niedziela, 24 listopada 2019

Rozdział 11

Ileż to jeden człowiek może mieć definitywnych końców, to się w głowie nie mieści.

Okej. Przyznaję bez bicia: jestem antyspołeczna. Wiedzą o tym wszyscy, wiem o tym nawet ja sama, choć uparcie się wypieram, ale wreszcie nadeszła pora, by nazwać rzeczy po imieniu. Wielu próbowało u mnie z tą cechą walczyć, lecz z cokolwiek marnym skutkiem. Po prostu nie lubię towarzystwa więcej niż trzech osób naraz, a cokolwiek ponadto jest już dla mnie tłumem. Nie umiem przyjaźnić się z osobami, z którymi zupełnie nie mam o czym rozmawiać, a że takich wartościowych z niewiadomych przyczyn jest coraz mniej, to nic dziwnego, że postanowiłam sobie żyć na totalnym uboczu, nie? Nie cierpię hałasu, nie przepadam za imprezami. Nie to, że uciekam od nich jak od święconej wody, ale po prostu unikam. I tyle. Myślę, że nie ma w tym niczego dziwnego – tak się zdarza, prawda? Nie każdy musi być duszą towarzystwa.

I, cholera, nie każdy musi być asertywny, gdy rozmawia sam ze sobą, jak się okazuje.

Nie, nie bawiły mnie takie imprezy jak bale, studniówki, dyskoteki i inne cuda. Były doskonałym uosobieniem tego, czego nienawidzę najbardziej: głośne, przepełnione ludźmi, kipiące muzyką dla przedszkolaków... Nie podobało mi się to. O ile co do studniówki miałam nastawienie jako takie, no bo jest jedna w życiu i kiedyś tam mogę żałować, że się na niej nie pojawiłam, o tyle bal gimnazjalny traktowałam odrobinę po macoszemu. Na co to komu potrzebne? Ot taka sobie kolejna balanga, która ma udawać balangę dla dorosłych, a tak naprawdę jest jedynie jej marną namiastką. Durną okazją do skakania, krzyczenia, kręcenia się w kółko i ogólnego robienia z siebie idioty. Nie zamierzałam się na to pisać...

Tylko że w ostatniej chwili olśniło mnie, że tegoroczny bal gimnazjalny jest cholernym ostatnim balem gimnazjalnym w tym głupim kraju na całe lata, albo i na zawsze. I w najmniej odpowiednim momencie włączył mi się jakiś równie cholerny sentymentalizm, którego nie potrafiłam uciszyć choćby najmocniejszym kopem, obojętnie ile energii bym w niego włożyła. Choć miałam go olać i wieczór spędzić spokojnie na ogólnie pojętym nicnierobieniu (tudzież zamartwianiu się o wszystko po kolei, bo nie byłabym sobą, gdybym nie doszukała się wokół jakiegoś powodu do posiwienia), wyszło na to, że poddałam się natrętnemu głosikowi w głowie, który szturchał mnie w żołądek już od jakiegoś czasu, powtarzając złowieszcze: „jeszcze będziesz tego żałować, zobaczysz”.

Kurna, nie, nie wiem, czego mogłabym żałować. Oszczędzenia sobie kilku godzin nudy? Bólu głowy (lub dupy, jak kto woli), jaki napadłby mnie po takim nawale ludzkiej głupoty i muzyki składającej się z bitów i odgłosów, jakie bawią jedynie niezbyt rozgarnięte dwulatki? Pojęcia nie mam. Ale ten cholerny głosik był tak natrętny, że za nic nie mogłam się go pozbyć. Parszywa sprawa. Choć nadal nie miałam na to najmniejszej ochoty i byłam po prostu wściekła, że nie umiem być bardziej stanowcza, okazało się, że nijak nie zdołałam tego pokonać.

No i tak to właśnie doszło do tego, że jak głupia sterczałam przed lustrem w korytarzu, z zaangażowaniem godnym podziwu doszukując się we własnej aparycji czegoś, co skreślałoby mnie z list towarzyskich na najbliższe dwadzieścia lat. Niestety jak na złość trądziku nigdy nie miałam dużego, a to, co mi na twarzy wyskakiwało, i tak doskonale maskowała gruba warstwa podkładu...

Tak, jesteś bardzo piękna. Możemy już jechać? Spóźnisz się zaraz – rozległo się nagle za moimi plecami.

Mało nie wyszłam z siebie – wydarłam się, podskoczyłam, okręciłam na pięcie i złapałam za szaleńczo bijące serce w geście ulgi, gdy zorientowałam się, że to na szczęście tylko znudzony Ladon bezszelestnie zaszedł mnie od tyłu...

Zaraz.

Jakie jechać? – wydukałam, gdy już upewniłam się, że raczej nie dostanę zawału. Wyszło mi to cokolwiek słabo i bezradnie. Szlag, a miałam być odważna i stanowcza...

No jechać. – Obejrzał się na mnie jak na wariatkę. – Bo jedziesz na bal gimnazjalny, prawda?

Skinęłam potulnie głową.

A ja mam cię tam zawieźć. Więc o co...? – Nie dokończył, rozłożywszy jedynie bezradnie ramiona.

Ladon ma mnie zawieźć. No tak. Oczywiście, żaden problem, mamusiu, że postanowiłaś się nim wyręczyć... tylko szkoda, że nie zauważyłaś, że tak jakby się do siebie nie odzywamy.

Trudno powiedzieć, od którego z nas to wyszło, faktem jednak pozostawało, że od czasu kłótni po obławie na wampira – od czasu tego, jak na niego wyskoczyłam, zamiast zacisnąć zęby i poczekać na jakąś bardziej sprzyjającą okazję – rozmowa zwyczajnie nam się nie kleiła. Nie wracaliśmy już do tematu, ale chyba nawet ślepy by zauważył, że niekoniecznie mamy ochotę na spędzanie czasu w swoim towarzystwie. Unikaliśmy się. Niemożliwe, żeby mama...

A nie. Może doskonale widzi, że coś jest nie tak, ale w ten sposób chce stworzyć nam okazję do tego, byśmy wreszcie się pogodzili? Raczej czarno to widzę.

No, ale przynajmniej w jednym się całą rodzinką zgadzamy. Każde z nas coś widzi, co nie? He he, chlip.

Westchnęłam głęboko, potrząsnęłam głową w próżnej nadziei, że w ten sposób nieco uporządkuję rozbiegające się myśli, i wzięłam ze stojącej obok lustra komody torebkę.

Dobra, można w sumie jechać – mruknęłam, tryskając entuzjazmem. – Chyba już tego żałuję...

Zmuszał cię ktoś? – Ladon wzruszył ramionami, nie wykazawszy zupełnie żadnego współczucia względem mej marnej egzystencji, zarzucił na ramiona skórzaną kurtkę i zgarnął kluczyki do samochodu z eleganckiego wieszaczka w kształcie domku, który mama nabyła w drodze kupna jakiś czas temu i powiesiła obok drzwi, nie przejmując się tym, iż tata usiłował za wszelką cenę odwieść ją od tego pomysłu, niemal do upadłego powtarzając, iż to – uwaga, cytat dosłowny – pedalskie.

Sumienie mnie zmuszało – wyznałam, udałam, że płaczę, i powlokłam się za nim jak na ścięcie.

Wsiedliśmy do samochodu. Warkot starego silnika wypełnił ciszę, która zawisła między nami, ciężka jak kamień. Spięłam się; zacisnęłam dłonie w pięści, starając się schować je w rękawach czarnego płaszcza. Patrzyłam przez okno na przesuwający się krajobraz, wmawiając sobie, że tak naprawdę wszystko jest w porządku. Cóż, nie było.

Milczeliśmy tak całą drogę. Walczyłam ze łzami i bolesnym uściskiem w piersi, usiłując wytłumaczyć samej sobie, że naprawdę nie mogłam się rozpłakać w takiej chwili. Jechałam się bawić, tak? Rozluźnić, potańczyć, pobyć ze znajomymi...

Dobre sobie, co nie? Nie miałam przecież nawet kogoś takiego jak partner. Szłam na imprezę, na którą nie chciałam iść, by jeszcze mocniej upewnić się w tym, że tak naprawdę jestem sama jak palec. Dlaczego tak musiało być? Będę cały cholerny wieczór podpierać ścianę jak ostatnia głupia i udawać przed wszystkimi, że czuję się wspaniale. Będę przyglądać się, jak inni świetnie się bawią, śmieją... a ja nadal będę sama. Pusta, niekompletna...

Czego mi brakowało? I co mogłam zrobić, żeby nie czuć się tak...?

Bez słowa wzięłam swoje rzeczy i pociągnęłam klamkę, gdy samochód wreszcie się zatrzymał. Nie wiedziałam, co mogłabym zrobić lub powiedzieć, żeby było lepiej. Być może liczyłam, że to on...

Wzdrygnęłam się, gdy brat złapał mnie za nadgarstek.

Zaczekaj.

Odruchowo chciałam na niego zawarczeć; z ogromnym trudem powstrzymałam rodzącą się gdzieś w głębi piersi złość. Wilczy instynkt obudził się na całego, aż niemal czułam, jak skóra zaczyna mnie swędzieć, gotowa pokryć się czarnym futrem. Ale zostałam posłusznie na miejscu, czekając na to, co zrobi. Sama przecież tego chciałam, prawda?

Ladon milczał dłuższą chwilę, nie patrząc na mnie. Nabierałam już powietrza, by go pogonić, gdy drgnął nagle niespokojnie, westchnął z bólem i jęknął:

Kurwa, nie mogę tak. – Wyrwał mi się zduszony okrzyk, gdy przygarnął mnie do siebie i przytulił tak mocno, że aż urwało mi oddech. – Przepraszam cię, słyszysz? To pewnie zabrzmi beznadziejnie, ale... to naprawdę nie ma niczego wspólnego z tobą. Nie chciałem ci tego mówić...

Czego nie chciałeś mi mówić? – Odepchnęłam go, nie mogąc już powstrzymać kłębiącej się złości. Musiałam być zła. Musiałam, bo gdybym została tak dłużej w jego ramionach, zaczęłabym się rozpływać z błogości i wybaczyła wszystko, zanim cokolwiek by wyjaśnił.

Jasnoszare oczy błysnęły niepokojem, lecz głos miał zaskakująco opanowany.

Coś dzieje się w mieście – powiedział powoli, gdy nabrał pewności, że nie wybuchnę zaraz płaczem. – Sami to dostrzegacie, więc pewnie cię to nie zdziwi... ale, cholera, nie macie pojęcia, w co się pchacie.

Że co? – Cała wściekłość przeszła jak ręką odjął. Przechyliłam czujnie głowę, czekając na ciąg dalszy.

Sam nie wiem jeszcze niczego konkretnego, ale uwierz, że czuję to. – Pomasował skroń, jakby nagle zaczęła boleć go głowa. – Tak, wiem, powinienem powiedzieć ci to od razu, ale... ja sam się boję, a to chyba już coś znaczy. Próbuję wybadać sytuację... Szukam tego czegoś, cokolwiek to jest, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Obawiam się tylko, że to coś, z czym żadne z nas sobie nie poradzi. Rozumiesz?

Nie do końca – przyznałam bez wahania. – Mówisz o tej aurze, tak? To coś jest identyczne jak... No, jak to coś, co było w kraterze. – Zrobiłam jakiś nerwowy gest, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów. – Rany, nie umiem o tym mówić. Prościej by było, gdybyś pofatygował się na nasze zebranie i tam o tym...

Może kiedyś. – Skrzywił się. – Na razie sam mam wątpliwości, czy aby na pewno wolno mi mieszać się w coś takiego. A wam już tym bardziej.

Chyba musimy się mieszać, skoro to coś jest w mieście, które chronimy? – zaprotestowałam szybko. Pierwszy ognisty dreszcz przebiegł mi po plecach – byłam tak zdenerwowana, że istniało ryzyko, iż zacznę przemieniać się wbrew sobie. Kiepskie rozwiązanie, biorąc pod uwagę to, że znajdowałam się w ciasnym samochodzie zaparkowanym przy ruchliwym chodniku. W dodatku na cholernym zakazie parkowania, przez co nieprzyzwoicie dużo osób patrzyło w naszą stronę.

Lepiej będzie, jeśli zaczekacie – westchnął, wytrzymując moje rozgorączkowane spojrzenie. – Dopóki nie będę wiedział czegoś więcej. Nie chcę, żeby to się skończyło dla któregoś z was tragicznie. A już zwłaszcza dla ciebie. A myślę, że sprawa jest aż tak poważna.

Ta decyzja już nie należy do mnie. – Wzruszyłam ramionami, czując na nowo rozpalającą się gdzieś w okolicy serca złość. – A co ty możesz niby zrobić? Jeśli to aż tak ogromny problem, jak mówisz, to równie dobrze i dla ciebie może się kiepsko skończyć.

Wiem, jak o siebie zadbać. – W jego głosie również wyczułam z trudem maskowaną wściekłość. – Wiem, jak podejść to coś na tyle, by dowiedzieć się czegoś i jednocześnie nie zwrócić na siebie uwagi.

To przepięknie – parsknęłam i roześmiałam się sucho. Pchnęłam drzwi, wpuszczając do środka podmuch lodowatego powietrza z zewnątrz. Powietrza, w którym dało się wyczuć delikatny zapach nienazwanego... – Więc ty sobie to coś podchodź na spokojnie i pozwól nam robić swoje. My też nie bronimy miasta od wczoraj.

Skuliłam się jak zranione zwierzę, gdy zawarczał z furią i uderzył pięścią w kierownicę.

Nie rozumiesz, że się o ciebie martwię?! – krzyknął, na dobre tracąc cierpliwość. – To nazywa się „wyższa magia”, a o ile mi wiadomo, wilkołaki nie potrafią się nią posługiwać! Nie zagrozicie temu czemuś. Nie podejdziecie go, jeśli doskonale o was wie, do cholery!

To może porozmawiaj z moim Alfą? – zaproponowałam zgryźliwie. – Innej opcji nie widzę. Inaczej mojemu stadu do rozumu nie przemówisz.

Chcesz wiedzieć, co dzieje się w mojej głowie, prawda?

Wbiłam paznokcie we wnętrze dłoni, by powstrzymać cisnące się na usta przekleństwo. Nie odpowiedziałam. Chyba było to po mnie wystarczająco dobrze widać.

Nie ufasz mi? – dopytywał ze złością.

Nie, nie ufam! – wybuchłam. – Bo bawisz się ze mną w jakieś pieprzone podchody! Znikasz na całe dnie, nie mówisz mi niczego... Myślisz, że co ja sobie wtedy myślę, co? Skąd ja mam wiedzieć, czy to ty nie masz przypadkiem czegoś wspólnego z tym czymś, cokolwiek to jest? Jak dla mnie, jakoś podejrzanie się wszystko zbiegło w czasie!

Wyprostował się. Tym razem w jego oczach widziałam nie wściekłość, a strach.

Ja... – Umilkł, nie znalazłszy odpowiednich słów. – Kiedy macie to zebranie?

Dzisiaj o dwudziestej trzeciej. – Mocniej złapałam torebkę i wysiadłam wreszcie, nie przejmując się silnym wiatrem.

Będę. Przepraszam – zawołał jeszcze za mną.

Pogadamy, jak się pokażesz – warknęłam i trzasnęłam drzwiami.

Odetchnęłam głęboko, narzucając sobie spokój, i pewnym siebie krokiem skierowałam się w stronę wejścia do szkoły. Próbowałam odegnać czarne myśli jak najdalej i skupić się na tym, co czekało mnie w najbliższej przyszłości. Wilczym zebraniem, tajemniczymi aurami i wrednymi braćmi będę przejmować się jeśli przeżyję to, co właśnie mnie czekało...

Dobrze, więc normalniejemy, proszę państwa. Nic się nie stało. Nic na nas nie poluje. Nie zbliża się koniec świata. Nie pokłóciłam się właśnie z kimś, kto stanowił część mnie. Jest ślicznie. Pszczółki, kwiatki, motylki...

Okej. Jestem sama w swojej głowie. Jestem zwykłą dziewczyną o spaczonym umyśle, idącą właśnie na szkolną imprezę, na którą jakoś szczególnie nie chce iść. Całą resztę zostawmy za sobą.

Jeśli ktoś zwrócił wcześniej uwagę – tak, szłam w stronę głównego wejścia do szkoły. I to bynajmniej nie dlatego, że pomyliłam adresy. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że przez szeroko pojęte cięcia budżetowe, jakie musiały nastąpić na rzecz nieprzewidzianego remontu, szanowna dyrekcja uznała, iż nie ma co bawić się w wynajmowanie sal w restauracjach i równie dobrze impreza może odbyć się tutaj. Tak więc, zamiast jak zupełnie normalna gimnazjalistka bawić się właśnie w jakimś wątpliwej jakości lokalu, czekała mnie dyskoteka w budynku szkolnym. Boże, jak bal karnawałowy w podstawówce.

Wszystko jeszcze nie zaczęło się na dobre, a już widziałam przed budynkiem grupki z zapałem jarające papierosy. Woźne, które zwykle za coś takiego ganiały nas bezlitośnie, wywiało gdzieś bez śladu. Weszłam do środka, przepychając się między dwoma plastikami w niemal identycznych kieckach, z zapałem dyskutującymi o planach na najbliższych kilka godzin. Impreza odbywała się w okrągłym hallu, więc od razu po przekroczeniu progu zbyt głośna muzyka niemal wywróciła mi na lewą stronę bębenki.

A Gabrysia jak zwykle nie wiadomo po co czaiła się za winklem, gotowa uczynić koszmarny wieczór jeszcze koszmarniejszym.

Jejku, Leiczku, jak ty prześlicznie wyglądasz! – wydarła się, rzucając mi na szyję, zanim na dobre zarejestrowałam, że w ogóle się do mnie zbliża. Mało brakło, a zarobiłaby przez to glanem w ramach odruchowej potrzeby samoobrony... – No rajuśku, dlaczego ty się nie ubierasz tak na co dzień, co? – Odsunęła mnie na długość ramion i dokładnie zbadała wzrokiem.

W razie czego przyjrzałam się sobie, chcąc się upewnić, że nie pominęłam żadnego szczegółu. Miałam na sobie kieckę z czarnej koronki z dopasowaną górą z dekoltem po szyję, który bardzo elegancko powiększał biust (niestety tylko optycznie), i lekko rozkloszowaną spódnicą przed kolano. Coś średnio mi się widziało, by wyglądało to na strój codzienny, no ale jak kto woli... Glany może nieco psuły wrażenie elegancji i eteryczności, ale jak sobie wyobraziłam, że miałabym walczyć o miejsce przy stole z przekąskami w szpilkach, z miejsca odechciało mi się czegokolwiek. Jeszcze poszłabym przedwcześnie siedzieć, gdy w akcie desperacji bym kogoś zachęciła do przesunięcia się bagnetem...

Tak, wzięłam bagnet. A myśleliście, że na co mi torebka?

Gabrysia za to wyglądała tak, że moje wcześniejsze porównanie do balu karnawałowego w podstawówce wydało mi się jeszcze bardziej adekwatne. Sięgająca ledwie za tyłek czarna sukienka miała ciasny gorset i czarno-czerwoną pelerynę z kołnierzem. Jakby to było niewystarczająco śmieszne, założyła do tego czarne podkolanówki z materiału używanego do dziergania zwykłych skarpetek i czarne lakierki, które do złudzenia przypominały mi męskie. W połączaniu z kretyńskim makijażem i czerwonymi dredami, wpiętymi w krótkie czarne włosy, wyglądało to tak, że po prostu nie wytrzymałam – pierdzielnęłam takim śmiechem, że aż zagłuszyłam na chwilę muzykę. Wszyscy zgromadzeni w szkolnym przedsionku obejrzeli się na mnie z zaskoczeniem w oczach.

Co się stało? – Emosia zmarszczyła wyglądające jak narysowane brwi, zdziwiona moją reakcją.

Cieszę się, że cię widzę – palnęłam i dla zatuszowania całej sprawy jeszcze raz ją przytuliłam. Umyła się przynajmniej, mogłam więc stwarzać pozory...

Ja też, wiesz? I to tak, że normalnie aż mnie zaraz rozsadzi! – Wyrwała się z mojego uścisku i zaczęła podrygiwać w miejscu. Dłuższą chwilę zajęło mi uzmysłowienie sobie, że nie wodzi tak wzrokiem dookoła przez swoje roztrzepanie, tylko ewidentnie ciągle kogoś szuka...

E... Stało się coś? – spytałam niezbyt inteligentnie, oglądając się przez ramię, tak dla upewnienia się, że na pewno nikt nie stoi za moimi plecami.

Nie przyszedł? – odpowiedziała pytaniem; w wyjątkowo przytomnych jak na nią oczętach błysnęło coś, co chyba było poważnym zawodem.

Kto niby? – Nie zrozumiałam. Spróbowałam ją wyminąć i dostać się wreszcie do holu, bo poważnie zaczynało mnie drażnić to stanie w przejściu. Muzyka tam będzie tak głośna, że przynajmniej nie damy rady rozmawiać...

No twój brat.

Potknęłam się o próg i prawie wyrąbałam na stojącego przede mną chłopaka w idiotycznie niedopasowanym garniturze. Przeprosiłam go szybko, odwzajemniłam mordercze spojrzenie trzymającej go za rękę dziewczyny i obejrzałam się na emosię z przerażeniem.

Jezu, a po co miałby tu przychodzić? Gimnazjum ma już dawno za sobą – wydukałam, gdy upewniłam się, że pytała poważnie.

Chociaż... w Piekle chyba nie ma gimnazjów? Kij wie.

Myślałam, że może... – Posmutniała nagle, wygięła usta w podkówkę. – To mój mate. Myślałam, że będzie chciał tu przyjść ze mną.

O Boże... – W życiu nie przypuszczałam, że jako kobieta godna miana damy jestem zdolna do takiego facepalmu. – To dlaczego go, kurna, nie zaprosiłaś?

Powinien się domyślić – zaprotestowała ze szczerym oburzeniem. Zreflektowała się dopiero po dłuższej chwili, gdy zobaczyła, że naprawdę szukam wzrokiem miejsca, w którym mogłabym się położyć i umrzeć. – Znaczy... Oj, wiem, głupio to brzmi.

I to jak – potwierdziłam bezlitośnie. – Chodź, tam jest nasza klasa.

Pokiwała smętnie głową i ruszyła za mną przez tłum w stronę znajomego zgromadzenia.

Trzeba przyznać, że po dotarciu na miejsce wywołałyśmy niemałą sensację – na mój widok rozległo się kilka gwizdów, które z pełną premedytacją zignorowałam, wyobrażając sobie, jak przerabiam na pasztet ich autorów, na widok Gabrysi zaś... No cóż, sądząc po minach zebranych, po głowach już chodziło wszystkim, by wyciągnąć telefony i pstryknąć jej zdjęcie, gdy nie będzie patrzeć. Sama chętnie bym to zrobiła, tylko zbyt mocno bałam się, że puszczę pawia, gdy na nie przez przypadek kiedyś natrafię podczas przeglądania galerii.

Wychowawczyni wyczaiła nas dość szybko. Poszliśmy za nią do klasy, którą przerobiono na naszą stołówkę, zasiedliśmy przy ułożonych w długi stół ławkach, udając, że przez eleganckie nakrycia wcale nie przypominają nam zwykłych szkolnych mebli, i zjedliśmy obiad zaserwowany przez mistrzów kuchni z naszej szkolnej kantyny. Pomidorowa z ryżem, schabowy z ziemniakami i surówka z marchewki nie były może szczególnie wykwintne, ale byłam już tak głodna, że nie zamierzałam na to narzekać. Posiedzieliśmy chwilę, wysłuchaliśmy życzeń wspaniałej przyszłości od naszej ulubionej nauczycielki i zabraliśmy się na przerobiony na salę balową hol, bo impreza miała się wreszcie na dobre zacząć.

Im szybciej się zacznie, tym szybciej się skończy...

Kurde, a wiecie, co w tym wszystkim było najgorsze? Że właśnie tego dnia – dnia, którego musiałam męczyć się z ludźmi, głośną muzyką i całą resztą do środka nocy – wypadała pełnia.

No, teraz też dobrze zrozumieliście. Wybrałam się podczas pełni na ludzką imprezę. Mądrze, nie? Ciekawe, co zrobię, jak się okaże, że jednak nie umiem powstrzymać przemiany w wilka, gdy tylko wzejdzie księżyc. Bo pewnie nie umiem.

Cholera, dopiero gdy uświadomiłam to sobie w ten sposób, dotarło do mnie, jak beznadziejny pomysł miałam z pokazywaniem się tutaj... No, Leah się tym razem zbytnio pomyślunkiem nie wykazała.

Pełnia zawsze jest dość problematyczna, i to nie tylko przez to, że musimy się podczas niej przemieniać. Dzień przed wilczą nocą zawsze jest bardzo ciężki – bolą nas mięśnie i stawy jak podczas ciężkiej grypy, jesteśmy ciągle głodni, mamy przeczulone zmysły i na niemal wszystko reagujemy złością. Denerwujemy się praktycznie bez powodu, a najmniejsza głupota jest w stanie wprawić nas w szał. Po prostu nad sobą nie panujemy, bo w tym jednym dniu w miesiącu wilcza natura jest nam o wiele bliższa niż ludzka. I to jest naturalne. Nie ma się czego wstydzić, bo tacy po prostu jesteśmy. Szkoda tylko, że właśnie przez to powinniśmy unikać stresujących sytuacji, jak tylko jest to możliwe... Wybranie się na imprezę, która mi się nie podobała, męczenie się w towarzystwie osób, które zawsze doprowadzają mnie do szału, i słuchanie zbyt głośnej muzyki, od której niezmiennie skacze mi ciśnienie, to zdecydowanie kiepski pomysł. No ale co ja mogłam poradzić? Bal gimnazjalny jest tylko jeden... Przecież gdy poczuję, że coś jest nie tak, będę mogła się wcześniej zwinąć. Zajmę się zajadaniem złości i liczeniem wspak, to może jakoś to przetrwam.

To znaczy... Liczenie lepiej sobie daruję, bo na samą myśl poczułam zbliżającego się pierdolca. Żadnej matematyki w dzień wolny.

Ale okej, jest dobrze. Jakoś to dźwignę. Wiktoria przecież też przyszła, co znaczy, że w razie czego nie będę jedyną, która obrośnie futrem na środku szkolnego korytarza. A i pretekst mam, żeby urwać się wcześniej... No ślicznie po prostu.

Ech, gdyby tylko muzyka nie była tak wnerwiająca...

Basy dudniły w żołądku, uszy dosłownie zwijały mi się w trąbki. W półmroku już kręciło się mnóstwo podrygujących bez ładu i składu osób. Śmiali się, tańczyli, wołali do siebie, próbując przekrzyczeć hałas. We wszystkich klasach słodki obiadek dobiegał końca, więc z każdą chwilą prowizoryczny parkiet bardziej się zaludniał. Przemknęłam między uczniami, kuląc się, gdy znajdowałam się zbyt blisko głośników, i dobrnęłam do długiego stołu z przekąskami, gubiąc gdzieś po drodze Gabrysię. Odetchnęłam z ulgą, widząc, że upatrzona okolica jest jeszcze pusta, i zabrałam się za to, w czym upatrywałam jedyną nadzieję na przetrwanie wieczora: obżeranie się do nieprzytomności. Szybko zgarnęłam śliczny biały talerzyk ze sterty jemu podobnych i rozejrzałam się wokół wygłodniałym wzrokiem. Ciasta, ciasteczka, przystawki i przekąski wszelkiego kształtu i rozmiaru bez wyjątku były tak kuszące, że aż nie wiedziałam, za co powinnam się w pierwszej kolejności zabrać. Szybko nałożyłam sobie największy kawałek brownie i zaczerpnęłam pierwszego gryza; jeszcze zanim na dobre przełknęłam, rzuciłam się na serowe koreczki. Jakieś kręcące się w pobliżu dziewczyny spojrzały na mnie z przerażeniem i odeszły dalej, gdy zauważyły, jak zagryzam szarlotkę kawiorem.

Tak, cholera, nawet kawior tu wyłożyli. A na salę nie było ich stać, nie?

Bosze, ty w ciąży jesteś? – rozległo się tuż za mną.

Podskoczyłam, prawie upuszczając talerz, i zakrztusiłam się tartą malinową.

Kurde, nie skradaj się tak! – wydarłam się na Gabrysię, gdy nieco ochłonęłam. Nie przejęła się tym zbytnio – złożyła usta w dzióbek, pokręciła głową z politowaniem na widok uwalanego okruchami przodu mojej eleganckiej sukienki i sięgnęła po ciasteczka z kremem.

Wiesz, Leiczku, ja to sobie tak myślę, że to chyba nie ma sensu – wyznała po dłuższej chwili opierania się o stół i obserwowania mnie spode łba.

Co nie ma sensu? – wymamlałam i zaklęłam mało elegancko, gdy woda z korniszona w occie polała mi się po ręce.

Myślę o tej całej więzi mate. – Z zakłopotaniem podrapała się po karku, nie patrząc mi w oczy. – No bo we wszystkich opowiadaniach, które czytałam, odwzajemniają ją obie strony, co nie? No a twój brat zachowuje się tak, jakby nic nie czuł. Przecież powinien chcieć ze mną przebywać. Rozłąka powinna mu sprawiać fizyczny ból, prawda?

Nosz kurna... – Pierdzielnęłam talerz na stół i wzięłam się pod boki, szybko przełykając ostatni kęs serniczka na zimno. – Coś takiego, jak więź mate, nie istnieje! – wydarłam się, przekrzykując muzykę. – To cholerna fikcja, która nawet nie wiem, skąd się wzięła. Ze „Zmierzchu”? Pojęcia nie mam. Ktoś sobie to wymyślił, napisał o tym, a teraz wszyscy to powielają. To bajka, ja pierniczę! Mam dosyć tłumaczenia ci tego!

Przestraszona moim wybuchem, odsunęła się na kilka kroków. Uniosła dłonie w uspokajającym geście.

Spokojnie, mogłaś przecież powiedzieć... – wydukała, lecz nie dałam jej dokończyć.

A co ja, kurna, robię od pół roku?! – W tandetnym geście złapałam się za głowę i zaczęłam głęboko oddychać, próbując się uspokoić. – Nie mogę, no po prostu nie mogę... Mogłam jej po prostu powiedzieć! Słyszeliście to?!

Dziwnie się dzisiaj zachowujesz – uświadomiła mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Jeśli coś się dzieje...

Pełnia się dzieje – wycedziłam. – Serio nie mam nastroju na poważne rozmowy.

Ach. Okej. – Skrzywiła się. Zerknęła szybko w stronę parkietu. – To może chodź potańczyć? Rozluźnisz się...

Ja nie tańczę, a już zwłaszcza do tak gównianej muzyki – prychnęłam.

Spoko. – Wzruszyła ramionami. – Ja idę. Wrócę zaraz, nie odchodź daleko. – Puściła mi oczko i rozpłynęła się w tłumie, ignorując to, że z wrażenia zapomniałam, jak zamykało się usta.

Ja pierdzielę. Zostawiła mnie samą. Tak po prostu wzięła i se poszła. Boże, muszę to zapisać...

Sięgnęłam po porzucony talerz i zajęłam się torcikiem czekoladowym, nadal nie mogąc wyjść z szoku.

Nadal zadajesz się z tą dziwaczką?

Znowu podskoczyłam i się zakrztusiłam, gdy ktoś krzyknął tuż za moimi plecami. Obróciłam się gwałtownie, zła, że znowu ośmielają się zakłócać moją kolację...

To była Wiktoria. Uśmiechnięta z wyższością, pewna siebie i dziwnie zadowolona z życia, jakby coś knuła.

Nie mam wyboru – odpowiedziałam ze sporym opóźnieniem. – Łatwiej powiedzieć, że to ona zadaje się ze mną, będzie to nieco bliższe prawdy. – Udając, że nie uznałam za podejrzaną tej nagłej potrzeby rozmowy, wróciłam do smakowitego torciku, nie spuszczałam jednak z dziewczyny oka. Wilczy instynkt odezwał się we mnie z pełną mocą i natrętnie przypominał, że coś tu nie gra.

Śmiesznie razem wyglądacie – wyznała dziewczyna, sięgając do ciasteczek. – Pasujecie do siebie.

To znaczy? – Trochę się we mnie zakotłowało. Nie podobał mi się jej suchy śmiech. Nie podobało mi się to, że stała tak blisko...

Po prostu jesteście do siebie podobne.

Wywróciłam oczami. To się dowiedziałam... Śledziowe zawijaski wydawały się o wiele ciekawsze od jej spostrzeżeń, obróciłam się więc w ich stronę, nie dając się wciągnąć w idiotyczną dyskusję. Na co sobie strzępić język? Ona nie umie być normalna dla kogoś, kogo nie lubi.

Choć minęło już tyle czasu, nadal nie mogłam wyjść z szoku, jak to możliwe, że przyjaźniłyśmy się tyle lat, a ja nie dostrzegałam tego, jaka jest naprawdę. Nie widziałam jej dwulicowości, nie widziałam, jaka jest dla innych. Ignorowałam to, w jaki sposób odzywała się do osób, za którymi nie przepadała. Tak, może i nie podobało mi się to, że łatwo robiła sobie wrogów i wręcz doszukiwała się w innych cech, za które mogłaby ich potępić, denerwowało mnie, jak wpadała w złość, gdy w czymkolwiek byłam od niej lepsza – wygrałam na treningu czy dostałam lepszą ocenę w szkole – ale ignorowałam to wszystko, bo była moją przyjaciółką. Mogłam sobie co jakiś czas powzdychać, ponarzekać, ale nie próbowałam dociekać, dlaczego taka jest. Wiedziałam, że ma kiepską sytuację w domu, znałam jej rodziców, więc często w tym właśnie doszukiwałam się powodu. I próbowałam być łagodna. Dawałam jej do zrozumienia, co mi się nie podoba, ale nie urządzałam kłótni. Szkoda, że nie dostrzegłam tego momentu, w którym nasza relacja stała się dla niej czystą rywalizacją, a nie przyjaźnią. Zadawała się ze mną jedynie po to, by mieć blisko siebie kogoś, kto będzie ją podziwiał – kogoś, od kogo będzie mogła zawsze czuć się lepsza. Wiedziałam to, bo nie było trudno o wyczytanie tych wszystkich emocji z jej wilczych myśli. Gdy okazało się, że w czymś jednak jestem jej równa – gdy wyszło na jaw, że obie jesteśmy wilkołakami i poczuła się przez to mniej wspaniała – postanowiła na dobre tę sprawę zakończyć. Niszcząc mnie, tak jak to miała w zwyczaju robić z tymi, od których wyczuła słabość i których chciała się pozbyć ze swojej drogi. Dopiero gdy poczułam to jej zachowanie na własnej skórze, uświadomiłam sobie, jak chore było. Bo ja nie chciałam się z nią kłócić. Przestałyśmy się przyjaźnić? Okej, trudno. Ale po co toczyć wojnę o coś tak głupiego? Jedyne, czego chciałam, to spokój.

No dobra, czułam się skrzywdzona. I to cholernie, bo to była moja jedyna prawdziwa przyjaciółka. Czułam wściekłość. Ale nie chciałam zniżać się do takiego poziomu. Bo to żałosne. Po prostu głupie i dziecinne...

Szkoda tylko, że w pełnię ciężko mi zachować zdrowy rozsądek. Wolałam zbyć ją tak szybko, jak to tylko możliwe, bo nie ufałam samej sobie. A trochę głupio by było dostać typowego pierdolca na oczach tylu ludzi...

Nie chcesz wiedzieć, z czym jesteście do siebie podobne? – Przesiąknięte złośliwością pytanie wytrąciło mnie z zamyślenia.

Obejrzałam się na dziewczynę ze spokojem, uniosłam brwi znad jedzonego właśnie kiwi.

A to coś zmieni, jeśli się dowiem? – spytałam z lekkim zniecierpliwieniem. Naprawdę chciałam, żeby wreszcie sobie stamtąd poszła...

Myślę, że powinnaś wiedzieć.

Zbliżyła się jeszcze na kilka kroków, tak że niemal zetknęłyśmy się twarzami. Zrobiło mi się nieswojo przez to, że była ode mnie wyższa, lecz nie dałam po sobie niczego poznać. Patrząc mi prosto w oczy, rzucała wyzwanie, które starałam się z całych sił odrzucić. To nie była pora na takie sprawy.

Chciałam przez to powiedzieć, że są z was takie same wilkołaki – wycedziła z obrzydzeniem. – Jesteście żałosne. Słabe. Śmieszne. Nikt nie potraktowałby was poważnie. Nie macie w sobie tego czegoś, co powinna mieć licząca się wilczyca.

To ciekawe. – Wytrzymałam spojrzenie. Powinnam ustąpić, powinnam się odsunąć – wiedziałam o tym, gdy ognisty dreszcz smagnął mnie po plecach, wprawiając dłonie w drżenie. Palce odruchowo ułożyłam na kształt pazurów, lecz trzymałam się jeszcze.

Cholera. Nigdy nie byłam dobra w samokontroli.

Nie powinno cię tu być – wycedziła, lekko szczerząc zęby. Gest był subtelny na tyle, że człowiek nie dostrzegłby w nim niczego niewłaściwego, lecz ja byłam wystarczająco na to wyczulona, by zauważyć drgnięcie jej górnej wargi. – Jesteś słaba i nie nadajesz się na wilczycę. Nikt nie czułby przed tobą respektu. Twój dziadek musi być rozczarowany. Przecież to niemożliwe, żeby potężny Alfa miał takiego potomka. – Dźgnęła mnie palcem w pierś.

A przynajmniej spróbowała. Z refleksem, o który nigdy bym siebie nie podejrzewała, złapałam ją za nadgarstek.

Nie możesz wiedzieć, co sądzi o mnie mój dziadek – wycedziłam tonem niepokojąco przypominającym już warkot. Rany, gdzie ta Gabrysia? Dlaczego nie ma jej nigdy, gdy jej potrzebuję?

Stary Alfa nigdy nie ukrywał tego, co o tobie sądzi! – Roześmiała się sucho. – Nie o takiej wnuczce marzył.

Zabolało. I to tak cholernie zabolało, że aż na moment ucięło mi oddech. Zabolało, bo tak często zastanawiałam się, czy tak właśnie nie wygląda prawda. Byłam słaba. Byłam mała, byłam chuda, nawet jako wilk nie miałam czym się popisać. Nie nadawałam się na objęcie rządów po dziadku. A dziadek zawsze marzył o tym, by wychować swojego wnuka na Alfę... Na pewno to, że zamiast silnego potomka trafiłam mu się ja, musiało siedzieć mu w głowie. Tym, jaka byłam, zaprzepaściłam jego marzenie...

Spokój, Leah. Kwiatki, motylki, soczyście niebieskie niebo, górski strumyczek o krystalicznie czystej wodzie, szum drzew...

Nie możesz tego wiedzieć – powtórzyłam na tyle spokojnie, na ile byłam w stanie.

Jesteś tego pewna? – Nadal się uśmiechała. – Jesteś dla niego rozczarowaniem. Zobacz – ja jestem Ugryzioną, a nie dorastasz mi do pięt. Przecież to śmieszne. Nie nadajesz się do tego. – Drugą ręką złapała mnie za ramię i potrząsnęła mocno. – Kiedy w to wreszcie uwierzysz?

Wierzę, że nie powinnaś mnie dotykać – wycedziłam.

Słucham? – Zmarszczyła brwi z udawanym zatroskaniem i roześmiała się na całe gardło.

A następnie krzyknęła, gdy dostała pięścią w twarz. Gdy spróbowała mi oddać, jak taran wzięłam ją na ramię i praktycznie przerzuciłam nad sobą zapaśniczym chwytem, którego, tak swoją drogą, nigdy się nie uczyłam. Wpadła na stosunkowo niski stół i sturlała po jego drugiej stronie, ciągnąc za sobą nieskazitelnie czysty obrus i plastikowe butelki z napojami.

O Boże! – krzyknął ktoś niedaleko.

Zakłębiło się, kilka osób odskoczyło na bezpieczną odległość. Z tłumu zaraz wychynęła przerażona nauczycielka, która nie wiadomo skąd znalazła się w pobliżu. Wiktoria z trudem gramoliła się z podłogi, klnąc i coraz mocniej plącząc obrus. Gabrysia trzymała się za serce z otwartymi ustami.

O w mordę – wydukałam, gdy zorientowałam się, co właśnie się wydarzyło. – Ożeż w mordę – powtórzyłam, dostrzegłszy, że mam ślady krwi na kostkach palców lewej dłoni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz