sobota, 15 lutego 2020

Rozdział 13

Znowu tam byłam, lecz miałam wrażenie, że choć wszystko na pierwszy rzut oka wygląda identycznie, tak naprawdę jest... po prostu inaczej. Bardzo długo zajęło mi zanim uświadomiłam sobie, co mi się nie zgadza.

Spokój. I cisza. Nie było ich. A przynajmniej nie w takiej formie, jak poprzednio. Choć wiatr był tak samo ciepły i delikatny, jak ostatnio, choć nadal w pobliżu nie było zupełnie nikogo, tym razem nie było tak nierzeczywiście.

To znaczy...

Gubiłam się we własnych odczuciach. Jak to często w snach bywa, mój mózg działał tak, jakbym znajdowała się w kilku sytuacjach jednocześnie i nie potrafiłam tak po prostu określić, której z nich powinnam się uchwycić, by wiedzieć, co się dookoła mnie dzieje. Pojęcia nie miałam, na czym powinnam polegać. Myśli rozbiegały mi się we wszystkie strony, w dziwnie fosforyzującym powietrzu przybierając kształt różnokolorowych iskier. Ciężko było uchwycić je wilczymi łapami...

Właśnie. Bo byłam wilkiem. Ale nie tylko to się zmieniło.

Byłam cięższa. Byłam potężna, czułam się niezwyciężona i rozpierała mnie upajająca pewność, że zupełnie nic nie jest mi w stanie tutaj zagrozić.

Spokój był, jeśli dobrze się wsłuchać. Był, ale po prostu inny, dlatego z początku wydawało mi się, że go brakuje.

Uniosłam ciężki łeb, przymykając oczy na delikatnym wietrze. Wciągnęłam pełne płuca pachnącego rozgrzanym lasem iglastym powietrza, rozkoszowałam się nim dłuższą chwilę, nie pragnąc niczego innego. Wiedziałam, że powinnam iść – że tam czeka na mnie On – ale tak bardzo nie chciałam przerywać tej chwili...

Coś uwierało mnie w brzuch. Otrząsnęłam się, zamarłam z zaskoczenia, gdy usłyszałam całkiem porządny metaliczny brzęk. Gdy obejrzałam się dokładniej w plamie rozbitego szkła nieopodal, zorientowałam się, że mam na sobie coś, co wyglądało jak zbroja z filmu fantasy. Wyglądałam w niej jak ogromny steampunkowy potwór – brakowało tylko pary z sykiem uchodzącej z nieszczelności w stawach. Płyty pancerza miały lekko miedziany odcień, były tłoczone na krawędziach i w ostrzejszych rogach ozdobiono je motywami niewielkich, prostych kwiatów, w których środkach, jak mrugające gwiazdy, tkwiły szlachetne kamienie różnych kolorów.

Czułam się potężna, niezwyciężona, niemożliwa do ruszenia i idealnie, niezachwianie spokojna. Tak, jakby nareszcie wszystko było na swoim miejscu...

To upajało, wypełniało mnie energią, która natychmiast doszukiwała się ujścia. Uniosłam łeb do nieba i zawyłam, pragnąc oznajmić martwemu światu swą obecność.

Ale musiałam iść. Musiałam, bo gdzieś tam był On. Czekał na mnie. Czekał i był jedynym, czego w życiu pragnęłam. Był tym, do czego zamierzałam dążyć, brakującym fragmentem mojego serca, jakkolwiek beznadziejnie ckliwie to brzmiało.

Zbroja grzechotała cicho, pazury stukały o spękany beton. Wiatr gwizdał w załamaniach dawno opuszczonych murów. Nie słyszałam niczego, co mogło być żywe – ani ptaków, ani drobnych żyjątek buszujących w trawie i porzuconych budynkach. Tylko powolne, spokojne bicie mojego wilczego serca.

Był dokładnie tam, gdzie poprzednio. Stanęłam naprzeciw niego, na samym skraju obrośniętych mchem fundamentów, czekając, aż uniesie wzrok. Niczego nie pragnęłam tak mocno, jak tego, by móc wreszcie ponownie ujrzeć te jasnoszare, niemal białe tęczówki, lecz jak na złość ociągał się z tym przesadnie długo, choć musiał doskonale zdawać sobie sprawę z mojej obecności. Gdy wreszcie westchnął i spojrzał, przerywając grę na gitarze jakimś dziwnie fałszywym tonem, już nie bałam się krzywego uśmiechu i złośliwych ogników w ciemnych jak noc źrenicach.

Pasuje ci, wilczku – powiedział niskim, lekko zachrypniętym głosem. – Jest nawet dobrze, chociaż ja tam wprowadziłbym parę poprawek.

Chciałam warknąć na niego, jakoś pogonić, by wiedział, że nie mam ochoty na gierki i natychmiast chcę wiedzieć, co tu jest grane, ale zabrakło mi na to sił. Gdy dodatkowo pokręcił głową, jakby chciał mnie powstrzymać przed robieniem czegokolwiek, i uniósł lewą dłoń, już wiedziałam, co takiego się stanie.

Nie waż się! – zawyłam w myślach, lecz miało to dokładnie tyle samo sensu, co próba wycofania się i ucieczki.

Gdy pstryknął palcami, cały świat zatonął w oślepiającej bieli.

Biel bolała, raziła, odkrywała wszystko to, co chciałam zachować w głębi siebie, i zdecydowanie zbyt szybko ustąpiła ciemności zwyczajnej nocy i ciepłu znajomej pościeli.

Leah, co się dzieje?!

Dopiero po chwili zorientowałam się, że Ladon dłuższą chwilę musiał potrząsać mnie za ramię. Warknęłam na niego odruchowo, wyrwałam się z uścisku jego lodowatych palców i mocniej nakryłam się kołdrą na znak, że nie życzę sobie takiego traktowania.

Pogrzało cię?! – jęknęłam i łypnęłam z wyrzutem z grubsza w jego stronę. – Daj mi spać!

Wyłaś przez sen – powiedział powoli.

Zrobiło mi się zimno, lecz nie dałam po sobie poznać, że to stwierdzenie wywarło na mnie jakiekolwiek wrażenie.

Musiało ci się wydawać – burknęłam jeszcze i przewróciłam się na drugi bok.

Usłyszałam, jak westchnął. Łóżko zaskrzypiało, gdy podniósł się z materaca; szepnął coś w stronę zaspanego Kota i wyszedł, cicho przymykając za sobą drzwi.

Choć byłam pewna, że nie zdołam więcej zasnąć, odpłynęłam błyskawicznie, tym razem pogrążając się w błogosławionej pustce. Dopóki nieświadomość nie otuliła mnie ze wszystkich stron, nie przypuszczałam nawet, że aż tak mi jej brakowało...



***



Nie lubię poranków. A zwłaszcza takich, gdy na nogi zrywa mnie ustawiony nie wiadomo na jaką cholerę budzik, chociaż jest niedziela, a ja nagle zatracam zdolność zaśnięcia po jego wyłączeniu, choć nie mam siły nawet na to, by się podrapać. I w krótkim czasie głodnieję tak bardzo, że o zignorowaniu tego nie mam co pomarzyć.

Musiałam wstać. O ósmej w nocy w niedzielę. Choć czułam się jak potrącona przez walec drogowy, i to tak pewnie z pięć razy.

Pojęcia nie mam, jak to możliwe, bym po przespaniu właściwie całej nocy miała wrażenie, jakbym nie zdołała zmrużyć oka nawet na chwilę. Dobra, sny miałam faktycznie męczące i z pewnością zbyt wyraziste, niżbym sobie tego życzyła, ale żeby aż tak? Oczy kleiły mi się same, mięśnie wydawały za słabe na to, by pozwolić ciału na podołanie nawet najprostszym czynnościom, a nieuporządkowane myśli kłębiły się w głowie jak szerszenie w gnieździe, w które ktoś przed momentem przypierniczył piłką lekarską.

Nie miałam najmniejszej ochoty na to, by zastanawiać się, co takiego mogły oznaczać dla mnie sny z tajemniczym wyvernem. Gdzieś tam w głębi siebie czułam, że nie mogły być takimi znowu zwyczajnymi snami, że musiało kryć się za tym coś jeszcze, bo to po prostu niemożliwe, żeby mój umysł potrafił wytworzyć przez przypadek coś tak wyjątkowego, szczegółowego i przepełnionego emocjami, których sama nie rozumiałam, ale po prostu nie miałam siły się nad tym głowić. Miałam za dużo spraw do rozwiązania i bez tego. Mogłam odłożyć tę kwestię na później i skupić się na tym, na czym powinnam już od dłuższego czasu – na burzach, podczas których umierają wilkołaki, i tajemniczym zagrożeniu tropionym przez Ladona, bo to było chyba pilniejsze niż jakieś tam moje dziwactwa. Jedne z wielu zresztą.

Tylko że... ten cichy głosik w głowie, którym prawdopodobnie był mój nieco wytłumiony przez życie wśród ludzi instynkt wilkołaka, podpowiadał mi nieśmiało, że te dwie sprawy mogą się w jakiś sposób łączyć. Zwłaszcza że Ladon też wspominał dopiero co o wyvernie.

Nie, cholera, nie mogłam skupić się na tym w stanie, w którym oddychanie w takim tempie, by nie zemdleć z niedotlenienia, wydawało mi się niemożliwe do podołania.

To, że dowlokłam się na dół, nie przewracając w połowie schodów, zakrawało o cud, lecz nie miałam siły, by odpowiednio się tym zachwycić. Właściwie spełzłam z ostatniego stopnia i wparowałam do kuchni przez absurdalnie szerokie na niemal cztery metry drzwi, i tak zderzając się w trakcie z futryną. Odsunęłam krzesło od stołu i opadłam na nie z bolesnym jękiem, nie przejmując się tym, że zagwarantowałam sobie już pełną uwagę trzech znajdujących się w pomieszczeniu osób. I wszystkie trzy z niewiadomych przyczyn były radosne i wypoczęte jak pieprzone skowronki.

Ojej, córciu, co tak wcześnie? – zaszczebiotała moja mama, z pełnym złośliwości zdziwieniem spoglądając na zegar. – Coś się stało, czy jesteś chora?

Z kolejnym bliżej nieartykułowanym jękiem wskazałam palcem na burczący żołądek. Na więcej zasadniczo się nie zdobyłam.

O, szkoda cię bardzo – skwitowała rodzicielka. – Nie to, żebyś w nocy wyżarła dwie paczki ciastek, które kupiłam babci na imieniny.

To było wczoraj – zaznaczyłam zdawkowo. No bo honor sam się nie obroni, prawda?

Wręcz ociekającym dozgonną wdzięcznością wzrokiem podziękowałam Ladonowi za kubek z kawą, który wcisnął mi w ręce bez słowa. W parę chwil zostałam w podobny sposób wyposażona również w miskę z nieco zbyt ciepłym mlekiem, paczkę płatków i łyżkę, na której dosłownie musiał zacisnąć mi palce, bo w pierwszym momencie ją upuściłam. Chociaż czy to była kwestia niewyspania, czy mojej zwyczajnej pierdołowatości, to już bym dyskutowała. Wolałam skupić się na doszukiwaniu smaku w podróbie Nesquicków, niż to roztrząsać.

Ach, jaka ja dzisiaj uciekająca od problemów jestem... Wystarczy raz się nie wyspać, i już mam wszystko głęboko gdzieś.

Widać było, że mama zamierzała jeszcze coś powiedzieć, lecz ostatecznie przełknęła to z zawiedzioną miną i przełożyła na talerz kanapki z miodem, które przygotowywała na upapranym blacie. Nie byłam dla niej o tej porze godnym obiektem kpin, skoro nie podejmowałam jakiejkolwiek walki. Przecież to żadna zabawa, kopać leżącego...

Jak zwykle tata w tym czasie niezbyt skutecznie usiłował zapanować nad dławiącym go atakiem śmiechu, udając wielce zainteresowanego mieszaniem herbaty w szklance w czerwonym koszyczku. Kupiłam mu je na urodziny i nadal wyzwalały w nas niepohamowaną wesołość, a zwłaszcza gdy mogliśmy wręczać je mamie, która uprzednio prosiła o zaparzenie kawy lub herbaty, i śmiać się z jej wyrazu twarzy. Do teraz upierała się, że z nich każdy napój gorzej smakuje.

Wreszcie wszyscy znaleźli się przy stole. Wypiłam pół kawy niemal duszkiem, wiedząc, że skoro już się tutaj pofatygowałam, nie odpuszczą mi rozmowy. Moja rodzinka ma to do siebie, że uwielbia ze sobą rozmawiać i chociaż robi to cały czas, tematy nigdy się nie kończą. Zwykle uważam to za urocze i po prostu fajne – dzięki temu jesteśmy ze sobą blisko – ale nie w chwilach, gdy nie pamiętam, jak się mówiło...

Jako pierwszą ofiarę mama upatrzyła sobie akurat mnie. Było to dość frustrujące, aczkolwiek do przewidzenia.

Leah, chciałam z tobą porozmawiać o pewnej sprawie. Nie spodoba ci się.

Świetny początek, nie ma co. Czujecie ten tryskający ze mnie entuzjazm? Uniosłam zaspany wzrok znad talerza, czekając na ciąg dalszy.

Przez ciebie notorycznie spóźniam się do pracy. Droga stąd trwa jednak dość długo, mam ciągle problem przez to, że muszę jeszcze odwozić cię do szkoły.

Nie możesz zapisywać pacjentów na parę minut później? – Tak, po wstępie łatwo się mogłam zorientować, że to mi się nie spodoba, no ale żeby aż tak...

Mam zapisanych na prawie rok do przodu.

No tak. Sama mi pokazywała kalendarz. Ja serio jeszcze nie włączyłam myślenia.

I co w związku z tym?

Opcje są dwie: albo będziesz wstawać pół godziny wcześniej, albo zaczniesz jeździć do szkoły taksówkami.

Taksówkami.

Jezu... – Mało brakowało, a padłabym głową w miskę z płatkami i zaczęła puszczać żałośnie bańki nosem. – Obie opcje są tragiczne. Nie mogę negocjować?

Co ty właściwie masz do taksówek? – zirytował się tata.

Głównie to, że kierowcy większości z nich uparli się dzielić ze mną swoimi poglądami politycznymi, które ja uważam za krzywdzące – burknęłam. Dłuższą chwilę nie mogłam nabrać na łyżkę porcji płatków, bo ręce tak mi się trzęsły z niewyspania, że wylewałam wszystko, zanim dotarło do ust. – Nie cierpię taksówek. I nie cierpię wstawania przed siódmą, przecież to jakiś koszmar jest.

Ale konieczność.

Ladon chciał coś powiedzieć, ale tata musiał szturchnąć go pod stołem, bo drgnął i się zakrztusił.

Bosko – skwitowałam. – Zastanowię się. Coś tak czuję, że mój odsetek wagarów wzrośnie wprost zatrważająco.

A co, wolałabyś autobusami jeździć?

Tak, gdyby nie to, że do najbliższego przystanku jest stąd z pięć kilometrów. – Wywróciłam oczami.

No, to ta sprawa załatwiona. – Mama zatarła ręce z przesadnym entuzjazmem. – Jest jeszcze jedno. Wiesz, skoro tak już wstałaś, pomyślałam sobie, że może pojedziesz z nami?

A gdzie miałabym jechać? – Kofeina zaczynała powoli mi się wchłaniać, patrzyłam na oczy przytomniej z każdą chwilą, ale do entuzjazmu w jakiejkolwiek kwestii było mi jeszcze daleko.

Od jakiegoś tygodnia wpuszczają już do naszego bloku...

Czyli od pięciu dni? – przerwałam, mimo wszystko nieco podekscytowana wiadomością.

Od siedmiu, matematyczko – syknął Ladon znad trzeciego pączka z budyniem. Jak można jeść pączki z budyniem?

Kopnęłam go pod stołem. Nie za pączka oczywiście.

Tak mniej więcej. – Mama sama nie wiedziała chyba, czy powinna dołączyć do taty i się z nas śmiać, czy poprosić, byśmy na chwilę się przymknęli i dali jej dokończyć. – Wybieramy się tam dzisiaj z tatą i z Ladonem, żeby zabrać resztę rzeczy. Może pojedziesz z nami? Szybciej by poszło w więcej osób.

A po co zabierać te rzeczy? – Fakty w niedzielne poranki łączę z kilkugodzinnym opóźnieniem. Tak przypominam, w razie gdyby ktoś jeszcze nie zauważył. – Tutaj wszystko w sumie mamy. Może i parę książek by się przydało, ale ogólnie to chyba reszta może tam na razie zostać, nie?

Oprzytomniałam jeszcze odrobinkę, gdy wyczułam drobną zmianę. Zdwoiłam czujność, gdy mama spięła się zauważalnie i posłała niepewne spojrzenie tacie, krzywiącemu się jak pod wpływem czegoś bardzo martwiącego. Wydało mi się to cholernie podejrzane, więc z trzaskiem odstawiłam kubek po kawie i warknęłam:

Zaraz. Jest coś jeszcze.

No bo widzisz... Dzisiaj przyjeżdża pani, która chce to mieszkanie kupić. Notariusza będziemy mieć za dwa tygodnie, ale obiecaliśmy, że damy jej już klucze, więc wypadałoby wziąć te rzeczy, nie uważasz? Chyba że chcesz oddać z całym swoim inwentarzem.

Łyżka ponownie wypadła mi z dłoni i z metalicznym brzękiem wylądowała na drewnianej podłodze, rozpryskując wokół drobne kropelki mleka. Zamarłam na dłuższą chwilę, trawiąc fakty i usiłując uzmysłowić sobie, że to, co właśnie usłyszałam, jest prawdą, jednak wciąż nieco zaspany umysł usiłował ostatkiem sił zaprzeczyć wszystkiemu, co zostało powiedziane. No bo jak to tak? Przecież to niemożliwe. Musiałam paść ofiarą jakiegoś wyjątkowo nieśmiesznego żartu rodziców, i tyle. Mało to ich było? Bywały dni, gdy raczyli mnie podobnymi dowcipami na każdym kroku, dopóki nie męczyłam się tym tak, by przestać się śmiać i zacząć denerwować. Teraz jednak...

Nie, to nie mógł być żart. Nie mógł, bo wszystko wokół po prostu idealnie trzymało się kupy. Fakty były jasne już od dawna: mamy nowy dom, więc stare mieszkanie nie będzie nam potrzebne. Wiedziałam o tym, ale jakoś nigdy nie połączyłam wątków na tyle, by zrozumieć, co z tego wynika. Niby to tak dziecinnie proste, że aż dziwne, że wcześniej mnie nie olśniło, nie? Być może zdawałam sobie z tego sprawę gdzieś w głębi ducha, ale zwyczajnie o tym nie myślałam. Za to gdy sprawa została przedstawiona tak dosłownie...

Wy chyba żartujecie – wydukałam tak słabym głosem, że aż mnie samą to zdziwiło. W jednej chwili zrobiło mi się zimno i gorąco jednocześnie, coś zablokowało oddech, dłonie zaczęły drżeć.

Czyli jednak zabierasz inwentarz? – Mama uniosła jedną brew. – No dobrze, to szykuj się. Mamy tam sporo pracy, a nowa właścicielka przychodzi koło piętnastej.

Jaka znowu nowa właścicielka?! – Czułam się tak, jakbym mogła w każdej chwili zemdleć. – Nawet nie wiedziałam, że wystawiliście mieszkanie na sprzedaż.

Mówiliśmy o tym ze sto razy. – Tatę chyba osłabiłam już na dobre.

Nie, nie mówiliście. Coś wspominaliście, że chcielibyście to zrobić, ale myślałam... – Zacięłam się na parę sekund. Właściwe słowa naraz zupełnie wyleciały mi z głowy.

Leah, pomyśl logicznie. – Mama nachyliła się lekko nad stołem, odsuwając od siebie pusty talerz. W jej oczach widziałam jedynie spokój i miłość, lecz ciało miała spięte. – Po co nam to mieszkanie? Skoro mamy dom, nikt i tak nie będzie w nim mieszkał. Potrzebne za to są nam pieniądze – wypadałoby zrobić nowe ogrodzenie, sensowną bramę, dokupić parę mebli...

Nie. Nie, nie i jeszcze raz nie – nie możecie go sprzedać! – Złapałam się za głowę w dziecinnym odruchu zatkania uszu. Odetchnęłam kilka razy głęboko, lecz rodzący się gdzieś w piersi atak paniki nie zamierzał się wycofać, odzywając niemal bolesnymi łaskotkami za każdym razem, gdy nabrałam powietrza.

Ladon uniósł głowę i wyprostował się lekko na krześle, bezbłędnie wyczuwając targające mną emocje. Gotów był w każdej chwili zerwać się z miejsca i dopaść do mnie, by...

Co takiego właściwie miałby zrobić? Nie obchodziło mnie to. Nie obchodziło mnie nic oprócz...

A jak skończę szkołę i będę chciała się wyprowadzić, to gdzie niby zamieszkam? – niemal szepnęłam, ledwo poruszając ustami.

Zastanowimy się nad tym, gdy faktycznie skończysz szkołę. To jeszcze ponad trzy lata.

No i nastąpił długo wyczekiwany wybuch.

Poderwałam się na równe nogi, krzesło przewróciło się z hukiem na podłogę. Wydarłam się na całe gardło:

Nie możecie sprzedać tego mieszkania, do cholery!

Rodzice nawet nie drgnęli, skrzywili się jedynie synchronicznie i ponownie wymienili porozumiewawczymi spojrzeniami z rodzaju „a nie mówiłem, że to się tak skończy?”.

Leah, proszę, posłuchaj... – Mama podjęła kolejną próbę przemówienia mi do rozumu, ale ja nie zamierzałam jej słuchać. – Uspokój się...

Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, więc jak miałam niby to w sobie zdławić? Choć sprawa była banalna, o czym, choć w kiepskim stanie, wciąż świetnie pamiętałam, nie umiałam się powstrzymać. Poczułam się tak, jakby ktoś chciał wyrwać i sprzedać cząstkę mnie.

Boże, przecież to tylko mieszkanie! Ileż to razy przeżywałam, że mi w nim niewygodnie, że mam dosyć sąsiadów, że nie jestem w stanie znieść egzystowania z tyloma ludźmi wokół, że chcę wyprowadzić się w cholerę gdzieś, gdzie będę mieć ciszę i spokój... Byłam wręcz pewna, że nie jestem do tego miejsca ani trochę przywiązana. Może na tyle, by czuć pewien sentyment, ale nie żeby choćby zasmucić się koniecznością oddania go w inne ręce. A tu? Kumulacja nerwów z ostatnich przygód i zagubienia po dziwnych snach zmieszała się z tym moim wspomnianym sentymentalizmem i stworzyła coś o sile rażenia bomby wodorowej.

Nie uspokoję się! – krzyknęłam, zanim zdążyli powiedzieć cokolwiek więcej, na dobre oddając się w szpony histerii. – Nie oddam go! Tam zostało całe moje dzieciństwo, prawie całe moje życie! Nie pozwolę, żeby jacyś obcy ludzie...

Siadaj! – Tacie jakimś cudem udało się mnie zagłuszyć. Wprawiło mnie to w takie zaskoczenie, że posłusznie pozbierałam krzesło z podłogi i faktycznie przycupnęłam na jego rogu, nerwowo wykręcając dłonie. – Leah, wiem, że z twojego punktu widzenia to mieszkanie może być ważne, ale... no, to tylko mieszkanie, no. To normalne, że ludzie się przeprowadzają. Jeszcze niedawno się z tego cieszyłaś.

Tak, ale... – Sama nie wiem, co miałabym powiedzieć. Płakać mi się chciało.

Zbieraj się, naprawdę mamy tam dużo pracy.

Nie powiedziawszy nic więcej, wyszłam z kuchni i posłusznie skierowałam się do łazienki.

Poruszałam się jak zombie. Jak w dziwacznym śnie – jeszcze nie koszmarze, aczkolwiek czymś, co samą swoją atmosferą sprawiało, że nie chciało się go doświadczać. Tylko że z tego za nic nie mogłam się wybudzić.

Wiedziałam, że nie ma ratunku. Wiedziałam, że to ja nie mam racji, tak walcząc. Nie miałam powodu, by zareagować... aż tak. Tylko że ostatnio po prostu nic nie było normalne, a ja miałam tego tak bardzo dosyć... Czułam się tak żałośnie słaba, że aż było mi siebie szkoda.

Gdy tuż przed samym wyjściem zerknęłam w lustro, naszła mnie dziwna myśl, że chyba chciałabym przefarbować się na niebiesko. Chyba właśnie po to, by pokazać światu, że jestem o wiele odważniejsza, niż się na to w rzeczywistości czuję. Przez całą drogę samochodem tylko upewniałam się w tym, że to chyba naprawdę dobry pomysł. Czasem potrzebowałam czegoś nowego, czegoś... kolorowego.

Miałam wrażenie, że całe wieki nie było mnie na moim osiedlu, choć przez cały ten czas przecież odwiedzaliśmy dziadka przynajmniej raz w tygodniu. Wyglądałam przez okno, doszukując się wokół szczegółów, które mogłyby w jakiś sposób nie zgadzać się z tym, co miałam w głowie, gdy myślałam o tym otoczeniu, lecz wszystko było dokładnie takie, jakim je zapamiętałam. Dokładnie te same lekko zaniedbane trawniki, wołające o remont chodniki, w miarę nowe latarnie przeplatające się z tymi starymi, o kanciastych kloszach i nieprzyjemnym, lekko zielonkawym świetle, w którym mało co było widać. Te same bloki, wśród których chodziłam tyle razy, że spokojnie mogłabym się tam poruszać z zamkniętymi oczami. Kojarzyłam nawet większość znajdujących się w nich mieszkań przez to, że wieczorami, gdy nad chęcią spania wygrywał Zew, chętnie zaglądałam w ich rozświetlone okna, wyobrażając sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdybym znajdowała się na miejscu mieszkających w nich ludzi. To było... To po prostu był mój dom. Tak, pokochałam nasz domek na odludziu, ale nie umiałam sobie wyobrazić tego, że tak po prostu mogłabym tu więcej nie wrócić. Bym kiedyś miała poczuć się tutaj jak intruz lub zwykły gość. Lekko łaskoczące uczucie w okolicach mostka nie odpuszczało, a serce waliło mi nieprzyjemnie mocno. Pojęcia nie miałam, czy bliżej mi było do utraty kontroli nad emocjami i przemiany w wilka ze złości, czy raczej ataku paniki.

Chciałam być sama. To jedyne, czego byłam pewna. Potrzebowałam trochę przestrzeni, by móc odetchnąć i przynajmniej spróbować się uspokoić, ale jak na złość wszystko wskazywało na to, że nie miałam na co liczyć do wieczora.

Parking pod klatkami schodowymi był prawie pusty, co nieco mnie zdziwiło, bo zwykle o miejsce trzeba było się tam niemal bić. Wysiadłam z samochodu na drżących nogach i obejrzałam się na wznoszący nade mną budynek. Jedyny plus całej tej hecy sprzed paru miesięcy był taki, że podczas badania ściany nośnej uprzątnięto wreszcie zbędne rusztowanie, choć nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie wykorzystano go do tego, by przy okazji pomalować elewację, co było w planach od ładnych paru lat. Blok nadal straszył widocznymi łączeniami żelbetowych płyt; wokół okna sąsiadów, w których mieszkaniu wybuchł gaz, widziałam delikatny zarys sadzy.

Przyjęłam garść toreb i pudełek i ruszyłam za rodzicami po popękanych stopniach do środkowej klatki schodowej. Wszystko było tak boleśnie znajome i jednocześnie tak dawno niewidziane, że czułam się wręcz jak w jakimś przesadnie realistycznym śnie. Wspięłam się na trzecie piętro i skrzywiłam lekko, gdy po przekroczeniu progu zaatakował mnie znajomy zaduch. Ciepnęłam rzeczy do swojego pokoju i oparłam się czołem o chłodną ścianę, oddychając głęboko. Wsłuchałam się w ciszę, mając nadzieję, że to chociaż odrobinę mnie uspokoi. Drżałam na całym ciele, jakby miało wydarzyć się coś koszmarnego, jakbym była chora. Jakbym nie była w stanie dłużej utrzymać się na nogach o własnych siłach.

Co się ze mną dzieje?

Półdemony bardzo mocno przywiązują się do miejsc.

Drgnęłam na cichy głos Ladona, lecz nie uniosłam na niego wzroku. Mruknęłam tylko na znak, że nie mam ochoty rozmawiać.

Ja tak nigdy nie miałem – ciągnął. – Nigdzie nie czułem się prawdziwie jak w domu, więc nie wiem, co tak naprawdę czujesz, ale mogę się domyślać. Słyszałem o tym przywiązaniu. Gdy półdemon znajdzie takie swoje miejsce na ziemi, nie będzie chciał go łatwo opuścić.

Toś mnie pocieszył – parsknęłam.

Mówię tylko, żebyś się nie bała, że coś jest z tobą nie tak... – Wycofał się, unosząc ręce w obronnym geście. – Zostawić cię samą?

Tak – jęknęłam. Pozwoliłam się przytulić, lecz i tak nie miałam ochoty na to, by ktokolwiek oglądał mnie w takim stanie. Nawet on. Bo nawet on nie mógł pomóc. Nikt nie mógł pomóc.

Naturalne, tak? Takie odbicie palmy ma być naturalne? Szczerze wątpię.

Gdy odszedł, zaczerpnęłam drżącego tchu i wyprostowałam się powoli, uważając, by nie zakręciło mi się mocno w głowie. Jakby na przekór, zrobiło mi się o wiele lepiej, gdy rozejrzałam się po swoim pokoju, doszukując się tego wszystkiego, co było dla mnie całym światem przez prawie czternaście lat. Przejechałam palcem po tapecie w kolorze ceglastego pomarańczu, dokładnie jak nigdy zauważając jej fakturę. Starłam warstwę kurzu z kilku obrazków z kotami i lokomotywami, pogładziłam grzbiety książek, które cierpliwie czekały na mnie na półkach biblioteczki z jasnego drewna. Sprawdziłam miękkość nie pasującej kompletnie do niczego granatowej kanapy, jakbym chciała upewnić się, czy aby na pewno jest prawdziwa. Fotela do czytania, normalnie stojącego przy wielkiej szafie, i obrotowego krzesła przy dużym biurku nie było – zabrały się wiele miesięcy temu wraz z tym wszystkim, co było nam w nowym domu niezbędne, gdy pewnego dnia nadzorująca budynek ekipa straży pożarnej i rzeczoznawców pozwoliła na to, by wejść do środka na dłuższą chwilę, by móc nieco dokładniej się spakować. Dziwne, że tamtego dnia nie odbijało mi tak jak dzisiaj. Wyjrzałam jeszcze przez zajmujące niemal całą ścianę okna na rosnące przed blokiem wysokie drzewa, przypominając sobie z pewnym rozrzewnieniem, gdy jeszcze nie tak dawno temu na skutek obsesji zgotowanej przez chcących je wyciąć sąsiadów nie byłam w stanie spać spokojnie, nieustannie bojąc się, że w każdej chwili mogą przyjechać ludzie z dźwigami i piłami mechanicznymi. Miałam nawet jakże ambitny plan, by wystrzelać ich z łuku i obrzucić słoikami, jeśli tylko pojawią się na horyzoncie. Istniało ryzyko, że wtedy już mogłabym oglądać te drzewka jedynie na pocztówkach wysyłanych do więzienia, ale nie zastanawiałam się nad tym jakoś szczególnie mocno.

Przeszłam do przedpokoju, odrobinę uspokojona. Tam postąpiłam podobnie: zadrapałam lekko paznokciem biały korek na ścianach, budząc więcej wspomnień, i wyrysowałam swastykę w kurzu na lustrzanych drzwiach szafy. Zdjęłam wreszcie płaszcz i rzuciłam go na odrobinkę zdezelowany czarny wieszak, nie przejmując się tym, że pewnie będzie całkiem biały, gdy będę chciała z powrotem go założyć. Przeszłam do salonu, gdzie krzątała się już mama, owijając kolekcję szkła w stare gazety i pakując ją do dużego plastikowego pudła. Jasnobeżowe ściany sprawiały, że w pomieszczeniu zawsze wydawało się widno, choć duży balkon typu lodżia na zdrowy rozum powinien rzucać sporo cienia. Meble z ciemnego drewna – dwie ciężkie komody i cztery biblioteczki, w tym dwie z przeszklonymi drzwiami – od zawsze mi się podobały. Ładnie komponowały się z miękką kanapą, której brakowało, podobnie jak mebli z mojego pokoju. Ostał się jedynie stary granatowy fotel, który był kompletem z wersalką, którą sobie przywłaszczyłam, i kilka kłębów kociej sierści, które musiały wcześniej tkwić tak głęboko pod meblami, że nikomu nie chciało się ich odkurzać.

W czym ci pomóc? – spytałam smętnie, zerkając na książki na półkach. Te już nie były wprawdzie moje, lecz rodziców, ale w końcu książki jak książki, we wszystkich lubiłam grzebać.

Jeśli możesz, popakuj rzeczy z naszej sypialni. – Mama wskazała na stertę dużych toreb, którą naszykowała na podsuniętym pod okna sporym drewnianym stole. – I przestań być taka smutna, bo mi się serce kraje...

Od razu mi lepiej. – Wywróciłam oczami. Zdecydowanie za często to robię. – Czuję się kijowo, nie umiem nie być smutna.

Przykro mi.

Nie odpowiedziałam, bo istniało ryzyko, że głos mi się zupełnie załamie. Wzięłam dwie duże torby i przeszłam do sypialni rodziców.

Zawsze lubiłam to pomieszczenie i żałowałam, że mój własny pokój nie jest urządzony w podobnie zabytkowym stylu. Tapeta była różowawa i stylizowana na bardzo starą, łóżko z kutego metalu zajmowało większość niewielkiej w gruncie rzeczy przestrzeni, konkurując ze starą drewnianą komodą i wysokim kredensem, w którym mama trzymała swoją kolekcję porcelany. Nad łóżkiem dodatkowo znajdowała się długa półka, podobna do tej, jaką ja przeznaczyłam na swoje kolejowe modele. W pierwszej kolejności zajęłam się właśnie nią – ostrożnie zebrałam komplet cynowych naczyń i ozdobne drewniane szkatułki i z troską ułożyłam je tak, by nie zniszczyły się podczas transportu, następnie skierowałam się do kilku półek z kolejną porcją książek.

We wszystkim, co robiłam, czułam po prostu beznadzieję. I to taką, że właściwie brakowało mi siły fizycznej, by unosić ręce nad głowę i sięgać po kolejne szpargały. Jęknęłam, gdy kolejny raz musiałam usiąść na chwilę na materacu i odpocząć. Ze złością odłożyłam kilka książek na podłogę i poszłam szukać Ladona.

W łazience zastałam męczącego się z zawartością wiszącej drewnianej szafki tatę. Nie odezwałam się słowem, gdy ze złością przeglądał kolekcję mieszczących się tam kosmetyków, pomstując pod nosem, że jak na złość większość wcale się jeszcze nie przeterminowała. Na chwilę oparłam się o ścianę, wyłożoną do połowy zielonkawymi kafelkami, wyżej zaś beżowymi. Ich chłód pozwolił mi nieco otrzeźwieć, ale gdy spojrzałam w jedno z dużych luster, uznałam, że i tak wyglądam jak chodzący trup.

Ladona znalazłam w kuchni – pomieszczeniu, które zawsze wyróżniało się na tle całego mieszkania, ponieważ rodzice urządzili je dla odmiany bardzo nowocześnie. Proste meble z niemal czarnego drewna całkiem ładnie komponowały się z jasnoszarymi ścianami i zielonymi dodatkami, ale srebrne uchwyty oblepiała taka warstwa kurzu, że na dobrą sprawę niemal straciły swój kolor. Mój brat grzebał w szafce nad prehistoryczną lodówką, której nie wyrzucaliśmy jedynie dlatego, że zgodnie z tatą twierdziłam, że skoro jeszcze się nie zepsuła, to znaczy, że będzie działać do końca świata. Oparłam się o mały stół, po chwili zastanowienia usiadłam na nim po turecku. Blat pod oknem odpadał, choć zwykłam to robić na nim, bo brat wyłożył na niego tyle rzeczy, że nie zdołałabym wepchnąć pomiędzy nie szpilki.

Czuję się chujowo – oznajmiłam bez wahania, ukrywając twarz w dłoniach.

Chcesz już pogadać? – Na chwilę oderwał się od stukania kubkami i obejrzał na mnie przez ramię.

A co to zmieni, że o tym pogadamy? – jęknęłam, bezradnie rozkładając ręce. – Będzie nadal tak samo beznadziejnie. Co z tego, że rozumiem, że to się bierze z tego całego bycia półdemonem, skoro i tak nie mogę nic z tym zrobić?

Naprawdę chciałabyś tu mieszkać?

Zamilkłam na parę sekund, poważnie zastanawiając się nad odpowiedzią.

Nie wiem – wyznałam szczerze. – Chciałabym zatrzymać i to mieszkanie, i nasz dom. Nie jestem w stanie zrezygnować z żadnego z nich. Czy to normalne?

Pewnie nie. – Wzruszył ramionami, zabierając się za pakowanie wyjętych na środek rzeczy do pudeł. – Ale nie niemożliwe.

Już miałam wstać i odmaszerować, zła na wszystkich i wszystko, lecz zamarłam.

Zaraz. Co masz na myśli...?

Kombinuj. – Puścił mi oczko. – Nie mam na myśli niczego konkretnego, ale poznałem rodziców na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy da się coś ugrać.

Mam twoim zdaniem dalej walczyć? – prychnęłam, pozwalając, by złość nade mną zapanowała. Nie miałam już siły jej powstrzymywać. – Niby jak? Sprzedali je. Tu nie ma o co walczyć. Może wcześniej by się dało, ale teraz? Nie cofną tego przecież.

Nie podpisali jeszcze aktu notarialnego.

A skąd ty to niby wiesz? – Wzięłam się pod boki i wyprostowałam dumnie, choć nawet nie patrzył w moją stronę.

Po prostu słucham, gdy coś do mnie mówią.

Jak ja kocham, gdy jesteś taki tajemniczy... – Mało brakło, a walnęłabym głową w ścianę.

Mówili to przy śniadaniu. Ty naprawdę masz jakąś wybiórczą głuchotę.

Odmaszerowałam do swoich spraw, ignorując to, że ten wygolony gamoń cicho się roześmiał, gdy opuściłam plac boju. Miał szczęście, że nie byłam w nastroju na rzucanie w niego przedmiotami, bo jeszcze nie wyszedłby z tego cało.

Dzwonek do drzwi rozległ się faktycznie koło piętnastej, gdy byłam mniej więcej w połowie pakowania książek ze swojej biblioteczki. Niby nie zostawiłam ich tutaj bardzo dużo, ale upchnięcie ich w torbach tak, by przy okazji dało się to jakoś podnieść, nastręczyło mi sporo trudności. Byłam tak pochłonięta dopasowywaniem ich w równe porcje, że gdy mama poszła do drzwi, warknęłam tylko pod nosem, odruchowo szczerząc zęby. Gdybym nie skupiała się tak mocno na okiełznaniu bałaganu, mogłabym nie wytrzymać i ze złości przemienić się w wilka, tak źle się czułam. Nigdy nie panowałam nad sobą najlepiej, a w sytuacjach, gdy byłam aż tak zagubiona, przemiana znajdowała się o krok. Było chyba jeszcze gorzej niż w pełnię.

Do środka weszła dość wysoka kobieta w wieku około czterdziestu lat. Przywitała się serdecznie z rodzicami, nie szczędząc pochwał odnośnie wystroju wnętrz, zaraz też została zaproszona do kuchni, by tam przy małym stole porozmawiać o warunkach zakupu. Nie chciało mi się tego nawet podsłuchiwać, więc w milczeniu zabrałam się za przeglądanie szpargałów z biurowej szafki z ciemnoczerwonego metalu, którą wpychałam zawsze głęboko pod biurko, by nie przeszkadzała.

Nie spodziewałam się, że w parę minut później rozlegnie się wołanie:

Leah, mogłabyś tu przyjść na chwilę?

Zacisnęłam dłonie w pięści niemal do bólu, stłumiłam kolejny zwierzęcy warkot, narastający w gardle, i posłusznie polazłam do kuchni. Okazało się, że brakowało mi jednak Ladona, który jakiś czas temu razem z tatą poszedł do piwnicy ogarnąć panujący tam syf. I przede wszystkim wymyślić, jak upchnąć go z resztą rzeczy w trzech samochodach.

Leah, to jest pani Krysia. – Mama zachęcającym ruchem wskazała radośnie uśmiechniętą kobietę. – Opowiedziałam jej trochę o tobie, bardzo chciała cię poznać.

Posłusznie podałam dłoń, siląc się na miły wyraz twarzy, lecz nie byłam stuprocentowo pewna, czy wyszło mi coś ponad skwaszony grymas. Szkoda mi było babki, bo wyglądała na naprawdę sympatyczną, ale nie umiałam zdobyć się na nic więcej. Przedstawiłam się po prostu, mając nadzieję, że pozwolą mi odejść jak najszybciej.

Cześć! – Wyszczerzyła idealnie białe zęby, z entuzjazmem potrząsając moją dłonią. – Chciałam cię poznać, bo słyszałam, że masz bardzo ciekawe zainteresowania.

O? – Udałam nieco ciekawości. – Zależy, które konkretnie.

Pani Krysia ma córkę o rok młodszą od ciebie – wyjaśniła mama. – Opowiedziałam jej o twojej szermierce i pociągach, jest zafascynowana.

Moja Ania w życiu by na to nie wpadła – zachichotała kobieta. – To niezwykłe. Można wiedzieć, skąd wzięły się u ciebie takie pasje?

No... – Miałam zupełną pustkę w głowie, choć zwykle lubiłam o tym opowiadać. – Sama nie wiem. Kolej raczej zaczęła się od starej kolejki taty, którą dał mi, gdy miałam jakieś cztery lata. Szermierka... chyba z książek. Nie wiem, naprawdę.

Ręce mi drżały tak mocno, że musiałam schować je za plecami. Oparłam się o blat, bo znowu zaczynało lekko kręcić mi się w głowie.

Ojej, ale nie bój się mnie! – Pani Krysia od razu zauważyła, że coś jest nie tak, i postarała się obrócić wszystko w żart, ale mama niestety zmartwiła się wyraźnie.

Co się z tobą dzisiaj dzieje? O nieśmiałość w życiu bym cię nie posądzała. Dobrze się czujesz?

Niemal zakrztusiłam się powietrzem. Cierpliwość skończyła mi się nagle i ostatecznie, choć nie przypuszczałam, że bardziej niż wyć ze wściekłości, będzie mi się chciało płakać.

Nie, nie czuję się dobrze – syknęłam z przekąsem. – Mówiłam już dlaczego, i to chyba kilka razy. Nie chcę, żebyście sprzedawali to mieszkanie. Nie chcę, żeby kręcił się po nim ktokolwiek obcy, bo to tak, jakby kręcił się po moim życiu. Oczywiście do pani nic nie mam – powiedziałam szybko w stronę zaskoczonego gościa – po prostu... nie mogę tego znieść. Nie mogę, i koniec. Co mam wymyślić, żebyście tego nie robili?

Leah... – Mama spróbowała unieść się i mnie przytulić, ale odsunęłam się szybko, wiedząc, że jeśli to zrobi, ja jedynie się rozryczę, a musiałam być silna. Musiałam, bo to była moja ostatnia szansa. Żałosna i nierealna, ale musiałam spróbować.

Zrobię wszystko – zapewniłam, rozkładając ręce, jakbym chciała powiedzieć: „proszę, macie mnie do swojej dyspozycji”. – Będę lepiej się uczyć. Przestanę wagarować. Będę wam więcej pomagać w domu, może nawet pójdę do pracy, żeby dołożyć się do wydatków... Po prostu powiedz, co mam zrobić, bo ja nie dam tak rady, rozumiesz? To mój dom.

Leah, posłuchaj mnie... – Usiłowała się przebić, lecz ja nie dopuszczałam jej do słowa.

Pamiętasz, o czym rozmawiałyśmy rano? Nie powinnaś wozić mnie do szkoły, bo spóźniasz się przez to do pracy. Powiedziałaś, że mam jeździć taksówkami. Wiesz, jakie taksówki są drogie? Przecież mogłabym mieszkać tutaj i chodzić na pieszo lub jeździć autobusami.

Chciałabyś mieszkać tutaj sama? – Zdziwiła się, zupełnie zapominając o stygnącej kawie.

A dlaczego nie? – Czułam, że przegrywam, zaczynałam więc brzmieć na coraz bardziej zdesperowaną. – Na weekendy bym wracała do domu, a w tygodniu mieszkała tutaj. Przecież to żaden problem. Tak będzie wygodniej. Będę tu robić wszystko sama, żadnych kłopotów. Obiecuję.

Zapadła długa cisza, podczas której równie mocno, jak na emocjach mamy, musiałam się skupiać na tym, by nie obrosnąć futrem w ciasnym pomieszczeniu. Skóra i zęby już zaczynały mnie delikatnie łaskotać.

I co? Ujął się za mną ktoś, po kim naprawdę bym się tego nie spodziewała.

Może niech pani to jeszcze przemyśli? – zaproponowała cicho pani Krysia, patrząc na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Moja mama obejrzała się na nią krótko, doszukując się w jasnych oczach kobiety czegoś, co ostatecznie sprawiło, że westchnęła ciężko i oparła głowę na dłoniach, jakby była naprawdę bardzo zmęczona.

Nie mam pojęcia, co powinnam zrobić – jęknęła tylko. – Może i bym się na to zgodziła, tylko na próbę, ale pani...

Nie będę zła – zapewniła kobieta szybko. – Naprawdę. Widzę, że dziewczynie bardzo zależy. A to przecież nie jest jedyne mieszkanie na sprzedaż w mieście. Nie ma żadnego problemu.

Mama wyprostowała się na moment, a następnie opadła bezwładnie na oparcie krzesła, posyłając mi złe spojrzenie.

I widzisz, co narobiłaś, małolato? Już widzę, jak będziesz sobie gotować.

Szczęka opadła mi niemal do kolan.

Czyli...?

Nie, nie będę robić ci słoików. Chciałaś być dorosła, to sobie radź.

Muszę usiąść. – Bezsilnie osunęłam się na podłogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz