poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Rozdział 7

Dzisiaj wielki dzień: wreszcie wracamy na prześliczne łono naszej ukochanej inaczej szkoły, którą mój ulubiony braciszek swego czasu zjarał, dając upust niezrozumieniu i swej młodzieńczej frustracji. Obudziłam się podekscytowana, ciekawa... jakaś taka pozytywnie tym nakręcona. Intrygowało mnie, jak to wszystko będzie się prezentować po ogólnym remoncie, jak ludzie będą zachowywać się po wielkim powrocie, czy ktoś będzie wspominał rzewnie o tragedii, jaka nas spotkała, czy raczej wszyscy pominą ją milczeniem, woląc udawać, że nic takiego się nie wydarzyło?

Chyba jestem zbyt ciekawska. Najchętniej każdego z osobna bym przesłuchała, żeby wiedzieć, co o tym sądzi. Z jednej strony szkoda, że półdemony nie umieją czytać w myślach. Może i normalne zdołałyby się tego nauczyć, z tego, co mówił Ladon, ale jakoś wątpiłam, żeby mi miało się to udać. Jestem tak niemagiczna, jak to tylko możliwe. W moim przypadku zdecydowanie przeważyły wilkołacze geny.

Wracając. Ja sama, choć podekscytowana, uczucia co do powrotu miałam raczej mieszane – na swój sposób zdążyłam się przyzwyczaić do tego nieoczekiwanego zdegradowania do podstawówki. Być może była to wina mojego poczucia humoru, bo gdziekolwiek się w niej nie obróciłam, widziałam coś, co wywoływało u mnie dziki napad śmiechu, więc i szkolne życie z trwaniem na nudnych lekcjach toczyło mi się jakoś lepiej. Sama nie wiem. Przywiązałam się i tyle. Spędziłam w tamtej smutnej szkółce sześć lat swojej równie smutnej egzystencji, czasem jeszcze za nią tęskniłam, a takie wylądowanie tam na powrót jawiło mi się jako coś w stylu daru od losu. Z jednej strony rozumiem, że wywalenie nadprogramowych uczniów było tam priorytetem, ale i tak nie mogę pojąć, z jakiego powodu nie mogliśmy wytrzymać do końca roku szkolnego, do którego wcale nie pozostało tak wiele czasu. Tak to zrobili nam kompletny burdel właściwie tuż przed egzaminami gimnazjalnymi. Nie no, całkiem mądrze, nie powiem.

Ech, trochę będzie mi brakować tego gnieżdżenia się w ponad pięćdziesiąt osób w jednej klasie i przekrzykiwania się, kto już daną rzecz omawiał, a kto jeszcze nie ma o niej pojęcia.

No ale co poradzić, kiedyś ta ponowna przeprowadzka musiała przecież nastąpić. Z niechęcią, ale i pewną nostalgią przywitałam częściowo obite klinkierem w wyjątkowo nieapetycznym kolorze mury, wyżej urozmaicone odświeżoną wersją kolorystyczną z poprzedniego wcielenia. Z jednej strony się za tym wszystkim stęskniłam, ale z drugiej odrzucało mnie od tej nietrafionej tęczy jeszcze mocniej, niż wcześniej... Wciąż miałam jakąś tam płonną nadzieję, że tym razem sprawą zajęli się odrobinę mądrzejsi architekci i przynajmniej środek przestał wreszcie straszyć, ale gdy wślizgnęłam się do zaludnionego wnętrza, przekonałam się, że nie miałam na co liczyć. Odtworzyli idealnie to, co było przed pożarem. Hurra. Dlaczego oni zawsze do kierowania takimi projektami muszą wybierać daltonistów?

A zresztą... Może pomyśleli, że tak fajniej będzie małym dzieciom? Od przyszłego roku skutkiem deformy edukacji mają podobno wywalić gdzie indziej liceum, a to mianować podstawówką z prawdziwego zdarzenia. Trochę to smutne będzie dla tych biednych ośmiolatków – tę szkołę od zawsze uważano za swoistą hodowlę rasowego dresiarstwa, które dla pałętających się pod nogami dzieci nie było zwykle szczególnie uprzejme. Ośmiolatki też pewnie nie będą szczególnie uprzejme, gdy nauczą się nowych zachowań od starszych przyjaciół. Na kij oni wymyślili ten cały burdel? Mi całkiem przyjemnie było w gimnazjum. I naprawdę mi źle na myśl o tym, że prawdopodobnie będę mieć czteroletnie liceum, choć sobie na to nie zasłużyłam. Ja pierniczę, rok dłużej w szkole będę musiała siedzieć, bo się tak partii rządzącej umyśliło. Gdybym ja dostała w swoje ręce tego, kto to zaordynował, to gwarantuję, że nie byłoby nawet z czego go poskładać, żeby jako tako w trumnie wyglądał...

A może by to wszystko olać i faktycznie do tego technikum iść? Rodzice pewnie nie byliby zachwyceni, ale jeśli zdołałabym być wystarczająco przekonująca, to może by mi jakieś ładne mieszkanko wynajęli, zamiast wysyłać do internatu, to bym przynajmniej spędziła te wydłużone lata w sposób w miarę pożyteczny. Jakoś bym się przemęczyła, gdybym normalne przedmioty miała przeplatane ciekawszymi...

Ale okej. Najpierw trzeba jeszcze zdać trzecią gimnazjum. Nie wybiegajmy przed fakty, równie dobrze mogę nigdzie się nie dostać. Nieco za późno się skapnęłam, w czym problem, by móc tak na hurra poprawić wszystkie stopnie. Całkiem możliwe, że jeszcze przynajmniej rok przekibluję w domu, pasożytując na rodzicach i przesypiając całe dnie...

Szlag, nie, nie uczę się. Ładnie ta opcja brzmi. Tylko co potem? Maszyniście matura jednak potrzebna... Czy nie?

No to witajcie – mruknęłam w kierunku czerwonych podłóg i pomarańczowych kolumienek hallu, gdy już uznałam, że przypatrzyłam się im wystarczająco. Prawie staranowałam wyjątkowo zasuszonego dresika, skręcając gwałtownie na schodki do szatni. Obejrzałam się na niego z politowaniem, słysząc, jak brzydko mnie określił, pokręciłam głową na znak, że lepiej dla niego byłoby, gdyby zamilkł, i spokojnie ruszyłam do swojego boksu.

A nie, jednak coś się zmieniło. Prawie oniemiałam, gdy wlazłam do szatni.

Wspominałam coś o tym, że szatnia do nowoczesno-kolorowo-radosnej pozostałej części nigdy nie pasowała? Jeszcze niedawno wyglądała jak relikt wyciągnięty żywcem ze starej tysiąclatki: ściany pomalowane żółtą farbą o wysokim połysku, mało światła i zapach mokrej ścierki unoszący się ze wszystkich kątów. W sumie całkiem mocno przypominała tę z mojej podstawówki, choć dopiero co tak sobie z niej żartowałam. Nie rozumiałam, dlaczego tak wyglądała, bo budynek jest bardzo nowy i zwyczajnie nic nie zdążyłoby się samo z siebie zestarzeć na tyle, by aż tak odstraszać swoją aparycją, ale takie pozostawały fakty. A teraz... Ściany do połowy machnięto na szaro, by wyżej uzupełnić sterylną bielą. Podłogę wyłożono doskonale równym linoleum, a siatkę oddzielającą boksy wyprostowano i uczyniono zieloną, co w sumie nie pasowało zupełnie do niczego, ale wyglądało całkiem ładnie. Światła pojawiło się więcej, choć w niektórych miejscach i tak niewystarczająco. W taki mnie to wprawiło szok, że dłuższą chwilę nie byłam w stanie przekroczyć progu. Ruszyłam się dopiero gdy wydarł się na mnie sympatyczny dresik, którego przed momentem niemal zrzuciłam ze schodów. Sklęłam go równie porządnie, aż się większość osób w pobliżu obejrzała, prychnęłam z oburzeniem coś bliżej nieokreślonego, zapowietrzając się na sam koniec, i poszłam w swoją stronę, dumnie wyprostowana.

Bardzo mnie ciekawiło, co jeszcze mogło ulec metamorfozie, korzystając więc z tego, że zostało jeszcze sporo czasu do dzwonka (aż nie mogłam uwierzyć, jak to możliwe, że pojawiłam się tutaj tak wcześnie), postanowiłam przespacerować się po budynku i poszukać następnych nowości. Skoro szatnię aż tak zmienili, to mogli wprowadzić jeszcze jakieś modyfikacje. Kto wie, może pomieszczenia klasowe też pomalowali w jakieś normalniejsze kolory?

Cała szkoła dzieli się na kilka sektorów, z których każdy wyróżnia się nieco konstrukcją i kolorystyką. Pierwszy sektor był nazywany zielonym, bo właśnie w takiej tonacji utrzymano część ścian na korytarzu i dodatków, takich jak poręcze schodów, okienne ramy czy oparcia niewygodnych ławek, które większość uczniów i tak ochoczo zamieniała na siedzenie na podłodze. Klasy są tam żółte, jakieś delikatne, nienachalne. Właściwie najlepsze ze wszystkich. Zawsze jakoś najlepiej czułam się właśnie tam. Sektor zielony charakteryzuje się też tym, że jego część przylegającą do sektora czerwonego przemieniono na tak zwany salon – wnękę z ławeczkami, kwiatkami i przeszkloną ścianą, przez którą uczniowie mogli powzdychać sobie do nie tak znowu odległej wolności.

Sektor drugi, czyli czerwony, jest właśnie tym pięknym okrągłym hallem z wielkim balkonem, pomarańczowymi kolumienkami rodem ze skupu złomu, czerwoną podłogą, na której pastowanie idą podobno niesamowite pieniądze, i schodami, pod którymi ulokował się szkolny sklepik. Podobno całkiem dobrze w nim karmią, ale przyznaję się bez bicia, że jeszcze nigdy się tam nie zaopatrzyłam. Kolejki zawsze są takie, że trzeba chyba dysponować jakimś specjalnym talentem, by w nich wytrwać (lub wepchnąć się, jak co odważniejsi, co przy moich gabarytach wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać), więc w żarełko zaopatruję się w domu. Lub podczas wagarów. Ile to już razy wyżarłam wszystko, co miałam, jeszcze podczas pierwszej lekcji i musiałam biegać po okolicznych sklepach w poszukiwaniu ratunku, to nie zliczę. Klasy są tutaj zimno-niebieskie i natychmiast człowiekowi chce się w nich spać.

Następny jest sektor żółty. Wygląda właściwie jak lustrzane odbicie zielonego, z tym tylko, że atmosfery w nim salonem nie urozmaicono. Klasy w środku machnięto na jakiś taki beznadziejny odcień zieleni, od którego w ciągu kilku minut zaczyna człowieka głowa boleć. Ja serio nie wiem po co – naprawdę wszystkie pomieszczenia nie mogły być takie jak w pierwszym sektorze?

Ostatni jest sektor sportowy. Niebieski. A właściwie morsko-błękitny w taki sposób, że nawet w środku lata ma się tam wrażenie, że jest kilka stopni poniżej zera. Sal gimnastycznych mamy kilka, z czego tylko jedna nie jest okrągła, a szatni pod dostatkiem, choć zwykle otwarta jest tylko jedna.

Całość na zdjęciach satelitarnych najbardziej ze wszystkiego przypomina mi... swastykę. Sektor drugi – czerwony – jest jakoś tak pośrodku, a pozostałe odchodzą od niego promieniście. Tak jest, Leah nie ma skojarzeń poprawnych politycznie. Niestety. Sorry, taki mamy klimat.

Tak, a w tych wszystkich kolorach jest to, czego nie lubię najbardziej: uczniowie. Głośny, oczojebnie kolorowy motłoch bez zainteresowań i z ambicjami rzędu piątki z matematyki i imprezy u kogoś, z kim warto się zadawać, by mieć szacunek i poważanie w stadzie. To już pozostawię bez słowa komentarza, bo zawsze mi ciśnienie skacze, gdy zaczynam rozważać, jacy to beznadziejni są ludzie w moim wieku. Tylko wiarę w jakąkolwiek przyszłość wtedy tracę.

Przeszłam się po całej szkole, zaglądając we wszystkie zakamarki i nie przejmując jakoś szczególnie tym, że powinnam raczej pospieszyć się na chemię. Dzwonek zadzwonił, wszyscy rozeszli się do klas... Ja tylko się rozejrzałam, czy aby na pewno nie rzucam się komuś w oczy, i kontynuowałam spacer jak gdyby nigdy nic. W sumie ani razu w życiu jeszcze nie spędzałam wagarów w szkole. Może dowiem się czegoś nowego... Podobno nowe doświadczenia rozwijają intelekt.

No więc spacerowałam sobie i szukałam nowości, lecz po początkowo rozbudzonej wyglądem szatni nadziei stopniowo niknęły wszystkie ślady. Cała reszta wyglądała na stuprocentową kopię tego, jak wyglądała wcześniej. Nieco rozczarowana, zadekowałam się w końcu w wąskim korytarzyku, jakim szło się do sektora sportowego, i oparłam się o parapet, wyglądając przez okno na tak zwane podwórko. Podwórko miejscem jest dość oryginalnym – to pofałdowany i wręcz wołający o równiarkę placyk w sercu połączonych podobnymi korytarzykami budynków sportowych, w większości okrągłych, jak wspominałam. Swego czasu nauczyciele wykorzystywali to jako parking, dopóki nasza zawsze przesadnie radosna dyrektorka nie zamontowała szlabanu, do którego podnoszenia tylko ona ma pilot. No i teraz, tak samo jak pilot, parking ma tutaj tylko ona. Całkiem to bezczelne, nie uważacie?

Całe podwórko wygląda zabawnie, bo oprócz tego, że pofałdowane, jest też wyłożone tym cudownym klinkierem w kolorze ciepłej sraczki, który można zobaczyć do pewnej wysokości na zewnętrznych ścianach. Serio – wszystkie budyneczki tutaj pokryto nim równomiernie. Ziemię też. W sumie nigdy nie pomyślałabym, że można ziemię wykładać klinkierem, ale architekci byli widocznie na tyle zdolni, że tu im się udało.

A nie, jednak coś się zmieniło. Na podwórku swego czasu znajdowała się przezroczysta plastikowa rura – pozostałość po remoncie dachu z zeszłego roku. Rura była na tyle stabilna i szeroka, że mniej inteligentne jednostki społeczne (Quills i Embry na przykład) wykorzystywały ją jako zjeżdżalnię. Też kiedyś chciałam, ale gdy zobaczyłam, jak wąska i chybotliwa jest drabinka, którą dostawali się na dach, uciekłam niemal w podskokach. A już zwłaszcza gdy przerwę później zaplombowali Setha w rurze na całą godzinę tak, że sam nie mógł wyjść. Nie mam zbyt inteligentnych przyjaciół, ale śmiesznie się na nich w takich momentach patrzyło. Teraz rurę sprzątnęli. Pewnie wreszcie się personelowi szkolnemu znudziła. Lub dyrektorka kolejny raz przerysowała sobie o nią swoją ogniście czerwoną alfę romeo.

Zadzwonił kolejny dzwonek, kolorowy motłoch wylał się głośną falą na równie kolorowe korytarze, krzycząc i popychając się nawzajem. Westchnęłam z bólem, zebrałam się z parapetu i spokojnie odeszłam w kierunku właściwej klasy. Dobra, jedną godzinkę mogłam sobie odpuścić, zwłaszcza że babka od chemii i tak mnie z niewiadomych przyczyn tak nie cierpi, że moja nieobecność pewnie była jej mocno na rękę, ale lepiej nie przesadzajmy. Na wychowawczyni trzeba w miarę dobre wrażenie robić, żeby w razie czego zaoferowała pomoc w przepchnięciu się na dobrą miejscówkę w liceum. To znaczy, na jakąkolwiek miejscówkę w liceum. Poza tym, to i tak miała być godzina wychowawcza, więc co mi szkodzi...

A kij. To nie była wychowawcza. Jak zwykle, nasza ulubiona nauczycielka zasłoniła się rzekomymi zaległościami w programie, posadziła nas prosto, rozkazała się skupić i wzięła się za prowadzenie normalnego polskiego. Jak można się łatwo domyślić – zaległości wcale nie mieliśmy, więc w razie czego wzięła się do omawiania programu z pierwszej klasy liceum. Z poziomu rozszerzonego tak na oko. Zarąbiście.

Co miałam zrobić? Wyciągnęłam swój zeszyt do wszystkiego i wzięłam się za bezmyślne przepisywanie z tablicy rozbudowanej tabelki, która „koniecznie ma znaleźć się w zeszytach i głowach”. Nabrałam już do podobnych rzeczy taką wprawę, że robię to niemal w zupełnym odłączeniu od mózgu – ręka zapisywała kolejne słowa, a umysł błądził gdzieś, roztrząsając bardziej palące dylematy. Takie na przykład, jak magiczne burze, martwe wilkołaki i to dziwne coś, co czułam do własnego brata, a czego nie powinno być, jeśli nie chciałam zostać uznana za wariatkę z rodzaju tych, które hospitalizuje się już przymusowo. Dodatkowo denerwowałam się okropnie – z jednej strony obserwowała mnie z niewiadomych przyczyn wciąż trzepocząca rzęsami Gabrysia, a z drugiej siedzący na parapecie gołąb. W zmowie z nią był, czy co? Aż nie wiedziałam, do którego z nich powinnam zacząć robić miny, by się wystraszyło.

Zastanawiałam się nad ilością wyjść ewakuacyjnych w budynku. Wiem, temat taki sobie, zwłaszcza jeśli pojawił się w kontekście kolejnej magicznej awantury, ale nic nie mogłam na to poradzić – przyszło mi to na myśl, gdy tylko mocniej skupiłam się na osobie Ladona, a więc i pożaru. No bo tych wyjść jest całkiem sporo. Z jednej strony to całkiem fajnie, bo dookoła szkoły biegnie spora bieżnia – teren jest ogrodzony, więc podczas upałów można pootwierać drzwi, żeby się wietrzyło – ale coś tak mam wrażenie, że architektom niekoniecznie o to musiało chodzić. Może oczami wyobraźni podczas rysowania projektów zobaczyli mojego braciszka z pochodnią w ręce?

Ech. Właściwie to nigdy nie pytałam, jakim cudem Ladonowi udało się puścić z dymem tak duży budynek, by został z niego tylko poczerniały szkielet, a całkiem ciekawa ta kwestia. Żeby użyć odpowiedniej ilości mocy, powinien mieć pod ręką mnie, a i tak chyba nawet ze mną byłoby mu ciężko – ogień to dziedzina magii, nad którą stuprocentowo panują tylko wyverny. Więc magię można chyba wykluczyć. Zapalniczka jest jakaś taka zbyt mała, a pochodnia zbyt poetycka, a ten gamoń przecież poezji za cholerę nie rozumie. No poza tym – coś takiego jedną pochodnią? Kurde, muszę go o to spytać.

Ogólnie o wiele rzeczy muszę go spytać. O to, dlaczego ostatnio znika na całe godziny, co tak naprawdę dzieje się z moimi uczuciami i czy on też to czuje... Nie, o to nie spytam. Lepiej nie zaczynać tematu. To chyba zbyt skomplikowane i... niemożliwe. Z jednej strony tak cholernie się tego boję, tak bardzo pragnę, by okazało się, że to jedynie efekt stresu – dużo się ostatnio działo, więc niczym dziwnym by było, gdybym pogubiła się we własnych emocjach – ale z drugiej... nie marzę o niczym innym prócz tego, by on też to czuł. To chore, prawda? Tak nie powinno być...

Ale takie rzeczy się przypadkiem nie zdarzały? Nad uczuciami dość ciężko zapanować. A zwłaszcza gdy okupi je podobno typowa dla półdemonicznych rodzeństw magia. Zresztą u ludzi też były takie incydenty, nie?

Co z tego, że były. Gdyby ktoś się dowiedział, to w oczach wszystkich wokół byłabym z marszu skreślona.

No i tak mi się lekcja ciągnęła. Nauczycielka wyżywała się na tablicy, ja cierpliwie czekałam, aż skończy, zamalowując kratki w zeszycie, Gabrysia trzepotała na mnie rzęsami, gołąb spoglądał na mnie tak, jakby się zastanawiał, w jakim sosie będę najsmaczniejsza, a myśli leciały luźnym ciągiem. Czas dłużył się niemiłosiernie.

Chyba zaczynałam przysypiać z otwartymi oczami. Nie mogąc się powstrzymać, ziewnęłam tak szeroko, że aż coś strzyknęło mi w zawiasach... i wtedy ciszę rozdarł głos polonistki:

No, w takim razie trzecią kolumnę na ochotnika uzupełni Leah. Zadanie bardzo ją znudziło, więc pewnie świetnie zna rozwiązanie.

O w mordę.

Chwilę siedziałam w ławce z wyjątkowo tępym wyrazem twarzy, nie mogąc uwierzyć, że to było do mnie.

Chodź, zapraszam. – Kobieta skinęła zachęcająco i wyciągnęła w moją stronę dłoń z resztką kredy.

Ale ja bardzo nieczytelnie piszę na tablicy – palnęłam, zanim wymyśliłam cokolwiek lepszego.

Jezu, jak ja chciałabym być kotem. Mogłabym sobie rzygnąć na zluzowanie atmosfery i po prostu odejść w diabły, nie przejmując się niczym.

Leah, czekamy!

Bardzo powoli wstałam z miejsca, przesadnie dokładnie wsunęłam po sobie krzesło i ruszyłam pod tablicę najwolniej, jak tylko się dało bez budzenia podejrzeń. Przedłużałam jak mogłam, mając głupią nadzieję, że dzięki temu nie wyrobię się przed dzwonkiem i mi się zwyczajnie upiecze. Jaka szkoda, że gdy przed chwilą patrzyłam na zegar w telefonie, miałam do końca lekcji jeszcze jakieś pół godziny.

Wzięłam potulnie kredę i stanęłam przodem do tablicy, czując na plecach rozbawione spojrzenie nauczycielki. Ja pierdzielę, ta cholerna tabelka dotyczyła rodzajów dramatu średniowiecznego. Skąd ja niby mam wiedzieć, czym charakteryzuje się moralitet, skoro pierwszy raz na oczy widzę tę nazwę?

I jak tam? – Polonistka zajrzała mi przez ramię z po prostu bezczelnym uśmiechem. Ta mina mówiła jasno: „jak podobają ci się tortury? Czy jesteś już gotowa na publiczne ośmieszenie?”. – Znasz odpowiedź? Nie mamy całego dnia.

Zastanawiam się, jak ładnie ubrać to w słowa – odparowałam. Cholera, pogrążam się coraz bardziej, jak babcię kocham.

Uniosłam rękę. Już miałam zacząć pisać pierwsze, co przyjdzie mi na myśl – czyli to, czego na chłopski rozum brakowało w opisach poprzednich gatunków – gdy drzwi klasy otworzyły się tak gwałtownie, że aż prawie krzyknęłam. Odskoczyłam, upuściłam kredę, złapałam ją w ostatnim momencie i wpadłam w szafkę ze stojakiem na mapy. Na szczęście wszyscy skupili się na powitaniu jak zwykle przesadnie radosnej dyrektorki, więc nikogo nie zainteresowało, gdy zaczęłam rozpaczliwie łapać niewielką lawinę i w pośpiechu mościć ją na poprzednim miejscu. Gdy tylko mogłam, spierniczyłam do swojej ostatniej ławki, aż się za mną kurzyło, odruchowo zabierając kredę. Już wolę zalotnie mrugającą Gabrysię niż...

Zaraz, zalotnie? Właśnie, ja pierdzielę, czy to było zalotne mruganie? Błagam, nie...!

Witajcie, witajcie, usiądźcie! – Dyrektorka właśnie ochoczo usadzała z powrotem na miejscach masowo wstających uczniów. Najpierw sama wymaga okazywania w ten sposób szacunku, a potem zawsze dusi go w zarodku. – Przyszłam do was tylko na chwilkę.

Ojej, co się stało? – Polonistka wyglądała na bardzo rozczarowaną tym, że nie zdążyła wsmarować mnie w ziemię swoim zadankiem.

Głowa grona pedagogicznego wyszczerzyła się jeszcze szerzej, przez co już poważnie zaczynała mi się kojarzyć z jarającym skręta wokalistą reagge. Hm, może ona faktycznie raczy się czymś w zaciszu gabinetu, gdy myśli, że nikt nie patrzy? Przecież to nawet najbardziej niepoprawni optymiści się przy niej chowają.

Tak się złożyło, że znowu będziecie mieć w klasie nową koleżankę.

Wszyscy się rozgadali, polonistka z trudem zamaskowała chęć przeklinania na głos, a ja prawie spadłam z krzesła.

Tylko mi ta sytuacja źle się kojarzy?

Zamknęłam oczy, zacisnęłam kurczowo pięści i zaczęłam się dosłownie modlić o to, by ta cała nowa koleżanka nie była kolejnym kimś, kto przyklei się do mnie jak przysłowiowe psie gówno do buta. Błagam, niech to będzie sobie ktokolwiek – dresiara, plastik, a nawet i grube, głupie emo, byleby przyssało się do kogoś innego. Na przykład Gabrysi, żeby ją ode mnie odciągnąć. Rany, najlepiej, żeby to był ktoś tak przeciętny, że aż niedostrzegalny – tacy to mnie w końcu nie lubią, bo przecież nie mam średniej w okolicy pięciu i nie mogą patrzeć, jak sobie życie marnuję. Wiem, o czym mówię, bo moja ulubiona kuzyneczka tak mi kiedyś wprost powiedziała... Jak na kogoś tak cichego, grzecznego i ułożonego, Agata zbyt często miewa momenty, w których brakuje jej przysłowiowej delikatności. Tudzież obycia towarzyskiego. No ale co się dziwić z takimi rodzicami...

Wracając. Modliłam się, żeby to był ktoś neutralny. Na fajnego z moim szczęściem nie ma co liczyć, to może to być przynajmniej ktoś, kogo pojawienia się nie odczuję zbyt mocno...

Dominika, przedstaw się – zaordynowała dyrektorka, wypychając dziewczynę do przodu i – jakby nie patrzeć – przedstawiając.

Moje modlitwy odbiegły w stronę zachodzącego słońca, machając serpentynkami i podśpiewując: „sorry, nie tym razem”. To nie był ktoś neutralny. Dziewczyna była wysoka, ładnie zbudowana, ubrana w piękną czarną sukienkę z koronką na spódnicy i rękawach. Miała długie niemal do pasa włosy w odcieniu ciemnego blondu, jakim ja sama mogłam się pochwalić, zanim zrobiłam sobie pasemka, i jasnoniebieskie oczy. Gotycki makijaż pięknie komponował się z niemal doskonałą twarzą. Kogoś tak ładnego nie da się uznać neutralnym. Ale w sumie może się do mnie przyczepić zamiast Gabrysi – jeśli już mam mieć jedno psie gówno na bucie, to przynajmniej niech będzie nieco estetyczniejsze.

Jestem Dominika – przedstawiła się profilaktycznie. Wzruszyła tylko ramionami, gdy polonistka bez słowa wskazała jej wolną pierwszą ławkę, i usiadła.

Dominiko, nie martw się zaległościami, na pewno ktoś ci pożyczy zeszyt, żebyś sobie skserowała tematy – zapewniła dyrektorka, machając nam na pożegnanie. – To bardzo sympatyczna klasa.

Taka sympatyczna, że aż ma najniższą średnią w szkole. Ale może chęci się liczą...

Do przerwy właściwie spałam w ławce, usiłując nie zwracać uwagi na Gabrysię opowiadającą o tym, jak to chętnie by się z nową zaprzyjaźniła, tylko że akurat nie może, bo powinna iść do sekretariatu. Szczególnie z tego powodu nie rozpaczałam, odpocznę od niej przynajmniej. Czekałam tej głupiej przerwy z utęsknieniem. Gdy wreszcie nadeszła, na spokojnie zebrałam swoje rzeczy, przetransportowałam się pod następną klasę i usiadłam pod ścianą. Odetchnęłam głęboko, ciesząc się tą chwilą wolności. Zagrzebałam w torebce i szybko wyciągnęłam paczkę kabanosów. Byłam już tak głodna, że mało brakło, a zaczęłabym jeść je razem z folią, gdy nagle...

Hej, mogę się przysiąść? – rozległo się gdzieś nade mną.

Drgnęłam zaskoczona, spojrzałam na Dominikę niemal z niedowierzaniem. Wreszcie jednak przesunęłam się nieco.

Jasne, siadaj – mruknęłam, wskazując na kawałek podłogi obok siebie.

I jak nie kichnęłam!

Sięgnęłam po chusteczki higieniczne. Z nosa dosłownie mi ciekło, oczy zaczęły dziwnie szczypać. Ze złością zerknęłam jeszcze w stronę uchylonego okna. Ja pierdzielę, zaczyna się. Nie wiem, jak to możliwe, ale mam takie szczęście, że jestem uczulona na dosłownie wszystko, co tylko może pylić. Tylko robi się trochę cieplej, i już zaczynam cierpieć. Dziwne, że nie złapało mnie z samego rana, bo wtedy zwykle jest najgorzej, ale i tak musiało sobie cholerstwo o mnie przypomnieć.

O matko, nic ci nie jest? – zmartwiła się dziewczyna.

Nie, nie bój się, to tylko alergia – pospieszyłam z wyjaśnieniem. – Tym raczej się nie zaraża. Nie przejmuj się.

Spoko. – Uśmiechnęła się już pewniej. – Tak postanowiłam się do ciebie przyczepić, bo jak tak patrzę na tę klasę, to chyba tylko ty i ta twoja koleżanka słuchacie normalnej muzyki, ale ją gdzieś akurat zgubiłam. – Gestem objęła moją spódniczkę moro i czarną bluzkę sznurowaną na dekolcie, na którą ponaszywałam w kilku miejscach mało dyskretne loga Black Sabbath.

Nie da się ukryć – westchnęłam. – Reszta to raczej klimaty disco polo, techno i polskiego rapu. Ale do Gabrysi nie radzę się zbliżać bez maski przeciwgazowej, bo lubi zapominać o zmienianiu skarpet. – Pochłonęłam ostatniego kabanosa i z żalem zajrzałam do paczki w próżnej nadziei, że może coś uchowało się na dnie. Szlag, czyżby to był jeden z tych dni, kiedy to muszę urządzać wycieczki do najbliższego spożywczego?

Roześmiała się głośno. Musiałam przyznać, że dostrzegałam jej urodę nawet jako kobieta z jasno określoną orientacją. Była tak ładna, że to aż onieśmielało. Czułam się przy niej jak chuda, nie warta choćby spojrzenia szara myszka, której nigdy się nie zauważa.

Pewnie już to wiesz, ale wypada się przedstawić. Jestem Dominika. – Podała mi dłoń.

Ja jestem Leah. – Odwzajemniłam gest i zaraz znowu utonęłam w chusteczce, gdy oczy na dobre zaczęły mi łzawić. Cały tusz mi zaraz szlag trafi, a jakoś nie uśmiecha mi się chodzenie po szkole w tapecie przypominającej ofiarę przemocy domowej. Za bardzo podobna do Gabrysi bym była. – Jakby co, to to imię pisze się jak angielskie, z „h” na końcu, ale błagam, nie sugeruj się tym. Nie cierpię, gdy ktoś przestaje je odmieniać przez ten niuans.

Jesteś z zagranicy?

Nie. Po prostu moi rodzice lubią dziwne imiona. Mój brat nazywa się Ladon. Chyba normalne to nie jest.

Ladon? Jak ten mitologiczny smok?

Serio był taki smok w mitologii?

Tak, dokładnie – potwierdziłam w razie czego i zaśmiałam się nieco na siłę. – Jakiej muzyki słuchasz, że tak negatywnie nastawiłaś się do tej ślicznej reszty? – Zmieniłam szybko temat, mając nadzieję, że moje braki w edukacji mniej będą się przez to rzucać w oczy. Grunt, to odpowiednio poprowadzić rozmowę, zwłaszcza że dziewczyna z każdą chwilą wydawała mi się fajniejsza.

Głównie rocka gotyckiego. Uwielbiam Nightwish. Ale nie pogardzę też czymś mocniejszym – wyjaśniła. – A ty?

Głównie stary hard rock, doom metal i stoner metal. Chyba tak to się nazywało. – Kolejny raz wysmarkałam nos i wreszcie znalazłam w torebce kanapkę. – W domu mam praktycznie ołtarzyk Black Sabbath. – Wgryzłam się w świeży chlebek. – Jakby co, to ja zawsze tyle jem, nie zwracaj na to uwagi – wymamlałam, gdy napotkałam na jej zaciekawione spojrzenie.

Nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo nagle dosłownie jak spod ziemi pojawił się obok mnie Collin.

Mało brakło, a dostałabym zawału, gdy tak nagle przykleił mi się do boku i zawołał o wiele głośniej niż wypadało: „cześć, co tam?”. Wydarłam się, podskoczyłam (na szczęście tym razem w miejscu, więc bez niszczenia infrastruktury) i walnęłam go otwartą dłonią w kudłatą głowę, wrzeszcząc:

Nie rób mi tak, ty chamie prosty! Zwariowałeś, czy co?! Wiesz, co noszę na takich gości w torbie?!

Dobra, dobra, nie gorączkuj się tak! – Zasłonił się przede mną rękami, zaśmiewając się do rozpuku. Dominika też już prawie płakała. Zero wsparcia, no co za ludzie...

Jak mam się nie gorączkować, jak ja mało przez ciebie na ostrym dyżurze nie wylądowałam?! – produkowałam się w najlepsze. – Co ja, twój kumpel jestem, że mi tak robisz?! Nie jestem z betonu, cieciu głupi!

Uspokój się, bo już mnie brzuch boli! – Złapał mnie w końcu za nadgarstki i siłą posadził z powrotem. – Chciałem ci tylko przekazać, że wieczorem się widzimy. O dwudziestej na górce. Nie zapomnij, bo to podobno pilne, Quills zachowuje się jak moherowa babcia.

Nie chciał powiedzieć nic więcej? – Spoważniałam nieco. Zdecydowanie nie miałam ochoty na kolejne pilne sprawy.

Ni cholery – objaśnił kumpel, wyrywając mi z dłoni paczkę chusteczek. Wydmuchał głośno nos, zaklął mało elegancko. – Kurna, coś mnie bierze.

Ciebie? Przecież ty chyba od przedszkola nie chorowałeś. – Naprawdę się zmartwiłam. Tego gościa nie tykały się żadne zarazki. Nawet takie ze złymi uśmieszkami, którymi straszą dzieci w reklamach suplementów diety.

Oj tam, pewnie się rozejdzie. – Machnął dłonią lekceważąco. – W każdym razie, nie zapomnij o wieczorze. Już wam nie przeszkadzam. – Odszedł powoli w swoim kierunku.

Masz swoją paczkę? – zainteresowała się Dominika.

Takie stado jakby – wyjaśniłam i zaraz zachichotałam. Ależ ja to ładnie wymyśliłam. – Czasem bywają męczący i mam ochotę ich wszystkich wymordować z zimną krwią, ale to moi przyjaciele. Prawie bracia. Kiedyś ci ich pokażę, wszyscy tu do liceum chodzą.



***



Wieczorem byłam już nieco odmiennego zdania, niż przedstawiłam to nowej koleżance.

Ja was nienawidzę, wy parchy tępe! – smęciłam, wlokąc się łapa za łapą w kierunku górki. Oczywiście po tym, jak to w pełni władz umysłowych polazłam najpierw na dworzec, by dopiero na miejscu przypomnieć sobie, że chyba coś tu nie gra. – Dlaczego nie możemy zrobić zebrania w normalnym miejscu? Kurna, jak zwykle musicie coś kombinować. I po kiego grzyba? Umie mi to któryś wytłumaczyć?

Prawdopodobnie coś kombinujemy dlatego, że otworzyli już oba perony, naprawili oświetlenie i jest stosunkowo wcześnie – uświadomił mnie przesłodzonym głosem Embry.

A ja ci chyba wyraźnie w szkole mówiłem, gdzie się spotykamy – przypomniał Collin. – Nawet smsa ci potem przysłałem, żebyś nie zapomniała.

O Jezu no, autopilota włączyłam, nie ma o czym gadać – burknęłam. Zmęczona po całym dniu atrakcji i przebieżce po całym cholernym mieście (dwa pieprzone razy), miałam już kompletnie dosyć wszystkiego. Ta głupia górka może i kiedyś mi pasowała, ale w tej chwili chyba ciężko wymyślić miejsce w granicach administracyjnych, do którego miałabym dalej.

To skoro już wyjaśnione – wtrącił się Jared – to może uświadomicie nas wreszcie, co jest grane? Jestem po całym dniu patrolu. Wymyśliliście już wreszcie, co robimy z tymi anomaliami? Coś mi się zdaje, że dzisiaj ich szukać nie będziemy, połowa ledwo trzyma się na nogach.

Nie, dzisiaj nie będziemy. – Quills też brzmiał na bardzo zmęczonego. – Chyba od naszych aur i martwych wilkołaków musimy zrobić sobie chwilowy odwyk.

Jaki znowu chwilowy odwyk?!

Jak to? To nie jest przypadkiem teraz najważniejsze?

A jak jeszcze ktoś zginie?

Alfa przerwał gotującą się burzę jednym stanowczym warknięciem.

Tak, to jest najważniejsze, tylko że... wykwitł nam kolejny problem. W mieście zamieszkało coś, co nie powinno tu mieszkać bez porozumienia z nami. I chyba musimy złożyć temu czemuś wizytę, żeby o tym przypomnieć.

A nie mógłbyś tak raz na jakiś czas powiedzieć prosto z mostu, o co ci chodzi? Na kij ci te rozbudowane wstępy? – zdenerwował się Brady. Oj tak, coś musiało wisieć w powietrzu – nikt tu nie czuł się szczególnie dobrze. Lepiej chyba rozejść się jak najszybciej, żebyśmy się sobie ostatecznie do gardeł nie rzucili, bo już mało do tego brakuje...

Prawdopodobnie chodzi o wampira – wyjaśnił szybko Embry. – Może o dwa.

E, wampir to drobnostka. – Sam wywrócił oczami. – Wystarczy z nim pogadać.

Tak, tylko do tego trzeba go jeszcze znaleźć.

Ale skoro nie robi nic złego, to nie możemy dać z tym sobie spokoju? Sytuacja jest wyjątkowa, to można raz jednemu odpuścić – wtrącił Seth. – Zmarnujemy tylko czas na szukanie anomalii.

Nie zmarnujemy. Nie mamy tropu wampira, więc możemy równie dobrze szukać anomalii i rozglądać się też za nim. Co wy na to? – Biały wilk popatrzył po wszystkich. Po mnie też, bo właśnie zdołałam dowlec się na miejsce.

Można to wziąć pod uwagę – uznał Jared. – Nie brzmi głupio. Tylko kiedy zaczynamy?

Dogadamy się rano. Teraz niech rusza patrol. Szukajcie tego tropu, może się na niego natkniecie. Gdy będzie nieco lepsza pogoda, weźmiemy się za anomalie. – Quills znacząco wskazał nosem na zachmurzone niebo, z którego spadały już pierwsze krople wieczornego deszczu.

Kurna, przywlekliście mnie tutaj tylko po to, by powiedzieć, że dzisiaj nic nie robimy? – zaskamlałam. – Ja was normalnie wypatroszę...

Możesz wziąć patrol z Samem i Paulem – zaproponował złośliwie. – Albo lepiej nie – dodał, gdy tylko zaczęłam sobie z rozrzewnieniem wyobrażać, jak ponownie wpycham dresiarza pod pociąg. – Jutro po szkole widzimy się pod blokiem Jareda. Mam jedno przypuszczenie co do tropu wampira, chciałbym to sprawdzić, a możemy równie dobrze w ludzkich ciałach.

Zarąbiście – skwitowałam. – Bo ja nie mam czego w domu robić, tylko się szlajać po mieście nie wiadomo w jakim celu.

Odmaszerowałam z godnością, szczerze żałując, że nie mogłam w ramach pożegnania wrzucić im na tą polankę granatu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz