czwartek, 19 września 2019

Rozdział 9

W naszym mieście znajduje się pewne bardzo atrakcyjne miejsce, o którym jeszcze nie wspominałam, choć sama nawet nie wiem dlaczego. Nie mam bladego pojęcia, poważnie. Nie znajdę żadnego usprawiedliwienia, mogę więc jedynie przyznać się do błędu, popłakać chwilę nad nim w kąciku i zabrać do jego maskowania, udając, że nic takiego wcale się nie wydarzyło. A więc. Do roboty.

Miejsce to to tak zwana góreczka (nie mylić z górką znajdującą się za moim dawnym osiedlem). Góreczka jest – jak sama nazwa głosi – całkiem sporą, wysoką i stromą górką, usypaną przez jakiegoś szlachcica w centrum miasta. Tak po prostu – facet miał kaprys, więc wziął i sobie tu góreczkę postawił, by cieszyła oczy jego i następnych pokoleń. I na dobre mu to wyszło, bo przepiękny stary park naprawdę przyciąga oko i fascynuje panującą w nim atmosferą, i bynajmniej nie mówię tego w efekcie kolejnego ze swych turpistycznych nastrojów. Ogromny park przypomina pałacowy ogród – z szerokimi alejkami, starymi drzewami, licznymi rzeźbionymi pięknie fontannami i wzorowanymi na antyczne rzeźbami, czającymi się nieraz w najmniej spodziewanych miejscach. Chwilami może nieco zbyt mocno przypomina cmentarz, ale zdecydowanie ma swoich zwolenników. Kocham panującą w nim atmosferę, a zwłaszcza jesienią, gdy korony wiekowych dębów o niebotycznie grubych pniach zaczynają mienić się ciepłymi barwami, tworząc swoiste złote sklepienie.

Chętnie spędzałabym tam wiele czasu, być może o wiele więcej, niż to wypada, tylko że... góreczka ma jedną, aczkolwiek dość znaczącą wadę. Mianowicie jako jedna z naprawdę niewielu atrakcji w dużym mieście, została upatrzona jako obiekt wycieczek zdecydowanej większości ludności. Tylko spomiędzy chmur wychynie nieco słonka, tylko odrobinkę zazieleni się trawka, tylko słupek rtęci w termometrze bujnie się milimetr ponad umowną granicę między „ciepło” a „zimno”, i już piękne alejki roją się od wrzeszczących bachorów, zaniedbanych mamuń niewidzących świata poza rozglądającym się tępym wzrokiem gówniakiem w wózku i staruszek, które obowiązkowo zatrzymać się muszą nad każdym nieletnim, by pozachwycać się jego cokolwiek wątpliwą urodą i jeszcze mocniej wątpliwym podobieństwem do rodziców. Tarasując przy okazji całą alejkę oczywiście. Niby już przywykłam do tego, że ludzie rzadko kiedy zwracają uwagę na to, że swoim zachowaniem mogliby komukolwiek przeszkadzać, ale nadal napawa mnie to taką złością, że aż nieraz mam zwyczajnie ochotę wszystkich tam taranować, nie przejmując się jakimikolwiek zasadami wychowania. Oni wychowują swoje „pociechy” bezstresowo, pozwalając im na niszczenie wszystkiego wokół i wrzeszczenie na częstotliwościach mogących z powodzeniem zagłuszyć wybuch granatu, no bo na dzieci przecież nie powinno się krzyczeć, więc ja mogę raz olać to, że nie powinno się taranować innych ludzi...

Dobra, dobra, będę już może cicho. Najmocniej przepraszam, ale każdy dłuższy pobyt wśród takiego społecznego elementu wyzwala we mnie nieprzebyte pokłady potwornej wilczej złości. Odkąd mieszkam na kompletnym zadupiu, w ogóle na dobre oduczyłam się życia z idiotami wokół. Muszę szybko wymyślić, jak się na nowo uodpornić, bo głupio byłoby iść siedzieć za morderstwo w wieku szesnastu lat. Na zdrowie też mi to w końcu szkodzi – niedobrze to przecież tak się denerwować na wszystkich wokół. A zwłaszcza na dzieci, których dzięki wszystkim „pińcet plus” i społecznej bezmyślności jest przecież coraz więcej. Ja pierniczę, czy ludzie nie widzą, że jeśli zaraz nie przestaną się na potęgę rozmnażać, to świat szlag trafi? Podobno jeśli w szybkim czasie populacja nie zmaleje o przynajmniej trzydzieści procent, to za jakieś kilkadziesiąt lat trzeba będzie walczyć o słodką wodę. Ale co tam, idioci widzą przecież tylko tyle, że hajs na koncie się zgadza, a bombelkiem można się pochwalić przed psiapsami. Chociaż nie wiem, jaki to sukces, chwalić się czymś, na rzecz czego trzeba zrezygnować z siebie samego, no ale... Kurde, może to ze mną jest coś nie tak, że uważam, że człowiek nie powstał tylko do tego, by się rozmnażać? Chyba gdyby to właśnie było celem naszego życia, to nie mielibyśmy wyobraźni, zmysłu artystycznego i całej reszty pozwalającej na kształtowanie naszego otoczenia?

Nie, dobra, stop. Już naprawdę. Chyba wszystko mnie tak drażni przez ciągle nierozwiązaną sprawę z Ladonem. I tak uważam, że mam w tym wszystkim rację, ale obiecuję, że nie będę więcej pozwalać na wywalanie takiej kulminacji na was. Poważnie. Serio, serio.

Okej, może czasami jednak sobie na to pozwolę. Nie byłabym w końcu Leą Wilkosz, gdybym nie podzieliła się z kimś całym swoim Weltschmerzem, co nie? Zwłaszcza że od jakiegoś już czasu uważam, że bachory to się powinno do przynajmniej trzynastego roku życia trzymać w inkubatorach.

No, ale wracając do góreczki. Wspominam o niej akurat teraz, ponieważ całkiem sporym zaskoczeniem napełniło mnie to, że Quills zgłosił chęć zwołania zebrania właśnie tam.

Em... Czy to nie jest takie jakby... nie do końca bezpieczne? I mało dyskretne? – spytałam, gdy tylko upewniłam się, że naprawdę nie żartował. Uśmiechnęłam się półgębkiem z politowaniem i uniosłam jedną brew, przybierając minę w stylu „dziecko kochane, co ty do mnie mówisz?”.

To znaczy... Spróbowałam unieść jedną brew, co oczywiście mi nie wyszło.

Dlaczego mówisz, że nie do końca bezpieczne? – Teraz to on spojrzał na mnie jak na chorą psychicznie, na chwilę odrywając wzrok od zawiniętej w folię aluminiową kanapki, którą od jakiegoś czasu bezskutecznie próbował rozpakować. – Biały dzień, środek miasta, ludzi w ciul...

Właśnie o to mi chodzi, jakbyś chciał wiedzieć – przerwałam mu szybko. – Zamierzasz tam właśnie przy tych ludziach, w biały dzień i w środku miasta pod postacią wilka wielkości konia rozmawiać o miejscu pobytu szykującego się na mieszkańców wampira? I dziwnej atmosfery, która chce nas zmieszać z piachem, a która prawdopodobnie wyszła z prowadzącej do Piekła dziury w ziemi, o której nikt nie wie? Nie uważasz, że to będzie trochę dziwnie wyglądało?

Pal licho dziwnie. To będzie najlepsza atrakcja w promieniu kilometra – parsknął Jared. – Zobaczysz, ilu się zbiegnie, żeby popatrzeć.

Wyjątkowo muszę się z tobą zgodzić – westchnął Embry, nawet na moment nie odrywając się od czytanej akurat książki. Z przyjemnością zauważyłam, że wciągnęła go tak powieść z uniwersum gry „S.T.A.L.K.E.R.”, którą sama mu pożyczyłam, ale jakoś tak nie potrafiłam się skupić na płynących z tego pozytywach, gdy nieustannie popatrywałam, czy jej przypadkiem nie zniszczy. Z trupem przecież o fabule będzie ciężko pogadać.

Kurna, nie zamierzam paradować po pełnym ludzi parku w wilczym wcieleniu! – zbulwersował się Quills. Miał nas chyba za totalnych idiotów, jak zawsze zresztą. Na chwilę aż przestał międlić w dłoniach tę nieszczęsną bułkę.

Ale zamierzasz rozmawiać o podejrzanych rzeczach – wtrącił Seth.

E, nikogo to i tak pewnie nie zainteresuje. – Wkurzona, wyrwałam wreszcie Alfie tę głupią kanapkę, odpakowałam błyskawicznie, ugryzłam na spróbowanie i oddałam, zanim zdążył zaprotestować. – Nikt nie będzie słuchał, co tam mamy do powiedzenia. A nawet jeśli, to kogo to obejdzie? Za bardzo będą zajęci tym, jakież to cudowne, że mogli się rozmnożyć.

Jezu, co ty masz ostatnio z tym rozmnażaniem? – Collin wywrócił oczami ze zbolałą miną. – To jest jakiś kompleks czy co?

To nie jest kompleks, tylko niemożność pogodzenia się z tym, że świat nie toleruje opcji, iż nie każda kobieta musi robić z siebie klacz rozpłodową – burknęłam udając, że całkowicie skupiam się na szukaniu czegoś w torebce.

Że co? Jaką znowu...? – Paulowi dosłownie opadła szczęka. – Kto niby chce cię w dzidziusia wrobić?

Przepraszam, po prostu jestem świeżo po spotkaniu rodzinnym, na którym dowiedziałam się, że to, iż nie chcę mieć dzieci, jest ciężkim grzechem, odrzucaniem daru bożego i spłonę przez to w piekle – wyjaśniłam ze złością, nie patrząc na nikogo konkretnego. – A poza tym „w życiu każdej kobiety przychodzi przecież taki moment”... Ja pierdzielę, nie, nawet nie ciągnijmy tego tematu, babcia, prababcia i cztery ciocie wystarczą mi aż nadto. Mało tam przy stole do linczu nie doszło. Naprawdę ich wszystkich kocham, ale z drugiej strony czasem się jednak cieszę, że nie jestem z nimi spokrewniona. Dla nich z racji na płeć już jestem chodzącym inkubatorem. Mają gdzieś, że sprawianie sobie gówniaków mija się z celami, które bym chciała w życiu osiągnąć.

Wiesz, trochę wiem, co czujesz – wtrącił się Embry. – Mnie ostatnio babcia opieprzyła, że jestem już dorosły i powinienem się wreszcie ustatkować i zacząć myśleć o żonie i dzieciach.

Najpierw mógłbyś maturę zdać, bo faktycznie trochę siara zawalić tyle razy z rzędu. – Brady zmierzył go pozbawionym choćby najmniejszych oznak współczucia wzrokiem. – Bo ile ty masz niby lat, co? Dwadzieścia?

Dwadzieścia jeden – przyznał niechętnie Beta, wracając do czytania z dziwnym wyrazem twarzy. – Ale maturalną robię dopiero drugi raz.

Jeśli tak dalej pójdzie, to ja cię jeszcze dogonię. Będę mogła od ciebie ściągać na matmie? – Trąciłam go łokciem, zanosząc się śmiechem.

Ej, ale co w końcu z tą góreczką? – Seth postanowił przyprowadzić nas do porządku, zerkając niecierpliwie na zegar na ekranie smartfona. Przerwa miała się już mocno ku końcowi. – Gdzieś zebranie trzeba zrobić, bo nie wiemy nawet, gdzie mamy szukać w następnej kolejności.

Właśnie. – Quills ze złością zwinął nieszczęsną folię aluminiową po kanapce w kulkę, choć wcześniej tyle wysiłku wkładał w jej wyprostowanie. Poważnie, jak tylko się najadł, zaczął ją prasować na okładce zeszytu od informatyki. – Myślałem o spotkaniu na góreczce, bo ciepło dzisiaj jest. No i wypadałoby otworzyć sezon na grillowanie. Okazja w sam raz.

Ale to park miejski – zaprotestował Sam. – Nie wywalą nas stamtąd? Tam chyba nie można grilla robić.

Na sam szczyt pójdziemy, tam i tak nikt się nie kręci. A nawet jeśli będą nas chcieli wywalić, to co z tego? Zbierzemy rzeczy i pójdziemy gdzie indziej, żaden problem. A spróbować warto. – Albinos wzruszył ramionami.

Dobra, niech ci będzie – jęknęłam. – Ale jakby co, to ja cię ostrzegałam.

Dziękuję, że się jaśnie pani zgodziła. – Wykonał w moją stronę ironiczny ukłon, zbierając się z czerwonego linoleum.

Całuj w pierścień. – Wyciągnęłam w stronę kolegi obładowaną biżuterią dłoń, nie zrażając się szyderstwem. – Możesz sobie wybrać, w który wolisz.

Czyli ustalone. O piętnastej widzimy się przed bramą.

Ej, zaraz, jakie znowu o piętnastej?! – wydarłam się za nimi, zrywając z podłogi tak gwałtownie, że aż zakręciło mi się w głowie. – Jak ja lekcje dopiero o czternastej z minutami kończę! Za cholerę nie zdążę do domu obrócić...!

O piętnastej, bo musimy mieć czas, żeby zjeść i pogadać, a potem czegoś poszukać. Chyba że reflektujesz na patrol całym stadem dzisiejszej nocy. – Uśmiechnął się do mnie bezczelnie przez ramię i zniknął w jednym z korytarzy, nawet nie czekając na odpowiedź. Skubany wiedział, jaka będzie.

Co mam ostatnie? Chemię? E, z chemii można się zmyć. Nauczycielka i tak mnie nie lubi. Ja się staram, a ona i tak znęca się nade mną przez pryzmat tego, że kiedyś w zamierzchłej przeszłości skłóciła się z moją mamą (tak, wreszcie się dowiedziałam), więc w sumie tylko sobie nerwów zaoszczędzę. Im mniej słuchania o tym, jakim to jestem zerem i jak to mnie ma na oku, tym lepiej dla mojego zdrowia psychicznego. A jej fizycznego...

Pozbierałam wszystkie swoje rzeczy, upewniłam się, że jeszcze chwila do dzwonka została, i posnułam się pod odpowiednią klasę. Czekała mnie właśnie biologia. Nie wiem, jak to możliwe, ale mam takiego pecha do nauczycieli, że o każdym jednym mogłabym dobrą komedię napisać. Babka od biologii też ostatnio się popisała, przez pół lekcji trując nam o tym, że palący papierosy to frajerzy, by na sam koniec dowiedzieć się ode mnie, że uważam jej wykład za krzywdzący i nie życzę sobie, by nazywała mojego dziadka i mojego rodzonego brata frajerami, na co z kolei ja dowiedziałam się od niej, że się nie znam na życiu i z pewnością będę mniej pewna siebie, gdy porozmawiamy o tym wspólnie z moimi rodzicami. Poważnie, ja bladego pojęcia nie mam, jak to możliwe, że wszyscy nauczyciele w moim otoczeniu muszą obowiązkowo być jakimiś psycholami, ale naprawdę mam problem, gdy próbuję sobie przypomnieć, czy znam choć jednego normalnego...

Nie no, dobra, znam, ale nawet jeśli połowa to psychole, to chyba i tak jakoś zaburzają dane statystyczne. To niemożliwe, żeby połowa ludzi na świecie była...

A nie, sorry, jednak możliwe. Nie było tematu.

Skręciłam w korytarz na parterze sektora żółtego. Choć było dość ciemno, bo niewiele jest tutaj okien, nikt nie fatygował się z zapalaniem światła na korytarzu – było mi to nawet na rękę, bo jak zwykle z niewyspania miałam makabryczny światłowstręt. I tak ciężko uwierzyć, że po kolejnej zarwanej nocy byłam w stanie przywlec się do szkoły dziesięć minut przed czasem, gdy tylko Quills mnie o to poprosił.

Tak, nie przespałam nocy. Zgadnijmy przez kogo? Oczywiście, że przez Ladona. Niby był cały dzień w domu. Niby odebrał mnie spod bloku, w którym szukaliśmy wampira, niby zawiózł do domu, niby nigdzie już się nie wybierał, rozmawiał z rodzicami zupełnie normalnie, a nawet do mnie w pewnym momencie zagadał, widocznie również nie mogąc znieść nieustannego milczenia, ale... ciągle coś było nie tak, jak powinno. Takie rzeczy się po prostu wie. Wciąż czułam wiszące między nami napięcie, a niezadane pytania kłębiły się, niemal ucinając mi oddech. Bałam się zaczynać rozmowę, mając wrażenie, że jeśli tylko powiem coś minimalnie zahaczającego o ten temat, zerwę tę drobną nić porozumienia, którą udało mi się upleść. Cokolwiek się działo, chciałam, żeby przestał się ode mnie oddalać. Nawet jeśli ceną za to była niewiedza.

Jakież to do mnie niepodobne, prawda? Mówi to przecież osoba, która zawsze musi wiedzieć, co się dzieje, bo inaczej nie może spać spokojnie.

Ach, no i właśnie w tym jest mój problem. Nie śpię spokojnie. I mam już od tego światłowstręt. Do lata niby zostało jeszcze nieco czasu, ale przygrzewające ochoczo słonko już zachęciło mnie do tego, bym odgrzebała wśród nadal nierozpakowanych letnich rupieci okulary przeciwsłoneczne. Ciekawe, od ilu nauczycieli mi się dzisiaj oberwie, gdy będę próbowała posiłkować się nimi na lekcjach? Kurde, wiem, nieco to nieuprzejme siedzieć na lekcji w okularach przeciwsłonecznych, ale wystarczyło, że pomyślałam o zalanej słońcem sali, na której przecież obowiązkowo należało dodatkowo włączyć światło, to od razu mnie aż coś w oczach swędziało.

Kurna, a właściwie to ktoś umie mi wytłumaczyć, dlaczego w szkołach jest nawyk zapalania światła nawet jeśli w klasie jest idealnie widno? Za kij nie potrafię tego zrozumieć. Nieraz wręcz jest tak, że zasłania się okna przed wpadającym przez nie słońcem, żeby dalej męczyć się w blasku jarzeniówek. Tak, a potem nauczyciele narzekają, że coraz więcej uczniów psuje sobie oczy i zwalają to na to, że śmiemy siedzieć nad komputerami od czasu do czasu...

Ech, w sumie nawet komputery coś ostatnio do lamusa odchodzą. Teraz przecież wystarcza smartfon. Nawet do pisania książek, czego dowiedziałam się podczas czytania internetowych powieści już jakiś czas temu, ale nadal nie byłam w stanie pojąć, jak tak można. Coraz więcej piszących osób uważa, że cała ich robota sprowadza się do wyklepania kilkuset słów na dotykowej klawiaturze i wstawienia ich bez czytania, przepraszając na samym końcu za błędy. Boże, co się dzieje ze światem?

Nieważne. Coś za dużo dzisiaj narzekam, nawet jak na mnie.

Rozejrzałam się po korytarzu, szukając Dominiki. Przeszłam się wzdłuż tłumu zgromadzonego pod klasą, lecz znalazłam ją dopiero w pomalowanej na żółto wnęce – jedynym miejscu, gdzie były okna i przy okazji wyjście ewakuacyjne. Siedziała na niewygodnej korytarzowej ławce, pozwalając, by druga ubrana na czarno osoba...

Ja pierdzielę, no to koniec sielanki. Dominika siedziała razem z Gabrysią. Pochylały się właśnie nad jakąś teczką, rozmawiając o czymś z przejęciem i godnym pozazdroszczenia zaangażowaniem, od którego z miejsca zrobiło mi się niedobrze i jakoś tak gorzko w ustach. Tak musiała smakować towarzyska porażka... Kurde, no jak już raz w życiu znalazłam sobie normalną koleżankę, to ten potwór ze sztucznymi niebieskimi dredami musi mi ją podbierać?!

Chciałam się stamtąd zmyć, by móc potem udawać, że się spóźniłam, ale niestety Dominika zdążyła mnie dość szybko wyczaić.

O, Leah, jesteś już! – Ucieszyła się na mój widok i pomachała zachęcająco ręką. – Chodź do nas!

E... No ale ja chyba jeszcze muszę coś załatwić... tam. – Wykonałam dłonią gest w bliżej nieokreślonym kierunku. Niestety gdy jestem tak śpiąca, moja gra aktorska oscyluje gdzieś na poziomie pań z reklam pasty do zębów – aż czuć ją plastikiem.

No weź, załatwisz na następnej przerwie. Chodź, Gabrysia akurat pokazuje mi swoje rysunki. – Zrobiła proszącą minkę, zaśmiała się i przesunęła, robiąc mi miejsce.

Westchnęłam boleśnie, dałam w myślach porządnego kopa śpiącej jeszcze asertywności, mając nadzieję, że może chociaż na chwilę otworzy kaprawe ślepia, i usiadłam na wygospodarowanym kawałku szkolnej infrastruktury, zastanawiając się, czy może w dobrym guście nie byłoby teraz się tak na całego rzewnie rozpłakać. Powstrzymywało mnie jedynie to, że zbyt mocno upodobniłabym się tym do postaci na niezwykle radosnych emo-rysuneczkach.

Kichnęłam i wydmuchałam nos. Kuźwa, jakby jeszcze było mi mało, alergia postanowiła się uaktywnić właśnie wtedy, gdy musiałam pochylać się nad kartkami, na które z oczywistych przyczyn nie mogłam niczym nakapać, a już szczególnie smarkami.

Supcio, że jesteś, bo mam akurat parę nowych – ucieszyła się Gabrysia. – Myślę, że ci się spodobają.

Przysunęła bliżej szkicownik, bym też mogła widzieć, choć mało brakło, a zacisnęłabym powieki w obronnym odruchu.

To znaczy – to nie tak, że Gabrysia nie umie rysować. Ona naprawdę świetnie rysuje. Palce ma diabelnie wyćwiczone, z niesamowitym realizmem potrafi oddać dosłownie wszystko – wystarczy rzucić tematem, a ona zrealizuje go w kilka minut, doskonale oddając proporcje, światłocień i wszystkie najdrobniejsze, niemal mikroskopijnie precyzyjne szczegóły. Ma talent, i to niesamowity. Ja jej po prostu do pięt nie dorastam i wpędzam się w kompleksy, ilekroć po sesji rysunkowej próbuję sama się do czegoś zabrać. Prawdopodobnie nigdy nie będę tak dobra, jak ona. Poważnie, podziwiam ją... tylko po prostu nie mogę znieść tego, że w większości przypadków zwyczajnie ten swój talent marnuje, skupiając się na mangowych badziewiach.

Nie wiem, co jest fajnego w mandze. Chyba nigdy się nie dowiem, bo obojętnie, ile by mi jej nie pokazywano czy jak bym sama nie próbowała się jej przyglądać, nie mogę jej ścierpieć. Jest dla mnie po prostu... karykaturalna, śmieszna i tak oklepana, jak to tylko możliwe. Szkoda, że emosia, zamiast skupić się na tak świetnie wychodzącym jej realizmie, namiętnie szkicuje doskonale mangowych emosiów, w dodatku najchętniej tnących się i siedzących w otoczeniu nagrobków. Już nawet nie tyle można od tego dostać depresji, co raczej pierdolca. Rany, ja nawet po narysowanych tym stylem postaciach nie jestem w stanie określić, jaką mają płeć... Chociaż nie, chyba jak nie mają biustu trzykrotnie większego od głowy, to chyba mam do czynienia z mężczyznami.

Mało brakło, a odetchnęłabym z ulgą, gdy seria się skończyła.

O, tylko tyle? – spytałam pozornie beztrosko. – Coś mało ich w tym tygodniu.

Tych tylko tyle – przyznała z dziwnym wyrazem twarzy. Po chwili wyciągnęła z plecaka drugą teczkę, lecz zawahała się wyraźnie nad jej otworzeniem. – Wiesz, mam też takie trochę inne, ale nie wiem, czy je pokazywać. Nie wiem, czy wam się spodobają...

Nie żartuj, tylko pokazuj – zadecydowała Dominika. – Dlaczego mają nam się nie podobać?

Są zupełnie inne. Ale... No, same zobaczcie. – Niechętnie wcisnęła teczkę w moje dłonie, bo siedziałam akurat pośrodku. To, że o mało nie upaćkałam jej zawartością chusteczki do nosa, już łaskawie pominę.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać, więc bardzo ostrożnie rozwiązałam sznurki i wyjęłam kilka kartek na światło dzienne z niejaką obawą, jakby miały mnie pogryźć. No ale gorzej już chyba być nie może, co nie? Wmawiając sobie, że moja depresja (tudzież pierdolec) nie zmieni szczególnie swoich rozmiarów od czegoś tak niewinnego, spojrzałam dokładniej na pierwszą kartkę.

I zamarłam.

To nie byli mangowi emosie z żyletkami w dłoniach. O nie... To były wampirzyce. Ponure, bardzo mocno wycieniowane, jednak tak naturalne, tak doskonale odwzorowane, że aż przechodziły mnie ciarki, gdy patrzyłam w ich ołówkowe oczy. Nienaturalnie piękne, blade, ostro odcinające się na tle prawie czarnej nocy. Coś w nich było takiego... Coś, o czym wiedziałam, że powinnam zwrócić na to uwagę, ale jak miałam to zrobić, skoro nie wiedziałam, co to takiego w ogóle było?

Paranoja? Nagła zmiana nastroju? Czy może faktycznie coś w tym było...?

W pamięci rozbłysła mi gadka o aurach, jaką Gabrysia niegdyś mnie uraczyła. Już wtedy zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy nie ma przypadkiem jakichś nadnaturalnych zdolności, a teraz jeszcze mocniej zaświtało mi to w głowie. Ale jak to niby rozpoznać? Zmysł artystyczny i wyobraźnia nie są przecież wyznacznikami mocy, prawda?

Tylko że... coś z tymi rysunkami było nie tak. Przekartkowałam je jeszcze raz, zatrzymując się na tym, który zrobił na mnie największe wrażenie. Odruchowo przesunęłam palcem po portrecie przepięknej młodej wampirzycy. Wyglądała na zbliżoną do mnie wiekiem, a w smukłych, białych jak mleko palcach trzymała dorodne jabłko, delikatnie nacinając skórkę ostrym kłem. Patrzyła jakby prosto na odbiorcę, a jej oczy zdradzały, iż coś wie. Zna jakąś tajemnicę, o której istnieniu nikt prócz niej nie zdawał sobie sprawy, a to niezmiernie ją bawiło, unosząc kąciki pełnych ust w subtelnym uśmiechu...

Coś mi w niej nie grało. Najmocniej ze wszystkich.

Kiedy je zrobiłaś? – Dziwnie wysoki głos Dominiki przywrócił mnie nieco do żywych. Spięłam się odruchowo – dziewczyna brzmiała mi na zdenerwowaną, choć starała się to maskować. Albo to ja jestem już tak przewrażliwiona, że wszędzie dopatruję się spisku... Nie wiem. Nie obejrzałam się na nią, nadal wpatrując w dziewczynę z portretu.

Nie pamiętam dokładnie. – Gabrysia umilkła, zastanawiając się intensywnie. – W zeszły piątek? Jakoś tak. Nagle mnie taka wena złapała, aż się przestraszyłam. W ciągu dwóch godzin zrobiłam wszystkie sześć.

W zeszły...? – powtórzyłam bezwiednie, lecz urwałam gwałtownie, gdy nagle mnie olśniło.

Tak, to chodziło właśnie o to. Dziewczyna ze szkicu wyglądała idealnie jak Dominika. Może miała nieco jaśniejsze i bardziej kręcone włosy, lecz tych rysów twarzy nie pomyliłabym z nikim innym, zwłaszcza że mogłam je sobie bardzo szczegółowo porównać, jako że żywa modelka niemal przytulała się do mnie bokiem.

Jak to w zeszły piątek? – powtórzyłam o wiele przytomniejszym głosem. – Przecież Dominika przyszła do nas przedwczoraj.

Dlaczego narysowałaś mnie? – Dominika weszła mi w słowo, a jej głos zabrzmiał bardzo chłodno.

Ja... – Emosia nie wiedziała, na której z nas powinna zatrzymać wzrok. – Domi, ja przepraszam, ale to naprawdę nie miałaś być ty. Narysowałam to tydzień temu, jak jeszcze cię nie znałam. To jakiś głupi przypadek. Dlatego bałam się wam je pokazywać.

Dominika milczała dłuższą chwilę. Obserwowałam ją kątem oka, nagle dziwnie niespokojna. Miałam jakieś głupie wrażenie, jakby wilk w moim wnętrzu zaczął się nerwowo kręcić, chcąc wydostać na zewnątrz. Ledwo powstrzymałam się od tego, żeby wstać i osłonić Gabrysię. Tylko przed czym? Co niby nam miało grozić?

I cokolwiek to było, dlaczego moją pierwszą myślą nie było, żeby pozwolić, by emosię zeżarło?

Dominika wreszcie odetchnęła i pomasowała zmęczonym gestem czoło. Rozluźniła się, zdoławszy nad sobą zapanować. Cokolwiek działo się wcześniej w jej wnętrzu, z pewnością musiało mieć rozmiar sporego tornada.

Przepraszam, że tak naskoczyłam, ale... to po prostu dziwne. Nie spodziewałam się. Nie jestem zła. Naprawdę świetnie ci wyszły.

W tym samym momencie zadzwonił dzwonek. Obie dziewczyny wstały z niewygodnej ławki, ruszając w stronę drzwi klasy. Niepokojące wrażenie zostało zażegnane – szybko zmieniły temat, zaczęły się śmiać z czegoś błahego, jakby nic takiego się przed momentem nie stało.

Tylko ja zostałam dłuższą chwilę na korytarzu, zastanawiając się, co tak właściwie właśnie się wydarzyło.



***



Na wilcze zebranie przybyłam niemalże o czasie. W czym „niemalże” należy rozumieć jako spóźnienie zaledwie czterominutowe, któremu do tak zwanego akademickiego kwadransa było jednak dość daleko, na tyle, że mogłam spokojnie być z siebie naprawdę zadowolona. Jak ja zdołałam dotrzeć do domu, ogarnąć się, skombinować swój wkład gastronomiczny i zebrać się z powrotem do miasta w ledwie czterdzieści minut, to nie mam bladego pojęcia.

Brama do parku na góreczce robi spore wrażenie. Jest ogromna, kuta w motyw winorośli, roi się ostrymi szpikulcami, a jej od dawna nieruchome wrota porasta gęsto kłębowisko ciemnozielonego bluszczu. Pnącze zaczęło już powoli dobierać się do kamiennego łuku, pnącego ponad przejściem, na którym znajdują żeliwne litery układające w łacińską sentencję. Niby nie do końca było to podobne, ale moje nieszczęsne skojarzenia sprawiały, że już od dawna się modliłam, by się nie okazało, że napis znaczy mniej więcej tyle, co „Arbeit macht frei”. Bardziej się to kojarzyło z cmentarzem niż obozem koncentracyjnym, ale lekcje historii w las jednak nie poszły...

Dziwne, a podobno nie uważam na lekcjach. Na historii jakoś szczególnie dobrze mi się zawsze spało.

No nareszcie! – wydarł się Quills na mój widok. – Już myślałem, że trzeba będzie ci robić nalot na chatę!

Nie wiecie nawet, gdzie mieszkam. Ha! – Spojrzałam na nich z wyższością. – A jeśli zaraz nie staniecie się milsi, możecie pożegnać się z moją kaszanką.

Dziewięć par oczu zabłysło, żaden więcej komentarz nie pomknął w moją stronę – nawet to, że już parę razy kręcili się wokół mojego domu. Mało brakło, a zaczęłabym się na to śmiać jak pomylona. Udając, że nic się nie stało, jak gdyby nigdy nic przeszłam przez bramę.

Park został wybudowany w dość ciekawy, jednak jedyny możliwy w przypadku stromej góry sposób: pionowe aleje zamieniono w wygodne stopnie, poziome zaś w coś w rodzaju tarasów. Rzeźb i fontann jest tu całe mnóstwo, nie są jednak na tyle nachalne, by przeszkadzać. Park na góreczce mimo wszystko pozostaje miejscem dzikim, kojarzącym się z nieco tylko uporządkowanym prawdziwym kawałkiem lasu w górach, za co właśnie tak go uwielbiam. Pięknych kutych latarń nie brakuje, lecz rabatki z kwiatami nie straszą geometrycznym idealizmem i bijącymi po oczach barwami, które nie pasują do siebie nawzajem. Jest spokojnie. Ładnie. Cicho. Tylko szkoda, że ludzi tyle. Już na wejściu niemal się zabiłam o puszczonego samopas dwulatka – choć się rozejrzałam, za nic nie mogłam znaleźć w okolicy nikogo, kto wyglądałby na jego rodzica.

Westchnęłam boleśnie, postanowiwszy nie poświęcać ludziom więcej uwagi, niż to było konieczne, i poczekałam na wlokących się za mną kolegów, niecierpliwie poprawiając na ramieniu paski bagaży. Wypchana żarciem torebka porządnie konkurowała z podłużnym materiałowym woreczkiem, który w domu uznawałam za całkiem lekki, lecz teraz, stojąc przed nieprzebytą ilością kamiennych schodków, zaczęłam oceniać na jakieś pierdylion kilogramów.

Taszczący naprawdę wielkiego grilla Jared też nie wyglądał na zachwyconego. Podobnie Embry – na jaką cholerę były mu potrzebne aż trzy worki węgla, to nie wiem. Postanowiłam nie pytać, bo i tak wyglądał na takiego, który w razie jakichkolwiek komplikacji pierdzielnąłby wszystko, tak jak stał, i odmaszerował, obrażając się bardzo po męsku.

Ja nie wiem, jak to z twoją punktualnością – narzekał w tym czasie Quills. – Czy wszystkie dziewczyny muszą się zawsze spóźniać? Po co wy to robicie? Czekamy na ciebie już ponad dziesięć minut.

Ponad dziesięć? – Kontrolnie zerknęłam na zegarek. – To sami sobie jesteście winni. Byliście za wcześnie, a nie ja za późno. – Wzruszyłam ramionami. – Nadgorliwi jesteście, panowie, a potem wszystko na kobietę zwalacie.

Fajnie, ale co z tym wampirem? – Niezwykle ciekawą rozmowę przerwał nam niecierpliwie Collin.

Chłopie, nie teraz! – ofuknął go Sam. – Może by tak poczekać, aż mniej ludzi będzie dookoła?!

A kto niby do nas podejdzie? – Seth pogardliwie objął gestem otoczenie. – Coś mi się zdaje, że ci ludzie wolą przejść na drugą stronę ulicy, jak tylko nas widzą. Nikt nie ośmieliłby się podsłuchiwać.

Rozejrzałam się. Fakt, dookoła nas było jakoś puściej. Nic dziwnego – ja pewnie szczególnego wrażenia nie wywierałam, ale widok dziewiątki typków w glanach, skórzanych kurtkach i podartych spodniach mógł wywołać odpowiedni efekt.

Ekhm, przepraszam, powinnam była powiedzieć: widok ósemki typków w glanach, skórzanych kurtkach i podartych spodniach. Paul jak zwykle był w niepodartym szarym dresie i adidasach koloru żółtego zakreślacza, które nie pasowały mu kompletnie do niczego. Chyba że podeszwą do twarzy... Całym sobą wyglądał jak wielki znak ostrzegawczy rodzaju: „uwaga: dresiarz. Jedź ostrożniej, bo jeszcze go nie trafisz”.

Wdrapaliśmy się na ostatni taras. Ignorując, że właśnie dostałam zadyszki, kumple bez chwili odpoczynku weszli pomiędzy drzewa, którędy to dotarliśmy na zaniedbany szczyt góreczki. Na niego nie prowadziły żadne kulturalne alejki, znajdował się daleko od wścibskich oczu i uszu, więc mieliśmy pewną swobodę, z której zaraz skorzystaliśmy. Embry i Jared zabrali się za rozkładanie grilla i reanimowanie węgla, który jak zwykle okazał się wilgotny, a ja zrzuciłam z ramienia niewielki podłużny pakunek. Metalowe elementy zadzwoniły podczas spotkania z trawnikiem, co jak magnes przyciągnęło wszystkie spojrzenia.

Co ty tam tak właściwie masz? – zainteresował się Brady.

Jak to co? – Uklękłam, rozwiązałam wiązania paczki i wysypałam na trawę wszystkie części. Nie wahając się ani chwili, zaczęłam je błyskawicznie składać. – Leżak sobie wzięłam. Wiem, że wy krzesłami gardzicie, ale ja nie zamierzam sterczeć nie wiadomo ile.

Chwilę przyglądali mi się, jak z plątaniny rurek i kolorowego materiału utworzyłam dość stary, ale jednak najzwyklejszy w świecie leżak, całymi sobą obrazując, że nie mogli sobie wybaczyć, iż sami nie wpadli na coś takiego. Cóż – przyznaję, miałam pewne ludzkie uczucia, chciałam kiedyś kupić takie cuda dla całej naszej dziesiątki, lecz okazało się, że nowoczesność mnie pokonała. Mój leżaczek był reliktem starego, dobrego PRL-u, który wypożyczałam okazjonalnie od dziadków, a kupić się takiego już nie dało. Szkoda, bo rozwiązanie świetne – naprawdę dało się to poskładać do mikroskopijnych rozmiarów, a i wygodne było.

Gdy tylko węgle zaczęły się żarzyć, wyrwałam z rąk chłopaków artykuły spożywcze, uznawszy, że jeśli dalej pozwolę im się tak guzdrać, to umrę z głodu, zanim cokolwiek się upiecze. Szybko ponacinałam kiełbaski, rozpakowałam kaszankę i posypałam przyprawą kotlety z karkówki, następnie pozawijałam w folię ziemniaki i powpychałam w płomienie, nie zamierzając czekać na popiół. Życie jest za krótkie na takie pierdoły... Alfa w tym czasie rozdał talerzyki i sztućce, a Embry zajął się szykowaniem drinków. Mało nie urąbałam sobie palca bagnetem, gdy zobaczyłam, że przyniósł wódkę i colę, ale nic nie powiedziałam. W sumie i tak w większości są pełnoletni, więc to ich sprawa. Na wilkołaki alkohol stosunkowo słabo działa, jak każdy sobie walnie po przysłowiowym kielichu, to nic się nie stanie. Chyba.

Gdy już jedliśmy i w sporej części również piliśmy (tylko ja odmówiłam, jako że ani coli, ani wódki nienawidziłam), Jared postanowił przejść do konkretów:

No więc co dzisiaj robimy? Coś tam wcześniej mówiliście, że trzeba obmyślić miejsca do szukania wampira. Macie pomysły?

Wiemy tyle, co i poprzednio. Ruszamy na sprawdzanie kolejnych mieszkań. – Quills skrzywił się, jakby miał nadzieję, że jednak do tego tematu nie wrócimy. – Nie wymyślimy nic lepszego. Tylko dzisiaj będzie nieco trudniej, bo myślę, że wypadałoby tym razem sprawdzić stare miasto.

Ale co w tym trudnego? – nie zrozumiał Sam. – Zamiast bloków będą kamienice. Fakt, ciężko tam będzie kogoś ścigać, za dużo przejść, no ale...

Nie tyle chodzi mi o kamienice i przejścia, co o... budki. – Albinos zgrzytnął zębami tak głośno, że było to doskonale słyszalne dla nas wszystkich.

Ach, budki. No tak. Mogłam się domyślić, że o to idzie. On boi się budek, odkąd usłyszał, że istnieją. Swoje pewnie zrobiło też to, że jako czteroletni gówniak go nimi straszyłam. Zabawne, że jako siedmiolatek przestraszył się czegoś, co mówiło mu wnerwiające dziecko znajomych, no ale... widocznie jest bardziej podatny na perswazję, niż chce przyznać.

Quills, no ja wiem, że to lęk jak każdy inny, ale tam naprawdę nie ma nic strasznego – zaczęłam nieśmiało.

Ta? A co strasznego jest niby w jarzeniówkach? – Perfidnie uniósł jedną brew. Wiedział, jak strasznie mnie wnerwia, że sama tego nie potrafię, robił to więc nagminnie, gdy chciał mnie wyprowadzić z równowagi.

Ej, jarzeniówki akurat są straszne – zaprotestowałam, wycofując się nieśmiało.

Ale z czym? Przecież to zwykła żarówka jest – zniecierpliwił się Paul. – Jakaś głupia ta twoja fobia.

Głupi to ty jesteś. Jarzeniówki są przerażające – burknęłam. – Możemy wreszcie przejść do rzeczy, alkoholicy wy moi kochani? Co wy chcecie zrobić z grillem podczas poszukiwań? Chyba nie będziecie go ze sobą taszczyć tyle czasu? I na kij tego węgla tyle wzięliście?

Żebyś miała o co pytać i dała spokój naszemu alkoholizmowi – odpowiedział bez wahania Embry. – Sam mieszka po drodze, zostawimy rzeczy u niego.

Wszyscy nażarci? To ruszamy. – Quills bez dalszego zwlekania zerwał się z miejsca.

A gdzie przerwa na poobiednią drzemkę?! – zaczął histeryzować Collin. W jego przypadku to, że wilkołaki mają większą tolerancję na alkohol, jakoś nigdy nie miało racji bytu. Już był nieco wstawiony. Albo tak dobrze udawał. – No kurdeee, nie mogę tak szybko wstawać po posiłku, bo mi się uleje...!

Wstawiaj, gówniarzu! – wydarł się na niego Beta i sprzedał udawanego kopa podkutym glanem w żebra. Wyglądało to cokolwiek drastycznie, bo zatrzymał nogę w ostatnim momencie, a Collin i tak się odturlał, nie mogąc wytrzymać ze śmiechu. Dopiero Quillsowi udało się jako tako postawić go na nogi.

Nie wierzę. Uchlał się przed siedemnastą – biadoliłam, składając leżak. – Z kim ja się zadaję? Zróbcie coś z nim po drodze, nie będę się do niego przyznawać w mieście.

Udaje, przecież samochodem przyjechał – zgasił mnie Brady. – Samą colę przecież pił.

Idiota – skwitowałam ostatecznie i i tak odwróciłam się do niego tyłem.

Tak. A więc pora ruszać na polowanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz