sobota, 14 września 2019

Rozdział 8

Czułam się zajebiście.

Nie no, jak ja się zajebiście czułam, to aż wstyd.

Czułam się tak zajebiście, że tylko pozazdrościć.

Ach, jakże fajnie. Ptaszki, pszczółki, motylki, kwiatuszki...

Ja pierniczę, przysięgam, że jeśli ktoś się dzisiaj do mnie przyczepi, to oskóruję tępym nożem, wypatroszę w pięknym stylu i powieszę na własnych flakach na najbliższej latarni. Jak babcię kocham, dajcie mi tylko pretekst...

Dzień był okropny. Wiał silny wiatr, sypało kłującym, zaskakująco drobnym i przesadnie lodowatym deszczem, do złudzenia kojarzącym się z igłami lodu; pachniało posępną jesienią i było tak ciemno, że w domu trzeba było zapalać światła, żeby cokolwiek widzieć. Było mi zimno, byłam wściekła, głowa mnie napieprzała jak stąd do Częstochowy i byłam tak śpiąca, że dosłownie po kilka minut zastanawiałam się nad odpowiedziami na najprostsze pytania, a moją myślą przewodnią od samego rana było: „proszę, niech ktoś mnie zabije, za bardzo cierpię”.

Chciałam umrzeć. Tak, chciałam umrzeć, a musiałam żyć, bo moi ulubieni rodzice niemal dostali spazmów, gdy zgłosiłam chęć pozostania w domu przynajmniej przez tydzień. Ja pierdzielę, akurat dzisiaj im się to musiało włączyć? Mało brakowało, a zaczęłabym prosić Ladona o jakąś magiczną pomoc, niestety okazało się, że mojego ukochanego braciszka znowu gdzieś wcięło.

Coraz mocniej mnie te jego zniknięcia niepokoiły. Nie podobało mi się to, bo wcześniej nie widziałam, by tak się zachowywał. Wcześniej był na każde moje skinienie. Zawsze był obok, zabiegał o uwagę, chętnie spędzał ze mną czas... zaś teraz właściwie z dnia na dzień stał się w domu jedynie gościem. Pojawiał się raz na jakiś czas, odpowiedział na kilka nerwowych pytań mamy, za każdym razem przyprawiając ją o większy niepokój, chwilę zakręcił się przy jakichś pozornie normalnych czynnościach, by zrobić dobre wrażenie, a następnie znowu znikał na długie godziny. Nie chciał o tym rozmawiać, choć naciskałam. Ukrywał coś. Miałam wrażenie, że z ukochanego brata, za którego oddałabym życie, ponownie stawał się dla mnie zupełnie obcą osobą. Nie chciałam tego. Ta relacja była dla mnie zbyt ważna, bym mogła się na to godzić.

Rany, on był moim półdemonicznym bratem. Moją integralną częścią, bez której nie byłam w stanie istnieć. Kimś, kogo...

Kogo być może kochałam tak, jak nie powinno się kochać własnego brata.

To chyba normalne, że chodziłam zdenerwowana. Że podskakiwałam na każdy najmniejszy szelest, że łatwo wpadałam w złość i kompletnie nie miałam głowy do niczego innego prócz natrętnego zamartwiania się. Nawet jeśli to coś było tym, przez co nasze miasto mógł w najbliższym czasie trafić przysłowiowy szlag. Nie miałam głowy do niczego, bo z kimś, bez kogo nie mogłam żyć, działo się coś, co za wszelką cenę chciałam zrozumieć.

Do tej pory mówił mi o wszystkim. Odpowiadał na wszystkie pytania – nawet na te, po których od razu było widać, że są dla niego trudne. Odpowiadał, bo chciał, żebym go poznała. I ja odwdzięczałam mu się dokładnie tym samym. Chcieliśmy nadrobić cały ten czas, gdy to nie zdawałam sobie sprawy z jego istnienia, a on trwał gdzieś daleko, wychowywany w świadomości, że jestem kimś złym, kimś, przez kogo działy się wszystkie nieszczęścia. A teraz?

A teraz go nie było. Nie było go, choć tak strasznie chciałam opowiedzieć mu o wszystkim, co się działo. Chciałam poszukać u niego wsparcia w związku z tym, co się w mieście czaiło, chciałam, by zapewnił mnie, że z tym też sobie poradzimy. Chciałam nawet, tak jak każda normalna dziewczyna, zgarnąć go do pokoju i przy jakimś smacznym jedzeniu i wyjątkowo głupim filmie opowiedzieć o tym, co działo się w szkole – o Dominice, o której od wczoraj nieustannie myślałam i dopatrywałam się cech zapowiadających dobrą znajomość, być może nawet przyjaźń, o tym, jakie emocje wywołał we mnie powrót do spalonego budynku szkoły... Chciałam z nim pogadać. Posiedzieć razem. Po prostu być.

A jego nie było.

Odkąd się pojawił, Ladon był doskonałym uzupełnieniem tej dziwnej dziury w mojej duszy, o której istnieniu wiedziałam od zawsze, lecz nie potrafiłam samodzielnie wytłumaczyć, co mogło ją utworzyć. Był tym, czego podświadomie brakowało mi przez całe te lata do tego, bym mogła z czystym sumieniem przyznać, że jestem szczęśliwa. Był integralnym fragmentem mnie samej. Obiecał, że będzie przy mnie zawsze, że już nigdy mnie nie opuści...

A co właśnie zrobił?

Bałam się. Uciążliwy sen wciąż czaił się gdzieś tam w moich myślach, mieszkające w mieście zagrożenie urastało błyskawicznie do rangi czegoś niewyobrażalnie potężnego i o wiele bardziej skomplikowanego, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, ja gubiłam się nawet we własnych uczuciach, a jego po prostu nie było.

A może to właśnie o to chodziło? O moje uczucia? Może w jakiś sposób to we mnie wyczuł? Może zwyczajnie się przestraszył, postanowił odsunąć, zanim będzie za późno? Tylko że jako półdemon nie powinien czuć tego samego?

Nie wiem. Bladego pojęcia nie mam. Pewnie nie wszystkie przypadki kompletnego półdemonicznego rodzeństwa kończyły się czymś takim. To chyba możliwe, że tylko ja to czuję. Że to ze mną dzieje się coś niedobrego, a on...

Nie, nawet nie chciałam o tym myśleć. Nie chciałam, bo już w ogóle nie wiedziałam, co powinnam w takim przypadku zrobić. Nie chciałam go przez to stracić. Dlaczego uczuć – zwłaszcza takich – nie da się tak po prostu wyłączyć? Przecież wszyscy widzą, jak bardzo nie na miejscu one są, więc dlaczego...?

Jak zrobić, żeby mój legendarny Pech wreszcie raczył się ode mnie odczepić?

Chociaż... właściwie to on jako jedyny trwał przy mnie wiernie zawsze, obojętnie co takiego się działo. Może powinnam tę jego wierność zacząć doceniać? Zabawne. Nigdy nie przypuszczałam, że znajdę w nim swojego najwierniejszego przyjaciela, a tu proszę. Dzień dobry, Leah, idealny dzień na kolejne objawienia, prawda?

Następnym objawieniem było to, co zastałam na szkolnym korytarzu, gdy dowlokłam się już pod klasę, w której miałam mieć pierwszą lekcję.

Z początku miałam plan, by przykleić się do Dominiki. Szukałam jej wzrokiem w tłumie, mając nadzieję spędzić kolejny dzień na próbach zapoznania się z nią, lecz nigdzie nie mogłam wypatrzyć przebłysku eleganckiej czarnej koronki, do której podobno miała słabość. Już miałam uznać pokornie, że widocznie jeszcze nie przyszła i jedyne, co mi pozostało, to grzecznie na nią poczekać, gdy mój wzrok spoczął na kimś innym...

Gabrysia wkroczyła na korytarz w wielkim stylu. I to bynajmniej nie tak, jak to spróbowała zrobić dopiero co, przybierając idiotyczne miny i wzgardliwym spojrzeniem obrzucając zagradzający jej drogę i jak na złość wcale niezauważający jej tłum. O nie! Tym razem jej działania okazały się nad wyraz skuteczne – dosłownie wszystkie cielęce oczka z okolicy wbiły się w nią, zamarły głośne rozmowy, utknęły w przełykach kęsy naprędce spożywanego śniadania, ze zdrętwiałych palców wysunęły się smartfony, choć jeszcze chwilę wcześniej każdy obserwator dałby sobie rękę uciąć, że były przyklejone na stałe. Ja sama też zamarłam z uniesionym kubkiem kawy i idiotycznie uchylonymi ustami, niezdolna do kontynuowania popijania pierwszej kanapki, które to zamierzałam praktykować aż do dzwonka. No kurde, gdybym nie siedziała, to pewnie bym usiadła, jak stałam. Tak pozostało mi tylko próbować nie zemdleć z wrażenia, choć ciężko było wytłumaczyć mózgowi, że obrazy, jakie do niego napływają, nie są wcale halucynacją.

Moja ulubiona koleżanka wyglądała dosłownie tak, jakby miała zaraz tu na miejscu, przed wszystkimi, nie krępując się nikogo i niczego, zacząć odprawiać czarną mszę. Brakowało jej tylko czarnej świecy w dłoni i ofiarnego noża, którym mogłaby wypatroszyć pierwszą lepszą niczego niespodziewającą się duszyczkę, by pożreć jej serce na surowo i bez popitki. Gdybym nie była tak oniemiała, pewnie spróbowałabym schować się pod pobliskimi schodami, ale zamurowało mnie dokumentnie.

Jej włosy już na dobre zyskały kolor mrocznej czerni. Sięgały jakoś do linii szczęki, lecz delikatnie wyszczególniona grzywka opadała pozornie niedbale na czerwone oczęta, obwiedzione kretyńskim makijażem, za który powinna dostać sądowy zakaz używania eyelinera. Grube kreski obwodziły oko całkowicie, a haczykowate zawijaski nie ozdabiały tylko zewnętrznej krawędzi niewydarzonego pierścienia – takie same zachodziły na zadarty nosek. W nosku, oprócz delikatnego kolczyka, przypominającego kółko od łańcucha zakładane bykom, jaki zrobiła sobie jakiś czas temu, tkwiły też dwa potężne kolce, sterczące w najwęższej części, idealnie pomiędzy oczkami, przez co pewnie musiała je cały czas widzieć. Usta pomalowała na fioletowo, lecz oprócz tego brakowało jej w tym makijażu całej reszty – podkładu, tuszu do rzęs i innych rzeczy, których z definicji się używa, bo inaczej wygląda się zwyczajnie niewyjściowo. Przez to jeszcze lepiej było widać świeżą opuchliznę wokół tego kretyńskiego kolczyka i czarny ćwiek w brodzie, z daleka wyglądający jak resztka jedzenia.

No, ale to było nic. Kolczykiem by przecież takiej furory nie zrobiła, nie? Tu chodziło o coś gorszego. A mianowicie to, jak się ubrała. Bo ubrała się w... coś. Nie wiem nawet, czy ma to jakąś nazwę, a jeśli tak, to jaką.

To chyba była jakaś wariacja gorsetu. Skórzane czarne wdzianko roiło się od ciężkich metalowych klamer i wyglądało jak opryskane krwią, ponadto miało kołnierz, jaki kojarzył mi się jedynie z kiepskimi parodiami Draculi. Również skórzana, spódniczka właściwie nie istniała, rajstopy wyglądały jak po bliskim kontakcie z krzewem dzikiej róży, a glany o niewyobrażalnej ilości sznurówek miały błyszczące srebrne koturny i doklejone czerwone płomienie.

Ja pierdolę! – Zapadłą ciszę postanowił przerwać jeden z dresików z klasy.

Zupełnie jakby dał reszcie sygnał, korytarz ponownie rozbrzmiał rozmowami. A właściwie nie tyle rozmowami, co oburzonymi szeptami i powtarzanymi ściszonym głosem spekulacjami odnośnie wątpliwego zdrowia psychicznego gwiazdy dnia.

Ja ocknęłam się dopiero wtedy, gdy kawa z przechylonego kubka w końcu polała mi się po rękach i wszystkim wokół.

No ja pierdzielę – skwitowałam wściekle. Wyciągnęłam z torebki paczkę chusteczek i zaczęłam się w pośpiechu czyścić. – No ja pierdzielę – powtórzyłam jeszcze raz, tym razem z niedowierzaniem, gdy uparty wzrok ponownie uciekł mi w stronę tego... tego czegoś.

To coś właśnie szło w moją stronę, składając upiorne usteczka w swój typowy dzióbek.

Nie, kurde, mało brakło, a skrzyżowałabym palce, wydarła się na nią „apage Satan” i spierdzieliła, gdzie pieprz rośnie.

Hejka, Leiczku! – Pomachała mi (dopiero wtedy zauważyłam, że na dłoniach ma kij wie na co potrzebne skórzane rękawiczki) i stanęła nade mną.

No i tak po prostu stała. Stała i straszyła, dopóki nie zdenerwowała mnie na tyle, że musiałam zrezygnować z zamiaru ignorowania jej.

No co? – jęknęłam, bezradnie rozkładając ramiona. – Nie siadasz? Coś się stało? – Oprócz tego, że ewidentnie brakuje ci kilku fałdek pod kopułą, dodałam w myślach, ledwo powstrzymując się przed wypowiedzeniem tego na głos.

Nie idziesz ze mną? – spytała, unosząc jedną z krzaczastych brwi.

Zgłupiałam.

A gdzie miałabym iść? Lekcja się zaraz zacznie? – Mimo wszystko to drugie też zabrzmiało jak pytanie. Czułam się tak beznadziejnie, że gdyby mi zaproponowała wagary, to chyba mimo wszystko przystałabym na tę propozycję. Wszystko, tylko nie wos i prasówki, których według nauczycielki powinniśmy uczyć się na pamięć i recytować pod tablicą, choć wszyscy inni oceniali wersje w zeszytach. Nienawidzę prasówek. Głównie dlatego, że przez to, co się ostatnio w tym kraju dzieje, naprawdę wolę uprawiać polityczną ignorancję, niż wnikać głębiej i nie spać potem po nocach, zastanawiając się, jak to możliwe, że ludzie mogą być aż tak głupi i jeszcze istnieć.

Chodź, zaraz ci wszystko opowiem. – Pogoniła mnie gestem, robiąc niezwykle tajemniczą minę, i odwróciła się na znak, że dłużej czekać na mnie nie będzie.

Co miałam zrobić? Serio mnie ta sprawa zaintrygowała. Zebrałam wszystkie rzeczy i poleciałam za nią jak głupia, mało nie potykając się po drodze.

Czekaj! – wydarłam się, gdy zaczęła mi znikać w tłumie. Dogoniłam ją dopiero po jakimś czasie, zdyszana i wnerwiona jeszcze bardziej. Poczułam się przy niej jak karzeł – te buty dodawały jej ze dwadzieścia centymetrów, jak nic. Jak ona w nich chodzi?

I na jaką cholerę ja za nią lezę? Jeszcze tego mi brakuje, żeby mnie z nią potem kojarzyli! Trochę poniewczasie sobie to uświadomiłaś, Leah, gratulacje. Jeśli potem coś się będzie działo, to pretensje tylko do siebie.

Serię wyrzutów pod adresem siebie samej musiałam urwać gwałtownie, gdy dziewczyna nagle się do mnie odwróciła, przez co mało na nią nie wpadłam. Przyjrzała mi się badawczo, jakby zobaczyła mnie pierwszy raz w życiu. Dopiero teraz zauważyłam, że musiała się umyć – włosy miała idealnie czyste i nie czułam od niej skarpetek. Może wreszcie dorosła?

Chociaż nie, chyba nie.

Wiesz, Leiczku, chodzi o to, że ja już wiem, na czym polega twój problem – powiedziała wreszcie tonem, jakim zdradza się jedynie poważne sekrety.

A ja mam jakiś problem? – Profilaktycznie cofnęłam się o jeden krok. Było zdeptać tę wilczą ciekawość zanim złożyła jaja i siedzieć grzecznie pod klasą na podłodze zachlapanej twoją ukochaną kawusią, zamiast latać za tym potworem i szukać rozrywki.

Już wiem, dlaczego tak nie chcesz mi nic mówić o wilkołakach – wyjaśniła, widząc, że naprawdę nic nie rozumiem.

Ja pierdykam, a ja miałam nadzieję na coś nowego...

Przecież ja ci cały czas o wilkołakach mówię, tylko ty nie chcesz jak zwykle słuchać i i tak wiesz swoje – jęknęłam, wywracając oczami. – I uważam, że to nie temat na szkolny korytarz.

Jak można się było łatwo domyślić – puściła moje słowa mimo uszu.

Wiem, o co chodzi. No bo wilkołaki są trochę dla ludzi okrutne, co nie? – Wzięła mnie pod ramię, choć się broniłam, jak mogłam. – Bo wilkołaki traktują ludzi jak gorszych od siebie. Jak ten... podgatunek.

W życiu nie przypuszczałabym, że zna tak trudne słowa. Niemal płacząc, dałam pociągnąć się w kierunku pobliskiej łazienki. W razie czego nie włączałam się do monologu, woląc go po prostu przeczekać. Szkoda strun głosowych, i tak nic by do niej nie dotarło.

Wilkołaki nie lubią ludzi – kontynuowała. – Podobno nawet nie da się mieć mate człowieka, chociaż może jakieś tam wyjątki się zdarzały. No i myślę, że opcje są teraz dwie.

Zamknęła za nami szczelnie drzwi i oparła się nieco zbyt pełnym biodrem o umywalkę.

Czuję się zagoniona do kąta – mruknęłam. Tak jest, zastawiła mi jedyną drogę wyjścia. Nie no, sympatycznie. To ma być rozmowa czy przesłuchanie?

Pierwsza opcja brzmi tak, że uważasz mnie za człowieka – podjęła wreszcie. – I przez to traktujesz jak jakąś gorszą.

Prawie się popłakałam.

Bycie człowiekiem nie ma tu nic do rzeczy – zaskamlałam. – Pewnie i tak nim jesteś, bo nie zmieniłaś się przecież podczas pierwszej pełni po ugryzieniu. Od pół roku mnie o to męczysz, a nawet nie jesteś wilkołakiem. Ja ci wszystko tłumaczę, choć nawet nie powinnam, a ty...

Ale dlaczego twierdzisz, że ja nie jestem wilkołakiem? – zdenerwowała się. – Jestem nim. Zostałam ugryziona. To, że się nie przemieniam, nie ma nic do rzeczy. Nie przemieniam się, bo nikt nie chce mi powiedzieć, jak to zrobić. Mam te dziwne instynkty i całą resztę. I nawet mam swojego mate. Może z nim mogłabyś pogadać?

Twój mate chwilowo jest nieosiągalny – zaszydziłam, lecz szybko ugryzłam się w język. Jeszcze uzna, że w ten sposób jej teorię potwierdziłam... – Mówiłam ci już o tym setki razy. Ktoś, kto się nie przemienia, nie jest wilkołakiem. Zostałaś ugryziona, ale na przemianę po tym masz jakieś... nie wiem sama, siedemdziesiąt procent? W przypadku Ugryzionych, przemian nie trzeba uczyć, bo przychodzą same podczas pierwszej pełni po ataku. Jeśli się nie przemieniłaś, to znaczy, że wylądowałaś w tych trzydziestu procentach, które wilczego wirusa zwalczyły. I tyle.

Leiczku, ty nadal...

Nie! – przerwałam jej ze złością. – Opowiadam ci prawdę. Bo dlaczego miałabym tego nie robić? I tak wiesz już za dużo. Nie cofnę niczego, nie sprawię, że zapomnisz, więc równie dobrze mogę ci opowiedzieć. Bo lubię to robić. Ale co ja poradzę, że ty mi w to nie wierzysz?! Na jaką cholerę niby miałabym kłamać?!

Nie wiem. – Wzruszyła ramionami, nie patrząc mi w oczy. – Ta druga kwestia, wracając do sprawy, to to, że wilkołaki właśnie są okrutne. Pewnie w różnych stadach różnie bywa, ale podobno nie lubi się ludzi. Może nawet się nimi bawi. Jeśli dopuszczacie się czegoś strasznego, na przykład zabijacie, to normalne, że nie chcecie mówić o tym głośno.

Ta twoja druga kwestia brzmi w sumie identycznie jak pierwsza. – Bezsilnie wsparłam się na umywalce, choć bardzo mnie kusiło, żeby po prostu odwrócić się na pięcie i spierniczyć gdzie pieprz rośnie.

Nie to miałam... – Zawahała się na chwilę, procesy myślowe odbiły się w kilku pionowych zmarszczkach na jej krzywo maźniętym podkładem czole. Hm, czyli jednak go używa... – Miałam na myśli to, że... Ach, źle ci to powiedziałam. No bo wilkołaki są okrutne i bawią się ludźmi. A jeszcze większą sadystyczną złość budzą w nich kobiety.

Już miałam palnąć, że w życiu nie spodziewałabym się, iż zna takie trudne słowa, jak „sadystyczny”, gdy coś innego zapaliło mi lampkę w głowie.

Że co? – spytałam głupawo. – A dlaczego niby miałyby...?

No przecież wszyscy to wiedzą. Wilkołaki traktują kobiety jak swoje zabawki... Wiesz, obiekty seksualne, a nie żywe istoty. Wykorzystują, znęcają się...

Ja pierdzielę! – przerwałam jej, zanim zdążyła się rozkręcić. – Kuźwa, Gabrysia, pierwszy, który tylko spróbowałby mnie tknąć, miałby łeb odgryziony od tułowia, rozumiesz? Jesteśmy tak samo silne, jak mężczyźni, a mężczyźni zachowują się jak normalni ludzie, a nie psychopatyczne zwierzęta! Przestań wreszcie czerpać wiedzę z jakichś idiotycznych opek w internecie i posłuchaj mnie wreszcie chociaż przez parę sekund! Nie widziałaś przypadkiem, jak się przemieniam? Czy ja ci wyglądałam na...

Rozumiem, że nie chcesz o tym mówić. – Spoważniała. – Nie musisz, skoro się boisz.

Serio, gdybym walnęła w tym momencie głową w kafelki, to pewnie wybiłabym dziurę w ścianie.

No nie mogę... – wykrztusiłam po chwili, w której spróbowałam zastosować chyba wszystkie relaksacyjne ćwiczenia oddechowe, jakie znałam. – Wilkołaki nie szkodzą ludziom ani sobie nawzajem. Wilkołacze sfory chronią zarówno ludzi, jak i swoich braci i siostry, bez rozróżnienia na płeć, do cholery. Pilnujemy, by nikomu nie stała się krzywda, jesteśmy strażnikami magicznego porządku i kochamy siebie nawzajem, dbamy o członków naszych stad. Zdarzają się tacy, którym odbija, jak i wśród innych Istot i tak zwanych cywilów, bo tak działa przecież człowiecza psychika, ale to sporadyczne przypadki i Starszyzna ze wszystkiego wyciąga konsekwencje.

O, to mamy jakąś Starszyznę? – zainteresowała się nagle.

Niewiarygodne. Uwierzyła w cokolwiek, co padło z moich ust?

Tak, mamy Starszyznę. Coś jak najwyższe Alfy dla watah w kraju. Ustalają warunki, na jakich mamy chronić ludzi, pilnują wywiązywania się z tego... czasem pomagają, jeśli dzieje się coś złego. Mają dużo funkcji, ale to temat na dłuższą rozmowę – zaznaczyłam, gdy na korytarzu zabrzmiał dzwonek.

No dobrze... – Nieufnie spojrzała na mnie kątem oka, krzyżując ramiona na obfitej piersi. – Mam nadzieję, że potem mi to jeszcze opowiesz, bo całkiem to ciekawe.

Opowiem ci – zapewniłam. Może wreszcie zacznie mi w cokolwiek wierzyć... – A teraz chodźmy, co? Lepiej sprawiać dobre wrażenie, to babka może nas nie będzie z prasówek pytać...

Poszłyśmy do klasy. Zajęłam szybko swoje standardowe miejsce w ostatniej ławce, grzecznie witając się z nauczycielką, rozpakowałam się, ułożyłam rzeczy idealnie równo na już pomazanym blacie nowej ławki. Czekałam, aż się zacznie. Najpierw czytanie listy obecności, potem zaś...

Ale nie. Nauczycielka okazała się mieć poważniejsze zmartwienia. Na widok Gabrysi dosłownie zerwała się ze swojego miejsca, przewracając krzesło; teatralnym gestem przetarła oczy, wytrzeszczając je w absurdalnym zdziwieniu. Wszyscy zamarli, gdy dłuższą chwilę próbowała coś z siebie wykrztusić, nawet Gabrysia zatrzymała się w połowie drogi na miejsce obok mnie.

Gabrysiu! – Pedagogiczny wrzask rozerwał wreszcie ciszę jak doskonale naostrzony nóż, obejmując chyba wszystkie oktawy. – Jak ty wyglądasz, na Boga?! Ja po prostu nie wierzę! Marsz natychmiast do dyrektora!

Ale ja... – Gabrysia, przerażona, prawie upuściła plecaczek ze sztucznego czarnego futerka. Nauczycielka niestety nie zamierzała się zlitować.

Idź mi stąd natychmiast! I żebyś mi się tak więcej nie ubierała! Już ja porozmawiam z twoimi rodzicami!

Emosia naprawdę wyglądała tak, jakby nie miała bladego pojęcia, za co się jej dostaje. Niemal z płaczem dała się odprowadzić do gabinetu – nauczycielka sama się zaoferowała, gdy zobaczyła, że inaczej odpowiedniego efektu nie osiągnie.

Wos przeleciał zupełnie niezauważenie...



***



No dobrze, wos może i przeleciał niezauważenie. Mnie jednak czekało jeszcze wilcze spotkanie, potrzebne jak rybie rower. I z pewnością równie pożyteczne.

Było mi zimno. Chciało mi się spać po tym, jak całą noc zamartwiałam się o Ladona i próbowałam uporządkować to, co siedziało mi w głowie. Byłam głodna jak diabli, a prowiant skończył się dziś wręcz nieprzyzwoicie wcześnie. A przede wszystkim marzyłam o tym, by jechać wreszcie do domu, wejść do ciepłego wnętrza, móc pierdzielnąć szkolne książki w kąt i iść do swojego pokoju. Chciałabym, żeby czekał tam na mnie mój braciszek...

Nie, nawet nie musiałby mi niczego tłumaczyć. Tak za nim tęskniłam, że wystarczyłoby samo to, gdyby po prostu do mnie przyszedł i obiecał, że więcej nie będzie tak znikał. Kurde, niby nie zniknął bez śladu, niby widywałam go, ale chyba było to jeszcze gorsze – patrzeć na niego i widzieć, jak się ode mnie odsuwa.

Bałam się. I cholernie chciałam o tym z kimś porozmawiać. Szkoda tylko, że moja kochana sfora raczej się do tego nie nadawała, skoro pod blokiem Jareda zastałam wszystkich w ludzkich skórach.

No i co, koledzy moi kochani? – zagaiłam beztrosko, z ulgą chroniąc się pod daszkiem klatki schodowej. Choć przestrzeń była naprawdę niewielka, cała nasza dziesiątka mieściła się w niej idealnie, chroniąc jako tako od złośliwej mżawki, wciskającej lodowatymi szpilami we wszystkie zakamarki ubrania. – Co mamy dzisiaj robić?

Mówiłem ci to już kilka razy – warknął Quills. W szampańskim humorze raczej nie był, jak chyba nikt. – Mam drobne przypuszczenia co do tropu wampira. Możemy to dzisiaj sprawdzić.

Ale nie musimy? – wcisnęłam mu się w słowo, robiąc pełną nadziei słodką minkę. – Bo widzisz, pogoda niesprzyjająca, okoliczności również...

Pogoda faktycznie chujowa, ale co masz do okoliczności? – Nie zrozumiał mój ulubiony Beta. Od wilgoci włosy poskręcały mu się wręcz absurdalnie. Co chwilę próbował je wygładzić, przeczesując przypominające sprężynki loczki palcami, ale afro za nich nie chciało go słuchać.

Bo wiecie, mam nieco innych zmartwień na głowie i trochę mi nie w smak to ganianie za tropem wampira.

Och, a jakież to cudowne plany nasza księżniczka ma na dzisiejsze popołudnie? – Collin trącił mnie po przyjacielsku łokciem, przez co niemal znowu nie polałam się kawą. Odsunął się szybko, widząc moją minę.

No nie wiem. – Udałam, że się zastanawiam. – Może na przykład uczenie się do egzaminu gimnazjalnego, który tak jakby mam za tydzień?

Jezu, ty się chcesz uczyć? – Jared złapał się w rozpaczliwym geście za serce. – Nie masz aby gorączki?

Kurde, muszę się teraz uczyć, bo mnie do żadnego liceum nie przyjmą – jęknęłam. – Całkiem to prawdopodobne przecież, że dla niektórych miejsca nie będzie. – Milczałam przez chwilę. – A w sumie, to po co ja się tak staram? I tak mnie wykiwali i będę tam o rok za długo siedzieć. Może by to po prostu olać?

Jaki znowu rok za długo?

Obejrzałam się dziwnie na Quillsa.

No bo reforma edukacji była. Czy tam deforma. Nie zauważyłeś...?

Albinos się załamał. I to tak się załamał, że naprawdę mało brakło, a położyłby się na mokrym chodniku i zaczął płakać. Ukrył na chwilę twarz w dłoniach, wydał jakiś bliżej nieokreślony płaczliwy dźwięk; trwał tak przez dłuższą chwilę.

E... Quills? – pogoniłam go nieśmiało. – Wiesz, jak coś, to moja mama może ci takie fajne tableteczki...

Kurna, Leah, gdzie ty żyjesz, ja się pytam? – jęknął wreszcie. – Jesteś jako trzecia gimnazjum, a nie ósma podstawówki, co nie? Więc idziesz starym programem. Masz trzyletnie liceum. Nie no, nie wierzę, jak można...

Trzyletnie? – wydukałam z autentycznym zaskoczeniem. – Czyli jednak...? – Uściskałam kumpla tak mocno, że aż jęknął, i podskoczyłam idiotycznie w miejscu. – Ja pierniczę, a już się tak bałam...! Tylko dlaczego wcześniej...?

Bo jesteś odklejona od rzeczywistości – pospieszył z szybkim wyjaśnieniem, rzucając mi ociekające politowaniem spojrzenie. – Możemy już iść? Pogoda faktycznie dzisiaj beznadziejna.

Gdzie my znowu mamy iść? – przestraszyłam się.

Do tego bloku, w którym przez moment mieszkałaś. – Nawet się na mnie nie obejrzeli, odważnie wychodząc na pastwę deszczu.

No czy wyście oszaleli?! Trzeba było powiedzieć, spod szkoły autobus tam był...! – zawyłam, bliska załamania. Żaden nie pofatygował się z odpowiedzią, podreptałam więc za nimi, klnąc na czym świat stoi.

Tak, lubię deszcz. Uwielbiam ciepłe letnie ulewy, podczas których to namiętnie daję sąsiadom powody do uważania mnie za wariatkę, wychodząc w samym podkoszulku na zewnątrz i pozwalając, by woda moczyła mnie na wylot. Kocham sobie w takiej ciepłej letniej ulewie spacerować. Po prostu uwielbiam – napawa mnie to wręcz euforyczną radością, jakimś takim iście dziecięcym szczęściem. Tylko że ta masakra dzisiaj nijak nie przypominała ciepłej letniej ulewy, a tym, co odróżniało ją najmocniej, była oczywiście temperatura.

Marznąć nienawidzę. Jest mi zimno praktycznie cały czas, jak to na chudą osobę przystało, ale jeszcze do tego nie przywykłam – tak tego uczucia nienawidzę... Już wolę czterdziestostopniowe upały, niż takie obezwładniające zimno, podczas którego boję się choćby poruszać.

Nie, czterdziestostopniowych upałów ogólnie nie lubię, ale w takich chwilach autentycznie za nimi tęsknię...

Gdy już dotarliśmy na miejsce, nie odzywając się za wiele po drodze, myślałam po prostu, że umrę. Cała aż dygotałam, zaciskałam zęby do bólu, by nimi nie szczękać, i prawie płakałam, tak mi było źle. Nijak nie pomagała kurtka, którą Quills wcisnął mi niemal na siłę, widząc, że Jared szykuje się do tego samego – gdy byłam mokra, nawet najcieplejszy polarek w podszewce nie mógł mnie uratować. Milczałam, trzęsłam się... i zastanawiałam nad tym, którego z moich ulubionych wilczych braci powinnam zamordować w pierwszej kolejności, ale jak na złość wszystkich akurat nienawidziłam po równo.

Zatrzymaliśmy się pod wysokimi drzewami na wylanym popękanym asfaltem boisku. Chłopaki dłuższą chwilę przyglądali się balkonom, zdając się coś liczyć, ja natomiast zajęłam się pisaniem rozpaczliwego smsa do Ladona, mając nadzieję, że przynajmniej tym razem zechce zauważyć moje istnienie. Dłuższą chwilę przyglądałam się wiadomości, gdy już ją wysłałam – temu wykładowi, jak to mi źle i jak bardzo prosiłabym o podwózkę do domu – nie mogąc zmusić się do schowania telefonu z powrotem do torebki. Przykro mi się zrobiło, bo miałam jakąś dziwną pewność, że on nie odpisze.

On naprawdę...?

A może to mi odbija? Może po prostu, jak każdy, chciał być chwilę sam? Może jest jakiś powód, a ja po prostu go nie dostrzegam, jak zwykle skupiona na sobie? Tylko czy mogłam tak mówić, skoro do tej pory to on zabiegał o moją uwagę, i to o wiele mocniej niż ja? Nie wiem. Było mi tak smutno, że dłuższy czas ignorowałam toczące się wśród wilkołaków rozmowy, stojąc w pewnym oddaleniu od nich. Przemogłam się dopiero po paru minutach.

I co wymyśliliście? – spytałam szybko, próbując ukryć emocje. Podeszłam do nich pozornie beztroskim krokiem.

Wszyscy jednocześnie na mnie spojrzeli, w dziewięciu parach brązowych oczu błysnął niepokój. Nawet Paul nie zdążył go w porę zamaskować.

Co się stało? W ogóle jakaś dziwna ostatnio jesteś. – Brady powiedział to, co wszystkim chodziło po głowie.

Nic się nie stało. Trochę kiepsko się czuję, zimno mi... i tyle. – Wzruszyłam ramionami. Za nic nie mogłam podnieść wzroku, udając, że w płytce chodnikowej pod moimi stopami zauważyłam nagle coś niezwykle fascynującego.

Przecież to widać – zdenerwował się Jared.

To nic ważnego – weszłam mu w słowo. – Osobiste sprawy. Nic, co by nam przeszkadzało.

Owszem, to przeszkadza, bo wyglądasz tak, jakbyś chciała umrzeć – burknął Embry. – Ale niech ci będzie. Nie mów, jeśli nie chcesz. Tylko wiesz, że jak coś... – Nie dokończył, wykonując jakiś skomplikowany gest. Nigdy nie przyznałby się do czegoś takiego jak zamartwianie się o kogoś.

Ta, wiem – westchnęłam. – Na razie sama muszę to sobie ułożyć. Możemy już iść? Serio chciałabym wracać do domu.

Obeszliśmy blok, znaleźliśmy się od strony klatek schodowych. Seth błyskawicznie rozbroił zamek ciężkich drzwi wejściowych, zanim uprzejmie poinformowałam go, iż tutaj nie ma domofonu, są więc zawsze otwarte, i pozwolił wejść do środka Samowi i Jacobowi. Puściłam niemal wszystkich przodem, nadal woląc nie angażować się szczególnie w sprawę, na którą po prostu nie miałam siły. Smętnie wsunęłam się za nimi do środka, pozwalając, by drzwi za mną trzasnęły. Było ciemno, ale nikt nie fatygował się z zapalaniem światła. Ja sama robiłam to tylko wtedy, gdy już niczego kompletnie nie widziałam, poszłam więc schodami za nimi, nie ociągając się dalej.

Coś mi cholernie na tej klatce schodowej nie grało, ale zupełnie nie wiedziałam co. Jakieś cholerne wilcze przeczucie? Odzywający się w najmniej sprzyjających momentach instynkt? Coś tu się na nas czaiło? Nie wiedziałam. W powietrzu wyczuwałam jedynie zapach lekkiej stęchlizny i mokrej szmatki, którą ktoś niedawno musiał przetrzeć wyślizgane lastriko, by wydawało się czyste. Żadnych anomalii, żadnego zapaszku krateru... nic nienormalnego. Wyglądała w gruncie rzeczy identycznie jak ta obok, z której wchodziło się do wynajmowanego przez moich rodziców mieszkania, gdzie spędziłam pewien czas po tym, jak zamknięto nasz blok.

Wdrapaliśmy się na czwarte piętro. Tropiciele wnikliwie obejrzeli drzwi mieszkania po prawej stronie, szukając na nich nieprawidłowości, o których sama nie miałam pojęcia, wreszcie jednak pokręcili przecząco głowami, krzywiąc się. Czegokolwiek szukali, tutaj tego nie znaleźli. Zmarnowałam całe popołudnie na szeroko pojęte nic. Świetnie. Naprawdę coś mi się tu nie podobało, ale nie chciałam więcej przedłużać, nie mówiłam więc o niczym...

Zorientowałam się, co konkretnie było nie tak, gdy któryś pokusił się o zapalenie tego cholernego światła.

Na każdym piętrze były dwie łyse jarzeniówki – jedna na suficie, a druga na ścianie pomiędzy drzwiami, o wiele bliżej mojej głowy, niż bym sobie życzyła. Gdy zamrugały niesynchronicznie, zabrzęczały i rozbłysły światłami o różnych kolorach...

Ja pierdykam! – ryknęłam i rzuciłam się na półpiętro. Z boku pewnie musiało to wyglądać jak skok na główkę, bo dopiero na najniższych stopniach jako tako odzyskałam równowagę. Wrąbałam się w ścianę i przytuliłam do niej jak małe dziecko.

Kilku natychmiast podbiegło do krawędzi schodów, spodziewając się zapewne ujrzeć krwawą miazgę w miejscu mojego lądowania. Dopiero gdy zauważyli, że nic mi się nie stało, strach przemienił się w niedowierzanie.

Y... Co ty robisz? – Paul zmarszczył czoło, bezwiednie poprawiając czapkę z daszkiem.

Nic, co by cię mogło zainteresować! – wydarłam się na niego nienaturalnie cienkim głosem. – Nie zapalać mi tego cholerstwa więcej...!

Kurna, ale dlacze... – Embry urwał wpół słowa, obejrzał się na jarzeniówki, zamknął usta. – A, rozumiem. Leah, mówił ci już ktoś, że to jest dziwne?

Spadaj, chamie prosty – odparowałam. Przeczekałam, aż zadziała wyłącznik czasowy w kontakcie i światło zgaśnie, i dopiero wtedy ruszyłam za chłopakami.

Zatrzymaliśmy się na chwilę na parterze, nie mogąc przekonać do tak szybkiego powrotu na deszcz. Spytałam, chcąc zamaskować wcześniejszą gafę:

Czego wy tu szukaliście tak właściwie?

Zapachu – wyjaśnił lakonicznie Sam. – Quills dowiedział się, że do tego mieszkania ktoś się w zeszłym tygodniu wprowadził, więc wypadało sprawdzić, czy to nie wampir. Zostawiają na tyle wyraźny zapach, że wyczułbym też jako człowiek.

Aha. – Skinęłam głową, ale nie udało mi się udać zainteresowania. – No to... chyba mogę już iść do domu, nie?

Tak, jesteś wolna – westchnął Quills. – Tylko...

No? – Odwróciłam się, choć dłoń już trzymałam na klamce.

Naprawdę mocno widać, że coś jest nie tak. Serio nie chcesz o tym...?

Coś dzieje się z Ladonem – wyznałam szybko, zanim zdążyłam zmienić zdanie. – Znika. Odsunął się ode mnie... – Głos zadrżał mi pod koniec. – I tyle.

Mówiłem, żeby mu nie ufać! – wyrwał się Paul. – On coś knuje! On musi mieć coś wspólnego z tym, co się dzieje – z tą dziwną aurą, bo dlaczego by niby...? – Umilkł, trafiony łokciem Collina między żebra.

Wszyscy zauważalnie się spięli, czekając na moją reakcję. A ja... Ja uśmiechnęłam się tylko do dresiarza kwaśno.

Wiesz, że też coraz mocniej zaczynam się nad tym zastanawiać? – powiedziałam cicho. Nie czekając na odpowiedź, oddałam Quillsowi kurtkę i wyszłam wreszcie na zewnątrz. O niczym nie marzyłam tak bardzo, jak o własnym ciepłym łóżku.

Skamieniałam, niemal wlazłszy w stojącego pod klatką schodową mercedesa „beczkę”. Z zaskoczeniem przyjrzałam się kierowcy, trwałam tak dłuższą chwilę, nie wierząc własnym oczom. Na siedzenie pasażera wepchnęłam się ze sporym opóźnieniem.

Przyjechał. On po mnie naprawdę przyjechał!

Tak, przyjechał. Lecz milczeliśmy całą drogę do domu. Grzałam się, delektując ciepłym powietrzem lecącym z kratek nawiewu, i bałam się choćby odezwać. Bałam się, że jeśli zacznę pytać, tylko wszystko pogorszę.

On również się nie spieszył. Nie spytał, co u mnie. Nie zainteresował się tym, co tam robiliśmy. Nie zrobił nic. Nawet na mnie nie spojrzał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz