, autografów i przekleństw obrażających znane kluby sportowe. Moich też jest tam kilka, ale młoda i głupia byłam, gdy je robiłam... Sufit niemal całkiem pokrywają rury wszelkiego kształtu i rozmiaru. Uczniowie po prostu kochają się na nich huśtać – już nie zliczę, ile razy „za mojej kadencji” odwoływali lekcje i wywalali nas do domów, gdy kolejna osoba okazywała się na taką akrobatykę zbyt ciężka i urywała nie to, co trzeba. Boksy dla poszczególnych klas wydzielono pogiętą siatką ogrodzeniową, którą ktoś machnął na szaro, by prawdopodobnie nie rzucała się w oczy zjadająca ją rdza, i uzupełniono w kilku miejscach deskami po tym, jak komuś kawał tej siatki udało się zerwać. W kilku boksach na podłodze z wyślizganego lastriko położono metalowe kraty, najprawdopodobniej po to, by nikt nie wychlastał sobie ząbków, gdy jest mokro, ale weź na tym stań bosą nogą... Rany do kości właściwie gwarantowane.

Wtarabaniłam się do właściwego boksu, który dzielę z dwoma innymi klasami z powodu szeroko pojętego braku miejsca, jaki to zafundował nam w lepszych czasach mój ulubiony braciszek, puszczając z dymkiem poprzednią szkołę. Ze złością kopnęłam obłożone siatką drzwi, gdy bezczelnie złapały mnie za pasek torebki, prychnęłam pogardliwie, odruchowo pokazałam im zęby i wreszcie postanowiłam zmierzyć się z rozplątaniem węzła na reklamówce z trampkami na zmianę. Na cholerę ja ją zawiązywałam? Umie mi ktoś na to odpowiedzieć? Ja pierdzielę...

Aleś ty radosna z rana – dobiegło gdzieś z lewego kąta malutkiego pomieszczenia.

Kurde, człowieku, wyjrzyj na zewnątrz. Mam się z tego cieszyć? – parsknęłam ze złością, zdjęłam wreszcie botka na obcasie i pierdzielnęłam do zmasakrowanej reklamówki. Niższa o kilka centymetrów, zajęłam się sznurowaniem trampka...

Wyprostowałam się oniemiała i przypierdzieliłam głową w wieszak na kurtki.

A co wy tu robicie?! – wydarłam się, gdy już się upewniłam, że wzrok mnie nie myli. Siedząc na gołej podłodze, pod ścianą boksu czekali na mnie Quills, Jared, Collin i Embry.

Jak to co? Odwiedzamy naszą ulubioną przyjaciółkę. – Collin wyszczerzył się jak upośledzony.

Wyniuszyliśmy jakąś depresję. Przyszliśmy wyciągnąć cię na wagary – przetłumaczył Jared.

Nie mogliście zadzwonić? – jęknęłam, wywracając oczami. – Teraz jeszcze będą mnie z wami kojarzyć...

Nie odebrałabyś – przypomniał uprzejmie Quills.

Być może. Ale dlaczego tak nagle namawiacie mnie do złego? – Przeniosłam wzrok na Embry'ego. – I czy ty przypadkiem nie powinieneś teraz nieco spokornieć, żeby zdać w tym roku?

Świat się nie skończy, jeśli trzeci raz maturalną zrobię. – Wzruszył beztrosko ramionami.

Pogratulować podejścia. – Podniosłam torebkę z brudnej ziemi. – Niestety ja go chwilowo nie mogę podzielać. Idźcie sobie beze mnie.

Collin popluł się sokiem porzeczkowym, Quills upuścił telefon, na którym coś sprawdzał, a Jared wydukał z wytrzeszczonymi oczami:

Nie no, podmienili ją...

Nie podmienili mnie, tylko uświadomiłam sobie dość przykrą rzecz. – Skrzywiłam się, jakbym zjadła cytrynę, i milczałam chwilę dla zbudowania lepszego napięcia. – Zwróciliście może kiedyś uwagę na to, że jestem z tego fajnego rocznika, który kończy gimnazjum razem z młodszymi o rok? Przecież ja się za cholerę do żadnego liceum nie dostanę, jeśli nieco nie zmądrzeję.

A nie miałaś iść do technikum kolejowego przypadkiem?

Chętnie bym poszła, ale tak się złożyło, że najbliższe miałabym w Warszawie. Internat coś mi się nie uśmiecha. Więc zechcielibyście mnie chwilowo nie kusić? Naprawdę muszę iść na te cholerne lekcje.

Milczeli chwilę, patrząc na mnie z wahaniem, próbując upewnić się co do tego, czy aby na pewno sobie z nich nie żartuję, wreszcie jednak zaczęli podnosić się z miejsc i otrzepywać, szykując do wyjścia.

No nic, chcieliśmy dobrze – westchnął Quills, rozkładając bezradnie ramiona. – Ale na zebraniu się pojawisz?

W tej kwestii nic się nie zmieniło.

No to wieczorem na dworcu. Mamy sporo do obgadania. – Tym razem w jego czerwonych oczach błysnęło mi coś dziwnego, ale nie zdążyłam zapytać. – Widzimy się o dwudziestej drugiej.

Ale może chociaż w skrócie byś powiedział, o co...? – zawołałam za nimi, gdy byli już w połowie korytarza, ściągając na siebie połowę obecnych spojrzeń.

Wystarczy, że spojrzysz w niebo, to pewnie się domyślisz.

Pozwoliłam im odejść, skamieniała.

Okej. To chyba sprawa była znacznie poważniejsza, niż mogłabym się spodziewać. Skoro nie tylko ja to czułam...

Obleciało mnie zimno. Potarłam ramiona, starając się przegnać lodowaty dreszcz, lecz niewiele mi to dało. Zaczynałam się dusić w ciemnej szatni, wzięłam więc swoje rzeczy i wyszłam na korytarz bez dalszego ociągania. Ostre światło brzęczących jarzeniówek wbiło się tysiącem rozgrzanych do czerwoności szpil w przyzwyczajone do półmroku oczy.

Ludzie. Wszędzie byli ludzie. Radośnie uśmiechnięci, głośni, przeklinający, śmiejący się, pokazujący sobie coś na ekranach najnowszych smartfonów. Ludzie puści, bezmyślni i tak bardzo ślepi...

Wyjrzałam przez okno. Niebo ciemniało. Miałam wrażenie, że jest jeszcze gorzej, niż było przed ledwie parunastoma minutami. Chłopaki też to czuli. To nie było tylko moje urojenie...

A oni? A ten bezładny, bezrozumny i tak cholernie beznadziejny motłoch jest po prostu ślepy. Dlaczego mam chronić ludzi, skoro są tak głupi, by nie dostrzegać nawet najprostszych rzeczy? Dlaczego mam walczyć o ich dobro, skoro wszystko to dzieje się jedynie przez ich głupotę i ignorancję? Gdyby wreszcie otworzyli oczy, sami mogliby o siebie zadbać. Bo to nic trudnego...

Wiem, że kiedyś tak nie było. Kiedyś mieli w sobie więcej pokory wobec otaczającego ich świata. Kiedyś widzieli więcej, kiedyś czuli więcej... kiedyś myśleli, byli ciekawi i odkrywali, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Lecz w którymś momencie zapędzili się tak bardzo, że teraz coś, co choć odrobinę wykraczało poza granice ich zrozumienia, woleli zaszufladkować w skrzyneczce opatrzonej napisem: „zabobony i banialuki”. I zapomnieć. I każdego, kto starał się to zmienić, traktować jak kompletnego idiotę. Niegroźnego wariata, z którego można było się pośmiać, lecz nigdy uwierzyć mu na słowo. W świecie, w którym królowały matematyka, fizyka, smartfony i internet, nie było miejsca na coś takiego, jak magia i setki zagrożeń, które niosło ze sobą ignorowanie jej.

Ludzie stopniowo głupieją. Już są niemal na tym etapie, z którego nie będzie odwrotu. To ostatni gwizdek, by zmądrzeć, być może uratować przyszłe pokolenia przed wszystkimi tymi okropnościami, jakie niosła ze sobą ignorancja, ale... Ale przecież nikt się tak nagle nie obudzi. Oni wolą świat prosty i ułożony. Tak mocno go pragną, że zwyczajnie w niego wierzą, a w końcu łatwo jest przegapić coś, w czego istnienie się wątpi. Dla nich największą ambicją jest zrobienie sobie odpowiednio dobrego selfie, które mogliby wstawić na Instagrama, nowy status na Facebooku, ostatnia impreza u kogoś tam... Dobra fryzura, markowe ciuchy, szacun na dzielni. Potem rodzina, dzieci, wnuki... i koniec. I kolejne pokolenie przepada, nie wiedząc, że może istnieć coś więcej.

Kiedyś dostrzegano, gdy zbliżało się coś wielkiego. Może i większość nie potrafi nazwać odczuć, jakie ją opanowują, ale ludzie wcale nie różnią się w wyczuwaniu magii od wilkołaków. Dostrzegają pewne zjawiska, przeczuwają, że coś jest nie tak... lecz wolą odwrócić wzrok i zwalić złe samopoczucie na karb zmian pogody, zbyt niskiego ciśnienia, zbyt wysokiego ciśnienia i niedoboru witamin. A gdy już faktycznie czegoś nie pojmują, uznają, że to dzieło Boga, i przestają wnikać.

Jak oni mogą zachowywać się tak normalnie, podczas gdy mnie zaraz rozsadzi? Niczego nie czują? Kompletnie niczego?

Dusiłam się. Tony żelazobetonu wokół dosłownie blokowały mi oddech, a coś na zewnątrz przyzywało coraz mocniej z każdą chwilą. Było całkiem podobnie, jak wtedy w odwiedzinach u byłych sąsiadów...

Nie, ja za kolejną taką akcję serdecznie podziękuję. Jakoś mi się nie uśmiechało, że mogłabym być kolejnym wilkołakiem, któremu podczas magicznej burzy odwali. W sumie objawy zgadzały mi się z tą opowieścią od obcego stada...

Musiałam stąd wyjść. Chrzanić chęć dostania się do jakiegokolwiek liceum – jeszcze chwila, a naprawdę powstanie ryzyko, że z tych nerwów przemienię się w wilka przy wszystkich. Niby chciałabym, by ludzie przejrzeli na oczy, ale może nie w taki sposób...

Zadzwonił dzwonek. Wszyscy powoli rozchodzili się do swoich klas, cichły rozmowy, szeleściły wyciągane z plecaków podręczniki. Obserwowałam długi korytarz i łyse jarzeniówki na suficie, migające nieprzyjemnie zimnym światłem. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że wisiały podejrzanie krzywo. Pijani je zakładali, czy postsocjalistyczna konstrukcja zaczynała się przechylać? Niby powstała w latach pięćdziesiątych, wtedy raczej solidniej budowali, to jeszcze nie chwile chwały płyt żelbetonowych...

W pobliżu drzwi wyjściowych wciąż kręcił się dyrektor podstawówki, wyminięcie go graniczyło z niemożliwością. Na kij on tutaj sterczy? Nagle się zorientował, że obstawienie jedynego wyjścia może być dobrym sposobem na obniżenie odsetku wagarowiczów? Ale nie zorientował się, że za nim znajduje się jeszcze wejście do szatni? Gdyby ktoś był zdesperowany, przecież wyszedłby szatnią, na Boga... Niektórym logiczne myślenie często sprawia nadspodziewane problemy.

Kilku dresowatych gimnazjalistów kręciło się w pobliżu, mało dyskretnie zezując na nauczyciela i starając się w miarę wtopić w udających dorosłych ich rówieśników z podstawówki. Burdel w szkolnictwie dość mocno rzucał się w oczy, ale mnie nie obchodził szczególnie. Bardziej interesowała mnie konieczność zawrócenia na pięcie do szatni, przejścia przez nią tak, by nie zauważyła mnie zamykająca boksy na klucz pani woźna, i wyjście do przypominającego szpitalny przedsionka. Czyli przejście dyrektorowi za plecami i opuszczenie placówki edukacyjnej bez większych problemów.

Wyszłam na zewnątrz, jak najszybciej skierowałam się w stronę nowszego boiska i ziejącej na nim dziury w płocie, którą to w dawnych czasach wykorzystywałam jako skrót, gdy musiałam wracać do domu na pieszo. Okolicę znałam jak własną kieszeń, a nieograniczona grubymi ścianami budynku poczułam się o wiele lepiej. Wyglądało na to, że musiałam chwilę się przespacerować i zebrać myśli. Przepadnie mi pierwsza matematyka. Ach, jaka szkoda, prawda?

Szukać moich wilkołaczych przyjaciół mi się nie chciało. Jakoś wolałam im na razie nie tłumaczyć moich odbić. Wiedziałam, że wieczorem czeka mnie składanie pełnego sprawozdania z dziwnych przeczuć, ale do tego czasu może zdołam wymyślić, jak się za to zabrać. Teraz zdecydowanie nie byłam na to gotowa. A atmosfera ze snu wciąż trzymała mnie w swoich pazurach...

No więc wychodzi na to, że muszę przespacerować się pomiędzy blokami. Szczególnie smutno mi z tego powodu nie było. Dlaczego ja tak lubię bloki? To chyba nie jest normalne hobby.

To osiedle znałam dość dobrze – no bo gdzie indziej miałabym chodzić jeszcze w podstawówce na wagary? Nie było duże i przez chwilę miałam na nim też koleżankę, wiele razy więc się tędy siłą rzeczy szwendałam, zaglądając we wszystkie zakamarki i szukając czegoś ciekawego do roboty. Bloki wybudowano w tym samym okresie, co szkołę, były więc nieco solidniejsze od tych, w których sama mieszkałam – wzniesiono je bodajże z cegieł, jeśli dobrze kojarzyłam. Sama konstrukcja była bardziej przysadzista, okna nieco mniejsze. Biła od nich taka solidność, jak od starych kamienic, które trzymały się świetnie i po kilkaset lat. Ściany pomalowano na żółto i pomarańczowo – przez lata kolory wyblakły na tyle, by nie bić nachalnie po oczach, a sprawiać przyjemne, słoneczne wrażenie. Stały dość blisko siebie, lecz starczało miejsca dla starych drzew i placów wyłożonych sześciokątnymi betonowymi płytami, powyginanymi i pełnymi kolein przez dziesięciolecia tolerowania parkujących samochodów. Betonowe kwietniki, które inżynierom szalonego PRL-u zapewne musiały ładnie komponować się z otoczeniem, lecz mi nie pasowały zupełnie do niczego, kipiały obecnie nieco zasuszonymi chwastami i ogólnym zapomnieniem. Siedzące na ławeczce pod klatką schodową pijaczki posyłały mi ciekawe spojrzenia.

Nawet samochody były tu jakieś stare. Miałam wrażenie, jakby kompletnie wszystko zatrzymało się w latach przynajmniej siedemdziesiątych. Chyba nic się tu od tego czasu nie zmieniło.

Łaziłam tak chwilę, zaglądając we wszystkie dziury i myśląc o głupotach. Nie patrzyłam w niebo. Najważniejsze to nie patrzeć w zasnute niemal granatowymi chmurami niebo, pamiętaj.

Nie patrzyłam też na zegarek. Szczęśliwi czasu nie liczą, jak to mówią. Rodziców i tak miało do wieczora nie być, więc nawet nie zauważą, że zniknęłam. Ladon może trochę się spieni, ale niech się wypcha. Skoro rano raczył wyparować, to ja mu wyparuję teraz. Niech ma.

Gdy już złaziłam całe osiedle, wybrałam się w miejsce dość oczywiste, znając moje skrzywienia: nad tory kolejowe, biegnące tuż obok szkoły. W tym miejscu ciągnęły się czymś w rodzaju sztucznie utworzonego wąwozu – ściany przekopu były tak wysokie, że gdy stanęłam na szynie, nie widziałam niczego, co znajdowało się wyżej. Całkiem przyjemne uczucie. Trawa na górkach zieleniła się pięknie w świetle pochmurnego dnia. Miałam wrażenie, jakbym szła długim tunelem. Oczywiście nasłuchiwałam, czy nie nadjeżdża żaden pociąg, w końcu jakoś tak nie wypadało zginąć rozjechaną przez swoją najważniejszą pasję, ale nie przejmując się szczególnie, ruszyłam torem przed siebie. Chciało mi się spacerować. Może wspominać. Często napadały mnie takie bardziej melancholijne nastroje, podczas których lubiłam mocniej skupić się na rozpamiętywaniu tego, jak było dawniej. Przeszłość zawsze była dla mnie ważna. Może i nie lubiłam jej w takiej formie, w jakiej uczyli w szkołach na lekcjach historii, ale zawsze uważałam, że to właśnie ona stanowi nas takimi, jakimi jesteśmy. Nie każdemu wychodzi to na dobre, jak widać, no ale...

Historię trzeba szanować. Należy o nią dbać, chronić i przedstawiać w swojej prawdziwej formie, obojętnie jaka by nie była. Gdyby nie historia, nie byłoby nas, mówiąc w dużym skrócie. Każda historia jest ważna. To te wydarzenia są dla nas przestrogą i drogowskazem w tym, jak powinniśmy budować świat. Nawet takie drobnostki, jakie dzieją się w życiach zupełnie zwyczajnych ludzi. A może zwłaszcza one.

O, na przykład po swojej lewej stronie miałam domek. Maleńkie gospodarstwo ulokowało się niemal na samej krawędzi nasypu. Drewniany budyneczek i walącą się szopę otaczał drewniany płot rodem z dziecięcego rysunku, wielka wiśnia o bielonym pniu zwieszała się nad niemal całym podwórzem, dając przyjemny cień. Słyszałam gdakanie kur i poszczekiwanie niewielkiego psa. Pamiętam, jak jeszcze w młodszych czasach podstawówki uciekaliśmy z lekcji i przychodziliśmy tutaj, by kraść pełne garście owoców. Mieszkający w maleńkim domku staruszkowie czasem na nas krzyczeli, lecz teraz mam wrażenie, że robili tak jedynie dla zasady, bo jakoś brakowało im w tym przekonania. Prawdopodobnie nie mieli nikogo – wizyty dzieciaków mogły być ich jedyną rozrywką.

I dla mnie to wspomnienie jest ważne. Pielęgnuję je, chronię jako swoją prywatną historię. Żyję przeszłością. Wiem, że nieraz wcale nie wychodzi mi to na dobre, a brzmi z pewnością absurdalnie, ale... nic nie poradzę na to, że taka właśnie jestem. Nienawidzę współczesnego świata przez to, że zupełnie nie szanuje takiej drobnej, zwyczajnej historii. Niby mamy obsesję na punkcie przeszłości, ciągle rozpamiętujemy dawne wydarzenia i praktycznie codziennie mamy święto narodowe, ale z drugiej strony bez mrugnięcia okiem wyburza się zabytkowe kamienice, bo bardziej opłaca się w ich miejsce postawić nowoczesne bloki. Tak mnie to denerwuje, że czasem nie mogę aż przez to spać. Najbardziej chyba rozkłada mnie to, że właściwie jestem w tym bezsilna. Żyję, widzę to, wiem, że jeszcze trochę, i nie będzie czego ratować, a kompletnie nic nie mogę z tym zrobić. Nie chcę takiego świata. Nie chcę świata z funkcjonalnego plastiku, który interesuje jedynie to, co wygodne i przydatne. I, cholera, chyba jestem w tym odosobniona.

Gromadzę stare przedmioty. Wiem, to już zaczyna zakrawać na chorobę psychiczną, ale przysięgam, nie mam ich jakoś szczególnie wiele. Po prostu uważam, że staromodna maszyna do pisania, przedwojenna książka czy nawet głupia łyżka do butów z rzeźbioną rączką są może niepraktyczne i mało przydatne, lecz służyły dobrze tyle lat, że zwyczajnie głupio przeznaczyć je na śmietnik. Mam do nich szacunek, bo wiem, ile rąk ich przede mną dotykało, ile tych drobnych ludzkich historii może się w nich czaić...

Przechowuję historię dla siebie. By mieć kiedyś swój azyl, swój balsam dla duszy, gdy świat stanie się w końcu całkiem plastikowy. Choćby najpiękniejszy, każdy nowy przedmiot ma dla mnie o wiele mniejsze znaczenie, niż takie drobnostki, jakich używali w młodości moi dziadkowie.

Może i jestem wariatką, ale zaskakująco mi z tym dobrze.

Nie wiem, ile tak szłam. Zupełnie nie wiem. Przestałam zwracać uwagę na cokolwiek poza swoimi myślami. Nie zauważyłam upływającego czasu. Nie zauważyłam, kiedy to coś, co się kumulowało, osiągnęło wreszcie swój szczyt, na który to miałam tak uważać.

Przebudziłam się – inaczej nie potrafię tego nazwać. Po prostu w pewnym momencie rzeczywistość spadła na mnie jak kubeł lodowatej wody, wyrywając z sennego zamyślenia i rzucając prosto w ciemność, strach, zagubienie... i coś, czego nie umiałam nawet nazwać, a co było tak przerażające, że aż niemal zaczęłam krzyczeć, gdy tylko zdałam sobie sprawę z jego obecności.

Było już zupełnie ciemno. Noc podeszła do mnie cicho i niepostrzeżenie, jak rasowy złodziej podkradając poprzednie godziny i zostawiając w ich miejsce czarną, lepką pustkę. Znajdowałam się pośrodku jakiejś równiny, wciąż na torach kolejowych. Widziałam niewiele, lecz domyślałam się, że to jeden z nieużytków, jakie otaczały miasto ze wszystkich stron. Zdrewniałe łodygi zasuszonych chwastów wokół stukały na delikatnym wietrze.

Wiatr był niemal niewyczuwalny, lecz tak lodowaty, że wystarczyło jego delikatne muśnięcie, by przeniknąć mnie bolesnym zimnem do szpiku kości.

Spięłam się gwałtownie, nieco obniżyłam na nogach, gotowa w każdej chwili przemienić się w wilka. Coś się zbliżało – coś wielkiego, potężnego ponad wszelkie pojęcie... tak podobnego do tego czegoś, co towarzyszyło poprzednim magicznym burzom. Zagrzmiało – a może to zadrżała ziemia? Gdzieś na horyzoncie widziałam majaczące ostre światła miasta, lecz coś trzymało mnie w miejscu, choć o niczym nie marzyłam tak mocno, jak o tym, by puścić się rozpaczliwym biegiem w ich stronę.

Niebo gdzieś daleko po drugiej stronie widnokręgu przecięła niepozorna błyskawica. Znowu zagrzmiało, tym razem nie miałam wątpliwości, ale ziemia naprawdę drżała – czułam to tak wyraźnie, że mało brakło, a straciłabym równowagę i przewróciła się w ostry tłuczeń. Sieć trakcyjna nad moją głową zastukała delikatnie, dźwięk niósł się przedziwnie po pustej równinie.

Oprócz niego nie słyszałam nic więcej. I chyba to ostatecznie sprawiło, że wpadłam w panikę. Taką godną blondi z kiepskich filmów akcji, skoro szkolne trampki zdążyłam wcześniej zmienić z powrotem na te cholerne botki, które może i poprawiały moje walory wizualne, lecz motorycznych już z pewnością nie.

Noga poleciała mi na bok, gdy poślizgnęłam się na betonowym podkładzie. Zaklęłam w głos, aż poszło echo, i wyrąbałam się na szynę, nie zdoławszy odzyskać w porę równowagi. Kolejny raz zagrzmiało, nie myśląc więc wiele o bólu prawdopodobnie zwichniętej kostki, przemieniłam się w wilka, złapałam torebkę w kły i puściłam się rozpaczliwym biegiem w stronę miasta. Byle by do światła, do cywilizacji... Cywilizacja miała to do siebie, że wszystko, co niewyjaśnione, w jej obliczu bladło i malało znacznie.

Gdy znalazłam się na wysokości małego domku, atmosfera gwałtownie się zmieniła. Groza rozwiała się jak ręką odjął, powróciły normalne odgłosy, dziwne napięcie odpuściło. Zupełnie jakbym przekroczyła jakąś niepisaną granicę, poza którą magia zwyczajnie nie miała prawa wstępu...

Sierść na karku jednak za nic nie chciała mi się wygładzić. Potężne serce w wilczej piersi biło tak mocno, że aż niemal sprawiało ból, a z naprzeciwka zbliżały się światła pociągu. Dłuższą chwilę zajęło mi, zanim uświadomiłam sobie, że wypadałoby zejść mu z drogi. Wiele nie myśląc, wspięłam się na nasyp po swojej lewej stronie, zapewne doskonale widoczna dla pasażerów przejeżdżających wagonów.

Co to było, do jasnej cholery? Co właśnie się stało?

I dlaczego znowu w głowie siedział mi posępny gitarowy motyw grany przez wyverna z mojego snu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz