piątek, 27 września 2019

Rozdział 10

Nie lubię chodzić skrótami.

Tak jest, potrafię docenić oszczędność czasu, jaką gwarantują. No litości, przecież jestem tak okropnie leniwa, że nieraz nie mam siły nawet sięgnąć po szklankę z wodą stojącą tuż obok mnie, więc to chyba wystarczający powód, by uwierzyć, iż naprawdę doceniam, że dzięki skrótom łatwo pomniejszyć swoją męczącą pieszą wędrówkę o choćby parę głupich centymetrów. Tylko problem w tym, że zawsze, gdy łażę jakimiś opłotkami w towarzystwie moich ulubionych wilczych przyjaciół, czuję się jak bohaterka wyjątkowo beznadziejnej książki dla młodzieży o młodocianych gangach. Od razu boję się, że każdy, kto mnie zobaczy, zaraz zacznie sobie wyobrażać mnie z petem na wardze, jak przez potłuczony telefon krzyczę do rodziców: „starzy, nie róbcie siary”, tworząc jednocześnie balony z gumy do żucia. Wstyd mi za nas było, gdy tak pałętaliśmy się na wąskich uliczkach i w gorszych dzielnicach... tylko że byłam w mniejszości. Chłopakom nigdy to nie przeszkadzało, więc to normalne, że gdy zgłosiłam nieśmiały sprzeciw odnośnie wybrania się na stare miasto skrótem, zostałam przez nich zwyczajnie zakrzyczana. Tudzież podsumowana słowami „młoda, nie pękaj”.

Moim zdaniem spokojnie mogliśmy przejść kulturalnym chodniczkiem. Wyszłoby się nim na ulicę przy dworcu kolejowym, minęło zabytkową wieżę ciśnień i już właściwie było na miejscu, ale moi przyjaciele instrukcji albo nie zrozumieli, albo zwyczajnie nią wzgardzili. Według nich ze skrótu skorzystać należało, i to wręcz niezwłocznie, za nic jednak nie udało mi się wyciągnąć, dlaczego tak cholernie im na tym zależało. Chcieli tu anomalii szukać? Równie dobrze można przecież od głównych ulic zacząć.

Dość szeroka droga pięła się zaskakująco stromo w górę. Do kulturalnego chodniczka było jej tak daleko, że z pewnością żadnego nigdy na oczy nie widziała. Z tego, co wyczytałam na zamazanej przez dresiarzy nazwami klubów sportowych tabliczce, nawierzchnia przygotowywana była jakoś tak od zeszłego roku pod kładzenie asfaltu, lecz oprócz tego na wpół zapomnianego znaku nic o tym nie świadczyło. Powstałe przez ostatnie deszcze błocko stwardniało w dzisiejszym radośnie przygrzewającym słonku niemal na kamień, zastygając w takich kształtach, w jakie uformowały je wcześniej koła samochodów. Cholernie łatwo było tam sobie wychlastać wszystkie ząbki, zwłaszcza jeśli było się mną i wciąż czuło na karku palące spojrzenie własnego Pecha, tylko czekającego na dogodną chwilę, by zaatakować.

Zabudowa przedstawiała się równie optymistycznie: stare familiaki miały maksymalnie dwa poziomy, wysokie strychy i maleńkie okienka, a niegdyś biała farba łuszczyła się ze ścian jak płaty zaatakowanej jakąś wyjątkowo nieładną chorobą skóry. Do wnętrz mieszkań nie dało się zajrzeć, bo we wszystkich szybach błyskały poszarzałe od dymu papierosowego firanki. Tandetne drzwi, wyglądające na takie, którym jeden kopniak wystarczyłby do tego, by rozłożyły się na części pierwsze, przeważnie stały otworem, zapraszając do ciemnych, ciasnych klatek schodowych, z których na odległość było czuć pleśnią. Na zbitej z byle czego ławeczce przed jednym z budynków siedział przygarbiony staruszek, obserwujący nas ciekawie, dopóki nie zniknęliśmy mu z oczu krótkowidza.

To po prostu była jedna z tych ulic, o których istnieniu w dużych miastach wiedzieli wszyscy, lecz i tak w razie czego nikt się tam nie zapuszczał, traktując swe uzębienie zbyt poważnie, by tak ryzykować. Przyjezdni czegoś takiego nie mogli zobaczyć, poruszając się jedynie bardziej reprezentacyjnymi trasami, a wszyscy pozostali odwracali wzrok, woląc udawać, że nie istnieje. Mi osobiście zawsze było szkoda ludzi mieszkających w takich warunkach. Wiedziałam, że jest ich aż przerażająco wielu, ale co ja mogłam z tym zrobić? Chciałabym im jakoś pomóc, ale co mogłam zdziałać sama? Najpierw musiałabym zmienić ich mentalność.

Słonko przygrzewało radośnie z idealnie czystego nieba, parząc w odsłonięte fragmenty ciała. Było okrutnie gorąco. Ponad błotnistą patelnią powietrze lekko falowało, a pobliska wieża ciśnień wznosiła się nad tym wszystkim jak jakaś cholerna fantastyczna fatamorgana. Quills, Embry i Sam szli przodem, rozmawiając o czymś z przejęciem. Cała reszta wlokła się za nimi apatycznie, zbiwszy w gadające głośno grupki. Tylko ja snułam się całkiem sama, i to zupełnie tak, jakbym miała zaraz paść na ziemię i nie wstać nigdy więcej. Mniej więcej tak właśnie się czułam. Nie dość, że zdecydowanie za dużo zjadłam, to jeszcze ten ukrop...

Anomalię znalazłam prawdopodobnie przez to, że nie rozglądałam się na boki, tylko szłam z prawie zamkniętymi oczami. Przesuwałam się blisko zabudowań, co jakiś czas ciekawie zapuszczając żurawia do mijanych mieszkań, więc jak nie przyrżnęłam głową w coś przymocowanego do ściany parterowego domu... Kurde, aż wszystkie gwiazdy zobaczyłam. Jęknęłam, zatoczyłam się, wpadłam na ścianę, a następnie wydarłam jak palona żywcem, gdy zobaczyłam na niej wygrzewającego się w późnowiosennym słonku pająka wielkości wnętrza mojej dłoni.

Kurna, co się stało?! – Całe stado obskoczyło mnie jak na komendę. Dziewięć par brązowych oczu błyskało zniecierpliwieniem i politowaniem dla mojej koordynacji ruchowej. A myślałam, że przez tyle lat zdołali się już przyzwyczaić...

Jak to co? – warknęłam, masując obolałą głowę. – Tak sobie pomyślałam, że w sumie żadnego guza ostatnio nie miałam...

To chyba dobrze? – Mój sarkazm widocznie był zbyt trudny do wychwycenia, by dresiarski móżdżek Paula był w stanie go zarejestrować. – Co ty zrobiłaś?

Postanowiłam dla rozładowania stresu przypierdzielić łbem w... – wycedziłam i zawahałam się na moment, oglądając na winowajcę całego zajścia. – Że co? – wydukałam, gdy już przyjrzałam mu się wystarczająco długo, by uwierzyć, że to już fatamorganą nie było.

Przypierdzieliłaś łbem w żeco? – roześmiał się Seth. – Nie wiedziałem, że to się tak nazywa.

Ja pierniczę – jęknęłam, wchodząc mu w słowo. – A to tu skąd?

Rozejrzałam się dokładniej. Tak, nie pomyliłam się – do ścian niektórych domów przymocowane były urządzenia, które do złudzenia kojarzyły mi się z kolejowymi semaforami świetlnymi. Niby ktoś je machnął tą samą farbą, co elewacje, by mniej rzucały się w oczy, no ale...

Wy też to widzicie, czy uderzyłam się za mocno? – spytałam wreszcie.

Tędy podobno szła jakaś linia kolejowa z kilkadziesiąt lat temu – pocieszył mnie Sam.

Ale tego przecież nie montowało się na domach, do cholery! – zaskamlałam. – I jaka niby linia kolejowa? Za mocno pod górkę tutaj jest, mało co dałoby radę tak wjechać, i kompletnie bez sensu by było budować jakąś upośledzoną łącznicę, skoro i tak ze dwa kilometry stąd wszystkie okoliczne linie łączą się na stacji. – Dla pewności wyciągnęłam dłoń i pomacałam pociągnięty beżową farbą metal. Był przyjemnie nagrzany od słońca, pokryty ulicznym kurzem jak wszystko wokół, jak najbardziej prawdziwy i... – Auć! – pisnęłam i odskoczyłam gwałtownie, jakby mnie ugryzł. Pulsujące wściekłym bólem palce przytuliłam do piersi i rozmasowałam delikatnie. Poczułam się zupełnie tak, jakbym dotknęła czegoś naprawdę mocno naelektryzowanego.

Quills rzucił mi powątpiewające spojrzenie znad okularów przeciwsłonecznych i podszedł bliżej. Z daleka widziałam, że przez szczególnie słoneczną pogodę był już na skraju wytrzymałości, nie odezwałam się więc ani słowem, gdy oglądał urządzenie ze wszystkich stron, a następnie sam go dotknął. Zareagował o wiele mniej gwałtownie niż ja, ale też niemal od razu cofnął rękę z sykiem.

Seth? Byłbyś łaskaw zapisać adres – powiedział wreszcie. – W nocy to sprawdzimy. Na razie chodźmy gdzieś do cienia.

Chętnie przystałam na propozycję. Jakoś dziwnie mi się zrobiło – nie zamierzałam zostawać tam ani chwili dłużej, niż było to konieczne. Poza tym i tak co chwilę zerkałam na albinosa, już wcześniej zauważywszy, że skóra w miejscach, których nie zasłaniała dokładnie cienka czarna bluza, zaczyna mu się mocno czerwienić. Ciekawe, czy nie dorobi się oparzeń słonecznych przez tę śliczną majową pogodę.

Miałam serdecznie dosyć skrótów. I to na jakieś pięćdziesiąt lat.

Zdecydowaliśmy, że pierwszą rzeczą, jaką musimy sprawdzić, są właśnie ulubione budki Quillsa. Choć Alfa kombinował, jak tylko mógł, by odłożyć je na później, pech sprawił, że od której strony by się sprawy nie ugryzło, one i tak były jakoś tak na samym początku listy adresów. Jeśli nie chcieliśmy robić dodatkowych kilometrów, musieliśmy przeprosić się z budkami.

Stare miasto przywitało nas jakąś taką typowo letnią atmosferą. W skrzynkach na wzorowanych na zabytkowe latarniach kwitły już kwiaty, kolorowe elewacje pięknie odnowionych kamienic promieniowały słonecznym ciepłem, kostka brukowa na uliczkach była idealnie czysta. Ludzie spacerowali, rozmawiali ze sobą, nigdzie się nie spieszyli. Zupełnie jak w jakiejś typowo turystycznej miejscowości. Liczne restauracje korzystały z ładnej pogody i wystawiły stoliki na zewnątrz, na dobre rozpoczynając letni sezon. Jakoś przyjemnie mi się zrobiło, gdy tam weszłam. Tak spokojnie, jak na samym początku wakacji, gdy opanowuje mnie beztroska i świadomość tego, że mam mnóstwo czasu na to, by zajmować się samymi przyjemnościami. Szybko nawet kupiłam sobie loda w najbliższym spożywczym, choć myślałam, że spojrzenie Embry'ego natychmiast położy mnie w tej sielankowej scenerii trupem.

No tak. Ale przy okazji tego, że jest bardzo ładne, stare miasto jest też ogromne. Gdy zobaczyłam kartkę z adresami, które według Quillsa mieliśmy sprawdzić, szczęka opadła mi prawie do samych kolan.

Ty nie żartowałeś, gdy powiedziałeś, że chcesz sprawdzać wszystkie mieszkania, do których ktoś się w ostatnim czasie wprowadził? – jęknęłam boleśnie, z nadzieją przelatując jeszcze raz wzrokiem wszystkie napisy, by sprawdzić, czy jakieś się może nie powtarzają. Nic z tego.

A wymyśliłaś od tego czasu jakieś lepsze rozwiązanie? – Rozłożył bezradnie ręce i uśmiechnął się przepraszająco. – Na nocnym patrolu pewnie byłoby szybciej, ale nie możemy się rozdwoić. Kiedyś musi nam zostać czas dla samych anomalii.

Wiem, wiem. – Niechętnie oddałam mu świstek papieru. – Po prostu tak sobie pomyślałam, że może by rozejrzeć się przy okazji za jakimś domem starców, bo chyba tylko do tego będziemy się nadawać, jak skończymy.

Dowcip przeleciał z gwizdem, nie rozśmieszywszy nawet mnie samej. Poszliśmy dalej.

Przez stare miasto płynie sobie rzeczka. A właściwie może nie tyle rzeczka, co coś, co kiedyś rzeczką faktycznie było, a obecnie zamieniło się w kilka małych jeziorek połączonych wąskimi kanałami. Gdyby ktoś o to zadbał, byłoby to z pewnością cudowne miejsce – bo zbudowano dość wysokie nabrzeże, postawiono kilka ławek, z których można było rozkoszować się widokiem nieruchomej, nieco śmierdzącej ściekami tafli czarnej wody, i w wielu miejscach wzniesiono łukowate mostki, by dało się przejść na drugą stronę, no ale... z rzeczką raczej nic się nie zrobi, dopóki mieszkańcy okolicznych biedniejszych kamienic – tych znajdujących się po drugiej stronie mostków – nie przestaną oszczędzać na kanalizacji. Wygląda to trochę jak dwa światy: po jednej stronie rzeki mamy piękne stare miasto, po jakim z taką przyjemnością się chodzi, a po drugiej lepiej się nawet nie pokazywać, bo ciężko natrafić na kogoś, kto nie należy do przysłowiowego elementu. Zabite deskami okna, częściowo opuszczone budynki o popękanych ścianach i fragmentarycznie wyburzone ruinki, ostałe chyba jeszcze z czasów wojny, są tam na porządku dziennym. Szkoda. No ale co poradzić?

Oj nie, nie chciałam tam iść. Zawsze mnie te dzielnice ciekawiły, no bo przecież nie przegapiłabym nigdy okazji do wciśnięcia nosa w czyjeś sprawy choćby po to, by zobaczyć, jak wygląda przynajmniej mały urywek z jego życia, ale nigdy nie miałam odwagi się tam szwendać. Pamiętam, że raz tylko przeszłam się tamtędy z tatą, gdy opowiadał mi o przygodach z dzieciństwa – wychował się na starym mieście, więc świetnie znał je w całości – ale nigdy tego nie powtórzyłam. A teraz... Budki niestety są właśnie tam.

No tak, a legendarne budki Quillsa to w sumie nic strasznego. Jedna z większych kamienic ma po prostu dość rozległe podwórko w kształcie studni, na którym stoi kilka szeregów zbitych byle jak z pociemniałego drewna komórek. Każda budka jest dość duża, ma dwa okna po obu stronach wąskich drzwi i pochyły daszek, by nie zbierała się na nim woda. Większość już się poprzechylała, część stoi całkiem opuszczona, w ponad połowie jednak nadal trzyma się narzędzia i mniej potrzebne przedmioty. Są też jednak takie, w których mieszkają najbiedniejsi ludzie – jak się bardzo chce, to da się to przerobić na niezbyt wygodną kawalerkę, za którą przecież nie trzeba płacić czynszu. Nie, nie wiem, jak radzą sobie zimą – nie wiem, jak w ogóle sobie radzą, skoro chyba nie mają tam nawet bieżącej wody – ale już wystarczająco się nasłuchałam o tym, jak wielu ludzi żyje w tym kraju w skrajnym ubóstwie, by nawet to mnie specjalnie nie dziwiło. Ciekawiło, budziło mieszane uczucia i jakiś taki niesmak, że ja mam wszystko, gdy oni nie mają niczego... ale nie dziwiło.

Milcząc weszliśmy na mostek. W razie czego już się rozglądaliśmy, próbowaliśmy węszyć, choć jako ludzie mieliśmy problemy z tropieniem. Po drugiej stronie, gdzie kręciło się już mniej ludzi, planowaliśmy wysłać Jacoba w wilczej skórze, by przemykał w bardziej zacienionych miejscach, szukając nawet najdrobniejszych zapachowych śladów, ale tutaj jeszcze woleliśmy z tym nie ryzykować. Zwyczajnie nie miałby się gdzie w razie czego schować.

No ale. Byliśmy skupieni, wyczuleni i gotowi na wszystko. I nie wiem, jakim cudownym cudem udało nam się przegapić w tym wszystkim Ladona.

Ładnie. Wcale nie rzucacie się w oczy taką wielką chmarą – dobiegło w pewnym momencie z krzaków, które porastały zaniedbaną dróżkę do starego, opuszczonego młyna.

Jezus Maria! – wydarłam się na to, jako że stałam najbliżej, a następnie wykonałam jakiś idiotyczny ruch, jakbym naprawdę zamierzała stojącemu tuż obok Quillsowi wskoczyć na ręce. Jak w jakiejś rekordowo durnej komedii. – Nie strasz mnie tak, kretynie! – ofuknęłam brata, gdy już wyłonił się z półmroku w całej okazałości.

Myślałem, że mnie widziałaś. – Skrzywił się lekko i posłał mi przepraszające spojrzenie. – Co tu robicie w biały dzień? On chyba nie zamierza się przemienić? – Gestem wskazał na nieco odstającego od grupy Jacoba.

Tymi dwoma krótkimi pytaniami właściwie ładnie nas podsumował.

Mamy w mieście wampira, być może dwa – wyjaśnił niechętnie Alfa. – Szukamy tropu. Taki już nasz przykry obowiązek.

W dzień? – Punkowiec uniósł jedną brew. – Wampiry nie są tak głupie, żeby nie zauważyć idącej w ich kierunku grupy. Wyczują was z kilometra. Za bardzo rzucacie się w oczy.

Jeśli wampir nie ma nic do ukrycia, to nie będzie się przed nami chował, co nie? – wtrącił Embry. – Takie są zasady na całym świecie: wataha musi znać Istoty mieszkające na jej terenie. Powinien być gotowy na naszą wizytę.

W sumie racja. – Ustąpił lekko, wycofał się na parę kroków. – Czułem tu gdzieś wampira. Może go znajdziecie.

Jak to czułeś? – zainteresowałam się, zbliżając do niego. – I co ty tu właściwie robisz?

Spaceruję – odpowiedział beztrosko. – Musiałem trochę pomyśleć.

Niby nie było w tym, co powiedział, niczego szokującego. To było normalne. Zwyczajne słowa zlepione w zwyczajne zdania o prozaicznym, zupełnie niegroźnym znaczeniu... a ja z niewiadomych przyczyn poczułam się tak, jakby w jakiś sposób mnie tym obraził. Ba! Jakby dał mi w twarz! Zatrzymałam się wpół kroku, zawahałam, nie zdołałam powstrzymać bolesnego grymasu. W gardle jak na zawołanie stanęła dławiąca gula.

Zmierzył mnie niemożliwym do zinterpretowania spojrzeniem. Jedyne, czego pragnęłam, to odwrócić się na pięcie i odejść. Było w nim coś tak nieznośnie obcego...

Nie. Chciałam móc podejść do niego tak po prostu, wziąć za rękę, być może nawet objąć. Pozwolić, by zamknął mnie w ramionach, gdzie byłoby tak przytulnie, bezpiecznie... Ale nie mogłam. Bo to był mój brat, do cholery. Mój brat, który ewidentnie coś ukrywał.

Mój półdemoniczny brat, z którym coś się działo. Wyglądało mi to po prostu beznadziejnie. Jak problem, którego rozwiązania nigdy nie zdołam odnaleźć, skoro nie wiem nawet, jak wielki jest w rzeczywistości.

Leah? Musimy się zbierać, czas ucieka – pogonił mnie Quills, wyrywając tym samym z ponurego zamyślenia.

Idę, już idę – westchnęłam, ostatni raz obejrzałam się na półdemona i ruszyłam za watahą.

Wataha przynajmniej była ze mną szczera.

Tuż za mostem, gdzie było już zupełnie jak w innym świecie, Jacob zmienił się w wilka i szybko wskoczył w większą plamę cienia między dwoma lekko zdezelowanymi samochodami. Mocno przygarbiony, obszedł najbliższą bramę, węsząc głośno, kichnął przejmująco, podrapał się w nos. Ciekawe, co tam było? Pokręcił przecząco łbem, gdy Quills pogonił go ze sprawozdaniem.

Tak całkiem pusto tu nie było. Z bramy wyszedł niespodziewanie jakiś ewidentnie pijany człowiek. Ogromny wilk nie zdołał odpowiednio szybko zmieścić się za kontenerem na śmieci, przemienił się więc szybko w człowieka, potknął o własne nogi i niemal przewrócił zapuszczonego staruszka. Dziadek ochrzanił go z góry na dół, pogroził pięścią i odszedł chwiejnym krokiem, wyklinając pod nosem.

Jacob, idioto, czy znasz pojęcie dyskrecji? – jęknął Sam, ukrywając twarz w dłoniach.

Średni ten pomysł – uznał w tym samym momencie Embry.

Potrzebny nam jest wilk. Jako człowiek chodników chyba nie obwąchasz – ofuknął go Quills, ale jakoś tak bez przekonania.

Jestem na to za duży – podsunął Jacob, wzruszając ramionami. – Jest dużo dziur, w które mógłbym wejść, ale się nie zmieszczę. Nic na to nie poradzę. Może Setha puśćcie zamiast mnie.

Leah jest najmniejsza. – Dziewięć spojrzeń naraz spoczęło na mnie. – Może by tak...?

Rany, ludzie, przecież ja prawie węchu nie mam – przypomniałam, choć i tak po ich minach widziałam, że już przegrałam.

Wampira wyczujesz. No już, do roboty. Przynajmniej twoich pochrzanionych komentarzy nie będziemy musieli słuchać – pogonił mnie Beta.

Pokazałam mu środkowy palec, wzrokiem obiecując, że moja cierpliwość definitywnie się skończyła i jakakolwiek następna nieuprzejmość może okazać się dla niego tragiczna w skutkach, i posłusznie przemieniłam się w wilka.

Stanęłam na czterech łapach, zastrzygłam uszami, rozejrzałam się, by sprawdzić, czy nikt nie kręci się w okolicy. Może i byłam o wiele mniejsza od Jacoba, ale metr sześćdziesiąt w kłębie to nadal nieco za dużo jak na zwykłego psa, prawda? Otrzepałam się, popatrzyłam po chłopakach bezradnie, jakbym chciała się upewnić, co tak naprawdę powinnam teraz zrobić, i wreszcie wzięłam się do roboty. Przymknęłam lekko ślepia, by móc całkowicie skupić się na węchu, i...

Mój nos naraz zaatakowała setka przeróżnych aromatów. Ścieki wymieszane z zatęchłą wodą smutnej rzeczki wybijały się ponad zapaszek benzyny i oleju napędowego ze starych samochodów. Z pobliskiej bramy mocno cuchnęło starym moczem i przetrawionym alkoholem, śmieci z kontenera, za którym próbował schować się Jacob, już dawno powinny zostać wywiezione. W tym wszystkim nietrudno było doszukać się subtelnych ścieżek zapachowych, jakie pozostawiali po sobie przechodzący ludzie.

Wilkołaczy węch jest fenomenalny... Tylko że ja zawsze miałam ogromny problem z tym, by z tej ogólnej oszałamiającej mieszanki wyszczególnić to, co było dla mnie akurat istotne. Dezorientowałam się łatwo, zbyt mocno skupiałam na zapachach nieprzyjemnych i rozwodziłam się nad nimi, przegapiałam wszystko, co słabsze. Nie umiałam w tej gigantycznej hałdzie zapachowego wysypiska zauważyć konkretnych śmieci. Dla mnie las był lasem, a nie zbiorem pojedynczych drzew, jak to kiedyś śmiano się podobno z mężczyzn. Dlatego właśnie kompletnie nie nadawałam się na tropiciela.

Leah, cholera, nie mamy całego dnia – zdenerwował się nade mną Quills.

Pokazałam mu zęby, tak dla zasady, i skupiłam się jeszcze raz.

Jak właściwie pachnie wampir? Próbowałam sobie co nieco przypomnieć i porównać to z tym, co miałam przed sobą, ale jakoś nic mi nie przychodziło do głowy. Musiałam przestać się obrażać i spytać o wskazówkę. Szlag, na kontakt telepatyczny można narzekać, można rozkoszować się, gdy wreszcie ma się wilczą głowę jedynie dla siebie, ale gdy przyjdzie porozumieć się z kimś bez słów, to tej telepatii naprawdę brakuje. Nie umiałam mówić jako wilk. Chyba nikt nie umiał. Zerknęłam kątem oka na Alfę, lekko kładąc uszy po sobie. Usiłowałam wyglądać tak bardzo prosząco, jak tylko się dało.

Co? – Zmarszczył brwi, nie załapawszy od razu. – Czujesz coś?

Pokręciłam przecząco łbem, na co Collin i Brady walnęli takim śmiechem, że aż się skuliłam.

Osz ty sieroto – jęknął płaczliwie Embry. – Receptory węchowe masz przecież takie same, jak my wszyscy.

Odskoczył, gdy kłapnęłam mu zębami tuż przed twarzą. Gdy ponownie skupiłam się na Quillsie, znowu przybrałam niepewną postawę i po wilczemu wzruszyłam ramionami, skamląc cicho. Ja pierdzielę, ktoś mógłby opracować jakiś język migowy dla wilków.

Zaraz, moment, o co ci chodzi? – zdenerwował się Alfa. – Ty wiesz w ogóle, czego masz szukać?

Pokręciłam łbem na „nie”, ochoczo merdając ogonem. No wreszcie, debilu!

Collin i Brady prawie już leżeli na ziemi, zwijając się w szponach totalnej głupawki. Jeszcze chwila, a się popłaczą...

Wampiry cuchną trupem – syknął Quills. – Mają lekko słodki zapach. Trochę przypominający lukier pomieszany z krwią, a przynajmniej mi się to tak zawsze kojarzyło. I będziesz czuła się tak, jakbyś znalazła coś, na co jesteś uczulona. Nie przegapisz tego.

Pokiwałam łbem jak gorliwy przedszkolak i wyprułam przed siebie, zanim zdążyłam usłyszeć jakikolwiek więcej komentarz.

Obwąchałam kilka kamienic. W przypadku jednej z nich natknęłam się na człowieka – wyniszczona ciężkim życiem kobieta, która równie dobrze mogła mieć trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat, wyłoniła się z bramy tak nagle, że aż niemal dostałam zawału. W ostatniej chwili wskoczyłam we wnękę w chodniku, w której mieściło się piwniczne okienko. Niemal mnie połamało, gdy wpasowywałam się w niezbyt dużą dziurę, ale grunt, że mnie nie zauważyła. Jacob za nic by się tak nie skompresował. Innym razem musiałam przemknąć za kilkoma zaparkowanymi samochodami, niemal szorując brzuchem po ziemi, gdy przyuważyłam, że komuś zachciało się spożytkować ładną pogodę na umycie okien, choć pewna byłam, że w dzielnicach tego typu mało kto się takimi sprawami przejmuje.

W bramę kamienicy, w której podwórku mieszczą się budki, weszłam bardzo ostrożnie. Reszta również zaczęła się właściwie skradać, ucichły prowadzone rozmowy. Każdy zdwoił czujność... tylko że nikt niczego dziwnego nie czuł. Mój nos nie podnosił żadnego alarmu. To nie był dla mnie wystarczająco dobry powód do tego, by się rozluźnić – w końcu istniała zawsze drobna ewentualność, że jak zwykle coś przegapiłam – ale byłam niemal pewna, że tutaj żadnego wampira nie było. Obeszłam trzy rzędy budek, sprawdzając każdą z osobna, zostałam ochrzaniona przez wieszającą pranie kobietę, która wzięła mnie za bezpańskiego psa, niczego dziwnego najwyraźniej nie dostrzegając w mojej wielkości, i odeszłam do czekających na mnie w cieniu chłopaków, kręcąc przecząco łbem. Tutaj na pewno było pusto.

No to czapa. – Jared zmęczonym gestem pomasował czoło. – Tyle adresów spalone... Miałem nadzieję, że gdzieś tu się wcisnął.

Nie ma tak łatwo – westchnął Brady. – Pewnie specjalnie nam na złość siedzi gdzieś, gdzie już Lei nie puścimy.

Tak, wam zawsze się wszystko na złość dzieje – prychnął Seth i zaklął bardzo nie w swoim stylu. – Gdzie teraz?

Teraz na nowe idziemy – poinformował nas Quills, odczytując następny adres ze swojej mocno już pomiętoszonej kartki. – Leah... – Skrzywił się, skupiwszy na mnie. Aż zaczęłam się zastanawiać, co takiego zrobiłam, że zasłużyłam sobie na taką uwagę. – Kurwa, nie, nie możemy z niej zrezygnować – zdenerwował się, ściskając notatki w pięści. – Nigdy go nie znajdziemy, jeśli ktoś nie będzie wąchał.

Mogę ją trochę zamaskować – rozległo się niedaleko.

Wszyscy okręcili się na pięcie, przyjmując pozycje do ataku. Ja dodatkowo zjeżyłam się potwornie, przypadłam do ziemi i zawarczałam głęboko, obnażając kły, szykując się do ataku...

Ladon. Musiał iść za nami już od jakiegoś czasu, bo właśnie opierał się nonszalancko o popękaną ścianę, trzymając dłonie w kieszeniach bojówek. Do pełnego obrazu beztroski brakowało mu tylko jointa z marihuaną i butelki wina marki „wino”.

Ty znowu tutaj? – spienił się Embry. – Śledzisz nas, czy co?!

Wbrew pozorom, nie odeszliście wcale tak daleko. – Półdemon wzruszył lekceważąco ramionami, nawet na wilkołaka nie patrząc.

Jak niby chcesz ją zamaskować? Chyba nie zrobisz jej niewidzialną? – Quills dla odmiany wyglądał na zniecierpliwionego. Słońce chyba coraz mocniej dawało mu się we znaki.

Nie do końca będzie niewidzialna. Jeśli będzie trzymać się w cieniu i nie pchać nikomu bezpośrednio pod nos, to ludzie będą omijać ją wzrokiem, traktując jak zwyczajnego psa – wyjaśnił od niechcenia. – Prosta iluzja.

No dawaj. I tak nie mam innego pomysłu.

Choć wszyscy patrzyli na niego nieufnie, Ladon podszedł bliżej. Obszedł mnie dookoła, ignorując to, że nawet z daleka pewnie widział, jak bardzo spięta jestem. Gdy przesunął delikatnie dłonią po sierści na moim grzbiecie, przeszedł mnie nieoczekiwany dreszcz. Nie był wcale nieprzyjemny, o nie... Ile ja bym dała, żeby głaskał mnie tak do końca świata.

Załatwione – odezwał się, cofając dłoń. Mało brakło, a zaskamlałabym z protestem.

Nie wydaje się jakaś inna – ocenił sceptycznie Paul.

Żadna iluzja nie działa, jeśli o niej wiesz. To chyba jest wpisane w definicję iluzji, nie?

Chcąc nie chcąc, dalej wilkołacze stado ruszyło w towarzystwie mojego brata. Nie odzywał się, kręcił jedynie na obrzeżach naszej grupy, pilnując, by nic nie wymknęło nam się spod kontroli, lecz i tak atmosfera zrobiła się cokolwiek kwaśna. Nikt już nie zdołał swobodnie rozmawiać. Starałam się mieć na to wyrąbane i skupiać się na tym, jakie to dziwne uczucie, przechadzać się w wilczym ciele samym środkiem ulicy i nie ściągać na siebie tysięcy spojrzeń, lecz kiepsko mi to wychodziło. Zbyt dużo o nim myślałam. I za nic nie mogłam przestać, obojętnie, jak bym to sobie tłumaczyła. Rozpraszał mnie, cholera.

Zatrzymałam się gwałtownie, gdy zeszłam z mostu po drugiej stronie rzeki. Naprężyłam się, zjeżyłam, zwróciłam w stronę zapuszczonego zejścia do starego młyna jak wystawiający zwierzynę pies myśliwski. Jeszcze raz zawęszyłam, sprawdzając, czy mi się nie zdawało, ale nie...

Krater. Tak cuchnął krater. Tak cuchnęła nieprzyjemna magia, od której wariowały zmysły i cierpła skóra. Tak cuchnęło to dziwne coś, co zdawało się na nas polować. Tak cuchnęły ostatnie magiczne burze... Ostrożne zbliżyłam się do zarośniętych chwastami schodków i na samej ich górze zawahałam się, niepewna, czy mam ochotę tak po prostu tam zejść.

Coś tam było. Niedawno coś nie z tego świata miało czelność się tędy przechadzać, być może nadal tam siedziało, a my Ladona spotkaliśmy akurat w tym miejscu. Przypadek? Jeśli tak, to podejrzanie mi wyglądał.

Znalazłaś coś? – Choć mi wydawało się, że minęły całe wieki, Quills i Embry znaleźli się po moich bokach niemal natychmiast. Obaj wpatrywali się w gąszcz chwastów, w który sama wbijałam wzrok, doszukując się czegoś, co mogło tak zwrócić moją uwagę. Jared czaił się gdzieś w pobliżu, jak zwykle gotów mnie osłaniać, co wyglądało dość zabawnie, skoro to ja byłam tu pod postacią ogromnego wilka.

Zastanowiłam się. Obejrzałam się niepewnie na Ladona, ciekawa, co on o tym sądził. Cała odwaga przeszła mi jak ręką odjął, gdy przyłapałam go na wgapianiu się we mnie dziwnym wzrokiem. Spojrzałam mu prosto w oczy. Przez kilka nieznośnie długich sekund miałam wrażenie, że świat się zatrzymał i ograniczył do naszej dwójki, toczącej jakiś bliżej nieokreślony pojedynek, którego zasad nie byłam w stanie zrozumieć. Ocknęłam się dopiero gdy półdemon ledwo zauważalnie pokręcił głową i samymi ustami powoli sformułował trzy krótkie słowa: „to nie wampir”.

Zrozumiałam przekaz. Zabolało, napełniło mnie to jeszcze większym strachem, lecz odpuściłam powoli, cofnęłam się kilka kroków. Postarałam się przekazać Quillsowi, że się pomyliłam, i ruszyłam dalej, nie upewniając się, czy dotarło. Nie wiedziałam, czy bardziej jestem wściekła, czy może jednak przerażona.

Jeśli przed chwilą miałam wątpliwości co do tego, czy mój własny brat może cokolwiek knuć za moimi plecami, jeśli wahałam się, czy może nie oddalił się ode mnie celowo, nie chcąc, by moje kiełkujące uczucia przerodziły się w coś większego, czego mogę potem żałować... to właśnie zyskałam niejakie potwierdzenie tego, że mogło być o wiele gorzej. Co on kombinował? Dlaczego?

Czy to możliwe, że ten ciepły, przesadnie opiekuńczy starszy braciszek, który oddałby za mnie życie, był jedynie jedną z jego wielu masek? Może miał w tym jakiś interes? Może chciał mnie wykorzystać do jakiegoś większego celu, o którym nie miałam na razie pojęcia?

Nie wiem. Postarałam się doprowadzić do porządku na tyle, by zauważyć wampira, zanim się o niego potknę, ale szło mi to marnie.

Chyba fałszywy alarm – tłumaczył Quills reszcie. – Jak na razie śladów tu szukać jak u szczura czoła.

Tak się zdaje, że gryzonie mają czoła, i to dość spore – zauważył uprzejmie Seth.

Ty za to zaraz nie będziesz miał żadnego, jeśli nie przestaniesz mnie poprawiać...

Wywróciłam oczami. Dojrzali, jak zwykle.

Chwilę odpoczywaliśmy przy niewielkiej ławeczce w cieniu wysokiej kamienicy. Rozkoszowałam się lodowatym betonem, na którym mogłam leżeć, w myślach gotując się na wyjście na pełne słońce – za sobą miałam już wejście na rynek. Ogromny pusty plac, wyłożony elegancką kostką, doskonała patelnia po prostu, z pewnością w sam raz do tego, by przypiec moje czarne futerko. Skóra mnie zaswędziała, gdy przypomniałam sobie o tych resztkach zimowego podszerstka, których nadal nie zgubiłam, choć do czerwca było już nieprzyzwoicie blisko.

Rynek jest równie piękny, jak cała zadbana część starówki – wielki, prostokątny, otoczony zadbanymi kamienicami o rzeźbionych elewacjach. Szczególnie oryginalnie prezentowała się przysadzista wieża najstarszego kościoła w mieście – typowo romańska bryła o drobnych oknach, starsza o blisko sto lat od najstarszych miejskich zabudowań wokół, od zawsze ściągająca ciekawskich całymi stadami. Pośrodku placu prezentowały się fundamenty starego ratusza, wyburzonego jeszcze podczas wojny – były na tyle duże, że kilka okolicznych restauracji zaraz wykorzystało je do rozstawienia stolików i parasoli, a i tak zostało wystarczająco dużo miejsca dla spacerujących.

Moją kontemplację otoczenia bardzo optymistycznie przerwał Quills.

Jak na razie jest do chrzanu – ocenił, na moment zdejmując okulary przeciwsłoneczne i ze zbolałym wyrazem twarzy masując skrzydełka nosa.

Nie pękaj, dopiero zaczęliśmy. – Jared poklepał go po przyjacielsku w plecy. – Jeszcze całe miasto przed nami.

Wiem, wiem. Po prostu to... wkurwiająco frustrujące – burknął albinos, wzdychając głęboko. – Do świąt nam zejdzie w takim tempie.

Czegoś tu nie rozumiałam. Zamarłam z szeroko otwartym pyskiem, dłuższą chwilę rozważając to, co zaszło. No bo czy ja się przewidziałam i przesłyszałam jednocześnie? Niemożliwe. Od kiedy to Jared i Quills zbliżają się do siebie na mniej niż metr, i to normalnie rozmawiając? Zwykle za nic nie przepuściliby takiej okazji do kłótni (tudzież dziecinnej przepychanki), a tu co? Jeden się kaja, a drugi go pociesza. Aż przez chwilę chciałam przemienić się w człowieka, by im przypomnieć, że mieli się nienawidzić.

No, wilczki, koniec opierdalania się! – Zapadłą ciszę rozerwał przesadnie entuzjastyczny głos Ladona. – To gdzie teraz idziemy? Co wy tacy apatyczni? Słonko świeci, ptaszek kwili i te sprawy, co nie? Wampir sam się nie znajdzie, skoro jeszcze do was nie przyszedł.

Quills niemal zabił go wzrokiem, czego półdemon oczywiście nie zauważył.

Idziemy, idziemy. Tylko teraz mamy do sprawdzenia dość... kłopotliwy adres – wyznał wreszcie, wyjmując kartkę z notatkami.

Uniosłam ciekawie łeb. Czyżby kolejne budki? A myślałam, że są tylko jedne.

Co w nim takiego kłopotliwego? – Ladon wreszcie się na niego obejrzał.

Chodzi o tę kamienicę. – Albinos wskazał na budynek tuż obok. – Mamy w niej naszego osobistego miejskiego wyverna.

Ach, o to mu chodziło. No tak... Jakieś trzy lata temu, jak już wspominałam, w mieście pojawił nam się wyvern – na oko niezwykle sympatyczny, chudy jak szczapa młodzieniec o twarzy dobrotliwego Chrystusa, pragnącego objąć swoją miłością cały świat. Taki uprzejmy, lekko nieśmiały chłopaczek, którego lubili wszyscy, którzy tylko się na niego natknęli. Problem tylko w tym, że gdy my się na niego natknęliśmy, wyszło na jaw, że gość jest zwolennikiem zasady, jakoby wyverny znajdowały się gdzieś wysoko ponad prawem. Bardzo zapalonym zwolennikiem. I to dosłownie. Szczuł nas ogniem, nad którym, jak każdy tego gatunku, miał całkowitą kontrolę, i straszył czymś w rodzaju magicznych gazów bojowych, po których zachowywaliśmy się jak naćpani przez resztę dnia, co wychodziło całkiem ciekawie, gdy przychodziło do tłumaczenia rodzicom, co się z nami działo. Gdy już udało nam się go złapać, okazało się, że koleś ma również dość wredną tendencję do... samozapłonu. Jemu najmniejszej krzywdy to nie robiło, ale Samowi, który akurat wtedy dociskał go do ziemi, już owszem. Dopiero po zawarciu pokoju i pokornym przyznaniu, że oczywiście, wyverny stoją ponad prawem i nie ma co nad tym dyskutować, zgodził się naszego kolegę uleczyć, bo było z nim bardzo cienko. Rozejm trwał wprawdzie do dzisiaj – wyvern robił, co chciał, nie rzucając się z tym szczególnie w oczy, a my udawaliśmy, że go nie widzimy – ale przysięgliśmy, że więcej się do jego mieszkania nie zbliżymy. Bo znowu podpali któreś z nas. Tak więc chyba sami rozumiecie, dlaczego ten adres uznawaliśmy za kłopotliwy...

Tutaj? – Embry roześmiał się głośno. – Kiepska opcja, panie Alfo, oj, kiepska...

Co zrobicie? Wyślecie dresika, żeby odciągnął uwagę? – zainteresował się Ladon, wskazując krótko na Paula.

Nie... – W gardle Alfy coś niebezpiecznie zabulgotało. – W tej chwili nie powinno być go w domu. Leah, półdemon i Embry rozejdą się po rynku jako czujki, a ja razem z resztą wejdę sprawdzić jedno mieszkanie na pierwszym piętrze.

Właściwie to nawet jest sens – uznał Embry, łypiąc nieufnie na Ladona.

Posiadam imię – przypomniał Ladon w tym samym momencie, lecz został zignorowany.

Trochę nielogiczne wydawało mi się to, że mnie nie biorą jako tropiciela, skoro właśnie po to się przemieniałam, ale postanowiłam już nie wnikać. Gdzie mi tam do roztrząsania i analizowania wielkich planów mojego przywódcy. Niezbadane są jego myślowe ścieżki. Zwykle dla niego samego również...

Patrzyłam, jak ośmiu dobrze zbudowanych chłopaków znika w bramie, dopóki nie trzasnęły za nimi wycięte w niej drzwi. Zdecydowanie wolałabym za nimi wejść do chłodnego wnętrza, zamiast ściągać na siebie wszystkie promienie słonecznie z okolicy, ale nic nie mogłam poradzić. Skoro tak sobie wielki pan Alfa zażyczył...

Ruszyliśmy na spacer dookoła rynku. Starałam się rozparcelować swoją uwagę na wiele różnych aspektów, by nic mi nie uciekło: jednocześnie oglądałam się ciągle za siebie, by kontrolować, co dzieje się w przysadzistej kamienicy o lekko różowych ścianach i rzeźbionych łukach nad oknami, lecz chciałam też rozkoszować się tym, co niosła ze sobą iluzja Ladona. Rany, szłam środkiem rynku w wilczej skórze. Bokami niemal ocierałam się o ludzi, a oni nie widzieli we mnie żadnej anomalii. Świetna sprawa. Jakaś paniusia z małym dzieckiem nawet ochrzaniła Ladona i Embry'ego, że puszczają takiego dużego psa bez smyczy. Mijałam gadające bez sensu nastolatki, kłócących się o jakieś głupoty świeżo upieczonych rodziców, wrzeszczące opętańczo dzieci; w pewnym momencie nawet wpadł we mnie kelner jednej z restauracji, gdy zachwiał się niebezpiecznie podczas próby przegonienia stadka dresiarzy, którzy z fundamentów ratusza postanowili zrobić sobie rampy. I nikt się mną ani trochę nie zdziwił.

Myśli leciały mi w miarę luźno. Jakimś dziwnym trafem wpędziłam się w tok beztroskich, niepowiązanych ze sobą niczym skojarzeń, począwszy od wspominek zeszłorocznych przygód, poprzez Gabrysię i jej emo-dziwactwa, na szkolnej łazience kończąc. Sama nie wiem, skąd wziął mi się temat jakiegokolwiek publicznego szaletu, ale może natchnęło mnie w tamtą stronę to, że wciąż czułam aromat zapuszczonej rzeczki, choć odeszliśmy od niej spory kawałek.

Z czasem się wyłączyłam. Dopiero gdy Ladon złapał mnie za luźną skórę na karku i mało delikatnie obrócił w stronę kamienicy, którą miałam obserwować, zorientowałam się, że coś jest nie tak...

Kurwa! – wyrwało się Embry'emu. Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, przemienił się w wilka i skoczył w stronę pozornie spokojnego budynku, ściągając na siebie dziesiątki spojrzeń.

Czekaj, idioto...! – ryknął za nim Ladon. Wykonał jakiś skomplikowany gest dłońmi, puszczając się biegiem za ogromnym wilkiem, przeklinając pod nosem.

Chcąc nie chcąc, podreptałam za nimi. Gdy tylko brat oddalił się na parę metrów, w razie czego powróciłam do trzymania się ciemniejszych miejsc, choć raczej nie było takiej potrzeby. W słoneczny, tłoczny dzień nawet w cieniu byłam doskonale widoczna.

Co się dzieje? – wył Beta, dopadając do bramy kamienicy. Po głowie już chodziło mu wyważenie jej.

Skąd wiesz, że coś się dzieje? – warknęłam na niego. – Nic nie widzę.

Wszyscy cię widzieli, debilu! – produkował się również przemieniony w wilka Ladon. – Mogłeś chociaż powiedzieć, to zdążyłbym na ciebie iluzję nałożyć, a tak to, kurwa, zaraz będziesz miał zbiorową panikę w środku pieprzonego miasta!

Faktycznie, całkiem sporo osób patrzyło już w ich stronę. Wszyscy ci, którzy widzieli przemianę, nie poddawali się przecież iluzjom, a napięcie, jakie wokół rozsiewali, udzielało się stopniowo wszystkim pozostałym.

Ekipa na półpiętrze, natychmiast ruszyć tyłki! – rozległ się głos Quillsa, a w następnej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Z bramy kamienicy wyskoczyła młoda dziewczyna. Nie zdążyłam przyjrzeć się jej dokładnie, lecz charakterystyczny słodko-metaliczny zapach uderzył mnie w nos jak młot, a katar zaraz zablokował zatoki. Choć wyglądała raczej niewinnie, bez trudu roztrąciła zastępujących jej drogę ludzi i puściła się nienaturalnie szybkim biegiem w jedną z bocznych uliczek, nie przejmując się niczym. Gigantyczny biały wilk, który pojawił się zaraz po niej, ostatecznie wyważając bramę, nad której równie niemiłym potraktowaniem zastanawiał się jego Beta, pomknął tuż za nią, bez najmniejszego wysiłku skracając dystans paroma niewysilonymi skokami.

O kurna! – wyrwało mi się. – Embry, skąd wiedziałeś...?!

Miałem przeczucie – zbagatelizował Beta i puścił się pędem za przywódcą.

To ona! – warczał ktoś wściekle.

Wampir!

Jak ona cuchnie, chłopaki...

Dlaczego ucieka? Pewnie coś przeskrobała. Gdyby była całkiem czysta, nie musiałaby się nas bać.

Też przestraszyłbym się takiej delegacji przed drzwiami...

Cholera, ona mieszka w tym samym budynku, co wyvern – wtrąciłam. – To się jakoś nie gryzie przypadkiem? Przecież wyverny nienawidzą wampirów.

Żeby tylko nienawidziły – parsknął Ladon. – Mają nawet specjalny podgatunek do tępienia wampirów.

Gdzie, do cholery, jest reszta?! Oni nadal na tym półpiętrze czekają?!

Całą chmarą wpadliśmy w uliczkę, w której zniknęli Alfa i wampirzyca. Na szczęście tutaj ludzi nie było – zamiast nich, za atrakcję robił ogromny biały wilk, przyciskający do ziemi wątłe dziewczę w czarnej sukience, obrzucające go mięchem z godnym pozazdroszczenia zapałem. Toczący pianę z pyska Embry obchodził ich dookoła, nie mogąc ustać w miejscu. Zjeżony wyglądał na dwa razy większego niż w rzeczywistości.

O, już paniusia nie jest taka pewna siebie, jak przed chwilą? – zarechotał Paul, podbiegając bliżej. Dziewczyna kopała, szarpała się, lecz nie przynosiło to żadnego skutku. Biały basior był po prostu zbyt ciężki.

Ciekawe, jakie to uczucie, gdy coś wielkiego i śmierdzącego psem przyciska cię do chodnika – śmiał się Brady. – Podoba się?

Jak ją znaleźliście? Zdołaliście wyczuć ten zapaszek pod drzwiami, czy co? – piekliłam się, dołączając do warczącego ruchomego pierścienia, formującego się wokół schwytanej.

Akurat wychodziła – odezwał się Jacob, po ludzku pociągając nosem. – Jakiż smutny przypadek. Jak mi jej szkoda.

Sama jest sobie winna. Powinna nawiązać z nami kontakt, jak tylko się tu przeprowadziła – wycedził Sam.

A jeszcze jaka była zdziwiona, jak nas zobaczyła! Wyglądała tak, jakby naprawdę się nas nie spodziewała.

Absurd – wtrącił Ladon. – To brzmi jak jakaś wyjątkowo głupia bajka. Musiała się was spodziewać, sami mówiliście, że takie zasady panują na całym świecie. Jak to możliwe, że ich nie znała?

Może jest jeszcze zbyt młoda. Jeśli przemienili ją niedawno... Tylko kto ją mógł przemienić?

Ładna w sumie. Trochę szkoda, że się tak marnuje. – Seth pokręcił łbem z dezaprobatą.

Pewnie przemienili ją nie dość, że niedawno, to jeszcze wbrew jej woli. Taka to nawet nie umiałaby się obronić. No bo jak? A pijawki nigdy nie gardzą nowymi zabawkami. – Collin szczerzył kły.

Ej, ciekaw jestem, co by było, gdyby tak spróbować przemienić ją w wilkołaka? – Brady postawił czujnie uszy. – Może wilczy wirus by ją zabił? A może stworzylibyśmy hybrydę? Jakiś nowy gatunek?

Szalony naukowiec – zaszydził Paul, w jego myślach błysnął kadr z kreskówki „Rick i Morty”.

Może spróbujemy? – Jacob już się oblizywał. – Wampiry podobno i tak są martwe, może by jej to wcale nie zaszkodziło.

Z pewnością by ją zabolało – przypomniał Sam. – I może faktycznie... zabiło na dobre. Nie wiem. Trochę to jakieś takie... niehumanitarne.

Tak, a co jest niby humanitarne? – Wywróciłam oczami. – Cyklon-B?

A ta już z nazistowskimi odzywkami wyskakuje – zdenerwował się Paul. – Laska, co jest z tobą nie tak?

Prawdopodobnie to, że nie jestem tobą, ty ciulu! Gdzie ty niby widziałeś nazistowską...?

Uspokójcie się! – ryknął na nas Quills. Choć nawet nie patrzył w naszą stronę, poczuliśmy jego siłę – mimowolnie położyliśmy uszy po sobie i potulnie zamilkliśmy. Proste to nie było, w końcu nie jest łatwo zmusić kogoś, żeby przestał myśleć, ale jemu jakoś się udało. Przynajmniej na chwilę.

Podeszłam bliżej, wciąż ostrożna. Chciałam zobaczyć, z kim mamy do czynienia – w wilczych myślach błyskał mi co jakiś czas obraz dziewczęcej twarzy, lecz wilkołaki były tak zdenerwowane, że nie mogłam się na niej należycie skupić. Szczupła dziewczyna miała na sobie nieco podartą od wilczych pazurów sukienkę ze wstawkami z czarnej koronki i...

Odskoczyłam, piszcząc.

To jest Dominika! – zawyłam. Zdezorientowane wilki mimowolnie usunęły mi się z drogi.

Jaka znowu Dominika?

Znasz ją? Znasz jakąś pijawkę? I nie zorientowałaś się, że jest pijawką?

Quills, puść ją! – zawołałam spanikowana w stronę Alfy, ignorując całą resztę.

Co proszę? Zwieje, jak nic. – Albinos wyglądał na cokolwiek zagubionego.

To moja koleżanka z klasy!

Na to hasło gwałtownie się wyprostował.

Że jak?! Miałaś wampira w klasie i nie zorientowałaś się, że coś jest nie tak?! – zapowietrzył się. Był tak oniemiały, że na moment zdjął ciężar z jednej z łap...

Dominika skorzystała z okazji, wyrwała się zwinnie i poczęstowała wilka ciosem w gardło, który normalnemu zwierzęciu zapewne zmiażdżyłby tchawicę i połamał kręgi szyjne jednocześnie. Quills zaskowyczał ochryple i odskoczył, prawie przewracając stojących za nim Setha i Sama.

Nie zdążyła uciec. Nic z tego. Ja, Collin i Embry jednocześnie zastąpiliśmy jej drogę; Ladon wciąż krążył gdzieś za moimi plecami, oblizując się niecierpliwie. Choć nie słyszałam jego myśli tak dobrze, jak wilkołaczych – musiał nauczyć się je maskować, gdy żył z ojcem – wiedziałam, co mu chodziło po głowie. Obojętnie, co takiego kombinował, i tak odruchowo po prostu musiał mnie chronić.

A gdzie to się panienka wybiera? – Embry przysunął się bliżej i ugiął łapy na tyle, by móc spojrzeć dziewczynie prosto w oczy. Jego myśli były tak ostre, że odbieranie ich niemal bolało. Ten loczkowaty psychopata chyba się cieszył, że zaraz poleje się nieco krwi.

Jeszcze nie skończyliśmy – syknął Sam.

Nieładnie tak zmywać się z miejsca zdarzenia nie nawiązawszy wcześniej dialogu.

A ładnie to wprowadzać się i nie przywitać z gospodarzem?

Oj, koleżanko, wysłuchaj najpierw, co mamy do powiedzenia, bo bez tego wolno cię nie puścimy...

Weźcie się zamknijcie – warknęłam. – Ona i tak was przecież nie słyszy.

Wysunęłam się naprzód, ignorując, że Ladon warknął ostrzegawczo. Podeszłam ostrożnie, odepchnęłam stanowczo Embry'ego. Powąchałam Dominikę, dotknęłam nosem jej lodowatego czoła, przez co wzdrygnęła się ledwo zauważalnie. Zamachnęła się, chcąc pewnie potraktować mnie jak Alfę przed chwilą, lecz zrezygnowała, gdy nadal patrząc jej prosto w oczy pokazałam koniuszki kłów. Cofnęła dłoń, jęknęła bezsilnie.

Czego wy ode mnie chcecie?! – krzyknęła żałośnie, bojąc się choćby drgnąć, gdy znajdowałam się tak blisko. Choć najmniejsza w stadzie, i tak nie stanowiłam dla niej łatwego celu. – Przecież nie robię niczego zakazanego!

Przebywasz tu wbrew naszej woli. – Collin kłapnął zębami. – Już samo to jest zakazane!

Poczułam na boku czyjąś dłoń. Pisnęłam z zaskoczeniem, gdy przemieniony w człowieka Quills lekko, aczkolwiek stanowczo naparł na mnie, bym się odsunęła i zrobiła mu miejsce. Zaskakująco szybko się pozbierał. Zdjął okulary przeciwsłoneczne, by dobrze zobaczyła jego twarz. Był na tyle charakterystyczny, że nawet po kilku dniach w mojej szkole musiała go kojarzyć.

Naszym obowiązkiem jest chronić miasto i jego mieszkańców – powiedział powoli. Był spokojny, uśmiechnął się nawet lekko, próbując wampirzycę uspokoić. – Gdy obca Istota pojawia się na naszych ziemiach, ma obowiązek powiedzieć nam o tym. Jeśli tego nie robi, to my składamy wizytę jej, bo nie możemy tolerować w pobliżu kogoś, kogo nie jesteśmy w stanie kontrolować. Bezpieczeństwo naszych bliskich jest dla nas najważniejsze, a jeśli cię nie znamy, nie mamy pojęcia, czy możesz je zakłócić. – Ponownie założył okulary. – Porozmawiajmy.

On chce rozmawiać? Najpierw urządziliśmy taką szopkę, a teraz chce rozmawiać? – dziwił się Jared.

Pewnie jak usłyszał, że to psiapsi Lei, to mu serduszko zmiękło – zaszydził Embry, czym zasłużył sobie na moje wściekłe spojrzenie.

Milcz, przyjacielu, ostatni raz cię ostrzegam – wycedziłam. – Coś dzisiaj zbyt odważny jesteś...

Jestem za tym, by od razu ją wypędzić. Złamała prawo, a jest na naszym terenie.

Poczekaj. Zobaczmy, co powie.

A co ona może powiedzieć? To wampir, do cholery. Wampiry myślą tylko o tym, żeby się kimś pożywić.

Nie wyglądała mi na taką – zaprotestowałam. – W szkole całkiem dobrze się dogadywałyśmy...

Dostałam. Nie powiem, nieco się wnerwiłam, gdy dziewczyna, którą właśnie tak broniłam, wreszcie zauważyła we mnie najsłabszy cel i z całej siły przydzwoniła mi pięścią w pysk. Przysięgam, że zobaczyłam wszystkie gwiazdy wraz z liniami pomocniczymi łączącymi najważniejsze konstelacje. Zatoczyłam się, ryknęłam z bólu, odbiłam się grzbietem od pędzącego mi na ratunek brata i wykorzystując jego impet, uderzyłam w wampirzycę i nieco się zataczając, przygwoździłam ją do ziemi, jak wcześniej Quills.

Całkiem dobrze się dogadywałyście, tak? – śmiał się ktoś.

To jest wampir. Mogła cię czarować, a w rzeczywistości widzieć w tobie po prostu smaczny kąsek...

Gdyby nie była moją koleżanką, właśnie bym jej odgryzła głowę – zapewniłam, szczerząc kły. Zatoczyłam się odrobinę, gdy zauważyłam, że z nosa cieknie mi krew, ale nie ruszyłam się. – Ona naprawdę nie wyczuła ode mnie...? Ja mam słaby węch jako człowiek, ale ona...?

W sumie to urocze, gdy laski się biją.

Ech, koleżanko – odezwał się Quills, spokojnie podchodząc bliżej. – A myślałem, że przyjaciółki to już w ogóle nie powinno się bić.

Nie przyjaźnię się z żadnym pieprzonym sierściuchem! – zaprotestowała, najwyraźniej szykując się do tego, żeby splunąć mi w pysk.

Nie radzę – zawołał na nią Quills.

Naprawdę się nie skapnęła? Żarłam nawet kabanosy na przerwie. I warczałam na Gabrysię – wyliczałam. – I miałam na nią uczulenie. Trudno się przecież nie zorientować.

Cóż. Młoda jest, to pewnie dlatego. Nie wie jeszcze, na co zwracać uwagę – podsunął Sam.

Chuj z tym, ile ma lat – za to powinienem ją rozszarpać na strzępy! – wściekał się Ladon, już nie kontrolując swojego myślowego muru. Dołączając do mojej rodziny, automatycznie dołączył też do mojego stada – teraz wszyscy mieli dostęp do szarpiących nim emocji, jeśli się zapomniał.

Dominika, tak? – spytał Quills, wciąż irytująco grzeczny. – Proszę, porozmawiaj z nami. Niczego innego od ciebie nie chcemy.

Myślała chwilę, niepewnie przyglądając się wilkołakowi. Naprawdę długo jej zajęło, zanim sobie uświadomiła, że naprawdę nie ma innego wyjścia.

Niech wam będzie – jęknęła. – Tylko niech on... Niech ona ze mnie zejdzie, nie mogę oddychać.

To wampiry oddychają? – zdziwił się Seth.

Leah, zostaw – rozkazał Quills, nie oglądając się na mnie.

Oczy Dominiki rozszerzyły się nagle do absurdalnych rozmiarów. Prawie było słychać, jak zaskoczyły jej zapadki w mózgu. Siedziała na bruku jeszcze parę sekund po tym, jak wycofałam się do wilczego kręgu, parskając krwią z rozbitego nosa. Ladon zaraz rzucił się na mnie, gotów wylizać ranę – jego ślina również leczyła, skoro miał w sobie geny wilkołaka.

O Boże, Leah? – jęknęła wreszcie. – Ale ja... Co ty robisz z tymi kudłaczami? Nie czułam od ciebie... – Zacięła się, nie zdoławszy powiedzieć nic więcej.

Ja nic nie powiedziałam. Patrzyłam po prostu na nią, czekając na rozwój wypadków.

Nie ucieknie? – dopytywał ktoś. – Teraz ma dobrą okazję.

Nie miałaby szans. Widzieliście, jak się to kończyło. W trymiga byśmy ją dogonili.

Za trzecim razem nie będziemy już tacy mili...

Więc, Dominiko – odezwał się Quills. – Nie potrzebujemy wiedzieć wiele. Chcemy znać twój wiek i rodzaj diety. I wymóc przysięgę, że nie zagrozisz mieszkańcom miasta. I tyle. Dowiem się wszystkiego, o co spytałem, i zostawimy cię w spokoju. Będziesz mogła tutaj normalnie mieszkać, jeśli nie złamiesz żadnej z naszych zasad.

Będzie mogła? – zirytował się Seth. – Czy to trochę nie jest wbrew regulaminowi Starszyzny?

Nie powinniśmy jej przegonić?

Albo zabić?

Musimy jedynie ją kontrolować – przypomniał Sam. – Nie będzie jedynym wampirem w mieście. To się już zdarzało. Nie pamiętacie?

Tylko że ona już na wejściu...

Zaczekajcie.

Dominika jeszcze chwilę patrzyła po nas, próbując zorientować się, co zrobimy. Widząc, że jesteśmy spokojni i czekamy na to, co powie nam Alfa, odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić.

Jestem... Mam dopiero szesnaście lat. Przemienili mnie parę miesięcy temu i ja... Nie, nie żywię się ludźmi, tylko zwierzętami. Nie skrzywdziłabym człowieka.

Warknęłam potwornie, nie zdoławszy się powstrzymać.

O, szalony ekolog się włączył? – zainteresował się zaraz Paul.

Jak dla mnie, to mordowanie niewinnych zwierzątek jest gorsze, niż gdyby polowała na przykład na przestępców. Lub dresiarzy – dodałam po chwili. – Większość zwierząt w naszych lasach jest pod ochroną. I zwierzęta są przede wszystkim niewinne. Nie, dla mnie to barbarzyństwo. Człowiek może mieć przynajmniej znikomą świadomość, co się dzieje, a zwierzę?

Hej, poza tym to nasze lasy, nie? – poparł mnie Embry.

Quills na szczęście był tego samego zdania, bo skrzywił się wyraźnie.

Obawiam się, że to akurat będziesz musiała zmienić. Lasy należą do nas, nie możemy tolerować w nich polujących wampirów. Najlepszą metodą dla was są banki krwi, wiecie o tym?

Ciocia coś mi wspominała. – Dominika wbiła wzrok we własne trzęsące się dłonie. – Jakoś... zawsze się tego bałam, no bo to jednak ludzka krew, ale...

Będziesz musiała się do niej przekonać – uciął albinos. – Nie masz prawa do odbierania jakiegokolwiek życia na naszym terenie, nawet zwierzęcego.

Kiwnęła pokornie głową, zgadzając się na wszystko.

W porządku. Chciałbym ci tylko jeszcze na koniec przypomnieć, że bardzo ci się poszczęściło. – Spoważniał błyskawicznie. – Gdyby nie to, że Leah za ciebie poręczyła, musielibyśmy wygnać się z miasta. Nie możesz tak sobie pojawiać się w jakimkolwiek ludzkim siedlisku, nie informując o tym chroniącej je watahy. Jesteś jeszcze młoda, pewnie o tym nie wiedziałaś, więc po prostu nie popełnij więcej tego błędu.

A jaką macie gwarancję, że ona posłucha? – sarknął Ladon.

Zasadniczo żadną – odpowiedział mu bez chwili wahania Sam. – Musimy po prostu jej zaufać.

Mało ta wasza metoda bezpieczna...

Ale czym ty się martwisz? – prychnęłam kwaśno. – I tak masz przecież swoje sprawy. Nasze nie powinny cię w ogóle obchodzić. Spokojnie, zajmij się tym, co tam sobie samotnie knujesz, a my skupimy się na reszcie. – Odwróciłam się od niego.

Leah, zaraz... – Spróbował ruszyć za mną, lecz kilku chłopaków, którzy już dopatrzyli się w moich wspomnieniach dziwnego zapachu z okolicy młyna, szybko zastąpiło mu drogę.

Stój! Chyba mamy do pogadania – warczał Embry.

Sam chciał dodać coś od siebie, lecz nie zdążył – półdemon kłapnął na niego zębami i wywinął się jak duch, gdy Jared spróbował go złapać.

To, czym się zajmuję, jest tylko i wyłącznie moją sprawą – wycedził, cofając się na bezpieczną odległość. – Choć mam takie wrażenie, że jeszcze chwila, a może z tego powstać problem, który również was powinien zainteresować, moi słodcy ignoranci – dodał z przekąsem.

Co? Czekaj! O co ci niby...?! – Spróbowałam skoczyć w ślad za nim, lecz ani się obejrzałam, a dosłownie wyparował. Zniknął bez śladu, pozostawiając po sobie ostry zapach nienazwanego i wciąż pobrzmiewający gdzieś w eterze ironiczny śmiech.

Leah, chciałabyś może nam o czymś powiedzieć? – odezwał się pozornie uprzejmie Quills, pojawiając się tuż za mną w wilczym wcieleniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz